Człowiek ekonomiczny ponoć nie wyginął [Robert H. Frank „Dlaczego piloci kamikadze zakładali hełmy?” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Czytelnik spodziewający się po książce Roberta H. Franka fascynujących ciekawostek godnych postawionego w tytule pytania srogo się zawiedzie. Co gorsza, rozczarowani będą także miłośnicy ekonomii, którzy liczyli – zgodnie z podtytułem – na owocną naukę tej trudnej dyscypliny w lekki i nietypowy sposób.
Człowiek ekonomiczny ponoć nie wyginął [Robert H. Frank „Dlaczego piloci kamikadze zakładali hełmy?” - recenzja]Czytelnik spodziewający się po książce Roberta H. Franka fascynujących ciekawostek godnych postawionego w tytule pytania srogo się zawiedzie. Co gorsza, rozczarowani będą także miłośnicy ekonomii, którzy liczyli – zgodnie z podtytułem – na owocną naukę tej trudnej dyscypliny w lekki i nietypowy sposób.
Robert H. Frank ‹Dlaczego piloci kamikadze zakładali hełmy?›Ciężko ugryźć tę książkę. Z jednej strony to godne pochwały, że Robert H. Frank próbuje zwrócić uwagę na konieczność nauczania podstaw ekonomii na życiowych przykładach, a nie jedynie abstrakcyjnych teoriach i matematycznych wzorach. Z drugiej jednak, jeśli wiedzę studenta kierunku ekonomicznego (książka składa się z „esejów” pisanych przez autentycznych uczniów Franka) autor ocenia wysoko po jednostronicowych wypracowaniach o banalnych wnioskach („w bankomatach drive-in są oznaczenia Braille’a, bo są we wszystkich maszynach, a producentom nie opłaca się produkować osobnych bankomatów dla pieszych i zmotoryzowanych” czy też „dyrektorzy firm tytoniowych świadomie kłamali, że papierosy nie uzależniają, bo koszt alternatywny kłamstwa – upokorzenie – był stosunkowo niski w stosunku do ich korzyści, czyli gigantycznych zysków firm i zarobków ich szefów”), to ja się cieszę, że mnie atakowano na uczelni wykresami IS-LM czy wzorami na elastyczność popytu. Zresztą wynurzenia podopiecznych autora – ponoć czasem przez niego samego mocno poprawiane – nie tylko są skrótowe i trywialne, ale mają często marną wartość poznawczą. Raz, że są to wyniki ich indywidualnych burz mózgów poparte pobieżnym jedynie badaniem, zaledwie przypuszczenia, które niekoniecznie muszą być prawdziwe. Dwa, że często gołym okiem widać luki w teoriach Franka i jego uczniów, zwłaszcza gdy szukają oni ekonomii w tematach, które przynależą bardziej do socjologii czy psychologii, gdy próbują przekładać subiektywne odczucia ludzi na teorie ekonomiczne sprawdzające się przede wszystkim w ujęciu liczbowym w odniesieniu do przedsiębiorstw, a nie jednostek. I tak w przypadku wspomnianych dyrektorów firm tytoniowych jako koszt alternatywny podaje się upokorzenie i wstyd, ani słowa nie wspominając np. o konsekwencjach finansowych czy karnych w przypadku udowodnienia świadczenia nieprawdy. Gdy jeden z uczniów odpowiada na pytanie, dlaczego emeryci budują sobie duże domy w pobliżu starego miejsca zamieszkania (a nie, jeśli już, na atrakcyjnej klimatycznie Florydzie), tworzy karkołomną teorię, że robią to po to, by przyciągnąć do siebie wnuki, bo te ostatnie, w dzisiejszych czasach, gdy popularne są rozwody, mają trzy albo więcej par babć i dziadków. Oczywiście z punktu widzenia ekonomii jest to powód racjonalny i prawdopodobny, ale czy rzeczywiście prawdziwy (i czy w każdej sytuacji, czy – jeśli już – tylko w przypadku rodzin przybranych, gdy być może rzeczywiście dziadkowie muszą ze sobą konkurować) i jedyny? Mnóstwo przykładów to niepotrzebne upychanie ekonomii do życiowych sytuacji determinowanych kontekstem społeczno-geograficzno-historycznym – klimatem, tradycją, wygodą czy zaawansowaniem technologicznym społeczeństwa. Efektem są do bólu banalne obserwacje w rodzaju: „dziś mało osób umie zmienić oponę, bo łatwiej niż się tego nauczyć jest zadzwonić z komórki po pomoc, a poza tym samochody są dziś mniej awaryjne”. Albo „w wieżowcach najatrakcyjniejsze są piętra najwyższe – bo cicho i ładny widok, a w kamienicach partery – bo nie ma tam wind i nikomu nie chce się chodzić po schodach”. Nie brak też teorii usilnie szukających „pieniądza” – kwantyfikowalnego poziomu kosztów i korzyści – w każdej sytuacji, ignorując oczywiste uwarunkowania z innych dziedzin życia i nauki. Tak jest choćby z pytaniem o wcześniejsze zawieranie małżeństw na wsi niż w miastach – autor eseju tłumaczy to mniejszą dostępnością partnerów, a więc koniecznością pośpiechu i „zaklepywania” sobie pierwszej okazji zamiast szukania, porównywania, testowania kolejnych partnerów. Podobnież w przypadku dywagacji na temat istnienia obrońców wielorybów, a braku odpowiednich aktywistów walczących o prawa kurczaków: według „Ekonomii bez tajemnic” wytłumaczeniem jest fakt, że wieloryby są „niczyje”, a więc są eksploatowane bez żadnej racjonalnej gospodarki, natomiast każdy farmer racjonalnie wykorzystuje swoje kury, pilnując, by na miejsce każdej przerobionej na rosół była następna. I oczywiście fakt, że wieloryby mają tylko jednego potomka w miocie, którym muszą zajmować przez rok, a kury składają kilkaset jaj rocznie nie jest nawet wspomniany… Zresztą pytania ocierające się o biologię – nawiązujące do ewolucyjnych kosztów atrakcyjności płciowej, np. nieporęcznego poroża jeleni – należą do najsłabszych w tej książce, bo pozostają bez odpowiedzi, służąc jedynie jako ilustracja stanu faktycznego, tzn. nieefektywnej rozbieżności między interesem jednostkowym a dobrem wspólnym 1). Wreszcie przedstawiane przykłady są też o tyle mało przydatne, że w bardzo niewielkim stopniu przystają do prezentowanych teorii ekonomicznych i je tłumaczą. We wstępie do jednego z rozdziałów Frank podaje przykład prostego działania (odejmowanie dwóch składników) pozwalającego wyliczyć koszt alternatywny i ubolewa, że gros studentów, a nawet ekonomistów z dyplomem nie potrafi tego zrobić. Czytelnicy „Ekonomii bez tajemnic” też się tego nie nauczą, bo co z tego, że we wstępie jest teoria i okruszek matematyki, skoro przykłady nie odnoszą się do wartości liczbowych, ale jako koszt alternatywny podają zupełnie abstrakcyjne wartości, takie jak czas wolny, poczucie godności czy samozadowolenie. Takich niewyjaśnionych pojęć pojawia się zresztą więcej: co chwila autor powraca do istotnego w ekonomii „kosztu marginalnego”, ale konia z rzędem temu, kto po lekturze tej książki będzie potrafił wytłumaczyć, o co chodzi z tym „kosztem ostatniej jednostki wytwarzanego produktu” 2). Z kolei inne terminy nie pojawiają się w ogóle: w kontekście niechęci producentów do segmentyzacji rynku aż się prosi o wspomnienie o „korzyściach skali” – Frank nie używa tego pojęcia bodaj ani razu. Najciekawsze są tu przykłady, które umieściłbym roboczo gdzieś w okolicach projektowania, zarządzania i marketingu. Frank całkiem sensownie i ciekawie tłumaczy, czemu opakowania mleka są prostopadłościenne, a coli walcowate (bo mleka nie pijemy „z ręki”, a poza tym składujemy w chłodniach, gdzie ważne jest upychanie bez utraty miejsca, a przy coli konsumentowi zależy, by butelka była wygodna i wyglądała cool), albo dlaczego garnitury ślubne są tańsze od sukni (garnitury nie wymagają tak wielu poprawek i dopasowań, stąd mogą być więcej razy wypożyczane, co z kolei wymusza obniżkę cen również garniturów oferowanych na sprzedaż). Mimo również widocznych błędów i niedociągnięć 3) jest tu kilka ciekawych obserwacji, przydatnych jako ćwiczenie wyobraźni choćby dla początkujących przedsiębiorców – i to byłby chyba najtrafniejszy (choć wykreowany raczej mimochodem) czytelnik docelowy „Ekonomii bez tajemnic”. Oczywiście nie mam tu na myśli poważnego biznesmena, właściciela firmy, ale raczej ucznia gimnazjum, który zamiast wkuwania nudnych definicji na przedmiocie podstaw przedsiębiorczości łyknąłby nieco obrazowych przykładów tłumaczących, dlaczego warto działać – pracować, projektować, produkować, sprzedawać – wydajnie i jak to robić, w jaki sposób obniżać koszty, dlaczego i kiedy warto segmentować rynek. Byle tylko nie kazać gimnazjalistom czytać całej książki naraz, bo kilkanaście przykładów tłumaczących jedno i to samo może znudzić nawet najbardziej tępego ucznia. No i szkoda, że ostatecznie nie dowiedzą się, czemu właściwie kamikadze nosili te cholerne hełmy… 1) Przy czym autor ogranicza się do stwierdzenia, że taka rozbieżność istnieje, że w świecie zwierząt – i ludzi (tu przykład wciąż powiększającego się rozmiaru damskich „szpilek”) – panuje swoisty wyścig zbrojeń. Nie ma – wręcz automatycznie nasuwającej się – refleksji i podkreślenia, że wszelkie teorie odnoszą się do rynków doskonale konkurencyjnych i efektywnych, ale coś takiego w naturze nie istnieje. Tymczasem Frank, karmiąc widza swoimi przykładami, w których najbanalniejsze sprawy tłumaczy na gruncie ekonomii, zdaje się wmawiać coś wręcz przeciwnego – że racjonalny homo oeconomicus żyje i ma się dobrze.
2) A zamiast tworzenia jakichś łamańców językowych wystarczyłoby powiedzieć, że chodzi o koszt wytworzenia każdej kolejnej, dodatkowej jednostki produktu. I pomijam już fakt, że w polskiej literaturze powszechniejsze jest bardziej zrozumiałe i wolne od anglicyzmów pojęcie „koszt krańcowy”.
3) Np. autor tłumaczy, dlaczego prostopadłościenne opakowanie mleka jest wydajniejsze niż walcowate tylko połowicznie – rysuje rzut podstawy, tłumacząc, że koło ma mniejszą powierzchnię niż prostokąt, ale nie wyjaśnia, że dzięki temu opakowanie mleka może być niższe przy zachowaniu tej samej objętości.
|
Oczywiście czytelnikowi jest trochę wszystko jedno kto zawinił, ale lepiej by było gdyby recenzja nie mieszała tak zarzutów do autora i tłumacza jak w czwartym akapicie.
Pomijam już fakt, że w polszczyźnie powszechniejsze i bardziej zrozumiałe jest wolne od religijnych konotacji słowo "anglicyzm".