A miało być tak pięknie: książka autora, którego bardzo lubię, zachęcające recenzje w prasie, nawet fakt, że to literatura młodzieżowa, wydawał się raczej zaletą niż wadą, bo powieści z tego gatunku ostatnio stają się coraz ciekawsze. Tymczasem spotkało mnie wielkie rozczarowanie. Oczywiście Miéville’owi nie sposób odmówić wyobraźni, bo czegóż w tej książce nie ma! Wojownicze kosze na śmieci i drapieżne żyrafy, domy ze śmieci i latające autobusy, ożywione słowa i okno-pająki. Niemal na każdej stronie atakują nas nowe wytwory autorskiej imaginacji, z których większość nie ma nawet znaczenia dla akcji – ot, są, żeby było dziwniej. No więc jest, ale ów karnawał osobliwości zaczyna męczyć najdalej na setnej stronie, zwłaszcza że powieść nie oferuje niemal niczego poza nim. Psychika bohaterów jest – nawet jak na powieść dla dzieciaków – wyjątkowo prościutka, a przez to mało ciekawa, świat to papierowe dekoracje dorzucane jedna do drugiej bez ładu i składu, nie ma nastroju ani napięcia, bo akcja gna na łeb na szyję i wszystkie sceny walk/zagrożenia/ucieczek itp. kończą się, zanim czytelnik zdąży się czymkolwiek przejąć. A kończą się tak szybko, bo przecież bohaterów trzeba jak najprędzej przepchnąć do kolejnej cudacznej lokacji i pokazać nowe osobliwe stworki-potworki. Pytań, dlaczego to wszystko funkcjonuje tak, a nie inaczej, lepiej nie zadawać… a zresztą, czy można spodziewać się sensu po świecie, w którym nawet ubrania postaci są idiotycznie odczapistyczne? Na plus natomiast można zapisać autorowi, że stara się odświeżyć motyw „questu w celu ratowania świata”, jest tu nawet jeden znakomity pomysł, za który dałam dodatkowe 10% – tyle że nowatorstwo tej koncepcji dość szybko traci urok. W rezultacie dałam sobie spokój z czytaniem gdzieś na 400 stronie. Ja rozumiem, dlaczego ta książka może podobać się dzieciakom (dzieje się tu dużo i szybko i jest mnóstwo zakręconych pomysłów), lecz fakt, że „LonNieDyn” zauroczył także niektórych dorosłych, stanowi dla mnie zagadkę godną „Archiwum X”.
Skupiająca się na ekranowej karierze autobiografia, pełna opowieści z planu i angdotek – również o innych gwiazdach filmowych, np. „pijaku” Lee Marvinie czy „kobieciarzu” Davidzie Nivenie. Co ciekawe, Moore nie ogranicza się do Bonda, sporo miejsca poświęcając mniejszym, ale według niego ciekawszym lub ambitniejszym projektom. Zdradza kulisy kręcenia filmów, wspomina niebezpieczne i zabawne sytuacje. Sam usuwa się przy tym w cień – relacjonuje zdarzenia z branży filmowej, nie mówiąc właściwie wiele o sobie, o swojej percepcji tej historii. Zresztą nawet wątki prywatnego życia są tu potraktowane po macoszemu, a przecież biografią kilkukrotnie żonatego aktora przyjaźniącego się z koronowanymi głowami można by obdzielić kilka osób. Może to przejaw taktu autora, a może po prostu zdroworozsądkowa konstatacja, że czytelników interesuje przede wszystkim Moore-aktor, a nie Moore jako osoba. Ten ostatni – a przynajmniej taki jego obraz wyłania się z opisywanych zdarzeń i sposobu narracji – nie różni się zresztą zbytnio od ekranowego emploi: to wyluzowany, skory do żartów wesołek, szarmancki i przystojny, a w odróżnieniu od kolegów z Ameryki wciąż w jakiś angielski sposób dystyngowany. Może dzięki tym właśnie cechom autobiografię Moora czyta się lekko i przyjemnie.
Na pozór standardowa fantasy (no dobrze, standardowa polska fantasy) z zawodowym zabójcą potworów), ale jednak chwilami widać przebłyski czegoś więcej. Na razie widzimy to przede wszystkim w postaciach głównych bohaterów. Z początku wydają się nieskomplikowani: Newię łatwo wziąć za zakochana panienkę zdążającą do swego wybranka, a Orina za zarozumiałego i samolubnego dziedzica. Jednak szybko okazuje się, że kierujące nimi motywy nie są tak proste. Można powiedzieć że trzeci z bohaterów, Udul należący do tytułowej Gildii Hordów, jest tym, kim wydaje się od początku, ale równpoważy to fakt, że z kolei dowiaduje się czegoś nowego sam o sobie. Nie można też zapominać o zasygnalizowanej tajemnicy skrywającej motywy powstania Gildii i cele, które sobie stawia. Wszystko to razem daje nadzieję, że w następnych tomach autorka również uniknie pułapki przewidywalności i nieraz nas zaskoczy.
Wykładnia inteligentnego darwinizmu, czyli opis budowy ludzkiego ciała przez pryzmat podobieństw do innych zwierząt, również tych żyjących przed całymi mileniami. Wszystko po to, by opisać logiczną drogę rozwoju poszczególnych tkanek, narządów i kończyn. Po lekturze książki Shubina oczywistością wydaje się postrzeganie naszych rąk jako przekształconych płetw. Duży minus należy się wydawcy, który w polskim przekładzie znacząco poszerzył zakres tematyczny tytułu książki. W oryginale „Inner Fish” odnosi się do faktu, iż Shubin jest odkrywcą tiktaalika zwanego brakującym ogniwem ewolucji i właśnie poprzez pryzmat tej praryby opowiada o zmianach ciał płazów, gadów i ssaków. Różnica jest taka, że w książce jest kilka fragmentów poświęconych samemu tiktaalikowi i jego odkryciu oraz fakt, że większość porównań odnosi się właśnie do ryb – co przypadkowego czytelnika może trochę dziwić. Nieco irytuje też nachalne wprowadzanie pseudodowcipnych porównań do narracji i prowadzenie narracji przez pryzmat swojej osoby, ciągłe przypominanie czytelnikowi swojego nazwiska i dokonań. Najważniejsze jednak, że Shubin daje ewolucjonistom potężny oręż do ręki, bo o ile każdy jest w stanie wskazać podobieństwa między człowiekiem a szympansem, o tyle zrozumienie naszego pokrewieństwa z rybami czy bakteriami wykracza poza wyobraźnię przeciętnego człowieka. Co ciekawe, Shubin nie walczy tutaj ze zwolennikami kreacjonizmu i wcale nie wyklucza w tej pięknej harmonii siły wyższej – no, ale to już inna historia.
Wydawca niepotrzebnie moim zdaniem przywołuje na okładce Agathę Christie, bo „Roseanna” to zupełnie inna bajka. U Christie fabuła jest celowo mało prawdopodobna, podczas gdy szwedzki duet stawia raczej na siermiężny realizm. Nie ma tu więc skomplikowanych morderczych planów ani zaskakującego zakończenia, ba, prawie nie ma mylnych tropów podsuwanych czytelnikowi, zaś zamiast genialnych dedukcji jest tylko cierpliwa policyjna robota i łut szczęścia. Problem w tym, że powieści pisane z takim założeniem powinny być chyba bardziej rozbudowane, tak aby czytelnik w ramach rekompensaty za brak misternej intrygi mógł zżyć się z bohaterami i zainteresować ich pracą. Tymczasem w „Roseannie” opisy są zredukowane do minimum, język prosty, dialogi raczej lakoniczne, a charakteryzacja bohaterów – z wyjątkiem głównego, czyli Martina Becka – dość powierzchowna. Trzeba jednak przyznać, że mimo owej oszczędności powieść ma klimat i nawet odrobinę humoru, zaś Beck budzi sympatię. Pytanie jednak, czy warto inwestować niemal 30 zł w cienką książkę, o której zapomni się zaraz po przeczytaniu?
Mieszko B. Wandowicz [70%]
O głośnym „Accelerando” napisano już tyle, że pozostaje jedynie dołączyć do zwolenników któregoś stanowiska. Najsensowniejsze zdaje się podejście życzliwe, ale umiarkowanie – ta ni to powieść, ni to zbiór uporządkowanych chronologicznie opowiadań potrafi zafascynować, zarazem jednak ma trudne do zignorowania wady. Poszczególne części książki powiązane są ze sobą losami pewnej nadzwyczaj zdolnej, czasem zabawnej, zwykle zaś trochę przerysowanej rodziny (bohater pierwszych stronic, wtedy młody, jest dziadkiem głównego protagonisty ostatnich rozdziałów), a także „kota, który wcale nie jest kotem”. Syntetyczny zwierzak, kluczowy dla rozwoju akcji, jest zresztą najciekawszą postacią dzieła Charlesa Strossa. W notatce o tej pozycji pojawić się musi jeszcze jedno pojęcie: technologiczna osobliwość, bo to świata po jej pojawieniu się dotyczą futurologiczne rozważania szkockiego pisarza, i można przejść do minusów. Po pierwsze, gospodarcze wizje autora, stanowiące centralny punkt powieści, nie zachwycają. Po drugie, liczne pomysły nie zawsze zaprezentowane są w atrakcyjnej formie (język; skróty i dłużyzny). Po trzecie, element naukowy sprawia niekiedy wrażenie służącego jedynie pokazaniu, że literat zna trudne wyrazy, a po czwarte wreszcie, zbyt często idzie Stross na łatwiznę i na scenie pojawia się… felis catus ex machina? To wszystko jednak nie zmienia postaci rzeczy, że ambitna koncepcja nie przerosła twórcy – książkę, gdy pominąć zgrzyty, czyta się bardzo dobrze, nie brak specyficznego humoru (sugestia o Teście Turinga z 21 strony!), a takie idee jak wspomniany wyżej sztuczny kot Aineko czy, trzymając się fauny, historia grupy langust, zapewniają satysfakcję. Słowem: tak, warto poznać, ale do doskonałości „Ślepowidzenia” brakuje co najmniej kilosekund świetlnych.
Szczytowe osiągnięcie braci Strugackich – choćby dlatego, że niestarzejące się. Co się stanie gdy przemieszać magię z naukami ścisłymi, fantasy z twardą science fiction? Nie, nie „Ruch Generała”, ale jedna z najlepszych (niżej podpisany ceni ją zdecydowanie wyżej niż dokonania Douglasa Adamsa) humoresek w historii fantastyki. Bo jak tu nie rechotać, gdy bohaterowi, informatykowi z wykształcenia (w domyśle: dodatkowo zateizowanemu przez życie w Związku Radzieckim), nagle ukazują się postacie z wszelkich możliwych klechd, bajek, baśni i podań – ze smokami, gadającymi szczupakami i chodzącymi na kurzych nóżkach chatkami na czele? A ten, choć się na początku dziwuje, to do sprawy podchodzi systematycznie – wraz z resztą załogi Instytutu Badań Czarów i Magii, rozkłada wszystkie te cuda na czynniki pierwsze. Sam instytut wraz z zaludniającymi go naukowcami miał być satyrą na realia ZSRR – awaryjność sprzętu, trzymanie się procedur, zniedołężniałą administrację, nieuczciwych pracowników – złagodzoną nieco postawami w rodzaju „pracujemy nawet w noc sylwestrową, dla dobra nauki”, którym daleko jednak do stachanowców. Jednak to zupełnie nieistotne, można – a dziś nawet trzeba – czytać powieść bez tego kontekstu (choć wciąż śmiejąc się z zachodzących w Instytucie przypadków). Pozostaje więc znakomicie prowadzona, lekka narracja, mnóstwo zgrabnych pomysłów na wykorzystanie postaci z folkloru i kilka świetnych motywów czysto science fiction. Bo choć „Poniedziałek…” opowiada o czarach, to i na Obcych czy podróże w czasie jest tu miejsce. I obie płaszczyzny wcale się tu nie gryzą, lecz tworzą urokliwą, wciągającą i rozśmieszającą do rozpuku całość.
Miała być opowieść o demonach targających człowiekiem, staczaniu się w otchłanie zła, subtelnym uwodzeniu (warto doprecyzować, że homoseksualnym) i tym podobnych bzdetach. Wyszła nudna jak flaki z olejem opowiastka o młodzieńcu, którego podrywa zboczony staruch i który daje się ogarnąć dziwnej, niewytłumaczalnej i nieprawdopodobnej obsesji. Gdzieś tam w tle jest niby Wenecja i opisy dzieł sztuki oraz motyw książki w książce, ale po prawdzie nie mają one wielkiego znaczenia. Clou opowieści stanowią bowiem sceny pokazujące, jak bohater poszedł obleśnemu starcowi po zakupy, jakie wino mu nalał albo jak sprzątał po nim – excuse moi – obsrany sedes, tudzież zlew z gnijącym jedzeniem. Tak, nasz stosunek do bohatera rzeczywiście zmienia się w trakcie lektury o 180 stopni, bo miły student zamienia się w psychopatę – ale co z tego?