Marcin T.P. Łuczyński [80%]
Arcyciekawa rzecz. Długa, bardzo wyczerpująca rozmowa z reżyserem, który ostatnio zwrócił na siebie uwagę w sposób żałośnie typowy dla celebrytów: obściskiwaniem i obcałowywaniem Weroniki Rosati i konfliktem z jej rodzicami zrelacjonowanym w wywiadzie dla „Vivy”. Książka pokazuje, jak niezwykłą osobowością, jak bardzo świadomym i oryginalnym twórcą jest ten człowiek (cokolwiek by myśleć o jego guście i desperacji starucha zaprezentowanymi we wspomnianym incydencie). Interlokutorzy przechodzą wraz z nim przez całą jego filmową tudzież literacką twórczość, której „kuchnię” znany i kontrowersyjny reżyser prezentuje w sposób bardzo ciekawy, ze wspaniałą erudycją, okraszając je najrozmaitszymi anegdotkami z życia naszych gwiazd tudzież bardzo, ale to bardzo surowymi i twardymi ich osądami (biust Beaty Tyszkiewicz, Andrzej Wajda dobierający się do biuściastej rosyjskiej gwiazdki w łazience, Zapasiewicz i Englert jako aktorzy, na których nie da się patrzeć – to tylko trzy przykłady). Sporo wspomnień o rodzinie, która dała mu głośne nazwisko, o trudnym szacunku do ojca, o różnicach w kształceniu filmowców w Polsce i we Francji, o powodach, dla których Żuławski, mimo iż wyrzucany, wracał do Polski. Wspomnienia z asystentury u Wajdy. Dlaczego Pszoniak to idealny diabeł. Niezwykła historia przerwanej brutalnie przez politruków produkcji „Na srebrnym globie”. Kulisy życia filmowców. Rozważania, co to znaczy być reżyserem. Solidny, baaardzo soczysty kawał historii polskiej inteligencji czasów PRL-u. Szczerze polecam.
Zapowiadało się fajnie i ciekawie (szczególnie po przejrzeniu wkładek ze zdjęciami), a wyszło jak zwykle w przypadku amberowskiej serii historycznej (a przynajmniej ja mam z nią takie doświadczenia). Latimer atakuje czytelnika suchymi faktami, na opis wielu z bitew/operacji poświęca zaledwie 1-2 akapity, przez co nawet osoba zorientowana w meandrach historii „kto, z kim i dlaczego” gubi się w gąszczu nazw własnych. Zaledwie do kilku z opisywanych działań dołączono mapki rozjaśniające obraz, w pozostałych przypadkach jest to zwykła wyliczanka „wódz A przeprowadził działanie Alfa i z miejscowości X przeniósł się okrężną drogą do Y, dzięki czemu pokonał wrogiego wodza B, no i w ogóle jest zajefajnym super geniuszem, i to był jeden z najbłyskotliwszych manewrów w historii, bla bla bla”. Brak nie tylko kontekstu sytuacyjnego (choćby tej mapki), ale i ogólniejszego polityczno-strategicznego (choćby krótkie wprowadzenie, dlaczego akurat A rozporządzał takimi, a nie innymi siłami). Większą przyjemność miałem z czytania syntetycznych opracowań do historii, o podręcznikach szkolnych nie mówiąc. A szkoda, bo tematyka arcyciekawa, a kilka przykładów – szczególnie historie z oszukiwaniem wroga co do liczebności – robi wrażenie. Całość jednak rozczarowuje.
Marcin T.P. Łuczyński [100%]
Straszna rzecz, okropna. Jej kościec to historia związku między mężczyzną i kobietą. Książka w żadnym razie nie opowiada o miłości, żywiołowej, trudnej, bolesnej. Nie o spalającej dwie istoty namiętności, gorącej i toksycznej. Nie o przyjaźni, pięknej, wzruszającej, a zarazem samolubnej, bezwzględnie i cynicznie wykorzystywanej. Nie o trudnych, powikłanych kolejach losu dwójki stykających się ze sobą na bardzo krótkie okresy ludzi. Nie o mistrzowsko budowanej piramidzie kłamstw wypierających jakiekolwiek zdrowe i sensowne podstawy związku między nimi. Nie o tym, jak popaprana potrafi być osobowość człowieka. Chociaż rzeczywiście wszystkie te elementy tam występują. Nie. Ta książka to dołująca każdą stroną opowieść o kompletnej atrofii męskości, o zupełnym zaniku męskiej dumy, na miejscu której pojawia się niesamowicie żałosna i przeraźliwie denerwująca dupowatość. Mknąc przez strony, na początku każdego rozdziału miałem nadzieję, że ona w końcu zniknie, że gdzieś z bohatera wyparuje – lepiej późno niż wcale. Na końcu każdego byłem jeszcze bardziej zirytowany niż przy finiszu poprzedniego. I tak aż do samego końca powieści. Dawno już nie czytałem książki tak łapczywie, dawno już żadna nie wzbudziła we mnie tak gorących emocji. A że negatywnych? A co z tego? Mega-macho-klinik z Jacka Reachera pomógł doskonale.
Jo ho ho, pirackie życie nie jest dla każdego. W każdym razie nie dla superzłodziejaszków Locke’a Lamory i jego kolegi, Jeana Tannena. Zamiast do skarbca bogatego szulera trafiają na morze, topią koty, mieszają się do wielkiej polityki, ale wszystko dobrze się kończy. Tak samo jak w pierwszym tomie cyklu. Gorzej natomiast z czytelnikiem, który bombardowany jest akcją, musi przełykać ciężkostrawny brak logiki i różne głupoty serwowane przez autora. Hollywood na papierze.
Marcin T.P. Łuczyński [60%]
Cytat z Alberta Camusa, że „Książka powinna być nieukończona…”, zwiastował rzecz niedobrą, ale cóż – urwane opowieści też mają swój urok. Zależy, jak je urwać. Zapowiadało się dobrze i ciekawie. Opowieść o Putinie, o dzisiejszej Rosji pokazanej oczami rusofoba dumnego z takiego właśnie spojrzenia. Niestety, rozkręcającą się dopiero fabułę, nabierającą rumieńców i całkiem nieźle się zapowiadającą, autor – jako się już rzekło – urwał. Nieudanie, niestety. Jeśli jest to pierwsza część jakiegoś nowego cyklu, podobnego do „Trylogii łotrzykowsko-heroicznej”, to trzeba było mnie o tym poinformować jakimś dopiskiem pod tytułem. A tak nie ma wyjścia, trzeba się zastanawiać, czy ona się broni jako rzecz samodzielna. Otóż nie broni się.
Można narzekać, że za szokującym krajobrazem i surowością języka kryje się pustka przesłania, brak wskazania rozwiązań – nie na poziomie fabuły, bo to byłby banał (ludzkość dostaje drugą szansę i buduje szczęśliwe społeczeństwo), ale na poziomie postaci (jeśli naciągane zakończenie uznać za wskazanie właściwej postawy, to jest to mało przekonujące) – czy nawet pewne niespójności fabularne. Zresztą nie omieszkałem tego uczynić w
redakcyjnej dyskusji o „Drodze”. Jednak to kwestia analizowania powieści już po lekturze, „na zimno”, rozkładania na czynniki pierwsze. Natomiast w trakcie czytania McCarthy chwyta czytelnika za jajca i nie puszcza do samego końca, a malowany przez niego świat jest tak straszny i fascynujący, że chcąc zapomnieć o nim jak najszybciej, nie możemy się oprzeć, by czytać dalej. Boimy się, bardzo się boimy. I zastanawiamy się: czy miałbym siłę żyć w takim świecie i troszczyć się o najbliższych czy wybrałbym drogę, którą poszła żona bohatera? No a poza tym to jedna z najbardziej wyrazistych wizji postapokalipsy w historii literatury. Lektura wyczerpująca, ale i w jakiś sposób katartyczna. Czytać koniecznie.
Mam nadzieję, że następna powieść MacCarthy’ego będzie z gatunku fantasy. Z elfami, karzełkami i rycerzami polującymi na pierścień Nibelunga. Bo to, co pisarz zrobił z postapokalipsą w „Drodze”, przywraca sens fantastyce. Primo, język tak prosty, jakby wcale nie istniał. Secundo, opowieść tak schematyczna, że zahaczająca o mit. Tertio, przesłanie, które ten mit ożywia w nas i pozwala go przeżywać, a nie jedynie czytać. Literatura powinna kąsać – twierdził Franz Kafka. McCarthy może zagryźć.
Jednak lekkie, leciutkie rozczarowanie spowodowane, jak sądzę, wygórowanymi oczekiwaniami. Po serii bardzo pochlebnych recenzji spodziewałam się… sama nie wiem czego. Arcydzieła? Książki, która rzuci mnie na kolana? A tymczasem otrzymałam po prostu bardzo dobrą i mądrą opowieść, taką która pomimo ascetycznych środków wyrazu (a może właśnie dzięki nim) trafia prosto w serce. Lecz choć wzruszyłam się wędrówką ojca i syna, w pamięci najlepiej utkwiło mi to, co w tle – na przykład owo specyficzne zamazywanie się, zanikanie przeszłości. Bo skoro ludzie zapominają, a ci, którzy żyli przed apokalipsą, i tak wkrótce umrą, to jaką możemy mieć pewność, że świat sprzed katastrofy w ogóle istniał?
McCarthy zachował się bardzo nieelegancko: przerzucił przez mury fantastycznego getta granat z wyciągniętą zawleczką i oddalił się na z góry upatrzone pozycje. A granat wybuchł, pokazując, z jaką emocjonalną siłą można napisać prostą postapokaliptyczną historię przetrwania. I został duuuuży lej, jak po bombie. Zobaczymy, kto i jak go wypełni.
„Droga” to z jednej strony oczywiście opowieść postapokaliptyczna, jedna z najmroczniejszych w całej historii literatury. To także wzorcowy opis relacji rodzic-dziecko, w której rodzic całym swym życiem i zachowaniem stara się przygotować dziecko na otaczający go świat. Uczy syna, jak przetrwać, ale też jak zachować moralne zasady. Jednak „Droga” to dla mnie przede wszystkim jedno z największych emocjonalnych doświadczeń literackich ostatnich lat. To niesamowite, że można taki efekt uzyskać dzięki tak surowej formie.
Jeszcze nie „Droga”, a prawie tak samo dobre. Prosta opowieść, w której dostajemy smutną refleksję nad współczesną sytuacją Stanów Zjednoczonych. Może trochę zbyt pesymistyczną, może lekko patetyczną (monolog szeryfa), ale dającą do myślenia. No i genialne rozwiązanie problemu głównego bohatera. Narrator z wiersza W.B. Yeatsa, z którego Cormac McCarthy zaczerpnął tytuł książki, chce pożeglować do Bizancjum. Czytelnikom zalecam obranie kursu na księgarnię.