Sopot
Nie dane nam było zdać matury w terminie. Chrobry, jako jedno z czterech liceów w Warszawie (o dziwo, same tzw. renomowane) zastrajkował w maju. Ja sobie bardzo gratulowałem, bo zupełnie bym nie miał pomysłu na wypracowanie z polskiego, gdybym musiał pisać te tematy, które były 11 maja.
Siedzimy więc sobie spokojnie pod szkołą, pijemy piwko, gramy jakieś bluesowe standardy na gitarze. Usłużnie podstawiony przez radiową reporterkę mikrofon niesie nasz luz w eter. Nagle zostajemy wezwani do auli, gdzie dyrektorka ogłasza decyzję szkolnego komitetu strajkowego: matura zostaje przesunięta na następną środę. Aśka zaczyna wrzeszczeć histerycznie, że to skandal i kpina, bo ona zdaje na dziennikarstwo, a tam egzaminy wstępne są wcześniej, więc ona nie zdąży. Po chwili dociera informacja z kuratorium - chętni mogą natychmiast zdawać tam maturę komisyjną. Kilka osób w pośpiechu opuszcza szkołę.
Ale większość siedzi, choć podminowany nastrój udziela się wszystkim. Olga zapala pierwszego w życiu papierosa. Od tygodni zakuwa do egzaminu na prawo, na które sam ją namówiłem, choć ma już zagwarantowany wstęp na romanistykę za olimpiadę z francuskiego. Mnie absurdalna decyzja senatu uniwersyteckiego otwiera drogę na wszystkie wydziały za piąte miejsce z olimpiady rusycystycznej. "Pomyśl, będziemy studiować razem" - snuję przed Olgą sielankową wizję. "O ile się dostanę". Ale dostanie się na pewno, bo nauka historii idzie jej równie łatwo, jak nauka czegokolwiek innego. Uniknąć pecha pomoże zresztą znajomy wykładowca z wydziału prawa.
Jakakolwiek jest przyczyna, po 15 miesiącach wielkiej miłości zaczęliśmy się kłócić o byle co. Olga próbuje to tłumaczyć stresem przed egzaminami wstępnymi, ja mam na ten temat swoją teorię: coraz gorzej znoszę unoszący się nad nami cień Krzyśka, którego pieszczotliwie przezywam guanem i bezlitośnie naśmiewam się z jego mokasynów. Co ciekawe, Olga nie broni go już, a już najmniej jego odpustowego gustu. Więc gdy mówi, że Krzysiek ma jakieś kłopoty, ja tytułuję sytuację "Cierpieniami młodego guana, czyli gdzie zgubiłem swoje mokasyny", a Olga nie jest w stanie powstrzymać śmiechu. Nielojalna wobec mnie, nielojalna wobec niego, choć to drugie niewiele mnie obchodzi.
***
Po dostaniu się na studia wyjechaliśmy w góry. Najpierw w Bieszczady, gdzie powłóczyliśmy się w deszczu przez trzy dni. Ubłoceni po pas postanowiliśmy przenieść się w Tatry. Jak się okazało, najkrótsza droga wiodła przez Kraków, do którego dojechaliśmy w okolicach północy. Dwie godziny później przyjechała "rzeźnia" - osobowy z Warszawy, dziwnie pusty.
Znaleźliśmy przedział, w którym siedział tylko jeden człowiek. Olga dość szybko zasnęła, ja nie mogłem - rzadko udaje mi się zasnąć w pociągu. Wyszedłem na korytarz, żeby zapalić papierosa. Współpasażer wyszedł za mną i też zapalił.
- Długa noc. Skąd jedziecie?
Palił nerwowo, machy brał takie, że po czterech papieros mu się skończył. Papieros, szlug. Spytałem kiedyś Krasulę, czy jest taki czasownik po niemiecku "schlugen". "Chyba nie, ale gdyby był, to by pewnie był nieregularny. Rozumiesz? Schlugen, Schlogt, Geschlogen. Verstehen?". "Ja, ja, naturlich".
Wyciągnął od razu drugiego. Był przeraźliwie chudy, miał twarz hrabiego Drakuli.
- Z Zagórza. A ty?
- Ja z Poznania. Wsiadłem w Radomiu.
Pociąg zatrzymał się w Lanckoronie. Przez megafony ogłosili, że z powodu wykolejenia się pociągu przed Chabówką postój potrwa do odwołania.
- Słuchaj, macie jakąś łyżkę do pożyczenia na chwilę?
- Jasne.
Zajrzałem do przedziału. Olga się obudziła. Wyjąłem z plecaka starą aluminiową łyżkę i podałem Drakuli.
- Słuchaj, to narkoman, poszedł sobie podgrzać kompot w tej łyżce - powiedziała trochę przestraszona Olga.
- Co ty, pewnie miałby swoją. A może i masz rację. To co, zmieniamy przedział? - nocny horror z chudym Drakulą zaczynał mnie niepokoić. Wystarczyło, że miałby AIDS i depresję i już zrobiłoby się groźnie.
- Nie, nie bądźmy aż tak ostentacyjni.
Drakula wrócił po kilku minutach.
- Po minach widzę, że wiecie, co ze mną. Proszę, twoja łyżka. Odczyściłem ją, jak się tylko dało - rzeczywiście, była czystsza niż przedtem, tylko od dołu lekko ściemniała - Sorry, właśnie jadę na odwyk, ale wziąłem działkę na drogę i jak powiedzieli o tym postoju, to się zdenerwowałem i nie wytrzymałem.
- A dokąd jedziesz?
- Do znajomego pod Turbacz. Dzierżawi tam schronisko, pełna absta, asceza i obskurność. No i ciężka praca, bo trzeba zasuwać od rana do wieczora, drewno nosić i rąbać. A ja, widzicie, jaki chudy jestem.
- A kolega...
- No, też. Ale trzy lata temu wyszedł z nałogu - wyraźnie bał się nazwać rzecz po imieniu. - ja już innych znajomych od dawna nie mam. Nawet dziewczyny już nie mam, chociaż też brała. Ale facetom po jakimś czasie znika popęd, a babom nie. No to była jeszcze jakiś czas ze mną, bo sam robię... robiłem dobry kompot. No, ale później znalazła takiego z kasą i co mu jeszcze stawał. To i odeszła.
- Myślisz, że ci się uda?
- Nawet nie zadawaj takiego pytania. Musi się udać, bo inaczej to za pół roku mnie już nie będzie.
- Nie zhaltowała cię policja za to, że warzyłeś? - podświadomie przeszedłem na jego slang.
- No nie, jakoś się udało. A teraz to już droga w jedną stronę. Sprzedałem chatę i zniknąłem, nikomu nie mówiąc, dokąd. Bo, człowieku, najważniejsze jest zerwać z towarzystwem. Czytaliście "Dzieci z dworca ZOO"? No, to wiecie. Detoks nie jest taki straszny, po prostu kilka dni bólu i mdłości. Strasznie to się robi potem, bo nawet na miejsca, gdzie zagrzałeś, nie możesz spokojnie spojrzeć - od razu ci się chce. A jeszcze te plagi, żółtaczka, Adidas.
- Adidas?
- No, przecież mówię. HIV.
Spojrzałem pytająco, ale już bez strachu. Jakoś udało mu się bezwiednie wzbudzić moje zaufanie.
- Nie, nie mam - rozwiał moje wątpliwości - ale to też było czaderskie. Poszedłem się zbadać, bo to człowiek pamięta, czy na pewno siknął sobie własnym sprzętem? Pobrali krew i kazali przyjść za tydzień. No i przez ten tydzień to się naprawdę bałem, po głowie mi latały tylko "negatywny, pozytywny, negatywny, pozytywny". No i przychodzę za tydzień, a ta siksa w rejestracji grzebie w tych papierach i grzebie. Wreszcie wyciąga moją kartę, patrzy i mówi "No, wynik badania ma pan" i tu, cholera, przerywa, kilkanaście sekund, mi już dzwoni w głowie "Pozytywny!", a ona upewnia się chyba i mówi "Wszystko w porządku, negatywny".
- Mocne. Ty, facet, a co ty robiłeś, zanim zacząłeś?
- No co, normalka, nie? Skończyłem technikum i miałem zdawać na Polibudę w Gdańsku.
Zamilkliśmy. Drakula mówił strasznie szybko, ale, jak dodać do tego "eee", "noo", i "yyy", jego wypowiedzi robiły się nieznośnie rozwlekłe. Pociąg ruszył. Przysnęliśmy. Przez mgłę zaspania zobaczyłem, że przed Chabówką zaczął zbierać się do wyjścia.
- No, to ja się tu ulatniam - szepnął.
- Powodzenia.
- Mowa.
***
W Zakopcu byliśmy przed południem. Stwierdziliśmy, że nie ma na co czekać i poszliśmy na Ornak, dokąd dotarliśmy wczesnym wieczorem. Pogoda nadal była beznadziejna - siąpił deszcz, wisiała mgła.
W schronisku poznaliśmy zjawiskową dziewczynę, jak na ironię - Justynę. Rasowa, ale i dobra twarz - kilka lat później nabrałem się na ten typ urody u Aniołka, największej zdziry, jaką zdarzyło mi się poznać.
Olga gawędziła z nią do późnego wieczora, ja im się przyglądałem, leżąc na piętrowym łóżku. Justyna chodziła po górach sama. Przypomniał mi się dylemat Krzyśka, który zawsze marzył o tym, żeby chodzić po górach z dziewczyną. Ale te, które mu się podobały, nie umiały i nie lubiły chodzić, natomiast te, które chodziły, Krzyśkowi się nie podobały. Ideał zatem musiał umieć przejść metamorfozę: od eleganckiej damy do trapera. Olga miała tę rzadką umiejętność. Może dlatego tak go pociągała?
Następnego dnia wyruszyliśmy z plecakami na Czerwone Wierchy. Olga jeszcze raz zrobiła coś, co kazało mi się cieszyć ze zbliżającego się spotkania z Justyną: wyznała, że Krzysiek zaproponował jej wspólny wyjazd. Odmówiła, ale po długim namyśle.
Tymczasem doszliśmy do grani. Deszcz lał coraz mocniej, a na szczycie wiał pozbawiający równowagi wiatr. Najbliższe schronisko - Gąsienicowa.
Po czterech godzinach marszu poczułem, że nie jestem z stanie zrobić kroku. Ostatnimi siłami, klnąc na aurę, dodrapaliśmy się do Kasprowego Wierchu, choć niewiele brakowało, abyśmy go we mgle przeoczyli. Postanowiliśmy zjechać w dół kolejką, ostatnią, jaka tego dnia jechała, razem z obsługą restauracji. Po trzech dniach jałowego czekania na wyschnięcie ubrań i butów wróciliśmy do Warszawy.
Olga na początku sierpnia miała jechać do Włoch. Z koleżanką zamiast mnie. Tym razem przyczyną rozstania był brak pieniędzy. Mieliśmy wielki dylemat - czy wpadliśmy, czy nie.
Piekiełko liczenia dni, szacowanie prawdopodobieństwa nieskuteczności środków zabezpieczających, nerwowe czekanie na jakikolwiek symptom, przypominanie sobie, który to był dzień, kiedy się kochaliśmy, wreszcie otępienie i planowanie, jak ogłosić tę wiadomość światu. I zbliżająca się wizyta Justyny. Na spacerze po Lesie Kabackim Olga przystanęła.
- Januszka, jakby w czasie mojej nieobecności coś się zmieniło, po prostu zostaw list.
- Zwariowałaś?
Całkiem szczerze byłem przekonany, że takie rzeczy się w życiu nie zdarzają, nawet, gdybym chciał. Zresztą wcale nie chciałem. To miał być e k s p e r y m e n t, całkowicie jawny eksperyment. Szczerość miała mnie ochronić przed pokusą. W ogóle nie brałem pod uwagę tego, co się miało stać: że eksperyment całkowicie wymknie się spod kontroli. Po prostu podniecała mnie perspektywa spodziewanego pognębienia Justyny. Uważałem, że w sytuacji, gdy byłem w szczęśliwym (ostatecznie, mimo wszelkich i narastających problemów) facetem takiej dziewczyny, jak Olga, oznajmienie Justynie, że kiedyś kochałem ją jak wariat i dodanie do tego, że przeszłość to przeszłość, powinno ruszyć trochę tę górę lodu - tak właśnie jawiła mi się Justyna.
Domagającemu się szczegółów Wróblowi pisałem: "Zupełnie niespodziewanie wypłynął całkiem nowy aspekt nadchodzącej przygody. Dzięki Oldze dowiedziałem się, jaka może być miłość i to pozwoliło mi uświadomić sobie, że Justyna, z tym swoim chłodem i dystansem, jest cholernie negatywną bohaterką mojej przeszłości. Że przez nią mordowałem się tyle lat. Czuję potrzebę subtelnego odwetu i nie obchodzi mnie właściwie, jak ona odniesie się do mojego wyznania. Jeśli odwzajemniała moje uczucie, będzie teraz żałować, że nie dała mu rozkwitnąć. Jeśli była obojętna, będę gwałcicielem, wchodzącym w jej życie w twardych butach. Tak czy owak, jakoś się odegram. Nie chodzi mi o jakąś prymitywną zemstę - po prostu Justyna jakoś mnie prowokuje swoim zachowaniem podczas tych rozmów przez telefon, a to się nakłada na moją złą pamięć o niej sprzed tych paru lat. Piekę też drugą pieczeń - widzę, że mimo moich zapewnień Olga też się trochę niepokoi. Niech też pozna, co to jest czuć strach i zazdrość".
Z Olgą pożegnałem się bardzo czule. Przez najbliższe trzy tygodnie miałem być w zgodzie z poczuciem sensu tego co robię i w konflikcie z sumieniem. Owe trzy tygodnie miałem ukoronować decyzją, której błędność moralną czułem natychmiast, ale liczyłem na to, że wyniknie z tego jakaś pozytywna zmiana w moim życiu. Decyzja ta rozpoczęła serię wydarzeń podłych, choć nie do końca przeze mnie zawinionych, bo wynikających z totalnego zagubienia - sytuacja przerosła mnie. Seria zakończyła się z chwilą, gdy zrobiłem coś, co przywróciło mi spokój ducha, a zapoczątkowało koszmar w moim życiu.
***
Justyna przyjechała w wieczór poprzedzający dzień wyjazdu Olgi. Po krótkiej burzy, w której Olga posługiwała się dokładnie tymi samymi argumentami, którymi próbowałem przekonać ją do zignorowania Krzyśka, poszedłem na dworzec, aby się przywitać.
Zobaczenie Justyny pierwszy raz od ponad 2 lat nieco ostudziło mój zapał. Była piękna, jak zawsze i zachowywała się mniej więcej tak, jak ją pamiętałem. Justyna - instytucja. Była tylko jedna różnica: to ona zaproponowała, żebyśmy się spotkali następnego dnia.
Umówiliśmy się w centrum (zabawialiśmy się kiedyś w zadawanie trudnych pytań na orientację; spytałem ją, jak z okolic Dworca Wschodniego dostałaby się pod Pałac Kultury; odpowiedź była zaskakująco prosta: "wsiadłabym w pociąg jadący w stronę Dworca Centralnego - co znaczy mieszkać w Trójmieście!). Wszystko przebiegało neutralnie, bez żadnych prowokacji. Poszliśmy do kina. Gdy wracaliśmy do jej ciotki, spytała, co się dzieje z Olgą. Właśnie tak to sformułowała. Nie "Co słychać u Olgi?" - to by było zbyt familiarne. Nie "Gdzie jest Olga?" - zbyt obcesowe. Po prostu jakoś wyczuła, że mam szeroki zakres swobody i chciała się upewnić, na ile może liczyć. Wyjaśniłem jej sytuację i jej przyczyny. Nie skomentowała tego. Wciąż miałem całkowitą pewność, że kontroluję sytuację.
Ale oto wszystko zaczęło się zmieniać. Lawinę - w tym momencie ledwie wyczuwalną - uruchomiłem sam. Zaproponowałem spacer do lasu Kabackiego. Była to prowokacja, cios, który wymierzyłem sam sobie. Las Kabacki był czymś w rodzaju sanktuarium - to tam się z Olgą całowaliśmy, to las Kabacki był łonem natury, na którym kilka razy pozwoliliśmy sobie na bardzo dużo, to tam wreszcie uciekaliśmy zawsze w poszukiwaniu samotności - a ja do tego sanktuarium wpuściłem kogoś, kto mógł je sprofanować. I rzeczywiście, doszło do profanacji, tyle, że popełniliśmy ją poniekąd razem.
Usiedliśmy na ławce przed krzyżem upamiętniającym śmierć ofiar katastrofy Iła 62. Siedzieliśmy w milczeniu, a ja myślałem o Oldze i o ojcu jej koleżanki, który pracował przy - jak to właściwie nazwać? - rozpracowywaniu miejsca katastrofy. Z dymiących szczątków samolotu wyciągał dymiące szczątki ludzkie i płakał. Podobno nigdy już nie doszedł do siebie.
- A wiesz - przerwała ciszę Justyna - nie zdążyłam ci powiedzieć, ale jestem w Warszawie przejazdem. Jadę do Zakopanego.
- Sama? - zdziwiłem się. Gdzie ci wszyscy wspaniali ludzie, którzy ją otaczali?
- W podróży sama, ale na miejscu mają czekać na mnie koledzy - "koledzy", kurwa ich mać, musiałem się nieźle napocić jesienią, żeby się pozbyć ich natrętnej opieki.
- No to ciekawe, bo ja też się wybieram do Zakopanego.
- No coś ty? A kiedy?
- W środę. Już mam bilet - to właśnie był mój tok rozumowania. Ten sam czas spędzony w Tatrach kosztował znacznie mniej niż we Włoszech. Olga nie umiała tego zrozumieć, ale to ja, szukając parę lat później nowych wrażeń, zmieniłem zdanie.
- Kurczę, szkoda. Ja we czwartek.
Milczenie. W powietrzu wisi pytanie, które musi w końcu paść, nie wiadomo tylko z czyich ust. Justyna pęka pierwsza, a ja już mam przygotowaną odpowiedź.
- Janusz, a może przesunął byś bilet i pojechał ze mną w czwartek? - jest poniedziałek.
- Nie, Justyna, raczej nie.
- Dlaczego?
- Widzisz, były chłopak Olgi dopiero co proponował jej wspólny wyjazd i ona mu odmówiła. To by było... - wszelkie zakończenia tego zdania brzmią mi okropnie banalnie: "...nie w porządku", "...podłe", "...nieuczciwe". Nie kończę więc tego zdania, bo przecież z grubsza wiadomo, o co mi chodzi. - po prostu nie - dokończyłem.
- No dobra, ale przecież ja nie jestem twoją byłą dziewczyną - odpowiada zręcznie Justyna, a do mnie dociera, jak strasznie się odkryłem. Nie dość, że nieoczekiwanie dla mnie samego, to jeszcze całkowicie niezgodnie z założeniami "eksperymentu". Nie uda mi się już wmówić Justynie, że sprawa jest już nieaktualna, bo wspomnienie o Krzyśku przeniosłem wszystko do czasu teraźniejszego.
Z Kabat wracamy w milczeniu.
Mam prawie całą dobę na przemyślenie sytuacji, z której są dwa wyjścia: natychmiast się wycofać, albo zaryzykować i sprawdzić, jak Justyna zareaguje już nie na opowieść o czymś, co było kiedyś, ale na coś, co zaczyna zmartwychwstawać. Do końca będzie udawać, że można to wszystko powstrzymać. Gdy wykonam zasadniczą część eksperymentu i przyznam się do wszystkiego, Justyna bardzo niefortunnie porówna scenę do pogrzebu. Ja to skoryguję - to ekshumacja, a nie pogrzeb. Ale, póki co, ona współinicjuje coś i to jest dla mnie nowość, bo przez te lata to wyłącznie ja zabiegałem o jej uwagę.
Więc ryzykuję, na dodatek jeszcze nie do końca zdaję sobie sprawę z tego, że pojawia się nowa barwa scenerii, coś jakby dodatkowa teza tego eksperymentu, która spowoduje, że całkowicie utracę nad nim kontrolę: oto mit, którym żyłem przez kilka lat, Justyna, na którą tak długo czekałem, jest w zasięgu ręki, siedzi już bardzo blisko mnie, wreszcie kładzie mi głowę na kolanach, a ja zaczynam gładzić ją po twarzy. Biorę jej dłoń pianistki i szepczę "i to ta sama, zimna Justyna", a ona siada mi na kolanach i wtula moją głowę w swoją pierś. Mówi "ta druga Justyna jest chyba prawdziwsza". Wszystko to w moim mieszkaniu, do którego bardzo chętnie dała się zaprosić.
Od samego początku mam świadomość popełniania zdrady. I jeszcze ta niewykluczona ciąża Olgi, która gdzieś daleko tęskni za mną - napisze o tym w pełnych ekspresji słowach.. A ja tu siedzę z Justyną, która udowadnia mi, że umie być ciepła i rozkoszna. Przytomności starcza mi na tyle, żeby nie odpowiedzieć na nieme żądanie pocałunku. Ale wszystko toczy się samo i stanie się wszystko, na co pozwolą warunki i zapisane gdzieś w naszych genach konwencje. Jest późny wieczór wtorkowy.
Następnego dnia zmieniam datę na bilecie. Jedziemy więc razem porannym ekspresem w czwartek. Po drodze zastanawiamy się, co zrobimy w Zakopanem. Ja nie mam najmniejszej ochoty na zamieszkanie z jej kolegami, zresztą właśnie zaczyna się trujące działanie wyrzutów sumienia. Justyna mówi, że też najchętniej nawiałaby gdzieś w góry, ale już obiecała, że wyjazd będzie wspólny. Więc, o ile pojawią się na stacji, idzie do nich i błaga, żebym się przemógł i zrobił to samo. A ja widzę przed sobą dwie szanse, obie niejednoznaczne. Jeśli koledzy nawalą - czeka mnie dalszy rozwój czegoś z Justyną. Jeśli się pojawią, mam okazję dyskretnie się wycofać - po prostu pójdę w góry, a stamtąd wrócę do Warszawy, gdzie jedynym problemem będzie o wszystkim zapomnieć, pogodziwszy się wcześniej z myślą, że, być może, tracę coś wyjątkowego.
Co ciekawe, Justyna nie mówi ani słowa na temat, kim są owi koledzy. To się okaże na miejscu. Piotr - były facet Justyny, pyszałkowaty, zimny intelektuał (zdecydowanie jednak nie intelektualista). I Darek - jego najbliższy przyjaciel, znacznie bardziej sympatyczny. A wszyscy troje znają się jeszcze z liceum.
Ku mojej uldze Piotr wyjeżdża z Zakopanego tego samego dnia. Przy pożegnaniu patrzy na mnie, wie już, że jestem sukcesorem i postanawia zagrać mi na nerwach. Obejmuje Justynę.
- Chyba nie masz już takich zahamowań - ni to pyta, ni to stwierdza i całuje Justynę w policzek. Trochę za blisko ust - pocałunek francuzkowaty. Były pozwala sobie na więcej niż przyszły. Ale do czasu.
- Nie, skąd - odpowiada Justyna i odwzajemnia pocałunek.
Piotr idzie na stację, a mu kierujemy się do knajpy, gdzie siadamy obok siebie, a Darek lokuje się naprzeciwko nas. Justyna mocno trzyma moją dłoń.
- No i co zrobisz? - pyta niepewnie.
- Nie wiem. Będę losował. Reszka - zostaję na dole, orzeł - idę w góry.
Rzucam monetę i wypada reszka. Justyna wzdycha z ulgą i zaczyna planować następny dzień. Pewnie Kościelec, na rozgrzewkę. I jest tylko jeden szkopuł - mam ze sobą plecak i wszystkie swoje rzeczy. Gwałtownie wstaję od stołu, dopijam piwo.
- Wybacz, Justyna. Ja po prostu muszę tam iść.
Na mojej twarzy chyba daje się wyczytać, co się stanie w ciągu kolejnych paru dni. Po prostu nie mam miny uciekiniera, choć bardzo by było dobrze, gdybym miał. Moja twarz mówi: "muszę się spokojnie zastanowić"
- Trzymajcie się.
W portfelu mam zdjęcie Olgi. Uśmiecha się ślicznie, trochę figlarnie.
***
Tatry są fatalnym miejscem, jeśli się chce zapomnieć o problemie. Tłumy ludzi, wśród których znalazło się dwoje wspólnych znajomych - Olgi i moich. Oczywiście spytali, co u nas słychać i gdzie jest Olga. Tylko wysiłek pomagał w ucieczce. Więc codziennie zakatowywałem się długimi, acz banalnymi trasami.
Trzeciego dnia przeszedłem z plecakiem przez Zawrat i przenocowałem w Pięciu Stawach. Każde miejsce miało w sobie coś z Olgi. Piątka też.
Kiedyś pojechałyśmy z koleżanką i Markiem w Tatry zimą. Wiesz, Marek chodzi bardzo dobrze, ale na Tatrach w ogóle się nie zna. Zawędrowaliśmy na Gąsienicową i tam Marek zaczął planować następny dzień. Wziął mianowicie linijkę i zaczął mierzyć dystans między Gąsienicową i Piątką - tak ją sobie mądrze nazwał. Wyszło mu, że niedaleko i że w 3 godziny spokojnie się wyrobimy. Więc my z Bobulą w krzyk, że "Ty kretynie, wiesz, że to są góry i że leży śnieg? Nigdzie nie idziemy!". Marek poszedł po poradę do TOPR-owców. Tam dowiedział się, że jeśli ma mocną grupę i dobry sprzęt, to może spróbować. My stwierdziłyśmy, że zostajemy, ale on się zaciął. Nie wiem, czy chciał nam zaimponować, czy co? Wziął plecak i polazł w stronę Krzyżnego. Bez raków, bez czekana, bez niczego. No i wrócił jak niepyszny po czterech godzinach, w śniegu po pachy. Gdzieś za Żółtą Turnią zapadł się w śnieg i ledwo się wygrzebał.
Na szczęście był sierpień, choć wieczory były już zimne. Postanowiłem się przemóc i wybrałem się na Orlą Perć. Za Krzyżnem przyłączyłem się do grupy prowadzonej przez księdza.
- Niezłe, Wróbel, słowo daję. Musisz spróbować i wtedy docenisz, jak fajnie się chodzi na dwóch nogach. Gdzieś po drodze było takie przejście, trawers przez ścianę. No mówię ci, regularny pion, a ty musisz przejść po półce, która ma szerokość buta, a w dodatku dwa kołki trzymające łańcuch są wyrwane. Dobrze, że akurat była mgła i nie widziałem przepaści pod sobą.
Dotarłem do Koziego Wierchu i stwierdziłem, że mam dość tego umartwiania się. Całkiem wygodną ścieżką schodziłem do doliny i liczyłem kamienie: Olga - Justyna, Olga - Justyna. Ostatni kamień przed skrzyżowaniem z innym szlakiem miał zdecydować za mnie. Padło na Olgę.
Ale niestety drugi raz nie posłuchałem podpowiedzi fortuny. Wróciłem do schroniska, spakowałem plecak i pognałem do Zakopanego. Do Justyny. Wykończony padłem na łóżko w pokoju, w którym mieszkała z Darkiem. A dalej - zero kontroli. Jeszcze tego samego wieczoru usiedliśmy z Justyną na ciemnej werandzie willi i zaczęliśmy się całować.
Czy usprawiedliwia mnie, że byłem bardzo zmęczony? Nie, bo byłem trzeźwy. Może to, że nie poszliśmy do łóżka? Nie, bo ona tego jeszcze nie chciała. Może jakieś zapomnienie? Też nie, bo o Oldze pamiętałem cały czas.
Więc chyba tylko to, że to była inkorporacja mojej osoby do planów Justyny, że te pocałunki symbolizowały przejęcie władzy. Justyna całowała zachłannie, nie pozwalała objąć swoich ust. Nie mogłem tego wytrzymać i powiedziałem jej, że Olga może być w ciąży. "Więc to aż tak daleko zaszło?" - spytała zdziwiona, na chwilę się odsuwając. Jezu, Justyna, a gdzie niby miało zajść?
Mieszkałem z nimi przez trzy dni, budząc się codziennie z myślą, że powinienem cichutko zebrać rzeczy i uciekać. Że ta ucieczka rozwiązałaby wszystkie moje dylematy z wyjątkiem jednego - Justyna w swoim okazywaniu uczucia przeszła wszelkie moje oczekiwania. Mimowolnie porównując ją z Olgą myślałem tylko o tym, że niewiele zabrakło do tego, żeby moja ukochana zdradziła mnie z Krzyśkiem.
Za co mogłem kochać Justynę i czy mogłem kochać dwie dziewczyny równocześnie? Ten nieśmiertelny temat kiczowatych romansów okazał się wielce absorbujący i przerażająco aktualny. Miłość do Olgi, choć przechodząca kryzys, była oparta na czymś konkretnym, była - zgodnie z wolą wujka Fromma - czynnością, a nie tylko stanem. Czynnością wymagającą decyzji, słów, poświęceń i wybaczeń. A Justyna? Wpatrywała się we mnie intensywnie, jak wtedy w Świeradowie, mówiła - nie, ona przemawiała - wzniosłym tonem, wystudiowanym - a może naturalnym? - ruchem dłoni dotykała mnie, a każdy gest miał świadczyć o całkowitym oddaniu i nierozerwalnej, uświęconej przez lata czekania, więzi. A przy tym wszystkim nie stawiała pytań - ani o przyszłość, ani o przeszłość, ani o teraźniejszość.
To było zastanawiające i to nas różniło. Justyna zdawała się być całkowicie przekonana o tym, że wszystko zmierza w dobrą stronę - cokolwiek to dla niej znaczyło. Mnie zaś dawało złudny komfort poczucia, że zbliżający się problem - powrót Olgi z Włoch - rozwiąże się sam. Miałem jeszcze prawie dwa tygodnie czasu.
Do Warszawy musiałem wrócić z powodu osobliwego zobowiązania, jakie przyjąłem. Rodzice Olgi poprosili mnie o opiekę nad mieszkaniem i psem - niezrównaną pudlopodobną Pandorą, czyli Dorcią.
Moje stosunki z Dorcią były znakomite, choć zawiłe. Ja udawałem, że ją męczę, wymuszając na niej pozycję "myśliwską" (niczym upolowane zwierzę niesione na drągu łapałem ją za cztery włochate łapy i podnosiłem do góry), ona udawała, że mnie gryzie. Przez dwa tygodnie, podczas których całkowicie ignorowała moje prośby o powrót do domu, miałem ją wyprowadzać na spacery. Biegała z podniesionym ogonem ("Łopoczący sztandar psiej niezależności" - powiedziała kiedyś Olga), ile tylko miała ochotę.
Zanim znalazłem się w Warszawie, odwiedziliśmy z Justyną Kraków, gdzie wyjaśniłem jej, co moglibyśmy robić w Warszawie. Wydawał mi się to niezły pomysł, żeby zamieszkała na Ursynowie ze mną.
"Ta dziwka spała na moim łóżku? I ty się na to zgodziłeś?" - krzyknęła Olga, gdy się o tym dowiedziała. Nie, tak strasznie nie było. Justyna na noc wracała do cioci. Ale, jeśli się zastanowić, jej pobyt na Dembowskiego był godny Olgi na kolanach Krzyśka w autobusie nocnym.
Gdy żegnaliśmy się na dworcu głównym w Krakowie, Justyna uznała scenę za godną płaczu. Ale nigdy nie widziałem jej płaczącej i wtedy też nie.
Chwilę wcześniej podszedł do nas żebrzący rumuński chłopak. Trzymał kartkę "Ne mamy tate". Justyna spojrzała na niego z politowaniem i powiedziała, że ona też nie.
Tata Justyny zmarł kilka miesięcy wcześniej, o czym poinformowała mnie podczas jednej z tych długich darmowych rozmów. Gdy na koniec poprosiłem o przekazanie pozdrowień dla rodziców, powiedziała "Tu już nie ma za bardzo kogo pozdrawiać". Zabrzmiało to tak, jakby oboje zginęli w jakimś wypadku.
- Ale ma chłopa. który cię dupcy - krzyknął wściekle smarkacz i uciekł. Popatrzyliśmy za nim zdziwieni.
Porównywałem wielokrotnie moje nietrwałe odejście od Olgi z jej trwałym odejściem ode mnie i zastanawiałem się, dlaczego mi było tak trudno, a jej tak łatwo. Mój związek z Justyną był od początku potępiany. Zaczęło się od tego dziecka - zupełnie, jak byśmy mieli na twarzy wypisany grzech. Potem rozluźniły się moje kontakty z większością przyjaciół. Wreszcie wypowiedzieli się moi rodzice - oczywiście krytycznie.
Nie mogę powiedzieć, że wróciłem do Olgi pod presją otoczenia. Nie zrobiłem tego również pod wpływem ciągłej walki Olgi o to, żebym rzucił Justynę. Justyna okazała się zbyt przewidywalna. W pewnym momencie poczułem, że niczym mnie już nie jest w stanie zaskoczyć.
Deklarowałem swoje przywiązanie do niej przez pół roku. W tym czasie spotkaliśmy się trzy razy i raz wyjechaliśmy. Bardzo starałem się dbać o teatralność tych spotkań.
Przyjechała na inaugurację mojego roku akademickiego. Siedzieliśmy razem w auli Śląskiej na wydziale Romanistyki, kilka rzędów przed Olgą. Tego samego wieczoru wcisnęliśmy się na imprezę u Filipa. Trudno mi sobie wyobrazić, co czuła Justyna, wiedząc, że jest w towarzystwie ludzi, którzy znali Olgę. Urżnęliśmy się wtedy wszyscy, ale tylko my z Justyną nie straciliśmy filmu. Leżeliśmy na amerykance i po raz pierwszy naruszaliśmy swoją intymność. Było to kolejne zaskoczenie, bo pierwszy raz objawił się wrodzony talent Justyny. No i jej ciekawskie podejście. Kilka tygodni później poszliśmy do kina na "Firmę" z Tomem Cruisem. Tom, obiecujący i świetnie opłacany prawnik, a przede wszystkim przykładny mąż był zatrudniony przez Mafię, o czym nie wiedział. Firma wypuściła go na służbowy wyjazd, gdzie podrzucono mu atrakcyjną call-girl. Przykładny mąż zapomniał się, nieświadomy tego, że wybryk jest fotografowany. Po powrocie został wezwany do swojego przełożonego, który dał mu do zrozumienia, że kompromitujące zdjęcia znajdują się posiadaniu właścicieli firmy. "Każdy może czasami pozwolić sobie na chwilę głupoty, a my nie chcemy, żebyś miał kłopoty, na przykład z żoną. Ale wiesz, tam są mocne momenty, seks francuski i te sprawy" - po czym wymownie zawiesił głos. Justyna przybliżyła się do mnie. "Jestem otwarta na nowości" - szepnęła. Ale było jeszcze za wcześnie, zresztą mi ta deklaracja w sposób wystarczający zastępowała właściwe przeżycie. To nie był zresztą jedyny raz, kiedy słowa nie tyle mnie powstrzymały, ile zaspokoiły.