Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 25 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Marcin Wroński

ImięMarcin
NazwiskoWroński
WWW

Tożsamości Marcina Wrońskiego

Esensja.pl
Esensja.pl
« 1 2 3 4 »

Marcin Wroński

Tożsamości Marcina Wrońskiego

AK: W wywiadzie dla Radia Lublin powiedziałeś, że „w życiu nie jest lekko” dlatego bohaterowie „Tfu, pluje Chlu!” tak często przeklinają, i stąd też tytuł zbioru opowieści z Pobrzeża. Jest aż tak źle? Czasem słońce mogłoby częściej zaglądać do fantastycznych światów…
MW: Ależ tak! I nie ukrywam, że lubię czytać książki cieplejsze niż moje. Takie akcenty bardzo mnie ujmują u Romualda Pawlaka czy w pierwszym „Gamedeku” Marcina Przybyłka – oczywiście inaczej, bo to zupełnie inna bajka. Ale równocześnie z niekłamaną radością zanurzam się mroki chociażby Jacka Piekary. Być może to jakaś perwersyjna potrzeba doznań ekstremalnych, ale chyba nie – po prostu życie ma wiele odcieni, więc literatura też. Także każdy świat ma swoje lepsze i gorsze miejsca. Dlaczego wielu mieszkańców Pcimia Dolnego najchętniej przeniosłoby się do Warszawy? Z tego samego powodu, dla którego mieszkańcy mojego Molku marzą o Aytlanie i jego stolicy, Mieście Trzech Słońc. To właśnie miejsce, rozświetlane przez słońce wiszące na niebie, drugie odbite od wód morskiej zatoki i trzecie przeglądające się w lodowej czapie pobliskiej góry, opisałem szerzej w „Wężu Marlu”. I cokolwiek by nie powiedzieć o draństwach i intrygach, które nim targają, mam wrażenie, że żyje się tam znacznie sympatyczniej.
AK: Zatem zamieszkałbyś w Molku, mając taką możliwość? A może we śnie zdarza Ci się tam bywać?
MW: We śnie? Nie, nie, źli ludzie nie miewają snów! [śmiech] Ja też nie pamiętam, kiedy ostatni raz śniło mi się cokolwiek. Te moje Molki nie powstały z tłumionych tęsknot – odżegnuję się od freudyzmów – a tylko z potrzeby gadania do ludzi. Dlatego też nie ma we mnie pragnień przeniesienia się w czasie czy w przestrzeni. Naprawdę jest mi dobrze, a nawet coraz lepiej, tu, gdzie jestem. Natomiast inna sprawa, że lubię gdybać i wyobrażać sobie coś, czego nie ma. Inaczej pewnie nie ciągnęłoby mnie do książek.
AK: Jak i kiedy powstawała wizja Pobrzeża?
MW: W pewnym sensie zaczęła powstawać już kilkanaście lat temu. Zaczytując się wtedy w fantasy, zauważyłem – nie ukrywam – ze zdziwieniem, że znacznie bardziej pasuje mi jakże ludzki świat Howarda niż wielorasowy Tolkiena, i to niezależnie od tego, że jako autor oczywiście znacznie bardziej przemawiał do mnie Tolkien. Wolałem ludzi niż inne stwory i miecz niż różdżkę. Zresztą grając sobie w rzadkich wolnych chwilach w komputerowe erpegi, zawsze wybieram faceta z jakimś pokaźnym ostrzem. Taki wzbudza we mnie większe poczucie bezpieczeństwa. Dlatego właśnie w świecie Aytlanu i Pobrzeża nie ma zbyt wiele magii ani stworów, są ludzie i draństwa bliskie mi kulturowo. I te zręby świata istniały we mnie już od dawna. Natomiast symboliczną datą narodzin Pobrzeża jest 19 grudnia 2002 r., bo taką właśnie ma plik z pierwszą wersją opowiadania „Bath zwany Dziadem”, które znalazło się później w „Tfu, pluje Chlu!”. Wtedy zacząłem stopniowo poznawać miasto Molk i piracką Kelbę, a potem powoli zaczęło to rosnąć. Zresztą sukcesywnie dobudowuję coś do tego świata, aby Marlo miał co odkrywać w drugim tomie.
AK: Stopniowe rozrastanie się świata… Jak to się dzieje? Świat rośnie i wkrada się do umysłu niczym wąż?
MW: Ładnie powiedziane i nie miałbym nic przeciwko temu, aby tak było. Zresztą czasem tak jest, ale tak po kolei – przede wszystkim muszę żyć swoją pracą, bo w przeciwnym razie w ogóle nie miałbym z czego żyć, prawda? Zatem siłą rzeczy moje myślenie o fikcyjnych światach ma charakter wieczorowy i weekendowy. Staram się codziennie przynajmniej zajrzeć do notatek, nawet jeśli nie bardzo mam kiedy coś do nich dopisać. I to powoduje, że różne rzeczy zaczynają myśleć się same, poza świadomością. Dzięki temu bywa, że idę sobie po bułki, a tu nagle hop! – pojawia się w głowie obraz, którego szukałem. Pojawia się pozornie sam, wystarczy potem go zanotować. Ale częściej bywa tak, że po prostu zakasuję rękawy, siadam do pracy nad swoimi tekstami i w tym momencie samo skupienie powoduje, że krążą wokół niego skojarzenia – niekoniecznie te w danej chwili najpotrzebniejsze, ale przydatne później. To jest dla mnie bardziej typowa droga budowania świata – nie wierzę w natchnienia, które przychodzą znikąd, natomiast wierzę w pracę.
AK: Wypracowałeś zatem swoich bogów-żywioły… Od razu miało być kilku bogów?
MW: Tak, zdecydowanie. Gdy na samym początku myślałem o tym, jaki jest „charakter narodowy” mieszkańców Aytlanu i Pobrzeża, uznałem, że mimo pewnych dziwactw są to ludzie raczej praktyczni, a więc i ich religia nie powinna dążyć do abstraktu, tylko do personifikacji sił natury. Bo przecież idea jednego boga, gdy spojrzeć na nią z zewnątrz, jest bardzo oderwana od rzeczywistości. „Jaki, u licha, jeden bóg? – zdziwiłby się starożytny Egipcjanin. – Ja jestem rolnikiem, sąsiad hodowcą bydła, a drugi sąsiad pisarzem. Widzieliście kiedyś kogoś, kto zajmowałby się wszystkim? Aaa, zaraz, zaraz, był taki jeden cwaniak, Echnaton. No ale długo se nie pofaraonował” [śmiech]. Zarazem cywilizacja Aytlanu osiągnęła już takie stadium rozwoju, że pewien rodzaj abstrakcyjnego myślenia wydaje się nieodzowny. Dlatego jednak nie jest tak, że każdą rzeczułką zajmuje się inne bóstwo, tylko wszystkie wodne sprawy kontroluje bóg Chlu. A skoro żywioły są też budulcem istoty ludzkiej, więc w człowieku odpowiada za krążenie i myśli. I tak dalej… Trochę tych spekulacji teologicznych, a nawet psychologicznych, pojawia się w tle i między wierszami „Węża Marla”.
AK: Nie takie znowu trochę. Tu stworzyłeś przecież własną mitologię!
MW: Nie miałbym nic przeciwko temu, ale zachowajmy właściwe proporcje. Własną mitologię to stworzył Tolkien, a ja jedynie stworzyłem zręby własnej mitologii. To jednak nie znaczy, że pragnę popisać się fałszywą skromnością, ale jedynie stwierdzić, że większość współczesnych pisarzy fantastyki, ze mną włącznie, nie ma ambicji tworzyć tak totalnych wizji świata jak Śródziemie. Nie dlatego, że nikt tak nie umie, ale nikomu to nie jest potrzebne. Większość pisarzy tworzy tylko tyle „otoczki”, ile jej wymaga fabuła. Czy zrobiłem w tej sprawie ciut więcej niż inni czy ciut mniej – to już nie mnie oceniać. Starałem się jedynie o klimat, bo sam bardzo lubię książki z klimatem. Nawet najciekawiej poprowadzona akcja pozbawiona choć minimalnej „otoczki” nudzi mnie bardzo szybko.
AK: Przejdźmy zatem od bogów do bohaterów. Moim zdecydowanym faworytem jest Nzalan. Kiedy narodziła się ta mroczna persona?
MW: Oj, ten Nzalan! Co tu dużo mówić, wymknął mi się, oszukał po prostu [śmiech]. Pojawił się już na pierwszych karteluszkach notatek do „Tfu, pluje Chlu”, gdy nawet jeszcze nie wiedziałem do końca, o czym to dokładnie będzie i jak się złoży w całość. Miał być drugoplanowym, chciwym, zgryźliwym draniem, nikim więcej. Pozornie zgodził się na taki układ i pozwalał, bym właśnie w tej roli wmanewrował go w większość tekstów ze zbioru. Tymczasem nie po raz pierwszy dowiaduję się, że on szepcze czytelnikom zupełnie co innego, niż obiecywał im mówić… Co gorsza robi wrażenie, zwłaszcza na kobietach! Zupełnie tego nie rozumiem, zwłaszcza że raczej panuję nad swoimi postaciami i to one robią, co im każę, a nie odwrotnie. Spotkałem się z opinią, że piszę rozumem, nie sercem. Istotnie, tak właśnie jest i choć padło to w formie delikatnego zarzutu, wcale tego tak nie traktuję. Gdyby Szekspir zaczął się roztkliwiać nad każdym trupem w swoich dramatach, to by kariery nie zrobił! Tymczasem właśnie Nzalan… hm… czyżby pierwsza postać, która próbuje uciec na wolność? To by do niego pasowało…
AK: Takie sformułowania: „świat mi się rozrasta”, „bohater uciekający na wolność” – wielu autorów tak mówi, personifikując wytwory swojej wyobraźni. Pewnie w samotności nie raz rozmawiałeś ze swoimi bohaterami?
MW: Wierz mi lub nie, ale ani razu. Naprawdę nikogo nie personifikuję – jestem z natury praktycznym człowiekiem i dobrze wiem, że to wszystko nieprawda. Tylko że ludzka wyobraźnia jest nieco samoistnym tworem – budujemy na przykład postać Nzalana, który w naszym zamierzeniu ma być tylko pionkiem, a on w odbiorze niezależnie od autorskich intencji staje się poważniejszą personą. Cóż więc zrobić? Żeby uczciwie odpowiedzieć na pytanie, niekiedy trzeba uznać swoje postaci za niezależne byty. To zresztą jedna z piękniejszych i niekiedy dramatyczniejszych stron książek i pisarstwa, że autor pisze je po swojemu, a czytelnik czyta po swojemu.
AK: Kiedy najlepiej wymyśla Ci się takie dziwy jak nekromanta i jego eksperymenty (człowiek o dwóch mózgach) czy człowiek w brzuchu konia?
MW: Ha, czy to takie dziwa? Historia z człowiekiem w brzuchu konia jest ponoć jak najbardziej autentyczna. Opowiedział mi o niej ładnych parę lat temu Węgier-polonista, który tłumaczył moje opowiadania z „Uda Pani Nocy”. Mimo humanistycznego wykształcenia był to taki typowy „chłopak z dzielnicy”, jak wielu z jego stron pałający silną niechęcią do Romów. Według niego kiedyś właśnie jeden z nich zabił swojego wroga, węgierskiego rolnika, i zaszył zwłoki w końskim brzuchu. A potem, podobnie jak kupiec Tayno z mojego opowiadania, płakał rzewnymi łzami, że koń mu zdechł. Tak więc tej historii nie wymyśliłem, a jedynie przechowałem ją w pamięci. Jednak inne „dziwy” to zwykle efekty osobliwych zwarć w mojej głowie, które powstają, gdy np. jadę rowerem i choćbym bardzo chciał, nie mogę wtedy ani pisać, ani czytać, ani redagować, lub gdy kątem ucha czy oka wyłowię z mediów jakąś pozornie nieprzydatną informację.
Dwie głowy, w zasadzie dwa mózgi… O ile pamiętam, wzięły się z filmu dokumentalnego o bliźniaczkach syjamskich wyglądających niemal zupełnie jak jedna dwugłowa dziewczynka. Co oczywiste dla każdego, kto ma rodzeństwo, one nieraz się kłóciły, jednak to przecież rzecz niezwykła z punktu widzenia większości z nas, odruchowo skłonnych uważać je za pojedynczą istotę. Swoją drogą, czy to nie zastanawiające, że nasze rozumienie tego, kim jest pojedynczy człowiek, idzie od stóp do głowy, a nie odwrotnie?
« 1 2 3 4 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Koledzy od komiksów to już by cię gonili z widłami
Tomasz Kołodziejczak

21 III 2024

O albumie "Historia science fiction", polskiej fantastyce i całej reszcie, z Tomaszem Kołodziejczakiem rozmawia Marcin Osuch

więcej »

Wracać wciąż do domu
Ursula K. Le Guin, Michał Hernes

24 I 2018

Cztery lata temu opublikowaliśmy krótki wywiad z Ursulą K. Le Guin.

więcej »

Jak zrobić „Indianę Jonesa” lepszego od „Poszukiwaczy Zaginionej Arki”?
Menno Meyjes

23 XI 2014

Usłyszałem od Spielberga, że nie powinienem kręcić, dopóki nie poznam emocjonalnego sedna sceny, dopóki nie spojrzę na nią z sercem- mówi Menno Meyjes, scenarzysta „Koloru purpury” i „Imperium słońca”, które wkrótce ponownie wejdą do polskich kin.

więcej »

Polecamy

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie

Stare wspaniałe światy:

Poetycki dinozaur w fantastycznym getcie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza wojna... czasowa
— Andreas „Zoltar” Boegner

Wszyscy jesteśmy „numerem jeden”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Krótka druga wiosna „romansu naukowego”
— Andreas „Zoltar” Boegner

Jak przewidziałem drugą wojnę światową
— Andreas „Zoltar” Boegner

Cyborg, czyli mózg w maszynie
— Andreas „Zoltar” Boegner

Narodziny superbohatera
— Andreas „Zoltar” Boegner

Pierwsza historia przyszłości
— Andreas „Zoltar” Boegner

Zobacz też

Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.