Konrad Wągrowski
Boston w ogniu
[Dennis Lehane „Miasto niepokoju” - recenzja]
Dennis Lehane, autor „Rzeki tajemnic”, „Gdzie jesteś, Amando” i „
Modlitwy o deszcz” opuszcza znajome rewiry, by w „Miescie niepokoju” spróbować swych sił w przygodowo-historycznej epickiej opowieści o Ameryce z czasów tuż po I wojnie światowej. Efekt jest znakomity.
Dennis Lehane
‹Miasto niepokoju›
Z pozoru Dennis Lehane, uznany twórca thrillerów z psychologicznym zacięciem, wkracza na nie swoje tereny. „Miastem niepokoju” (niezbyt wyszukany tytuł książki, która w oryginale nazywa się „A Given Day”) sięga bowiem po bardzo popularny w Ameryce, co najmniej od czasów Margaret Mitchell, gatunek powieści mówiącej o losach wybranej grupy bohaterów na tle burzliwych wydarzeń historycznych. Takie dzieła to samograje – utwory Johna Jakesa (m.in. „Północ-Południe”) czy Hermana Wouka (m.in. „Wichry wojny”) biły rekordy sprzedaży, doczekały się wystawnych ekranizacji telewizyjnych
1). Elementy takiego dzieła są stałe – młodzi bohaterowie, wątek romansowy, wojna, galeria autentycznych postaci w tle, udział w ważnych wydarzeniach historycznych. Opowiadając o losach dwóch rodzin – białej i czarnej – w ciągu kilku miesięcy 1919 roku, Lehane w jakimś stopniu wpisuje się w ten schemat. Ujmuje go jednak inaczej, dużo ciekawiej i ambitniej.
Po pierwsze – historyczna burza tocząca się w tle nie należy do powszechnie znanych wydarzeń. To już nie wojna secesyjna, I czy II wojna światowa. Kulminacją „Miasta niepokoju” to wydarzenie głośne, ale raczej o znaczeniu lokalnym. Strajk bostońskiej policji z 1919 roku i związane z nim zamieszki były bez wątpienia istotne dla Bostonu, ale nie są czymś, o czym usłyszałby cały świat. Do tego ów strajk jest przede wszystkim kulminacją – bo „Miasto niepokoju” opowiada po prostu o pewnym okresie w historii Ameryki. Ujrzymy w książce powrót żołnierzy z Wielkiej Wojny, atak grypy „hiszpanki”, przybierające na sile działania partii komunistycznej (przewija się tu postać Johna Reeda, głośnego autora „10 dni, które wstrząsnęły światem”). To czas rosnących w siłę związków zawodowych, gangsterskich porachunków, bezwzględnych rozgrywek politycznych ,niepokoi na tle rasowym, nasilającego się anarchistyczne terroryzmu. To przede wszystkim jednak okres bolączek codzienności związanych z niskimi pensjami, ciężką pracą, trudnymi powojennymi warunkami, nawet w realiach kraju bezpośrednio przez ową wojnę niedotkniętego. Obowiązkowa galeria bohaterów autentycznych oprócz wspomnianego Reeda zawiera szereg lokalnych polityków, liderów związkowych i partyjnych i przynajmniej jedno nazwisko znane powszechnie – powoli budującego swoją potęgę J. Edgara Hoovera. Poza tym jednak nie są to postacie powszechnie znane. Lehane sam jest bostończykiem, co nadaje jego książce wrażenie autentyczności (historyczne tło przygotowane jest bez wątpienia pierwszorzędnie, informacje o bohaterach dalece wykraczają poza wiedzę podręcznikową), ale też w jakiś sposób nadaje całej opowieści szczery, emocjonalny wydźwięk.
Zabrzmi to jak truizm, ale najważniejsi w tej opowieści są ludzie. Nie są to kartonowi bohaterowie, którzy mają wypełnić nadane przez konwencję role. Nawet dwójka głównych bohaterów, czyli młody policjant Danny Coughlin i murzyński chłopak Luter Lawrence, choć nie mamy wątpliwości, że należą do postaci pozytywnych, mają swoje przywary, a podejmowane przez nich decyzje – nawet te najistotniejsze (jak przystąpienie przez Danny’ego do wspominanego strajku) – są mocno niejednoznaczne, poddawane pod ocenę czytelnika. Jeszcze ciekawsza jest galeria bohaterów drugoplanowych. To postacie właściwe swoim czasom – targane historycznymi burzami, podejmujące kontrowersyjne decyzje, dokonujące bezwzględnych nieraz wyborów, by móc zapewnić sobie i swym bliskim przyzwoitą egzystencję. Nawet gdy Lehane podsumowuje życie bohatera przedstawionego do tej pory w mocno negatywnym świetle, w pewien sposób usprawiedliwia jego czyny, a przynajmniej wykazuje współczucie, ukazując, jak całe jego złożone i niełatwe życie ukształtowało tę postać.
Epickiego rozmachu więc „Miastu niepokoju” odmówić nie można. Jednak nie jest to znów – jak w przypadku „Północ-Południe” – jakaś historia o tym, jak odmienione zostało życie narodu. Na koniec tej historii nie ma wiele pozytywnych zmian. Ci, którzy byli rasistami, pozostaną nimi. Ci, którzy będą gangsterami, fachu nie zmienią. Źli nie zostaną ukarani, dobrzy też nie zawsze dostąpią nagrody, a przynajmniej ich dalsze losy nie będą oczywiste. Warunki bytowania się nie poprawią, pozytywnych efektów dramatycznych decyzji nie poznamy. To po prostu kawałek życia Ameryki końca drugiej dekady XX stulecia. Życia ciężkiego, odmalowanego bez sentymentów, nieraz brutalnie i naturalistycznie (zwłaszcza w opisach szalejącej grypy i jej efektów). Życia dla współczesnego czytelnika już nieznanego, a przez to fascynującego i zaskakującego. Co nieco wiemy o ciężkiej doli robotników, nawet jeśli w jakiejś mierze otrzymywaliśmy tę wiedzę w PRL-owskiej szkole. Dziś jednak żądania 10-godzinnego dnia pracy (przy 6-dniowym tygodniu), czy też informacja o tym, że bostoński policjant (a w końcu to funkcja, wydawałoby się, o wyższym społecznym statusie od pracownika fabryki) miał prawo do jednego wolnego dnia na trzy tygodnie pracy z obowiązkiem dyspozycyjności, zaskakuje. Takie były czasy – mówi Lehane – i cieszmy się, że to się zmieniło.
Ciekawym zabiegiem jest wprowadzenie do narracji jeszcze jednej autentycznej postaci – Babe Rutha, legendarnego amerykańskiego baseballisty tamtych czasów. Ruth nie jest istotnym uczestnikiem wydarzeń, ale ze względu na jego wyjątkową w ówczesnej Ameryce pozycję i jego prosty, naiwny charakter nadaje się doskonale do kontrapunktowania opisywanych wydarzeń. Wplecione tu i ówdzie rozdziały z jego udziałem, z jego totalnym oderwaniem od bolączek tamtych lat, są doskonałym zewnętrznym spojrzeniem na całą tę zawieruchę.
Jednak „Miasto niepokoju” to też książka z tych, jakie Anglosasi nazywają „page turner” – lektura, od której nie można się oderwać. Widać tu talent narracyjny twórcy thrillerów – opowieść toczy się wartko, historia jest zajmująca, losy bohaterów niebanalne, zwroty akcji ciekawe, zakończenie nieoczywiste. Znając amerykańskich filmowców, możemy oczekiwać, że prawa do ekranizacji są już sprzedane. Czy jednak uda się w niej oddać wszystko, co zdecydowało o sile tej książkowej opowieści?
1) Co ciekawe – zarówno serial „Północ-Południe” z Patrickiem Swayze, jak i „Wichry wojny” z Robertem Mitchumem wydają się być wyraźnie lepsze od swych literackich pierwowzorów.
Do recenzji zakradła się drobna, marginalna nieścisłość, więc dla porządku prostuję, że autorem powieści "Północ-Południe" jest John Jakes, a nie Sidney Sheldon. Książka - porywająco napisana, tylko Amerykanie tak potrafią. Pozdrawiam.