Wtorek, 26 października, godz. 19.20
Idąc brzegiem strumienia, Martin dostrzegł wyrwę w płocie okalającym ogród. Jeszcze parę lat temu trafiłby do niej z zamkniętymi oczami, teraz jednak nie bywał w domu babci tak często. Zresztą - nie był już szczeniakiem. Teraz nie musiałby już ukrywać godzin swojego wyjścia i powrotu. Nie musiałby przeciskać się pomiędzy sztachetami, przedzierać przez krzewy, wdrapywać na drzewo i wślizgiwać na poddasze przez rozmyślnie pozostawione niedomknięte okno. A jednak...
Dziura w płocie była dużo mniejsza niż ta, którą przeciskał się ostatnim razem. Cóż... Świat kurczy się najszybciej pomiędzy sztachetami płotów i balkonów. Każde dziecko to wie. Będąc już w ogrodzie, ułożył laptopa pod wierzbą, a sam wdrapał się na czubek drzewa. Usiadł na w miarę solidnej gałęzi i począł obserwować dom. Postanowił nie zbliżać się do niego zanim nie upewni się, że jest bezpieczny.
Babcia Martina należała do tego gatunku kobiet, dzięki którym doskonale prosperują wszelkie agencje i biura turystyczne na całym świecie. Swoje przejście na emeryturę potraktowała jako początek wielkiej przygody i trzeba przyznać, swoje marzenia realizowała obecnie z godną podziwu konsekwencją. W przeciągu ostatnich paru lat odcisnęła swoje siedzenie na niezliczonej ilości podróżnych foteli, wielbłądzich garbów i karków indyjskich słoni. Jej rozanielone oczy czerwieniały na tysiącach zdjęć wykonanych nieumiejętnie przy pomocy amatorskich, samopstrykających aparatów fotograficznych. Jest szczęśliwa. Pewnie i teraz, obwieszona pamiątkami, ugania się właśnie pomiędzy piramidami, przechadza wzdłuż chińskiego muru, zwiedza jakieś miasto Inków albo opluwa Paryżanom berety ze szczytu Tour Eiffel.
Kiedy usadowił się na gałęzi, nareszcie poczuł, że może nieco ochłonąć. Liczył na to, iż uda mu się do końca przemyśleć i zrozumieć wydarzenia dwóch ostatnich dni. Znajdzie rozwiązanie i coś postanowi. Spróbował się skupić, ale nie przychodziło mu to łatwo. Przed jego oczami wyłonił się obraz płomieni buchających wszystkimi oknami, zrozpaczone twarze rodziców patrzących jak zwęgla się dorobek całego ich życia. Znów usłyszał wycie syren wozów strażackich, ogłaszających swą bezradność w obliczu szalejącego żywiołu...
Martin otrząsnął się. Teraz nie mógł sobie pozwolić na chwile słabości. Teraz musi myśleć. Zaczął przypominać sobie po kolei wszystkie zagadkowe zdarzenia, które zdawały się układać w jakiś zadziwiająco konsekwentny łańcuch. Przypadek? Ciąg zbiegów okoliczności? Nie...
Łańcuch konsekwentny? Co za pomysł? Czy łańcuch może być konsekwentny?
Widocznie może, skoro jest.
Nie jest, bo łańcuchy nie mogą być konsekwentne. Łańcuchy są albo ich nie ma.
A ten jest. I właśnie w tym tkwi jego konsekwencja. Chodzi o skutki tych wszystkich zajść. Wszystkie muszą mieć ze sobą coś wspólnego. Prowadzą w tym samym kierunku; mają ten sam cel.
Prawo serii.
Ono dotyczy zdarzeń niezależnych. Nie ma tu zastosowania. Te wydarzenia łączy jakiś wspólny mianownik. Coś, co pływa tuż pod powierzchnią tego, co uchwytne.
Poeta!
Drzwi rozwalone toporem... noga uzbrojona w ostrogę... komisariat i sceny mordów oglądane na ekranie...
Przypadek. Nie zobaczyłbym tego, gdybym nie poszedł zgłosić włamania.
Potem odwiedziłem kolegę z klubu, który na mój widok po prostu zaczął uciekać. Dlaczego? Kiedy go dogoniłem, on... się bał! Mówił, że chce żyć. Że byli, że szukają... szukają? Kogo szukają? Kto był? Policja?
To kretyn. Zawsze nim był.
Potem wielkie łzy w oczach Layli... i owłosiona ręka jej ojca odsuwająca córkę od drzwi. Ktoś ją przestraszył? Kto? Dlaczego nie wolno nam się już spotykać? Z jaką zabawą mam wreszcie skończyć? Dlaczego mam Laylę zostawić w spokoju? Kto jej groził? Dlaczego nie chciał mi powiedzieć? Nie chciał mnie wysłuchać ani niczego mi wyjaśnić? Dlaczego zamknął mi drzwi przed nosem?...
Dupek. Zawsze nim będzie.
Wreszcie płonący dom rodziców... Żyją. Nic im nie jest. To najważniejsze. Dlaczego nawet nie wyszedłem zza tego muru? Dlaczego nie poszedłem do nich?
Tam była policja.
A teraz siedzę na drzewie. Absurd. Dlaczego ja tu siedzę? Hę?
Bo się boję.
Więc jednak mam do tego jakiś powód!
Tego nie powiedziałem.
Jeszcze raz. Wszystko od początku. Coś pomijam! Przez cały czas coś pomijam... Tylko co? Doskonale wiem co pomijam. Dlaczego? Bo to absurdalne.
Cóż z tego, że ten but miał ostrogę? Mało jest butów z ostrogami?
Mało.
No i co z tego?
Niby nic z tego, ale prócz ostrogi był tam też ten uchwyt...
Nonsens. To nie mogło być to!
Więc co to było?
Przypadek.
Ktoś chodzi w butach z przypadkowo doczepionymi ostrogami? Przypadkowo na tych butach znajdują się też uchwyty, dzięki którym można ostrogę przymocować do czubka buta? Dokładnie takie uchwyty, jakie sam wymyśliłeś? Zastanów się, człowieku! Przypadkowo ten gość ma przy sobie topór, którym przypadkowo rozrąbuje właśnie twoje drzwi? Następnego dnia przypadkowo płonie dom twoich rodziców? Ktoś go podpalił... I najprawdopodobniej jest to, zupełnie przypadkowo, ten sam facet, który prześladuje twoich znajomych i grozi twojej dziewczynie. A co z wojną przebierańców pod Albatrosem? Kolejny zbieg okoliczności? Nie oszukuj sam siebie.
Zgoda. Ale co z tego wynika? Tyle tylko, że ktoś cię prześladuje. Idź na policję.
Tak? Sam sobie idź! Daleko byś nie zaszedł. Ciekawe co miałbym im powiedzieć?
Prawdę.
Najpierw musiałbym ją znać.
Powiesz im wszystko, co wiesz. Potem będziesz bezpieczny. Nie musisz się niczego bać. Masz przecież dowody.
Dowody? Owszem. Mam mnóstwo dowodów. Z jednym małym zastrzeżeniem. Wszystkie one świadczą przeciwko mnie.
Przesadzasz. Ktoś musi ci uwierzyć. Na policji nie pracują przecież sami debile.
Sprawdzę to przy innej okazji.
Nie możesz tego tak zostawić. Policja musi się dowiedzieć...
Że co? Co im powiem? Dzień dobry. Nazywam się Martin Jaša. Chciałbym złożyć zeznania w sprawie wojny przebierańców. Otóż znam szczegóły ubioru i uzbrojenia każdego z wojów i wojenników, którzy biorą udział w masakrach. Zgadnijcie dlaczego? Bo, nie chwaląc się, ja ich wszystkich osobiście wymyśliłem, tak jak i tę całą grę. To właśnie dzięki mnie giną codziennie ludzie. Bo wszystko wymknęło mi się spod kontroli. Ktoś przestał się bawić. Dlaczego? Nie wiem. Pewnie postanowił już nie zawracać sobie głowy pojemniczkami z czerwona farbką, ponieważ zabrakło mu na nią pieniędzy. Pytacie dlaczego? To proste. Gdyż osobiście go z tych pieniędzy ogołociłem. A teraz mnie brońcie, bo on chyba chce mi zrobić bubu.
Trudno. Musisz wypić piwo, które nawarzyłeś. Nie uciekniesz przed tym. Musisz iść na policję. To nie może trwać bez końca.
Ale to nie ja! Przecież to przestało być zabawą! Oni się rżną naprawdę! To już nie jest mój pomysł. Wynalazca sznurka nie może ponosić odpowiedzialności za to, że ktoś się na tym sznurku powiesił. To wszystko miało służyć innym celom. To miała być gra, zabawa...
Powiedz to policji. Mnie nie musisz. Ja ci wierzę.
Powiem! Ale po swojemu. Na odległość. Zadzwonię. Będę się ukrywał tak długo, aż znajdę kogoś, kto mi uwierzy... Muszę pozbierać myśli...
Przed chwilą właśnie to zrobiłeś.
W pokoju babci zapaliła się nocna lampka. Martin poznał ją od razu. Takie światło mogła dawać tylko lampka, która stała na nocnej szafce przy łóżku babci. Zapalała ją zawsze, ilekroć była w domu. Więc jednak jest? Jeszcze wczoraj jej nie było. Martin ucieszył się. Musiała wrócić dzisiaj. Zlazł z drzewa i podniósł laptopa. Oto jeden z tych nielicznych okresów, zawartych pomiędzy powrotem babci z zagranicy i wyjazdem na kolejną wycieczkę. Może nawet dzwoniła już do niego, żeby umówić się na herbatkę z pierniczkiem i opowiedzieć mu kolejną nudną relację z podróży.
Stanął przed drzwiami wejściowymi i zapukał.
- Otwórz babciu! To ja, Martin!
Drzwi otworzyły się. Chłopiec został przywitany szczerym, szerokim uśmiechem, na widok którego w jego umyśle pojawiła się czysta, lecz jakże groteskowa myśl. Myśl, która, nie wiadomo dlaczego, zawładnęła jego świadomością bez reszty:
Babciu! Jakie ty masz wielkie zęby!
Świst powietrza przecinanego ostrzem miecza został przerwany głuchym uderzeniem. Matrin z niedowierzaniem otworzył oczy. Przed sekundą zamknął je odruchowo w przekonaniu, że już nie zdąży uchylić się przed ciosem. Skórołeb wiedział, kto stoi przed drzwiami. Wiedział, że jego widok sparaliżuje ofiarę. Wiedział, po co tu jest. Zamachnął się do cięcia zanim jeszcze przerażający uśmiech zniknął z jego twarzy. Nie pomyślał tylko o jednym. Nie pamiętał o długości miecza. Nie przewidział, że, pomimo jednoczesnego kucnięcia, nie uda mu się wykonać ciosu stojąc w progu.
Martin ochłonął w momencie, gdy olbrzym wyszarpywał ostrze z drewnianej framugi. Upuścił laptopa i rzucił się do ucieczki. Dobiegł do furtki, lecz ta okazała się zaryglowana. Przejście przez płot zajęło mnóstwo czasu. Rzucił się w kierunku drogi wąską ścieżką, która odgradzała pobliski sad od parkanu. Skórołeb był tuż za nim, gdyż przeleciał nad płotem szczupakiem, spadając na ziemię zrobił fikołka i wykorzystując siłę rozpędu, pognał za swą ofiarą. Martin kątem oka dostrzegł, że jego oprawca nie ma już przy sobie miecza. Musiał go odrzucić, by ten nie przeszkadzał mu w pogoni. "Po co mu miecz? - pomyślał - Rozerwie mnie gołymi rękami". Olbrzym był coraz bliżej. "On ma nóż! Wielki, olbrzymi nóż! Zginę tu, gdzie przyszedłem na świat". Martin w ułamku sekundy pojął, że dzięki tej refleksji uzmysłowił sobie wreszcie swoją jedyną przewagą w obecnej sytuacji. Przecież on się tu wychował! Znał tu każdy kamień! Sad, obok którego teraz pędził, był dżunglą wtedy, kiedy on bywał Tarzanem. Pnie drzew bywały żołnierzami Imperium, ilekroć on zmieniał się w rycerza Jedi, a wrak starego autobusu, to przecież nic innego jak... Sokół Millennium? Tak! Tak! Skok w nadprzestrzeń jest jego szansą! Martin rzuca się w bok, w ciemność. Biegnie przed siebie nie widząc nic, kierując się wyłącznie mapą terenu tkwiącą w jego pamięci. Skórołeb musi iść za odgłosem kroków. Dopóki oczy choć trochę nie przywykną do ciemności - nie ma innego wyjścia. Został w tyle. Martin potknął się kilkakrotnie zanim dotarł do autobusu. Wskoczył do środka, po omacku odszukał w suficie otwór wywietrznika, odrzucił przykrywające go szmaty i wgramolił się na dach autobusu. Kiedy chwycił się konarów drzewa i począł wspinać dostrzegł, że olbrzym dotarł już do autobusu, ale nie zawracał sobie głowy przeciskaniem się przez jakieś wywietrzniki. Skórołeb z największą łatwością wlazł na autobus z zewnątrz. W ten sposób zniwelował przewagę, którą chłopiec z takim mozołem wypracował, biegnąc na oślep między drzewami. Ech, głupoto! Setki i tysiące razy Martin wspinał się na drzewo dla zabawy. Teraz zrobił to dokładnie tak jak wtedy. Siła psychicznej bezwładności. Trudno... Byle szybciej. Byle wyżej. Byle dotrzeć do liny. Olbrzym jest tuż pod nim. Trzyma nóż w zębach i wspina się z wielką prędkością. Chwyta za nogawkę? Nie, nie chwycił. Byle wyżej. Jest! Jest lina! Skok w nadprzestrzeń! Martin odwiązuje linę, ujmuje ją oburącz i odbija się od gałęzi w chwili, kiedy mocne ramiona chwytają go za nogi. Lecą obaj. Ale tym razem Tarzan jest za ciężki. Wysoka gałąź sąsiedniego drzewa, do której przywiązana była lina, nie wytrzymuje i łamie się z trzaskiem. Uderzenie o ziemię. Skórołeb sapnął jak wielka rozduszana purchawa. Światła samochodu przedzierają się przez gałęzie i oświetlają wymalowaną w żółte barwy czaszkę i twarz. Twarz rozoraną poprzecznie przez wielki kordelas, trzymany do niedawna w zębach. Potwór, usiłując się podnieść, ryczy jak obdzierany ze skóry. Martin, niewiele myśląc, wymierza mu kopniaka. Prosto w ten ryczący, szkaradny i wielki pysk. Nie oglądając się biegnie w kierunku drogi. To już niedaleko. Samochód! Jeszcze chwilę i wybiegnie spomiędzy drzew. Zdąży? Zdąży! Zatrzymać ten samochód...
Baronelli jechał powoli. Zastanawiał się, czy nie zepsuje wszystkiego, działając w pojedynkę. Może powinien zaczekać na chłopaków i otoczyć dom? Z pewnością. Tak właśnie powinien zrobić. Wiedział o tym doskonale. Ale nie robił tego, co powinien. Dlaczego? Niekonwencjonalne metody działania tym różnią się od konwencjonalnych, że w większości przypadków przynoszą więcej złego niż dobrego. Więc dlaczego z takim upodobaniem stosuje je nadinspektor Baronelli? Odpowiedź na to pytanie znała wyłącznie jego podświadomość. On sam nie miał o tym zielonego pojęcia.
Kiedy przed jego oczami ukazał się sad, zwolnił jeszcze bardziej. Dom miał się znajdować gdzieś niedaleko. W pewnym momencie do uszu jego dotarł przeraźliwy, charczący krzyk. Zatrzymał furgonetkę. Pomiędzy drzewami ujrzał sylwetkę młodzieńca, który przedzierał się przez zarośla, machając w jego kierunku rękami. Gdy przerażona twarz znalazła się w świetle reflektorów, nadinspektor w ułamku sekundy rozpoznał Martina, który po chwili dopadł drzwi furgonetki i ciężko dysząc, jął mocować się z klamką. Nie mogąc otworzyć drzwi, Jaša odwrócił się za siebie. Zrobił to po raz pierwszy od chwili, gdy kopnął Skórołba w twarz i rzucił się w kierunku świateł. Wcześniej po prostu bał się obejrzeć. Bał się ujrzeć za sobą to, na co właśnie w tej chwili zmuszony był patrzeć. Wygolona po bokach, wymalowana w żółte pasy i ociekająca krwią czacha wyłoniła się spomiędzy gałęzi. Martin szarpnął klamką z całej siły. Począł uderzać dłońmi w szybę nie rozumiejąc, dlaczego kierowca nie otwiera mu drzwi. I wtedy dostrzegł, że wewnątrz szoferki nie ma nikogo. Nie miał już sił na dalszą ucieczkę. Nie miał nawet siły krzyczeć. Stracił wszelką nadzieję. Oparty plecami o drzwi samochodu, który miał być dla niego ratunkiem, spoglądał na zbliżającego się potwora. A potwór wyprostował się, uniósł w górę ociekający krwią kordelas i... uśmiechnął się szeroko. Rozcięta od ucha do ucha twarz nie zmieniała swego wyrazu nawet wtedy, gdy olbrzym padał na wznak z przestrzeloną na wylot głową.
|
|