Przeczytaj to jeszcze raz: Imperium, które nie chce upaść [Philip K. Dick „Radio Wolne Albemuth” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Philip K. Dick był niezwykle płodnym pisarzem. Do tego stopnia, że jeszcze wiele lat po jego śmierci ukazują się premierowe wydania powieści, które nie miały szczęścia trafić na księgarskie półki za życia autora. Jedną z nich było „Radio Wolne Albemuth” – protoplasta słynnego „Valisa”. Dziś książka, która prawdopodobnie miała się nigdy nie ukazać, stała się podstawą kolejnej hollywoodzkiej produkcji filmowej.
Przeczytaj to jeszcze raz: Imperium, które nie chce upaść [Philip K. Dick „Radio Wolne Albemuth” - recenzja]Philip K. Dick był niezwykle płodnym pisarzem. Do tego stopnia, że jeszcze wiele lat po jego śmierci ukazują się premierowe wydania powieści, które nie miały szczęścia trafić na księgarskie półki za życia autora. Jedną z nich było „Radio Wolne Albemuth” – protoplasta słynnego „Valisa”. Dziś książka, która prawdopodobnie miała się nigdy nie ukazać, stała się podstawą kolejnej hollywoodzkiej produkcji filmowej.
Philip K. Dick ‹Radio Wolne Albemuth›Po eksplozji talentu literackiego Philipa K. Dicka, która miała miejsce mniej więcej od połowy lat 60. XX wieku, w następnej dekadzie autor „Ubika” zdecydowanie zwolnił tempo pracy. Na księgarskich półkach pojawiły się w tym czasie zaledwie cztery premierowe książki Amerykanina: „Nasi przyjaciele z Frolixa 8” (1970), „Płyńcie łzy moje, rzekł policjant” (1974), intrygujące – napisane do spółki z Rogerem Zelaznym – „Deus Irae” (1976) oraz znakomite „Przez ciemne zwierciadło” (1977). Niektóre z nich czekały na wydanie nawet kilka lat, Dick znany był bowiem z ciągłego przerabiana i poprawiania gotowych już tekstów. Podobnie rzecz się miała z „Radiem Wolne Albemuth”, które – jeśli wierzyć notatkom autora – zostało napisane w 1976 roku. Wydaniem powieści zainteresowany był Mark Hurst, redaktor wydawnictwa Bantam, które zapłaciło już nawet Dickowi za publikację. Nim jednak do tego doszło, Hurst – prywatnie wielki miłośnik twórczości Philipa – zasugerował pisarzowi wprowadzenie kilku drobnych poprawek. Zapewne dziwił go później fakt, że autor pracuje nad nimi całymi miesiącami; poprawioną wersję powieści Dick odesłał bowiem dopiero po dwóch latach. Jeszcze większe musiało być zdziwienie redaktora, gdy odkrył, przeglądając pierwsze strony maszynopisu, że ma do czynienia z zupełnie inną książką niż ta, którą czytał wcześniej. Zamiast poprawić wytknięte przez Hursta nieścisłości, Philip napisał powieść od nowa. Tym sposobem umarło – przynajmniej na kilka lat – „Radio Wolne Albemuth”, natomiast narodził się „ Valis”. Dla literatury fantastyczno-naukowej był to wyjątkowy handicap. „Valis” (1981) – który notabene zawdzięczał swój tytuł „Radiu…”, nazwanemu pierwotnie przez Dicka „Valisystem A” – stał się jednym z najważniejszych dzieł autora „ Trzech stygmatów Palmera Eldritcha”. Wraz z wydaną później „Bożą inwazją” (1981) oraz „Transmigracją Timothy’ego Archera” (1982) wszedł w skład tzw. „Trylogii Valisa”. O „Radiu Wolne Albemuth” na razie zapomniano. Dopiero w 1985 roku, a więc trzy lata po śmierci pisarza, książka ta ujrzała światło dzienne. I chociaż swym poziomem nie dorasta do powieści, która w drodze intensywnych zabiegów autorskich się z niej wykluła, to jednak dla wielbicieli amerykańskiego fantasty jest dziełem cennym. Przede wszystkim dlatego, że stanowi brakujące ogniwo pomiędzy dotychczas nieopublikowanymi w całości notatkami Dicka, nazywanymi popularnie „Egzegezą”, a fenomenalnym i wizjonerskim „Valisem”. Na podstawie „Bożych inwazji” Lawrence’a Sutina można wysnuć przypuszczenie, że „Radio Wolne Albemuth” stanowi skróconą i zbeletryzowaną wersję „Egzegezy”, kilkusetstronicowych odręcznych zapisków pisarza na temat jego licznych objawień i mistycznych przeżyć. Tym samym można by więc uznać tę zapomnianą książkę klasyka science fiction za dzieło – przynajmniej częściowo – autobiograficzne. Dick nie byłby jednak sobą, gdyby nie kazał swoim bohaterom zetknąć się ze zjawiskami nadprzyrodzonymi. W efekcie powstała powieść-efemeryda, tyleż intrygująca, co drażniąca. „Radio Wolne Albemuth” ma dwóch bohaterów, choć znacznie trafniej byłoby napisać: jednego bohatera w dwóch osobach. Są nimi: pisarz science fiction Phil Dick oraz jego przyjaciel Nicholas Brady, obdarzony zresztą elementami biografii samego autora (vide rok i miejsce urodzenia oraz przeprowadzka we wczesnym dzieciństwie do Berkeley nad Zatoką San Francisco). Obaj panowie znają się i przyjaźnią od lat młodzieńczych. W zasadzie są tą samą postacią, tyle że pochodzącą z dwóch różnych światów. Przedstawiając Phila, Dick pisze wprost o sobie. W jednym miejscu wyznaje: „Zacząłem zarabiać na życie pisaniem książek science fiction”, w innym z kolei wymienia tytuły swoich najlepszych powieści: „ Człowieka z Wysokiego Zamku” oraz „Trzech stygmatów Palmera Eldritcha”. Natomiast Nicholas to alter ego pisarza – tak mógłby wyglądać życiorys Philipa K. Dicka, gdyby w młodości (jeszcze w Berkeley) przyjął proponowaną mu pracę w wytwórni płyt. Prawdziwy Phil odmówił, Nicholas – wręcz przeciwnie. Został „łowcą głów”, czyli talentów, w Progressive Records. Jego w miarę spokojne życie legło jednak w gruzach w dniu, gdy zaczął miewać widzenia. Wizje były tak ostre i rzeczywiste, że zaczął podporządkowywać im własne życie. Ale czy to może dziwić, skoro Brady był przekonany, że „dotknął” Boga ukrytego pod postacią „Rozległego Aktywnego Żywego Inteligentnego Systemu A”, czyli „Valisa A” (wychodził bowiem z założenia, że mogą istnieć jeszcze inne systemy). Opowiadając o swych przeżyciach Philowi, Nicholas dostarcza mu fabularnej karmy dla jego kolejnych powieści. I tak życie realnego Dicka przemieszało się z fikcją literacką. Niechętni autorowi „ Słonecznej loterii” krytycy i czytelnicy mogliby z czystym sumieniem uznać „Radio Wolne Albemuth” za przejaw choroby psychicznej pisarza. W żadnej innej powieści Dick nie obnaża się bowiem aż tak bardzo. Tu najpełniej i bez ogródek pisze o swoich lękach i dziwactwach – chyba tylko w „Egzegezie” będzie się można spotkać z jeszcze większym ich nagromadzeniem. Jeśli kiedykolwiek zostanie ona oficjalnie opublikowana… Mimo wykorzystania oczywistych wątków autobiograficznych, „Radio Wolne Albemuth” jest jednak przede wszystkim powieścią fantastycznonaukową. Autor przedstawia w niej Amerykę rządzoną przez prezydenta Ferrisa F. Fremonta, który – co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości – wzorowany jest na Richardzie Nixonie. Prezydent, choć na kartach powieści pojawia się tylko pośrednio, jest jedną z głównych jej postaci. Jego dojście do władzy pisarz postrzega jako kolejny epizod odwiecznej wojny pomiędzy Światłem a Ciemnością, Dobrem a Złem. Dla Dicka Fremont / Nixon jest uosobieniem władzy totalitarnej – nieważne, „czerwonej”, „brunatnej” czy „czarnej” – która na przestrzeni dziejów pojawiała się, pojawia i będzie pojawiać pod najróżniejszymi postaciami. To Imperium nigdy nie upadło i nie upadnie. Z jednej strony bowiem wspierane jest przez armię, z drugiej – przez całą rzeszę szpiclów i donosicieli, działających w organizacji o niewinnej nazwie Przyjaciele Narodu Amerykańskiego (tzw. „panowcy”). Ich zadaniem jest tropienie nieprawomyślnych obywateli, do których zalicza się również – a przynajmniej takie są podejrzenia – Nicholas Brady. Pytanie tylko: na ile jego wrogie wobec systemu działania są w pełni świadome, a na ile sterowane przez tajemniczy Aramchek? Jak to często bywa u autora „Kosmicznych marionetek”, do ostatniej chwili – a nawet jeszcze długo po zakończeniu lektury – niełatwo rozwikłać tę zagadkę. Książki Dicka nigdy nie kończą się happy endem. Podobnie jest w przypadku „Radia Wolne Albemuth”. Pisarz był pesymistą i w jaskrawy sposób dał temu wyraz. Inna sprawa, co było źródłem tego nieustannego pesymizmu – chorobliwe przekonanie o wszechświatowym, a może nawet międzygalaktycznym spisku? Wiara w spersonifikowane Zło, które co jakiś czas osiąga zdecydowaną przewagę nad Dobrem? Słabość ludzkości, która nie potrafi wyzwolić się spod panowania obcych kosmicznych sił? Być może poznalibyśmy odpowiedzi na te pytania, czytając Dickowską „Egzegezę”… W „Radiu…” pisarz rozwija w zasadzie te same wątki, które obecne są w całej jego twórczości; niektóre z nich dopracuje jeszcze po latach i przedstawi w znacznie doskonalszej formie w tzw. „Trylogii Valisa”. To jednak wcale nie oznacza, że „Radio…” należy umieścić w szafce z książkami słusznie zapomnianymi. Nie pozwoli nam na to chociażby przygotowywana właśnie przez Amerykanina Johna Alana Simona filmowa adaptacja powieści. Swoją drogą, jak na debiutanta w roli reżysera, Simon podjął się karkołomnego zadania.
|