Solidny kryminał, a przy tym studium postawy „dobrego Niemca” – niebanalne i niegłupie. Tło historii alternatywnej pretekstowej, ale wystarczające (jest nawet kilka fajnych smaczków: Kennedy prezydentem, hehe – ale żeby nie spoilerować, nie zdradzę, o co chodzi, wbrew pozorom wcale nie o zamach na JFK), zresztą nie w tym tutaj rzecz. Intryga wciąga, bohater wzbudza sympatię, wrogowie odrazę, a stojący za wszystkim motyw… To chyba jedna z największych zalet tej książki – uświadamia, a po pół wieku już tego jakby nie zauważamy, jak wielkie zbrodnie popełniono w trakcie wojny.
Ten tomik to właściwie zbiór reportaży radiowych, jakie Jerzy Jachowicz – dziennikarz śledczy dawniej „Gazety Wyborczej”, a obecnie „Dziennika” – od kilku miesięcy wygłasza na antenie radiowej „Trójki”. Dotyczą one różnych spraw kryminalnych minonego dwudziestolecia, dotykających nie tylko gangsterskich środowisk, ale także świata biznesu i polityki. Radiowe pochodzenie tekstów ma oczywiście swoje zalety i wady. Zalety to spójność i konkretność tekstów, czyta się tę książkę szybko, lekko i z zainteresowaniem. Wady to oczywiście ich pobieżność, a wiele opisywanych spraw aż prosi się o dokładniejszą analizę. Bonus dla Jachowicza za bezkompromisowość – nie owija w bawełnę, nie kluczy, jest konkretny, wali prosto po nazwiskach, nawet jeśli bywają to osoby „powszechnie szanowane”.
Odkrywając twórczość Richarda Bachmana, coraz bardziej przekonuję się do tego właśnie wcielenia Stephena Kinga – bardziej zwartego, bardziej szalonego, bardziej szokującego i bardziej prawdopodobnego, a tym samym strasznego. Co lepsze, mimo ograniczeń objętościowych już widać tu niesamowity talent Kinga do budowy i opisu postaci – tutaj to o tyle trudniejsze, że sceneria i możliwości fabularne są dość ograniczone i rzecz musi się odbywać właściwie w dialogach. Owszem, można zarzucać autorowi – podobnie jak w „Uciekinierze” – uciekanie w makabrę zamiast próby realistycznego nakreślenia antyutopijnej przyszłości, w której ludzie lubią robić z zabijania zabawę – realizm byłby jednocześnie diagnozą i przestrogą. Jednak to nie przeszkadza, więcej nawet: niewiedza na temat właściwych powodów organizowania Marszu uruchamia wyobraźnię, a nie trzeba wcale wielkiej empatii i wyobraźni właśnie, by przerysowaną wizję żołnierzy strzelających do maszerujących nastolatków ekstrapolować na – widziane w czasach pisania książki, a dziś tym bardziej – tendencje w realnym świecie.
Sprawny akcyjniak rozgrywający się na skutych lodem terenach Syberii, ale takiej w alternatywnym świecie. To znaczy do śniegu, lodu, dzikich zwierząt, mniej lub bardziej podłych ludzi, którzy nieustannie na siebie dybią, dodać należy różnej maści wilkołaki, wampiry, magików, amulety i wzmacniane srebrem kule. I spisek na życie głównego bohatera. Ktoś mu nieustannie próbuje podziurawić bebechy, czy to przy użyciu broni palnej, czy białej. I nie wiadomo właściwie dlaczego. Jednak uroczy drań Sopel w gąszczu wąskich uliczek i ciemnych zaułków Fortu radzi sobie doskonale, niestrudzenie snując opowieść (bo narracja w „Soplu” jest w pierwszej osobie) żywym, pełnym humoru językiem. Sprawdza się jako lekki odstresowywacz.
Jest dobrze, ale nie tak dobrze jak w części pierwszej. Akcja toczy się tym razem poza granicami Fortu, gdzie Sopel na czele kilkuosobowej, wzajemnie uzupełniającej się drużyny rusza na tajną misję. Czyli Kornew poleciał mocno zużytym schematem: ekipa idzie wypełnić quest. I zdecydowanie przesadził z nadmiarem akcji. Z jednej kabały bohaterowie wpadają w drugą, tak że stały, wysoki poziom napięcia i błyskawicznie zachodzące po sobie wydarzenia zaczynają być nużące. Po prostu dzieje się za dużo. No i rozwiązanie głównego wątku jakoś mnie nie przekonało. Na szczęście postać Sopla wciąż świetna, a i całość czyta się wyśmienicie. Można się odprężyć, ale nie spodziewajcie się wyjątkowo ambitnej lektury.
Początek nudnawy, środek dobry, końcówka znów w dół. W sumie czytadło co najwyżej przeciętne, ale też niesprawiedliwym byłoby jego potępianie w czambuł. Owszem, rozwlekłe to niemiłosiernie, język – jak powiedziałby Pewien Znany Fantasta – przezroczysty, nie do końca udana archaizacja i niewyłapane anachronizmy, okraszone dodatkowo paroma babolami redakcyjnymi. Jednak przeczytałem w sumie bez bólu, do niektórych postaci poczułem nawet sympatię. Pomysł na konstrukcję świata też niezły (choć nierozwinięty i dolepiony trochę na siłę do całej fabuły). Tylko nie nastawiajcie się na SF i nie sugerujcie kosmonautą z okładki – 90% książki to czystej wody przygoda w historycznym sztafażu.
W „Święcie Kozła” Llosa ponownie dobiera się do mechanizmów rządzących reżimami wojskowymi. Tym razem zabiera się za dyktaturę Rafaela Leonidasa Moliny Trulijo, który w latach 30. żelazną ręką ściskał za gardło całą Dominikanę. Llosa swoim zwyczajem pozwala śledzić opowieść na kilku równoległych poziomach: postępujemy krok w krok za Uranią, poznajemy grupę zamachowców, którzy ostrzą sobie zęby na życie tyrana oraz samego Rafaela Leonidasa Trujillo. „Święto Kozła” to powieść o kulcie siły i niewolniczym posłuszeństwie, a także zgubnym wpływie dyscypliny. Pisarz rzuca także rękawicę swojemu dawnemu przyjacielowi, Gabrielowi Garcii Marquezowi, ponieważ charakteryzuje te same mechanizmy, na których Kolumbijczyk prawie powybijał sobie zęby w „Jesieni patriarchy”. Llosa odnosi zwycięstwo, bo jest do bólu realistyczny i skupia swoją uwagę na faktach, które relacjonuje z brutalną szczerością. Stali czytelnicy Llosy mogą być nieco zaskoczeni, bo książka ta w porównaniu do „Rozmowy w »Katedrze«” jest jak czytadło – lekka i łatwa do przyswojenia. Niezależnie jednak od obranego stylu peruwiański pisarz jest wciąż w świetnej formie. Ostatnio przeżywa on renesans popularności w Polsce, a „Święto Kozła” jest jedną z tych książek, po którą można sięgnąć niemal w ciemno.
Jak wygląda tradycyjna biografia, każdy mniej więcej wie. I taki właśnie jest „Nuklearny sfinks” – do bólu poprawny, sztampowy i tradycyjny. I bardzo naukowy: tonący w odmętach przypisów i suchego informacyjnego języka (choć w pewnym momencie – ni z gruszki, ni z pietruszki i zupełnie nie wiadomo po co autorzy próbują zbliżyć się do konwencji reportażowej i beletryzują niektóre fragmenty). Pierwsze rozdziały to nieodzowna laurka na temat „wybitny człowiek/młodzian/dziecko zaczyna objawiać światu swoją wybitność”, a końcówka to wikłanie się w gąszczu raportów, artykułów śledczych i badań własnych na temat obecności technologii jądrowej w Iranie. Obie części raczej nudne, choć z różnych względów. Trochę lepiej jest w części środkowej, opisującej dojście Ahmadinedżada do władzy, jednak rozjaśnia to obraz całości tylko w niewielkim stopniu. W ujęciu irańsko-izraelskiego duetu autorskiego postać przywódcy Iranu, zdawałoby się fascynująca, okazała się zwyczajnie nudna.
Meyer zrobiła dokładnie to, co w „Zmierzchu” – przynajmniej o ile mogę sądzić po ekranizacji i opiniach innych na temat wampirzego cyklu. Napisała powiastkę o miłości dla średnio rozgarniętych nastolatek (nie, to nie jest w żadnym wypadku powieść dla dorosłych, no chyba że za kryterium przyjmiemy Harlequiny), gdzie znów fantastyczna otoczka jest jedynie pretekstowa. W tym wypadku na tyle, że „pożeracze ciał” są akurat tak fajnie skonstruowani, iż przejmują wszystkie cechy „nosicieli” – tym samym mogą sobie mówić per Pan/Pani, zajmować się takimi rzeczami jak studiowanie albo granie na instrumentach i oczywiście rozmawiać o uczuciach. Te są bowiem najważniejsze, a w akcji wcale nie chodzi o garstkę ludzkości opierającą się kosmitom, tylko o wypełnienie czymś przerw między jednym pocałunkiem a drugim, czy między nadzwyczaj częstymi monologami o stracie, samotności, tęsknocie i innym takim Jak-Mi-Jest-Źle-Tak-Się-Bardzo-Zakochałam-A-On-Tam-Sam-Biedny. Głupie toto, ale nie debilne, napisane źle, ale nie tragicznie – jeśli przyjąć konwencję romansidła, od biedy ujdzie. Za kłamstwo wydawcy, że różne od „Zmierzchu”, że tym razem dla dorosłych, chciałem obniżyć ocenę do 20%, ale niech już tam będzie; kiedyś Naczelny mówił, że literatura kobieca to w „Esensji” jedno z niezagospodarowanych poletek…
Ktoś gdzieś napisał o prozie Murakamiego, że ogromną sztuką jest takie opisywanie snów, że każdy odbiera je jako swoje. Ja mam tak właśnie z twórczością Japończyka – czytam, nie do końca rozumiem, ale czuję, że te smutne, melancholijne teksty dotykają czegoś nienazwanego, w jakiś sposób oddają niektóre moje najskrytsze uczucia. Talent narracyjny? Poetyka stylu? Oryginalność tematów? Z pewnością, ale także jakaś magiczna umiejętność oderwania się od konkretnych realiów (każde z opowiadać może spokojnie toczyć się poza Japonią, to proza zrozumiała na całym świecie) i bezpośrednie mówienie do czytelnika. Odbiór tych tektów nie może być intelektualny, powinien być czysto emocjonalny, ale jeśli tak się chce podchodzić do prozy, to czytanie opowiadań Murakamiego musi być bardzo silnym przeżyciem. Poza tym Murakami niezwykle pięknie pisze o miłości – niespełnionej, niemożliwej bądź gasnącej. Te teksty należą do najlepszych w zbiorze.