Komisarza Erlendura Sveinssona – przez skandynawskich krytyków nazywanego niekiedy islandzkim Kurtem Wallanderem – poznaliśmy przed rokiem, kiedy to W.A.B. zdecydował się opublikować w Polsce znakomity kryminał Arnaldura Indriđasona „W bagnie”. „Grobowa cisza” to kolejna odsłona niezwykle mrocznych przygód mrukliwego policjanta z Reykjaviku. I choć tym razem musi on rozwiązać zagadkę zbrodni popełnionej przed kilkudziesięcioma laty, emocji nie brakuje.
Każda zbrodnia musi znaleźć rozwiązanie
[Arnaldur Indriðason „Grobowa cisza” - recenzja]
Komisarza Erlendura Sveinssona – przez skandynawskich krytyków nazywanego niekiedy islandzkim Kurtem Wallanderem – poznaliśmy przed rokiem, kiedy to W.A.B. zdecydował się opublikować w Polsce znakomity kryminał Arnaldura Indriđasona „W bagnie”. „Grobowa cisza” to kolejna odsłona niezwykle mrocznych przygód mrukliwego policjanta z Reykjaviku. I choć tym razem musi on rozwiązać zagadkę zbrodni popełnionej przed kilkudziesięcioma laty, emocji nie brakuje.
Arnaldur Indriðason
‹Grobowa cisza›
Arnaldur Indriđason przebojem wdarł się w ubiegłym roku na polski rynek wydawniczy. Na fali zapoczątkowanej przez Henninga Mankella i Stiega Larssona wielkiej popularności skandynawskich powieści detektywistycznych W.AB. zdecydował się sięgnąć tym razem nie po pisarza z bezpiecznej Szwecji, ale z dalekiej i tym samym dużo bardziej egzotycznej Islandii. Na pierwszy ogień rzucono czytelnikom nad Wisłą na pożarcie trzecią w kolejności książkę o zagadkach kryminalnych rozwiązywanych przez komisarza Erlendura Sveinssona – oryginalnie wydaną przed dziesięcioma laty – „
W bagnie” (wcześniejsze to, sądząc po tytułach ich angielskich tłumaczeń, „Synowie pyłu” oraz „Cicha śmierć”). Zdecydowano się na to zapewne dlatego, że właśnie to dzieło zyskało – dzięki filmowej adaptacji dokonanej w 2006 roku przez Baltasara Kormákura – największy rozgłos w świecie. „Grobowa cisza” ukazała się rok później, ugruntowując popularność zarówno autora, jak i jego bohatera. I nie było w tym żadnego przypadku, jest to bowiem lektura, która naprawdę potrafi przyprawić o gęsią skórkę. Choć to przecież kryminał, a nie powieść grozy…
Czytając „W bagnie” niewiele dowiedzieliśmy się o głównym bohaterze cyklu. W „Grobowej ciszy” Indriđason zdradza nieco więcej szczegółów z jego życia osobistego, co jest o tyle istotne, że w pewnym stopniu współgra z rozwiązywaną właśnie przez komisarza sprawą. Warto więc podsumować naszą wiedzę. Erlendur – pisarz przez całą powieść konsekwentnie posługuje się tylko jego imieniem – to mężczyzna około pięćdziesiątki, rozwiedziony, ojciec dwojga dorosłych dzieci, z których żadne nie dało mu powodów do radości. Syn Sindri Snaer ma za sobą niejeden już odwyk alkoholowy, z kolei córka Eva Lind jest narkomanką, która mimo usilnych starań ojca nie jest w stanie wyjść z nałogu. Nawet niespodziewana ciąża nie wpływa na zmianę jej trybu życia, co prostą drogą prowadzi do tragedii. Poroniwszy, kobieta trafia bowiem do szpitala i walczy ze śmiercią. Była żona Sveinssona, Halldora, z którą komisarz nie widział się – ba! nie rozmawiał nawet – przez ostatnich dwadzieścia lat, dowiedziawszy się o nieszczęściu córki, o wszystko obwinia właśnie Erlendura. To w końcu on przed laty opuścił rodzinę, pozostawiając ją samą z dwojgiem dzieci; nie interesował się też ich wychowaniem ani kształceniem. I chociaż z punktu widzenia policjanta historia ta wygląda jednak trochę inaczej, to mimo wszystko nie potrafi on poradzić sobie z dręczącymi go wyrzutami sumienia, które z goryczą podpowiada: „To ja jestem najgorszy, bo to ja zawiodłem”. Dokonując rozrachunku z przeszłością, Sveinsson cofa się aż do czasów niezbyt szczęśliwego dzieciństwa, przypadającego na okres tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej, trudności z dokonaniem wyboru drogi życiowej, wreszcie kroku, który zdecydował o całej jego przyszłości – wstąpienia do policji. Tym samym portret psychologiczny bohatera nabiera niespotykanej wcześniej głębi; w dużej mierze usprawiedliwia to również, początkowo nieco zaskakujący dla czytelnika (zwłaszcza chyba polskiego), upór komisarza w dążeniu do rozwiązania zagadki zbrodni sprzed kilkudziesięciu lat. Który bowiem policjant w III Rzeczypospolitej mógłby autorytatywnie oznajmić swoim podwładnym: „Morderstwo to morderstwo! Nieważne, ile minęło lat. Jeśli mamy do czynienia z morderstwem, musimy ustalić, co się stało, kto został zamordowany i dlaczego, i wyjaśnić, kim był morderca”?…
O jaką zbrodnię chodzi tym razem? Otóż w wykopie w okolicy budowy nowego osiedla w Reykjaviku przypadkowo zostaje znaleziona kość. Wezwani na miejsce policjanci – oprócz Erlendura pojawiają się jeszcze, znani już z wcześniejszej powieści, jego podwładni z wydziału śledczego, Elinborg i Sigurdur Oli – geolog z miejscowego uniwersytetu oraz archeolog Skarphedinn (to również imię) bez większych kłopotów ustalają, że to fragment szkieletu i to z dużym prawdopodobieństwem nie takiego, który przeleżał w ziemi tysiące lat. Skarphedinn decyduje, że całość należy odkopać zgodnie z zasadami, jakich go nauczono, co niekoniecznie podoba się Sveinssonowi, który miał nadzieję, że odkryte szczątki jak najszybciej poddane zostaną autopsji. Komisarz rezygnuje z ponaglania naukowców dopiero wtedy, gdy dowiaduje się, że jedyny w stolicy specjalista medycyny sądowej i tak przebywa na wakacjach w dalekiej Hiszpanii. Nie odstępuje jednak od prowadzenia śledztwa, do którego angażuje również, mocno powątpiewających w ogóle w sens rozpoczynania jakiegokolwiek dochodzenia, Sigurdura Olego i Elinborg. Trudno im się zresztą dziwić, tym bardziej że jedyne, co policjanci mogą na razie robić, to zbierać informacje na temat ludzi, którzy mieszkali w tym rejonie Reykjaviku kilkadziesiąt lat wcześniej. I którzy w zdecydowanej większości od wielu już lat nie żyją… Przeszłość skrywa jednak, jak się okazuje, wiele tajemnic, a jedną z nich jest zagadkowe i do tej pory niewyjaśnione zniknięcie w 1940 roku młodej kobiety, które na dodatek miało miejsce niemal w przededniu jej ślubu z szanowanym w mieście kupcem. Czyżby więc to na jej zwłoki teraz natrafiono? A jeśli tak, to czy zabójcą był jej niedoszły narzeczony?
Równolegle z wątkiem współczesnym Indriđason snuje opowieść z przeszłości, której główną bohaterką jest kobieta maltretowana przez męża. Historia jej nieszczęśliwego, znaczonego wieloma tragediami losu staje się dla pisarza punktem wyjścia do rozważań nad jak najbardziej aktualnymi problemami, których dalekie echo komisarz Sveinsson odnajduje także w swoim życiu. I chyba przede wszystkim z tego powodu jest tak bardzo zdeterminowany w dotarciu do prawdy. „Grobowa cisza”, jak zresztą większość skandynawskich kryminałów, jest głęboko osadzona w warstwie obyczajowej. Pisarz z dużą precyzją kreśli obraz islandzkiej społeczności połowy ubiegłego wieku, z jej ugruntowanym tradycją patriarchatem i pozbawieniem kobiet prawa do samorealizacji. Nawiązania w tych fragmentach powieści do „Szkarłatnej litery” Nathaniela Hawthorne’a są zbyt oczywiste, aby były przypadkowe. Powie ktoś, że Indriđason – jak większość jego kolegów po fachu z Norwegii (na przykład Gunnar Staalesen w „
Wokół śmierci” i Torkil Damhaug w „
Śmierci w wodzie”) czy Szwecji (Thomas Kanger w „
Mężczyźnie, który przychodził w niedzielę” i Camilla Läckberg w „
Księżniczce z lodu”) – ulega lewackim mrzonkom. Podjęta jednak przez autora próba wiwisekcji mentalności jego rodaków nie jest dokonywana przezeń z pozycji politycznych, choć tak właśnie może być odczytywana w naszym kraju, gdzie niemal wszystko – także problemy społeczne – jest upolityczniane na potrzeby aktualnej walki pomiędzy partiami.
Fakt, że wątek kryminalny przez większą część książki znajduje się na dalszym planie, w niczym nie umniejsza jej atrakcyjności. Można by nawet zaryzykować twierdzenie, że jest wręcz przeciwnie. Przeżywający wewnętrzne rozterki bohaterowie – dręczony wyrzutami sumienia Erlendur czy też poważnie zastanawiający się nad przyszłością swego związku z zaborczą i nienasyconą Bergthorą Sigurdur Oli – zyskują tym samym bardziej ludzki wymiar. Wciągnięty w ich prywatne problemy czytelnik nawiązuje tym sposobem swoistą więź z nimi. Ona zaś sprawia, że staje się nie tylko biernym odbiorcą dzieła, z mniejszym lub większym zainteresowaniem śledzącym postępy dochodzenia, ale i poniekąd osobiście zaangażowanym uczestnikiem opowiadanej historii. Jeśli na tym właśnie zależało Arnaldurowi Indriđasonowi, cel swój osiągnął –stworzył świat, który zostaje w nas także po odłożeniu powieści na półkę. I niepokoi.