Daniel Koziarski w „Klubie samobójców” postanowił zmierzyć się z dość ciężką problematyką – na kartach powieści rozważa przyczyny odbierania sobie życia przez ludzi. Pisarzowi udało się zrealizować temat w sposób atrakcyjny dla czytelnika i jednocześnie nie powiedzieć od siebie nic nowego.
Zamiecione pod dywan
[Daniel Koziarski „Klub samobójców” - recenzja]
Daniel Koziarski w „Klubie samobójców” postanowił zmierzyć się z dość ciężką problematyką – na kartach powieści rozważa przyczyny odbierania sobie życia przez ludzi. Pisarzowi udało się zrealizować temat w sposób atrakcyjny dla czytelnika i jednocześnie nie powiedzieć od siebie nic nowego.
Daniel Koziarski
‹Klub samobójców›
Tytułowy „Klub samobójców” to chat, na którym przesiadują sfrustrowani życiem i przegrani osobnicy w różnym wieku. Autor z szyderstwem przedstawia ich chroniczne cierpiętnictwo oraz narzekanie na trudy codzienności. Do tej galerii nieudaczników przyłącza się Michał – znudzony asystent na Wydziale Prawa Uniwersytetu Gdańskiego, którego życie osobiste jest pasmem porażek. Związał się z on z drugą bohaterką książki, absolwentką politologii, która później wyjechała za chlebem do Londynu i tam wpadła w wir fatalnych zdarzeń. Jej życie z wolna zamienia się w tragedię i wygląda na to, że epilog tej sztuki rozegra się w rynsztoku. Trzecią postacią jest fajtłapowaty pisarczyk, Maciej, którego debiutancka książka („Ostatnie spotkanie nad Motławą”) zostaje odczytana przez krytykę jako parodia i uzyskuje bardzo wysokie noty. Nieco zaskoczony przebiegiem wypadków młody autor stara się sprostać oczekiwaniom i napisać kolejną powieść, lecz jego starania to dobry temat na komedię (bo jego pomysły są absurdalne, a sam zdaje się święcie wierzyć w ich powodzenie). Ostatnim z bohaterów jest psychoterapeuta Wolniewicz, przez którego gabinet przewijają się dziesiątki ekscentrycznych pacjentów. Psycholog przesiąka z wolna oparami absurdu i zaczyna się zachowywać co najmniej dziwacznie.
Sam Koziarski jest absolwentem prawa, więc sytuację młodego asystenta na swoim byłym wydziale potrafił przedstawić wiarygodnie. Bigoteria starej kadry naukowej i niemal lenne stosunki, jakie panują między młodymi pracownikami a profesorami, są dobrze wyczuwalne. Historia partnerki Michała, Magdy, jest już jednak mocno przerysowana. W miejscach, gdzie poznajemy jej losy, powieść zamienia się w czarną satyrę, a życie dziewczyny w pasmo klęsk, porażek i katastrof. Gdy natomiast przychodzi do opisywania zawikłanych losów niezdarnego pisarza Macieja, Koziarski czuje się jak ryba w wodzie. Z dużą swadą i swobodą kreśli historię literata, do którego niespodziewanie uśmiechnęło się szczęście, bo krytycy nie zrozumieli jego powieści. Maciej popełnia rozmaite gafy: myli Mrożka z Gombrowiczem na antenie radia, popisuje się brakiem obycia przy otwieraniu kartą hotelowych drzwi oraz przestawia swoją powieść na półkę z bestsellerami (i zostaje przyłapany przez ekspedientkę). Do tego momentu jest naprawdę przyzwoicie. Ale niestety, jest jeszcze spartolona postać nieszczęsnego psychologa, który w ujęciu Koziarskiego urasta do rozmiarów kuriozalnego buca. Najwyraźniej autor nigdy nie miał styczności z psychoterapeutą, gdyż nie tylko nie ma pojęcia, w jaki sposób wyglądają modelowe sesje, ale także nie grzeszy wiedzą na temat zaburzeń psychicznych. „Pacjenci”, którzy pojawiają się w gabinecie psychoterapeuty Wolniewicza, to zwykli dziwacy. Gangster Mortadella, artysta nowoczesny, mężczyzna zbierający winylowe płyty czy słynna piosenkarka – wszyscy oni mają co najwyżej nietypowe hobby, ale problemów psychicznych nie mają z pewnością. Koziarski posługuje się tu heurystyką – powszechnym przekonaniem, że do psychologa biegają dziwacy – i sądzi, że to wystarczy, by przekonać czytelnika o możliwej realności przedstawianych zdarzeń. Ponadto, kolejne sesje terapeutyczne z Wolniewiczem są przeraźliwie nudne. Za każdym razem czytelnik poznaje nowego pacjenta, z którym psycholog wymienia kilka zdań, odbiera od niego zapłatę i (w części przypadków) wyrzuca go za drzwi.
Zakończenie również nie zaskakuje. Owszem, trudno je przewidzieć, ale jest mało poruszające, ponieważ Koziarski niemal cały czas pozostaje w kręgu satyry. Skoro odbiorca jest przeświadczony, że to, o czym czyta, to same bujdy, nie przejmie się losem bohaterów. Uczucie fikcyjności jest tym, co lekturze „Klubu samobójców” towarzyszy od pierwszej aż do ostatniej strony.
Wadliwa konstrukcja książki potęguje wrażenie znudzenia opowieścią. By móc prowadzić narrację symultanicznie dla każdego bohatera, Koziarski podzielił wszystkie rozdziały na cztery części, które oznaczył literami od „a” do „d”. W praktyce oznacza to, że odbiorca dostaje niezłej szajby od skakania z fragmencika na fragmencik. Poszczególne części mają z reguły nieco ponad stronę, więc czytelnik musi co i rusz przestrajać swoje myślenie z jednego bohatera na drugiego. Po 120 takich zmianach, czyli w okolicach 30. rozdziału, zaczyna to zdrowo irytować.
Prozie Koziarskiego z pewnością nie można zarzucić powinowactwa z grafomanią. Autor jest bardzo dobry warsztatowo i z wielką swobodą przeskakuje pomiędzy stylami. Gdy szydzi z Macieja, pisarza-łamagi, biegle zmienia sposób narracji, by przedstawić głodne kawałki, które wyszły spod jego pióra. Fragmenty prozy prawniczej, wspomnień czy harlequina wplecione w treść „Klubu samobójców” dowodzą znacznej sprawności autora w zakresie użytkowania języka. Dzięki temu nieważne, czy autor pisze o dolnej części pleców pewnej Maryni, czy też porusza kwestie newralgiczne – odbiorca nie płacze przy jego pisarstwie krwawymi łzami, a raczej bawi się nieźle.
Samobójstwa i ich przyczyny to trudna, a przede wszystkim złożona tematyka. Koziarski w swojej powieści rozgrzebał problem, egzorcyzmował go humorem, po czym zamiótł pod dywan. Autor jest chwilami poważny, choć zazwyczaj wyśmiewa wszystko, co mu się pod pióro nawinie. W ten sposób udało mu się napisać powieść dość sympatyczną w odbiorze i nie powiedzieć od siebie nic nowego.