Cywilizacja białego człowieka jest bezsensowna i upupiająca: kubki na kawę muszą mieć ostrzegawczy napis, że są gorące, a Prawdziwi Faceci nie mogą nosić broni. Do tego jeszcze te wszechobecne zakazy palenia… zgroza. Pytanie tylko, czy „Wypychacz zwierząt” Jarosława Grzędowicza ma coś do zaoferowania oprócz znanych już chyba wszystkim czytelnikom utyskiwań autora na europejskie regulacje prawne?
To nie jest świat dla normalnych ludzi
[Jarosław Grzędowicz „Wypychacz zwierząt” - recenzja]
Cywilizacja białego człowieka jest bezsensowna i upupiająca: kubki na kawę muszą mieć ostrzegawczy napis, że są gorące, a Prawdziwi Faceci nie mogą nosić broni. Do tego jeszcze te wszechobecne zakazy palenia… zgroza. Pytanie tylko, czy „Wypychacz zwierząt” Jarosława Grzędowicza ma coś do zaoferowania oprócz znanych już chyba wszystkim czytelnikom utyskiwań autora na europejskie regulacje prawne?
Jarosław Grzędowicz
‹Wypychacz zwierząt›
Wbrew niepisanemu obyczajowi, zgodnie z którym antologia opowiadań danego autora powinna zawierać przynajmniej jedno premierowe opowiadanie, „Wypychacz zwierząt” składa się wyłącznie z tekstów wcześniej już publikowanych. Dłuższe utwory, pochodzące z antologii tematycznych (o katach, Polsce, podróżach w czasie i tak dalej) są przeplatane krótkimi, które – jak informuje autor w posłowiu – powstały dla magazynowego dodatku do gazety „Fakt”. Z pewnością większość czytelników nie miała okazji się z nimi zetknąć, jednak są to formy tak krótkie („Obronę konieczną”, „Specjały kuchni Wschodu” i „Nagrodę” można wręcz nazwać wydłużonymi anegdotami), że dla osoby znającej dłuższe teksty zapewne nie będą dostatecznym powodem, by nabyć książkę. Za to dla ludzi, którzy antologii tematycznych nie czytali, „Wypychacz zwierząt” jest świetną okazją do zapoznania się z utworami Grzędowicza, które często były jednymi z lepszych – o ile nie najlepszymi – tych zbiorów tekstami. Dodatkowym bonusem będzie również posłowie, w którym autor ciekawie opowiada o inspiracjach dla opublikowanych tekstów.
Mamy zatem nagrodzoną Zajdlem „Wilczą zamieć”, której inspiracją są hitlerowskie fascynacje okultyzmem i wierzeniami wikingów. Skoro naziści poszukiwali świętego Graala, czemu nie mieliby próbować zaprząc skandynawskich mitów do zwycięstwa w drugiej wojnie światowej? Dla mnie to najlepsze opowiadanie z całej antologii (również najlepsze z antologii „Deszcze niespokojne”, w której ukazało się po raz pierwszy): pisarz zręcznie buduje napięcie i stopniowo odsłania przed czytelnikiem sekrety akcji. Nie można też zapomnieć o typowo „grzędowiczowskim” bohaterze – ten autor ma talent do kreowania postaci mężczyzn, którzy są jednocześnie twardzielscy i nie przefajnowani, o realistycznych zachowaniach i motywacjach, które sprawiają, że czytelnik angażuje się w ich losy bez reszty. Do tego dochodzi niezwykle plastycznie, filmowo wręcz oddany obraz życia i walki na łodzi podwodnej – nawet ktoś nie mający zielonego pojęcia o tego typu okrętach dosłownie widzi te wszystkie schodki, mostki, kabiny, i to z detalami.
„Zegarmistrz i łowca motyli” interesująco rozwija zagadnienie historii alternatywnych. Co prawda temat jest tu ledwie zarysowany, bo oś akcji stanowią zmagania agentów specjalnych (BARDZO specjalnych, zważywszy, że chodzi tu o misję temporalną…), jednak może faktycznie lepszym rozwiązaniem jest pozostawić pewne rzeczy wyobraźni czytelnika. Trochę wygląda to na gloryfikowanie przedwojennej Polski
1), ale w pewnej chwili autor ustami swego bohatera zauważa: „Wasz świat nie jest idealny. Jest NORMALNY”. W rozmaitych spostrzeżeniach widać niechęć pisarza do pewnych aspektów naszej cywilizacji, jednak na szczęście nie zdominowała ona tekstu tak, jak w innych opowiadaniach. Bohater jak zwykle wzbudza sympatię od pierwszych stron, co sprawia, że sensacyjna intryga wciąga nie tylko samą sensacyjnością, ale aspektem ludzkim; do tego czytelnik ma sporo zabawy z wyłapywania różnic między światem przedstawionym a naszym.
„Buran wieje z tamtej strony” porusza zbliżony temat, choć tym razem są to światy równoległe. Interesującym chwytem literackim jest sprawienie, że czytelnik właściwie od samego początku jest tej równoległości świadomy, natomiast w miarę czytania rozmów i wątpliwości bohaterów zaczyna się wahać, czy jego przekonanie jest aby słuszne (być może tekstowi wyszłoby na dobre, gdyby zakończenie było mniej jednoznaczne i pozostawiało to wahanie aktualnym). Tym razem akcja jest bardziej kameralna: rozgrywa się niemal cały czas w jednym miejscu, pomiędzy dwiema postaciami, zaś powolne tempo pozwala się skupić na szczegółach zamiast śledzenia intryg i pogoni. Radziecki totalitaryzm objaśniany komuś wychowanemu w innej rzeczywistości wydaje się systemem tak dziwacznym i nonsensownym, że dreszcz może oblecieć na samą myśl o tym, że jednak naprawdę DZIAŁAŁ. Czyżby Jarosław Grzędowicz chciał w subtelny sposób zwrócić naszą uwagę na fakt, że przy odpowiednim kącie widzenia również sprawy z naszej współczesności, które wydają nam się słuszne i oczywiste, mogłyby wyglądać na pomysł szaleńca?… Sam autor w posłowiu trochę inaczej wyjaśnia swe przesłanki. Znając wielu Rosjan, dziwi się, że społeczeństwo wydające ludzi tak sympatycznych jednocześnie tworzy tak nieprzyjazne państwo, jego opowiadanie zaś miało wyrażać naszą tęsknotę za taką Rosją, jaką chcielibyśmy mieć za sąsiada.
Za to „Weekend w Spestreku”, napisany na potrzeby antologii „PL +50”, zbierającej różnorodne wizje naszej przyszłości za lat 50, nie pozostawia miejsca na żadne subtelności. Wszystko jest jasne aż do przejaskrawienia, przejaskrawione aż do groteski i groteskowe aż do lekkiej zgrozy. Akcja jest właściwie pretekstem do przedstawienia zasad rządzących Specjalną Strefą Ekonomiczną – jednym z wydzielonych fragmentów Europy, do którego bohater przybywa po latach z wizytą rodzinną. Spestrek jest skrzyżowaniem PRL-u (wszechobecne braki w zaopatrzeniu jak w latach osiemdziesiątych, propaganda jak w pięćdziesiątych) i doprowadzonej do absurdu politycznej poprawności połączonej z jakąś skrzywioną wizją feminizmu (choć bardziej pasuje słowo „antymaskulinizmu”). Bohater spotyka kolejne osoby spośród swojej rodziny i przyjaciół, w rozmowach i wspomnieniach odsłaniając przed czytelnikiem kolejne szczegóły rzeczywistości, w której funkcjonują. Na końcu pojawia się zarys intrygi sensacyjnej… i w tym momencie opowiadanie kończy się, ponieważ autor, związany wymogami antologii, najwyraźniej stawiał na publicystykę, nie na kryminalną akcję.
„Farewell Blues” to już czysta publicystyka. Niemal całe opowiadanie jest retrospekcją i przemyśleniami głównego bohatera, wyjaśniającymi, co konkretnie w otaczającym go świecie tak mu dopiekło, że zdecydował się odlecieć w kosmos. Zaskakujące (czy na pewno?…) zakończenie wydaje się dodane na siłę, a w tekście nie ma właściwie nic, co mogłoby pozostać w pamięci.
W zupełnie innych klimatach utrzymany jest „Pocałunek Loisetty” – rozgrywająca się w czasach Rewolucji Francuskiej historia kata zafascynowanego nowoczesnym wynalazkiem, jakim jest gilotyna. Bardzo obrazowo oddane są szczegóły życia i obyczajów z tamtej epoki, a profetyczno-oniryczno-szaleńcze motywy stopniowo budują nastrój grozy, kulminujący się w scenie zwiedzania podziemi. Opowiadanie niesie czytelny morał: „Patrzcie, jaką bestią potrafi być człowiek”, ale mam wrażenie, że przez tę jednoznaczność – paradoksalnie – traci na sile oddziaływania.
Z krótszych opowiadań trzy – jak już wspomniałam, to właściwie anegdoty rozciągnięte do formy miniatury literackiej (zastanawiam się, czy pomysł na finał „Obrony koniecznej” nie został zaczerpnięty z jakiejś miejskiej legendy?). Zakończenie „Nagrody” i „Specjałów kuchni Wschodu” jest bardzo przewidywalne, a ze względu na niewielką objętość nie ma tam właściwie nic zapadającego w pamięć. Ot, sprawnie napisane opowiastki do piwa.
„Trzeci Mikołaj” to niemal agitka na rzecz zerwania z konsumpcjonizmem na rzecz wartości rodzinnych (pomysł, na którym jest oparte, pasuje raczej do Małgorzaty Musierowicz…). „Hobby ciotki Konstancji” jest ciekawe, choć też za bardzo nakierowane na puentę. W „Wypychaczu zwierząt” przypadł mi do gustu klimat – pomysł nienowy, ale co za wykonanie! (Z typowym dla tego autora intrygującym początkiem.) Szkoda, że autor nie zdecydował się zrobić z tego dłuższej formy, bo tekst urywa się niemal w pół zdania. „Weneckie zapusty” to właściwie minimoralitet (rzadkość u Grzędowicza: bohater jest zdecydowanie antypatyczny!), za to padłam na czytelnicze kolana w nabożnym podziwie nad sposobem, w jaki sposób prostymi w sumie środkami autor tworzy niesamowity, oniryczny klimat labiryntu weneckich uliczek. Tylko dla tej jednej sceny błądzenia w nich warto przeczytać to opowiadanie.
Podsumowując, polecam „Wypychacza zwierząt” wszystkim miłośnikom dobrze napisanej fantastyki, a szczególnie zwolennikom twórczości Jarosława Grzędowicza. Natomiast czytelnicy nieodporni na wplatane w co drugi tekst narzekania na ograniczające życie zakazy i zabezpieczenia niechaj poczują się ostrzeżeni.
Oceny cząstkowe:
- „Wilcza zamieć” – 100%
- „Buran wieje z tamtej strony” – 90%
- „Zegarmistrz i łowca motyli” – 80%
- „Pocałunek Loisetty” – 80%
- „Weekend w Spestreku” – 70%
- „Weneckie zapusty” – 70%
- „Obrona konieczna” – 60%
- „Wypychacz zwierząt” – 60%
- „Hobby ciotki Konstancji” – 50%
- „Farewell Blues” – 40%
- „Nagroda” – 40%
- „Specjały kuchni Wschodu” – 20%
- „Trzeci Mikołaj” – 20%
Cały tom oceniam na 90 punktów na 100, co nie jest średnią arytmetyczną wyciągniętą z ocen cząstkowych, lecz wyrazem mojego stosunku do tej książki: znałam tylko trzy z trzynastu tekstów, więc lektura była dla mnie interesująca, nawet słabsze opowiadania warto przeczytać jako ciekawostki, pozytywnie oceniam też szatę graficzną (spodobała mi się zwłaszcza ilustracja do „Nagrody”).
1) Przedwojennej w sensie klimatu, ponieważ w trakcie opowiadania wychodzi na jaw, że alternatywność dziejów historycznych sięga w tym świecie znacznie głębiej niż tylko brak zagrożenia drugą wojną światową.