Z pewnym opóźnieniem prezentujemy Wam kolejny pakiet krótkich recenzji książkowych w cyklu „Esensja czyta” – w sumie 11 wrażeń z bardzo zróżnicowanego pakietu lektur. Od teraz cykl będzie gościł na naszych łamach już co miesiąc.
Esensja czyta: Listopad 2010
[ - recenzja]
Z pewnym opóźnieniem prezentujemy Wam kolejny pakiet krótkich recenzji książkowych w cyklu „Esensja czyta” – w sumie 11 wrażeń z bardzo zróżnicowanego pakietu lektur. Od teraz cykl będzie gościł na naszych łamach już co miesiąc.
Hard SF w dobrym stylu Egana i naśladowców, choć chyba w mniejszym stopniu skoncentrowana na nauce, a bardziej na charakterystyce nieszablonowych (będących w niezgodzie ze światem) bohaterów. Misterna konstrukcja – trzy diabelnie zróżnicowane wątki (dwa z przyszłości, jeden z teraźniejszości) prowadzone są z pozoru niezależnie, by w finale w jakiś sposób – ale niekoniecznie w pełni jednoznaczny – się połączyć. Pobrzmiewa w tym oczywiście mechanika kwantowa, temat w fizyce trudny, a w literaturze wręcz karkołomny, choć świadczący o odwadze twórcy, a w przypadku sukcesu – o dużym osiągnięciu w ramach gatunku. Przebijanie się przez wszelkie powiązane z nią pojęcia, ale też złożoność przedstawionego świata nie jest łatwe, przypomina „męki” przy lekturze niektórych dzieł Dukaja, ale oczywiście daje niemałą satysfakcję. Największym osiągnięciem Harrisona jest chyba tu złożona, nieszablonowa, oryginalna, soczysta wizja przyszłości i rozbudowany rys psychologiczny bohaterów, przy braku sentymentu dla nich i dużej brutalności opisów. Zdaję sobie sprawę, że ta notka wychodzi nieco niezborna, ale dokładnie takie odczucia ma się po lekturze książki Harrisona.
Zacznijmy może od wad – jak to często u Kinga bywa, postacie pozbawione są odcieni. Jeśli mamy do czynienia z bohaterem pozytywnym – będzie to wcielenie szlachetności (drobne wady u niektórych postaci drugoplanowych są jedynie wyjątkiem potwierdzającym regułę). Gdy pojawia się postać negatywna – otrzymujemy zło wcielone, cwaniaka, oszusta, mordercę, sadystę a nawet zajadłego republikanina. Nie ma tu miejsca na ambiwalencję, niejednoznaczności – od samego początku wiemy komu kibicujemy po czyjej stronie jest racja.
Drugi zarzut tyczy samej konstrukcji fabularnej. King plecie misterną konstrukcję rozpisana na kilkunastu kluczowych i kilkudziesięciu mniej znaczących bohaterów, by w pewnym momencie… rozwiązać wszystko za pomocą pewnego bardzo prostego środka (wykorzystanego zresztą w mniejszej skali również w „Bastionie”). Szkoda, bo można było to rozegrać w bardziej wyrafinowany sposób.
Na szczęście zalety przeważają nad wadami. King jest oczywiście, mimo upływu lat, znakomitym rzemieślnikiem i książkę pochłania się w niesamowitym tempie. Lokalna społeczność jest jak zwykle doskonale scharakteryzowana, postacie, choć, jak wspomniałem, przeważnie jednowymiarowe, są wyraziste i prawdziwe, budzące szczere emocje. Sprawdza się także to, co często u Kinga kulało – pomysł fantastycznonaukowy, niby niezbyt oryginalny (oglądał ktoś kinowych „Simpsonów”?), ale z dość ciekawym tłem i nie do końca typową przyczyną. Jak zwykle, dba też King o oddanie realiów – w radiu słychać prawdziwe piosenki, ludzie dyskutują o prawdziwych filmach i o prawdziwej polityce. Czy w naszej literaturze popularnej bohaterowie zastanawiają się, czy poprzeć PO czy PiS? Zwykle nie, a u Kinga oczywistym tematem jest prezydent Obama i zróżnicowane odniesienie do jego osoby. King też odrobił lekcję i dobrze przygotował się do fizycznych realiów życia pod kopułą, nie pomijając mniej z pozoru istotnych efektów, psychologiczne postawy bohaterów wobec nietypowej sytuacji też wyglądają całkiem wiarygodnie. W sumie otrzymujemy dzieło fantastyczne, w które naprawdę można uwierzyć.
Ale tak naprawdę moją wysoką ocenę najbardziej usprawiedliwia fakt, że dawno mi się nie zdarzyło tak szybko przeczytać 800-stronicowej cegły.
Osadzenie cyberpunkowej historii w rosyjskich realiach spowodowało, że „Labirynt odbić” jest nie tylko utworem naprawdę oryginalnym, ale także całkiem odpornym na upływ czasu. W powieści tej do przeniesienia się do rzeczywistości wirtualnej (zwanej tutaj Głębią) nie potrzeba jakichś wyszukanych gadżetów naszpikowanych supernowoczesną technologią, lecz wystarczy poczciwy pecet z prostym programem Deep (napisanym oczywiście przez Rosjanina). Z jednej strony mamy więc tutaj swojskie klimaty w powieściowym „realu”, z drugiej zaś dowodzący nieprzeciętnej wyobraźni autora obraz życia, które toczy się w cyberprzestrzeni. W dodatku Siergiej Łukjanienko nie ograniczył się do przyciągnięcia uwagi czytelników jedynie niezwykle sugestywną wizją Głębi, lecz stworzył fascynującą historię, w której jest miejsce nie tylko na wartką akcję i posiadających niezwykłe umiejętności bohaterów (tego jest tutaj zresztą pod dostatkiem). W opowieści o Leonidzie, który dzięki rzadko spotykanej umiejętności samodzielnego wychodzenia z Głębi należy do grona swoistych wybrańców wirtualnego świata (zwanych nurkami), poruszone zostają bowiem kwestie z pogranicza filozofii czy etyki. Dla mnie „Labirynt odbić” to nie tylko
książka pięciolecia „Esensji”, ale również dziesięciolecia!
W przypadku drugiego spotkania z Głębią oczywiście nie było możliwe wywarcie na czytelnikach równie wielkiego wrażenia samym obrazem wirtualnego świata, ale w przypadku „Fałszywych luster” nie mamy też do czynienia z klasycznym odcinaniem kuponów od sprawdzonego pomysłu. Mimo wykorzystaniu znanego już czytelnikom uniwersum oraz nieco podobnej konstrukcji fabuły Siergiejowi Łukjanience udało się bowiem stworzyć powieść niemal równie dobrą jak „Labirynt odbić”. Recepta na sukces tkwi tak naprawdę w szczegółach – od czasu zdarzeń przedstawionych w pierwszym tomie dylogii zmieniła się nie tylko Głębia, ale i Leonid, który musi stawić czoła zupełnie nowym wyzwaniom zarówno w Głębi, jak i w życiu osobistym. Atrakcyjna fabuła, wartkie tempo akcji, fascynujące portrety psychologiczne głównych bohaterów i świetne zakończenie – czyż można wymagać czegoś więcej?
Już za samo tytułowe opowiadanie tego zbioru, rozsławione filmem Hitchcocka, należą się Daphne du Maurer wszelkie laury i pamięć pokoleń. Literackie „Ptaki” w niczym nie ustępują późniejszej wersji filmowej, a nawet ją przewyższają. Klimat, zagadka, nastrój narastającego zagrożenia, niesamowicie sugestywne sceny (mewy gromadzące się na wodzie, migracja małych ptaków w kierunku miast), niejednoznaczne, niepokojące zakończenie czynią z tego tekstu jedno z najwybitniejszych opowiadań grozy w historii. Ale nie jest to jedyny dobry tekst w tym zbiorze. „Pocałuj mnie jeszcze raz” to może nieco przewidywalne, ale smutne, psychologicznie wiarygodne opowiadanie o pewnej traumie i przejmującym klimacie. „Jabłonka” to kolejna perełka grozy, tekst przewrotny, nieco ironiczny, ale nadal zajmujący, z ciekawą podbudową psychologiczną, zbudowaną na wątku nieudanego małżeństwa, który to wątek przysłania samą horrorową otoczkę. „Prowincjonalny fotograf” to stylowy kryminał, może w dzisiejszych czasach mniej oryginalny, ale czytany z przyjemnością, solidnie spuentowany. Odrobinę słabiej wypada „Monte Verita” – tekst świadomie nawiązujący do rozbuchanych językowo staroświeckich opowieści grozy i groteskowa miniatura „Stary”, ale w niczym nie osłabiają siły wyrazu tego znakomitego zbiorku.
Zbiór pięciu opowiadań polskiego mistrza grozy (i wiedzy popkulturalnej). Najlepsze utwory to otwierający tom, kontrowersyjny „Popiel Armeńczyk” (znany z NF 9/2007), nastrojowa, odbrązawiająca opowieść o polskiej partyzantce, oraz tytułowa nowelka o pogmatwanej przeszłości odbijającej swoje piętno na losach pojedynczych ludzi. Historie, jak to u Orbitowskiego, przytłaczają nastrojem rozkładu – ludzi, uczuć, naszych ocen wydarzeń historycznych; pesymistyczny wydźwięk współgra w nich z horrorową otoczką, która w większości opowiadań zostaje odsunięta na dalszy plan, stanowiąc jedynie urozmaicenie, tworząc nastój i gatunkową klamrę opowieści. Zbiór jest niestety nierówny; niby pomyślany jako tom zbierający utwory o zbliżonej tematyce okołohistorycznej, w rzeczywistości robi wrażenie dość dowolnie skomponowanego przeglądu twórczości z ostatnich paru lat. Niewinny flirt z science fiction („Zatoka Tęczy”) pozostaje raczej autorską ciekawostką, z kolei „Strzeż się gwiazd, w dymie się kryj” dość schematycznie powiela dawniejsze pomysły Orbitowskiego, nie oferując wiele ponad oniryczną fantasmagorię (o wiele lepiej przedstawioną w „Świętym Wrocławiu”). „Cichy dom” pozostawia po sobie miłe (jakkolwiek dziwnie to może brzmieć) wspomnienie – to sprawne opowiadanie, najbliższe chyba tradycyjnemu horrorowi, a przez to bardzo „filmowe” (świadomy ukłon?) i – co tu dużo mówić – straszne. Podsumowując: „Nadchodzi” to przyzwoity przewodnik po dotychczasowej twórczości Orbitowskiego, prezentacja głównych obsesji i strachów siedzących w jego głowie. A dla mnie niezbity dowód, że od opowiadań Orbitowskiego wolę jego powieści.