W jaki sposób najłatwiej zmierzyć popularność bohatera literackiego? Niezawodnym sposobem jest liczba jego naśladownictw. Jeżeli przyjmiemy takie kryterium, należałoby uznać, że w ostatnich latach wielkim powodzeniem cieszy się szwedzki komisarz Kurt Wallander. Doczekał się już swego islandzkiego i niemieckiego wcielenia, teraz natomiast na księgarskie półki trafił kryminał z jego irlandzkim odpowiednikiem. Autor: Brian McGilloway. Tytuł: „Na granicy”. Bohater: Benedict Devlin.
Pogranicze w ogniu
[Brian McGilloway „Na granicy” - recenzja]
W jaki sposób najłatwiej zmierzyć popularność bohatera literackiego? Niezawodnym sposobem jest liczba jego naśladownictw. Jeżeli przyjmiemy takie kryterium, należałoby uznać, że w ostatnich latach wielkim powodzeniem cieszy się szwedzki komisarz Kurt Wallander. Doczekał się już swego islandzkiego i niemieckiego wcielenia, teraz natomiast na księgarskie półki trafił kryminał z jego irlandzkim odpowiednikiem. Autor: Brian McGilloway. Tytuł: „Na granicy”. Bohater: Benedict Devlin.
Brian McGilloway
‹Na granicy›
Wielka popularność komisarza Kurta Wallandera, postaci stworzonej przez Henninga Mankella, zaowocowała licznymi jego klonami. Dzisiaj praktycznie co drugi oficer w powieści kryminalnej autora ze Skandynawii nosi cechy charakterystyczne dla policjanta z nadbałtyckiego Ystad. Jak się jednak okazuje, za naśladowanie twórcy „
Zapory” (1998) wzięli się również literaci spoza Szwecji, Norwegii i Danii. Najlepszym tego przykładem Islandczyk Arnaldur Indriđason. W wydanych już w naszym kraju „
W bagnie” (2000) i „
Grobowej ciszy” (2001) powołał do życia komisarza Erlendura Sveinssona, którego podobieństwo do Wallandera tak rzuca się w oczy, że w żadnym razie nie może być dziełem przypadku. Na tę samą miarę Niemiec Jan Seghers uszył swojego komisarza Roberta Marthalera z Frankfurtu nad Menem, bohatera „
Zbyt pięknej dziewczyny” (2006) oraz właśnie opublikowanej w Polsce „Panny młodej w śniegu” (2007). Trzy lata temu natomiast wielbiciele kryminałów z Irlandii byli świadkami narodzin miejscowego odpowiednika gliniarza z Ystad – inspektora Benedicta Devlina. Jego „ojcem” jest – dzisiaj już trzydziestosześcioletni – Brian McGilloway, rodem z (London)Derry w północnej części Zielonej Wyspy. Do tej pory miasto to kojarzyło się przede wszystkim z krwawymi wydarzeniami, jakie miały tam miejsce 30 stycznia 1972 roku – czyli dwa lata przed urodzinami pisarza – które przeszły do historii jako „Krwawa niedziela” (i zostały unieśmiertelnione w piosence U2 i filmie Paula Greengrassa). Po ukończeniu szkoły średniej McGilloway studiował filologię angielską w Królewskim Uniwersytecie w Belfaście; po zdobyciu dyplomu wrócił w rodzinne strony i dzisiaj wykłada w St. Columb’s College w rodzinnej miejscowości. Pierwszą powieść z Devlinem w roli głównej, niedawno wydane w naszym kraju „Na granicy”, opublikował w 2007 roku. Od tamtej pory co roku do księgarń trafia kolejny tom cyklu: dwa lata temu „Gallows Lane” (czekające właśnie na polską edycję jako „Aleja szubienic”), przed rokiem „Bleed a River Deep”, a jeszcze w kwietniu będzie miała swoją premierę czwarta odsłona – „The Rising”.
Benedict Devlin to około trzydziestoletni inspektor An Garda Síochána (co na polski tłumaczy się jako Strażnicy Pokoju), czyli – istniejącej od 1922 roku – policji Republiki Irlandzkiej. Służy w niewielkim miasteczku Lifford przy granicy z Irlandią Północną. W przeciwieństwie do swoich skandynawsko-islandzkich kuzynów, Wallandera i Sveinssona, ma poukładane życie rodzinne. Wciąż zakochana w nim żona Debbie i dwa przeurocze maleństwa – kilkuletnia Penny i kilkunastomiesięczny Shane – są wielką radością jego życia; jedynym członkiem rodziny, który sprawia problemy (i to, jak można mniemać, całkiem poważne), jest basset o imieniu Frank. Mimo bliskości granicy, niekoniecznie przecież przyjaznej, życie w hrabstwie płynie w zasadzie spokojnie, a miejscowa policja – poza rutynowymi sprawami (napady, kradzieże i handel narkotykami) – nie ma zbyt wielu zajęć. Jedyni, na których trzeba mieć szczególne baczenie, to wędrowcy – jak wyjaśnia tłumacz powieści, charakterystyczna dla Irlandii grupa społeczna, przypominająca trochę, z powodu swego trybu życia, kontynentalnych Cyganów. Żyjący na marginesie społeczeństwa, niechętnie podporządkowują się jego prawom; często też korzystają z najprostszych, co jednocześnie oznacza, że w wielu przypadkach po prostu nieuczciwych, sposobów na zapewnienie sobie utrzymania. Kiedy więc pewnego grudniowego ranka, trzy dni przed Wigilią Bożego Narodzenia, na pograniczu znaleziono zwłoki siedemnastoletniej (choć w innym miejscu powieści wspomniano, że ofiara miała osiemnaście lat) Angeli Cashell, stróże prawa podejrzewają, że sprawcą może być wielokrotnie widziany w towarzystwie dziewczyny Liam McKelvey, jeden z wędrowców. Ciało nastolatki porzucono obnażone, patolog zaś stwierdza, że przed śmiercią uprawiała ona seks; zażyła także zanieczyszczoną tabletkę ecstasy, która poza substancją psychoaktywną zawierała też domieszkę strychniny. Bezpośrednią przyczyną śmierci było jednak uduszenie. Czy zrobił to McKelvey? A może ojciec Angeli? Doskonale znany policji Johnny Cashell, nie tylko obdarzony wybuchowym temperamentem, ale również – jak szybko zostaje ustalone – wykazujący objawy niezdrowego zainteresowania najstarszą córką… Tyle że ostatniemu z podejrzeń przeczy fakt, iż zrozpaczony tatuś próbuje, razem ze swoimi braćmi, na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość Liamowi.
Trzy dni później miejscową społecznością, wciąż jeszcze do żywego poruszoną tragedią nastolatki, wstrząsa kolejne dramatyczne wydarzenie. W nocy z 23 na 24 grudnia na Gallows Lane (czyli w Alei Szubienicznej) jeden z mieszkańców Lifford znajduje spalony samochód, a w jego wnętrzu zwęglone szczątki człowieka. Ofiarą jest Terry Boyle, student rachunkowości z Dublina, który przyjechał do matki, aby spędzić z nią święta. Już pobieżne oględziny wykazują, że przed podpaleniem wozu mężczyzna został zastrzelony. Obie zbrodnie, choć tak różne, łączy jedna rzecz – brak motywu. Devlin i przydzieleni mu do pomocy przez komendanta posterunku Alphonsiusa Costello (i tak przez wszystkich nazywanego Elvisem) sierżant Caroline Williams i Jason Holmes są w kropce. Na dodatek na ich głowy spada niebawem kolejny problem. Zatrzymany w końcu główny podejrzany McKelvey umiera w celi na komendzie z powodu przedawkowania narkotyków. A to oznacza, że aresztujący go policjanci nie przeszukali prawidłowo jego rzeczy, są więc winni niedopełnienia obowiązków. Jakby jeszcze tego było mało, Devlin z biegiem czasu nabiera przekonania, że wpakowali do aresztu – i tym samym przyczynili się do jego śmierci – niewłaściwego człowieka. Tyle podpowiada mu intuicja, brak jednak dowodów. Jedynym śladem, który może dokądś doprowadzić Benedicta, jest znaleziony na palcu Angeli kosztowny pierścionek, którego nikt wcześniej – ani rodzina, ani znajomi – u niej nie widział. Skąd się więc wziął? Od kogo go dostała i za co? Czy wygrawerowane na nim inicjały „A.C.” odnoszą się do dziewczyny? Inspektor, zrezygnowany i mocno poirytowany, postanawia pójść właśnie tym tropem. Nie przeczuwa nawet, że tym samym będzie mu dane odkryć jeszcze jedną zbrodnię, tym razem popełnioną ponad dwadzieścia lat temu.
Powieść McGillowaya ma, poza konstrukcją głównego bohatera (vide jego życie osobiste), wszystkie cechy typowe dla skandynawskich kryminałów spod znaku Henninga Mankella i jego epigonów. Przede wszystkim akcja jest mocno zakorzeniona w lokalnej społeczności, której członkowie przez lata starają się zachować w tajemnicy pewne tragiczne wydarzenie. To się oczywiście nie udaje; ponad dwie dekady później niewyjaśniona sprawa wraca bumerangiem i uderza w tych, którzy byli w nią zaangażowani. Niezwykle ważne dla książki jest tło obyczajowe, a więc codzienne życie irlandzkiej prowincji. Smaczkiem, dodającym całej historii kolorytu, są z kolei nawiązania do najnowszych dziejów kraju: wzajemna niechęć pomiędzy mieszkańcami Éire a Ulsteru oraz, pojawiająca się na marginesie pierwszoplanowych wydarzeń, działalność Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Rzucają się też jednak w oczy pewne niekonsekwencje czy też nieporadności autora. Nie do końca jeszcze ukształtowaną postacią jest główny bohater. Benedict Devlin nie odpycha, co prawda, ale też nie wzbudza przesadnej sympatii. Czytelnik oczywiście dopinguje go w prowadzeniu śledztwa, ale wpadki, które inspektor zalicza, mimo wszystko nie wywołują przesadnego współczucia. Chociaż wyspiarski pisarz stara się, jak tylko to możliwe, skomplikować intrygę, brakuje mu rozmachu – akcję zamknął bowiem na niewielkim obszarze (Lifford i okolice, także po drugiej stronie granicy) i w krótkim czasie (nie licząc epilogu, między 21 a 31 grudnia), co nie pozwala mu rozwinąć skrzydeł. Niekiedy szwankuje też ciąg przyczynowo-skutkowy zdarzeń. Pewne rzeczy, nie wiedzieć czemu, znikają nagle z pola zainteresowania autora (i tym samym inspektora), by pojawić się później, gdy okaże się to niezbędne dla dalszego prowadzenia akcji. Te niedostatki da się jednak usprawiedliwić typowym dla debiutantów brakiem doświadczenia, mając przy okazji nadzieję, że McGilloway uporał się z nimi w następnych książkach. O czym zresztą przekonamy się już w najbliższych dniach, kiedy do polskich księgarń trafi „Aleja szubienic”…