A juści! Tacyście rozrywkowi, tylko bijatyki z innymi szlachetkami, chędożenie i pijaństwo wam w głowie – wam i waszym ziomkom, psubratom spod czarnej bandery pływającym po karaibskich morzach! Wszyscyście tacy sami, zero kreatywności…
Niech was kule biją, sarmaci! [Jacek Komuda „Czarna szabla”, Jacek Komuda „Czarna bandera”, Jacek Komuda „Opowieści z Dzikich Pól” - recenzja]
A juści! Tacyście rozrywkowi, tylko bijatyki z innymi szlachetkami, chędożenie i pijaństwo wam w głowie – wam i waszym ziomkom, psubratom spod czarnej bandery pływającym po karaibskich morzach! Wszyscyście tacy sami, zero kreatywności…
Przynajmniej u Jacka Komudy, który „Czarną szablę” i „Opowieści z Dzikich Pól” z jednej, a „Czarną banderę” z drugiej, zbudował na tym samym schemacie – nic to, że dwa pierwsze zbiory opowiadań za miejsce akcji mają szlachecką Rzeczpospolitą, a ten ostatni bezkresne morza po przeciwnej stronie kuli ziemskiej. Wspólnym mianownikiem nie jest jedynie jedność czasu (XVII-XVIII wiek), ale też konstrukcja zawartych we wszystkich książkach tekstów.
Wszystkie opowiadania Komudy to lekkie, przygodowe teksty ze sporą domieszką grozy i niesamowitości. W przypadku „Czarnej bandery” i „Opowieści z Dzikich Pól” – określonych przez Sebastiana Chosińskiego (który cytowany jest zresztą na okładce książki) jako zbiór horrorów – wątki fantastyczne wysuwają się wręcz na pierwszy plan. Ta konwencja jest trochę mniej widoczna w „Czarnej szabli”, zbiorze skupiającym się na przygodach rębajły Jacka Dydyńskiego (który, notabene, pojawia się też w „Opowieściach z Dzikich Pól” – efektem są dwa teksty powtarzające się w obu zbiorach: „Pod Wesołym Wisielcem” i „Nobile verbum”), gdzie elementy nadprzyrodzone są, przynajmniej w niektórych opowiadaniach, jedynie zasugerowane lub, jeśli pojawiają się w pełnej krasie, stanowią ozdobę fabuły, a nie jej główną siłę napędową. Stąd też „Czarnej szabli” najbliżej do świetnego „Wilczego gniazda”, choć i ona, i pozostałe dwie omawiane tu książki plasują się o kilka klas niżej od debiutanckiej powieści Komudy.
Oczywiście pomysł wyjściowy pozostaje ten sam – bierzemy ciekawą epokę historyczną i w tej scenerii, zachowując odpowiednią konwencję literacką, snujemy awanturniczą opowieść. I znów kresy XVII-wiecznej Rzeczypospolitej wciągają swoim romantyzmem i „swojskością”, a karaibskie morza intrygują świeżością. Znów też Komuda odwala kawał dobre roboty, jeśli chodzi o stronę językową, pokazując też, że równie dobrze co w „sienkiewiczowskiej” gwarze czuje się w slangu żeglarskim (czasem jednak wymuszonym), okraszonym olbrzymią ilością różnorakich, bardzo malowniczych czasem przekleństw. Co wraz z brutalnością bohaterów-piratów czyni z „Czarnej bandery” zdecydowanie najniegrzeczniejszą z jego książek. Po raz kolejny zaletą jest też realizm rozumiany jako nieuciekanie od „brudów” epoki i konstruowanie bohaterów niewolnych od wad i grzeszków. Jednak stylizacja i dbałość o realia – ze względu na ograniczoną długość tekstów zepchnięte zresztą na drugi plan – nie są w stanie samodzielnie utrzymać ciężaru niedopracowanej fabuły.
Komuda w gruncie rzeczy opowiada ciągle tę samą historię – czy chodzi o szlachetkę trafiającego do podejrzanego, budzącego grozę zajazdu („Pod Wesołym Wisielcem”), czy o pirata zobowiązującego się w zamian za darowanie długów obrabować złowrogi wrak („Sześćset cetnarów piekła”). Mamy bohatera, nie byle jakiego zawadiakę sprawnie posługującego się zygmuntówką, pałaszem (i setką innych broni, które wpadają mu w rękę, a których przeciętny czytelnik bez wykształcenia historii wojskowości zwizualizować sobie nie będzie w stanie), który na własne życzenie lub przypadkiem pakuje się w kabałę. Chodzi czasem o innych szubrawców, mniej biegłych w fechtunku, ale silnych kupą kamratów, ale częściej o potwora czy innego upiora, zwykle zresztą przywołanego okrucieństwem ludzi popełnionym przez wielu laty. Ten schemat można przyłożyć do praktycznie każdego opowiadania z dowolnego zbioru Komudy. Wrażenie powtarzalności powiększa jeszcze stosowanie pewnych obowiązkowych elementów fabularnych – dla historii „szlacheckich” będą to infamie nakładane na bohatera (lub inną postać), które są powodom nieprzyjaznego traktowania go przez panów braci, a dla opowieści „korsarskich” wrak, na który trafia bohater. Oczywiście są to rekwizyty nieodłącznie związane z folklorem opisywanego okresu, a więc ich obecność jest niejako wymuszona, ale nie sposób oprzeć się wrażeniu, że przy odrobinie wysiłku dałoby się te ograne elementy nieco przerobić, tudzież usunąć w cień.
Najgorsze jest jednak to, że powtarzalna jest też konstrukcja tekstów i sposób opowiadania, co najlepiej widać na przykładzie „Czarnej bandery”. Mamy tu wprowadzenie w postaci bohatera dowiadującego się o jakiejś tajemnicy, akt drugi, w którym bohater trafia na wrak, a jego towarzysze po kolei giną i/lub następują inne manifestacje złowrogiej siły, a wreszcie finał, w którym zło wyjawia swoje pochodzenie, a sam bohater niekoniecznie cało wychodzi z kabały. Odpowiednie punkty tego schematu wypełniane są czasem w bardzo prostacki sposób: a to pojawia się tajemniczy nieznajomy z ofertą nie do odrzucenia (wprowadzenie „Ark Raleigh”), a to bohater zaczyna słyszeć głosy potępionych grzecznie wykładające kawa na ławę całą historię (finał „Ark Raleigh”, „Sześciuset cetnarów piekła” czy „Lodowego szkwału”) – wszystko by ułatwić czytelnikowi przyswojenie historii. Podobne wrażenie sprawia zresztą narracja: opowiadania nie są specjalnie rozbudowane, fabuła ogranicza się do jednego wątku, wydarzenia następują po sobie bardzo szybko, szable świszczą, pistolety strzelają, a na pełniejsze nakreślenie tła czy też postaci miejsca nie ma. Przy lekturze każdego kolejnego opowiadania coraz intensywniej powraca myśl, że z obiecującego debiutanta z ciekawymi pomysłami Komuda przekształcił się w wytrawnego rzemieślnika, który taśmowo produkuje książki (pierwsze cztery wydano na przestrzeni siedmiu lat, kolejnych sześć w ciągu zaledwie dwóch lat) podobne nie tylko do innych tworów pisarza, ale też do setek innych książek, które zwykła serwować czytelnikom wydająca Komudę oficyna.
Nic dziwnego, że najlepiej prezentują się te teksty, które jeśli nie przełamują schematów to przynajmniej jednym z elementów fabuły czynią elementy charakterystyczne dla epoki, inne jednak niż wymienione wcześniej infamie czy morskie wraki. Co ciekawe dla obu nurtów, szlacheckiego i marynistycznego, będą to wątki stosunku większości do innych grup społecznych, a co za tym idzie tolerancji. W scenerii Rzeczypospolitej takim papierkiem lakmusowym tolerancyjności będą bracia polscy („Jeruzalem” z „Czarnej szabli”), a na karaibskich morzach czarnoskórzy niewolnicy („Czarny heban”). Oczywiście Komuda nie aspiruje do pisania traktatów o tolerancji czy równouprawnieniu ani też do potępiania w czambuł XVII-wiecznej kultury europejskiej. Autor po prostu referuje, pokazuje epokę ze wszystkimi jej aspektami, również tymi mniej romantycznymi niż wymachiwanie szablą z pędzącego konia czy z wysokości rei. To właśnie opisywanie czy choćby wspominanie różnych aspektów życia opisywanej epoki było siłą również „Wilczego gniazda”.
Pociecha też w tym, że Komuda jest bardzo sprawnym pisarzem, który z wtórnej historii potrafi wycisnąć jak najwięcej. Dzięki temu każdy ze zbiorów stanowi całkiem miłe czytadło, wybijające się nieco ponad przeciętną produkcji tego typu, o ile dawkuje się je sobie w minimalnych porcjach (nie więcej niż dwa opowiadania naraz, przy czym szlachetków najlepiej poprzeplatać korsarzami...). Co nie zmienia faktu, że krótka forma w wykonaniu Komudy jednak rozczarowuje.
P.S. Nowe wydanie „Opowieści z Dzikich Pól” jest zgodne z tym z tym z 2004 roku, a więc nie zawiera obecnych w oryginale sprzed dekady trzech opowiadań („Pan Niewiarowski”, „Złoty wij”, „Trzech do podziału”), na których miejscu są dwa inne – „Pan Kunicki” i „Nobile verbum”.
Oficer MO Szczęsny, co sugeruje już zresztą samo nazwisko, to prawdziwe dziecko szczęścia. Po śledztwie opisanym w swej debiutanckiej „powieści milicyjnej” Anna Kłodzińska postanowiła uhonorować go awansem na kapitana i przenosinami do Komendy Miejskiej. Tym samym powinien się też zmienić format prowadzonych przez niego spraw. I rzeczywiście! W „Złotej bransolecie” na jego drodze staje wyjątkowo podstępny bandyta.
Ranking, który spadł na Ziemię — Sebastian Chosiński, Artur Chruściel, Jakub Gałka, Jacek Jaciubek, Michał Kubalski, Jarosław Loretz, Konrad Wągrowski, Kamil Witek