Prywatnemu detektywowi zawsze wiatr wieje w oczy. Czy jednak można wyobrazić sobie państwo, w którym wiałby mu mocniej, niż w rządzonych przez nazistów Niemczech? „Marcowe fiołki” Philipa Kerra to kolejny na polskim rynku kryminał noir, którego akcja rozgrywa się w okresie międzywojennym. Z tą jednak różnicą, że debiutancka powieść Szkota ukazała się dwadzieścia lat temu, a więc na długo przed eksplozją talentu Marka Krajewskiego i jego nader licznymi epigonami.
To Berlin trzydziestych lat…
[Philip Kerr „Marcowe fiołki” - recenzja]
Prywatnemu detektywowi zawsze wiatr wieje w oczy. Czy jednak można wyobrazić sobie państwo, w którym wiałby mu mocniej, niż w rządzonych przez nazistów Niemczech? „Marcowe fiołki” Philipa Kerra to kolejny na polskim rynku kryminał noir, którego akcja rozgrywa się w okresie międzywojennym. Z tą jednak różnicą, że debiutancka powieść Szkota ukazała się dwadzieścia lat temu, a więc na długo przed eksplozją talentu Marka Krajewskiego i jego nader licznymi epigonami.
Philip Kerr
‹Marcowe fiołki›
Historia okresu międzywojennego przyciąga ostatnimi laty nie tylko uwagę badaczy przeszłości, ale również beletrystów. Dwudziestoletni zaledwie okres w dziejach Europy obfitował bowiem w całą masę ważkich wydarzeń, które ukształtowały jego dzieje na długie dziesięciolecia. To przecież wtedy narodziły się współczesne odmiany totalitaryzmu (komunizm, nazizm i faszyzm), to wtedy praktycznie cały Stary Kontynent – z małymi tylko wyjątkami – dokonał drastycznego politycznego skrętu w prawo, to wtedy światem wstrząsnął potężny ekonomiczny kataklizm. Ale to również okres niebywałego wręcz rozwoju artystycznej awangardy, czas, w którym społeczną świadomością zawładnęła X Muza. Europa lat 20. i 30. ubiegłego wieku to wielki gar, w którym niemal nieustannie panowała temperatura wrzenia. Słowem: Idealne tło dla zaprezentowania najbardziej nieludzkich cech gatunku homo sapiens. Trudno się więc dziwić, że tylu autorów kryminałów postanowiło właśnie w tamtym czasie umieścić akcję swoich powieści. Po wielkim sukcesie, wydawanego od 1999 roku,
cyklu powieści o wrocławskim komisarzu Eberhardzie Mocku do Marka Krajewskiego skwapliwie dołączyli kolejni rodzimi pisarze, którzy zwietrzyli ogromną szansę ogrzania się – i przy okazji także zarobienia – w blasku mistrza z Breslau. Konrad T. Lewandowski stworzył postać nadkomisarza Jerzego Drwęckiego, który pojawił się już w
czterech jego książkach, natomiast Marcin Wroński powołał do życia
działającego w Lublinie podkomisarza Zygmunta Maciejewskiego. Jakby tego było mało, przed paroma miesiącami ukazała się w naszym kraju powieść Węgra Vilmosa Kondora „
Budapeszt Noir”, której akcja rozgrywa się w madziarskiej stolicy trzy lata przed wybuchem drugiej wojny światowej i, jakby na to nie patrzeć, wykazuje daleko idące analogie z twórczością Krajewskiego. Mimo wszystko to jednak nie polski filolog klasyczny odpowiedzialny jest za rozpowszechnienie tej literackiej mody zataczającej, jak widać, coraz szersze kręgi. Dziesięć lat przed „Śmiercią w Breslau”, a więc w 1989 roku, ukazała się bowiem w Wielkiej Brytanii powieść zatytułowana „Marcowe fiołki”, której akcja rozgrywa się podczas pamiętnych, aczkolwiek niesławnych, berlińskich Igrzysk Olimpijskich 1936 roku, a której głównym bohaterem jest prywatny detektyw Bernhard Gunther.
Autorem książki jest znany dzisiaj na całym świecie, nie wyłączając Polski, urodzony w szkockim Edynburgu przed pięćdziesięcioma trzema laty, Philip Kerr. Po ukończeniu studiów prawniczych na uniwersytecie w Birmingham najął się on do pracy jako copywriter w amerykańskiej agencji reklamowej Saatchi & Saatchi. Wytrzymał kilka lat, po czym przerzucił się na dziennikarstwo; na jego artykuły można było natknąć się w tak poczytnych pismach, jak „Sunday Times” czy „Evening Standard”. Ale i zajęcie gryzipiórka po jakimś czasie przestało spełniać jego ambicje. Wówczas postanowił spróbować sił jako autor kryminałów. „Marcowe fiołki” były jego powieściowym debiutem; na tyle udanym, że w następnych latach napisał jeszcze dwie książki z Bernhardem Guntherem w roli głównej („The Pale Criminal” z 1990 oraz „A German Requiem” z 1991 roku). Później dał się poznać jako autor niezłych thrillerów z elementami fantastyki i mistycyzmu. W Polsce ukazały się między innymi: „Gra w Gidirionie” (premiera brytyjska: 1995), „Ezaw” (1996) i „Przewrotny plan” (2004); za najciekawsze należy jednak uznać kapitalne „Traktat morderczo-filozoficzny” (1992) oraz „Ciemną materię. Prywatne życie Sir Isaaka Newtona” (2002). W 2006 roku, po piętnastu latach przerwy, kompletnie zaskakując swoich czytelników, Kerr powrócił do postaci Gunthera i stworzył drugą trylogię berlińską („The One From the Other”, „A Quiet Flame” oraz „If the Dead Rise Not”). Warto jeszcze dodać, że – jako P. B. Kerr – Szkot jest również autorem książek dla najmłodszych czytelników z serii „Dzieci Lampy”; kilka z nich pojawiło się także na półkach księgarskich w naszym kraju.
Bernhard Gunther to rodowity berlińczyk. Weteran pierwszej wojny światowej, który dosłużył się stopnia sierżanta na froncie tureckim; tam również dostał Krzyż Żelazny drugiej klasy, chociaż – jak sam przyznawał – nie dokonał żadnego bohaterskiego czynu, którym mógłby chwalić się potomnym. Po demobilizacji został urzędnikiem państwowym, ale monotonia pracy za biurkiem spowodowała, że zaczął marzyć o przygodach i potężnej dawce adrenaliny, a te zapewnić mogła mu jedynie służba w policji kryminalnej, do której wstąpił w 1922 roku. Z Kripo odszedł po dojściu do władzy Adolfa Hitlera, ponieważ nie mógł znieść nowych porządków, jakie zaprowadzili w niej naziści. Początkowo zarabiał na życie jako detektyw hotelowy (w stołecznym „Adlonie”), później postanowił pracować jedynie na własny rachunek – jako „prywatny wywiadowca”. Nie ma szczęścia do kobiet. Ożenił się wprawdzie tuż po zakończeniu wojny, ale dziewięć miesięcy później jego żona zmarła na hiszpankę. Poznajemy go w końcu lipca 1936 roku, kiedy w Berlinie trwają przygotowania do Igrzysk Olimpijskich, które – zdaniem Adolfa Hitlera – miały raz na zawsze podkreślić dominację rasy aryjskiej. By przypodobać się opinii światowej i licznym turystom, zwłaszcza tym zza Oceanu, z ulic usuwane są gabloty reklamujące antysemickiego, wręcz żydożerczego, „Stürmera”, w księgarniach natomiast pojawiają się książki pisarzy, którzy po 1933 roku trafili na hitlerowski indeks ksiąg zakazanych. W powietrzu czuć odwilż. Gunther nie ma jednak wątpliwości, że to tylko chwilowa gra pod publiczkę. Wie przecież najlepiej, że nigdy wcześniej tylu ludzi nie znikało bez śladu, bo to on właśnie dostaje od zrozpaczonych rodzin zlecenia odnalezienia zaginionych. Dobrze jeszcze, gdy może poinformować swoich klientów, że ciało syna czy męża zostało wyłowione z jednego z berlińskich kanałów – wtedy przynajmniej może odbyć się pogrzeb ofiary…
Lato 1936 nie jest dla Bernharda najszczęśliwsze, musi bowiem rozstać się ze swoją sekretarką, młodą i uroczą Dagmarr Lehmann, która – podporządkowując się wytycznym nazistowskiej propagandy – zostaje przymuszona do rezygnacji z pracy zawodowej i wyjścia za mąż. Jej wybrankiem jest pilot Johannes Buerckel, który niemal prosto z wesela zostaje wysłany na wojnę do Hiszpanii. Nie zmienia to faktu, że Gunther zostaje na lodzie i będzie musiał zająć się poszukiwaniem nowej pomocnicy. W tym samym czasie detektyw otrzymuje niezwykle intratne zlecenie. Zostaje wezwany przez bajecznie bogatego przedsiębiorcę z Zagłębia Ruhry Hermanna Siksa, który trzy dni wcześniej w tragicznych okolicznościach stracił jedyną córkę Grete. Kobieta została zamordowana we własnym domu wraz z mężem Paulem Pfarrem, Hauptsturmführerem SS i pracownikiem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, odpowiadającym za tropienie korupcji na najwyższych szczeblach władzy. Zostali zastrzeleni, a następnie mieszkanie podpalono, aby w ten sposób ukryć ślady zbrodni. Napastnicy nie zapomnieli przy tym o opróżnieniu sejfu, w którym – jak twierdzi Six – znajdowały się rodzinne kosztowności (w tym drogocenna kolia od Cartiera), które podarował córce w dniu ślubu. Głównym zadaniem Bernharda ma być właśnie odnalezienie biżuterii i przekazanie jej w tajemnicy nestorowi rodu. Grete nie pozostawiła bowiem testamentu, co oznacza, że wszystko, co posiadała, w momencie jej śmierci stawało się własnością męża, ten zaś cały swój majątek zapisał… III Rzeszy. By wzmóc zainteresowanie detektywa sprawą, przedsiębiorca z branży metalowej obiecuje mu nagrodę w wysokości pięciu procent wartości naszyjnika, co dla ekspolicjanta jest kwotą wręcz niewyobrażalną. Trudno się więc dziwić, że od razu pełną parą zabiera się do roboty. Bardzo szybko okazuje się jednak, że prosta na pozór sprawa ma swoje drugie, a może nawet trzecie dno.
Prowadząc śledztwo, Gunther naciska na odcisk nie tylko policji kryminalnej; zaskakujące zainteresowanie jego działaniami przejawia także SS i Gestapo, a nawet sam premier Prus i szef niemieckiego lotnictwa Hermann Göring. Berlin staje się dla detektywa prawdziwym kotłem czarownic – tym bardziej że trafia na ślady kolejnych zbrodni, które z kolei prostą drogą wiodą go do przestępczego syndykatu – czyli „kręgu” – zwanego „Germańską Potęgą”. Nie wiedząc, komu tak naprawdę może zaufać, Bernhard skazany jest tylko na siebie i przekupywanych informatorów. Mozolnie odkrywa kolejne tajemnice i choć w finale – zgodnie ze schematem podobnych opowieści – rozwikła wszystkie zagadki, nie przyniesie mu to szczególnej satysfakcji. Bilans poniesionych strat w ostateczności znacznie bowiem przewyższy osiągnięte korzyści. Kerr bardzo umiejętnie poprowadził intrygę, praktycznie co rozdział serwując czytelnikowi znaczący zwrot akcji. Nieźle poradził sobie także z realiami historycznymi i tłem obyczajowym epoki. Ciekawie też wkomponował akcję w topografię międzywojennego Berlina, prezentując wszystkie najważniejsze dzielnice i przedmieścia niemieckiej stolicy – od Unter den Linden po Wannsee i Wyspę Muzeów, od Lutherkirche i dworzec Potsdamer po stadion olimpijski. Sympatię wzbudza też główna postać powieści. Gunther nie jest królem Midasem, który wszystko, czego się tknie, zamienia w złoto. Niejeden raz dostaje po łbie, ale gdy zachodzi taka potrzeba, sam potrafi przywalić w mordę, nie waha się też użyć broni. Potrafi być lojalny i przywiązuje się do ludzi, którym może zaufać. I co chyba najważniejsze – nie znosi nazistów, a ustawy norymberskie uważa za bzdurę! Mimo że los stawia na jego drodze Hermanna Göringa i Reinharda Heydricha (o pomniejszych kacykach nie ma nawet co wspominać), nie może być mowy o jakimkolwiek urzeczeniu Bernharda ideologią hitlerowską.
„Marcowe fiołki” – autor parokrotnie wyjaśnia w powieści znaczenie tytułu – to znakomite czytadło, dające już jako takie pojęcie o talencie Philipa Kerra, który w pełni rozwinie się dopiero w następnej dekadzie. W debiucie autor popełnił chyba tylko jeden istotny błąd, który każe nieco powątpiewać w deklarowaną przez pisarza znakomitą pamięć detektywa do twarzy (związane jest to ze zdjęciami Grete Six vel Pfarr, więcej jednak dla dobra czytelników zdradzić nie można). Gdyby nie ta wpadka, ocena byłaby jeszcze wyższa.