Magazyn ESENSJA nr 1 (IV)
luty 2001





poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

Grażyna Sosińska
  Dwie damy na pozór Fosse'a i de Laclosa

        Dokończenie utworu z poprzedniego numeru Esensji.

Różne miejsca

     - No więc tak: skończę te cholerne studia ekonomiczne. Nie muszę się spieszyć z tym bałaganem. Już zarabiam dwa razy tyle, co moi rodzice. Gdzie tu czas i chęć na miłość?
     - Nie przesadzasz? Przecież wszystko zależy od organizacji. Mnie się jakoś udaje.
     - Może rzeczywiście rzecz nie w czasie? Tylko powiem ci, że w tym galopie ja już się zwyczajnie gubię. Muszę przez kilka lat odkładać dwukrotność średniej krajowej, żeby uzbierać na jakiekolwiek mieszkanie. Już to wystarczy, żeby dorobić się impotencji.
     To mówił Pepe. Jedna z setek rozmów przy alkoholu. Czasem na temat, czasem bez sensu. Ale rzeczywiście uważał, że najpierw trzeba się dorobić, a potem myśleć o babach, tyle że postępował dokładnie odwrotnie.
     Gadaliśmy kiedyś około drugiej w nocy. Dobrze do siebie nastawieni po wypiciu butelki słowackiej śliwowicy.
     - Co tam u Martell?
     - Nie zgadzam się na ten temat.
     - Dlaczego?
     - Wiesz, jak jest. Od trzech tygodni próbuję opisać sytuację i wyciągnąć jakieś wnioski. Na razie prowadzi to donikąd.
     Martell. Jedna z trzech nieudanych prób zapomnienia o Oldze. Bardzo seksowna, a jednocześnie trochę dziecinna. Niestety, również w tym aspekcie, że w wieku 18 wiosen ciągle ściśle pilnowana przez rodziców - interesujące rozmowy prowadziliśmy na klatce schodowej.
     Poznałem ją na imprezie sylwestrowej miesiąc przed odejściem Olgi, ale wtedy jeszcze nie zwróciła mojej uwagi. To naprawdę dobitny dowód, jak bardzo kochałem Olgę.
     Później dotarły do mnie słuchy, że chciała mnie bliżej poznać. Przez prawie dwa lata olewałem ją, by wreszcie oprzytomnieć, gdy już skutecznie zainteresował się nią ktoś inny. Próbowałem walczyć, ale moja opieszałość została ukarana. No więc mogliśmy sobie z Pepe o niej rozprawiać do woli. Najpierw jednak trzeba było poczekać, aż śliwowica zacznie działać.
     - Jesteś trochę wstawiony?
     - Niespecjalnie. Zresztą od mniej więcej roku alkohol nie powoduje u mnie wzrostu potencji twórczej. Szkoda. Kiedyś po pijaku sporządzałem dobre relacje z rzeczywistości. Może czas na trawiarza.
     - Pijemy za wolno. Procenty nazbyt rozciągają się w czasie. Ja już nie mam ochoty. Szkoda, bo miałem chęć się upić.
     - Mały cytat z mojego pamiętnika - pijąc mam wrażenie jakiejś dokonującej się katastrofy. Niemal słyszę krzyk zatruwanych na śmierć szarych komórek.
     - Kurde, o czym się zazwyczaj rozmawia po wypiciu pół litra wódki. Chyba nie o alkoholizmie?
     - Ja się tylko podzieliłem z tobą odczuciami dotyczącymi wpływu alkoholu na mój nastrój. Alkoholizm mnie nie fascynuje. Trawiarz właściwie też nie. Ostatnio kolega relacjonował mi wywiad ze współczesnym poetą. Chłopak pisze wyłącznie na haju i pisze nieźle. Ale wydaje mi się, że mózg jest tym jedynym organem, którego nie należy sztukować. Pewnie narzuca Ci się pytanie, dlaczego czasami się upijam? Zdaje się, że przyczyna jest bezczelnie prosta - problemy wydają się wtedy trochę mniejsze.
     - Z tym różnie bywa. U mnie czasami po wypiciu problemy nabierają większej intensywności. Na przykład teraz. Nie mogę uwolnić się od myśli o piątkowym wypadku i śmierci dwóch osób z Forda.
     Ukochana Pepe wyjechała z ojcem - właścicielem Forda właśnie. Potem w wieczornych wiadomościach poinformowano o straszliwym wypadku.
     - Z drugiej strony muszę przyznać, że po wypiciu różne problemy widzę z dużego dystansu i wtedy potrafię na nie spojrzeć okiem ironika, ale nie teraz. Jestem zdolny do wynurzeń; osobistych, światopoglądowych...
     - Daruj sobie te urywanie w pół zdania - tani chwyt, sugerujący, że urwałeś jakąś ważną myśl. Rozmawiamy po to, żeby coś powiedzieć, a nie po to żeby czegoś nie powiedzieć.
     Tak oto rozmowa z błahostek niepostrzeżenie zaczyna przechodzić na sprawy istotne.
     - Najczęstszym wyrażeniem opisującym twoją Doris było "znakomita". Słowo pasuje mi do dobrego obiadu, sztuki, obrazu. Ale do kogoś, na kim ci zależy? O każdej dupie, którą mijamy na ulicy, mówisz takim samym tonem, jakim jeszcze niedawno opisywałeś Doris. Używasz też podobnych określeń. A więc rysuję ci prostą sytuację - są z nami w tej chwili dwie ultraatrakcyjne dziewczyny. Z jedną z nich znikam w swoim pokoju. Masz pełną swobodę w tym "salonie". Ona jest chętna, choć jednocześnie nie wygląda na zdzirę. Od foteli, na których siedzicie, do leża jest niecały metr. Co robisz?
     - To dobre pytanie, przyznaję otwarcie i może to w jakiś sposób potwierdzić twoje spostrzeżenia. Tak naprawdę, to nie wiem co bym zrobił. Na pewno nie zaciągnąłbym jej do łoża dla zwykłej egoistycznej przyjemności. Myślę, dość odważnie, że jednak powstrzymałbym się, oparł silnej pokusie. Wielkim moralistą, ani etykiem nie jestem, ale do kurestw zdolności u siebie nie zauważyłem. Przy tej okazji podzielę się z tobą przemyśleniem. Jeszcze nigdy dotkliwie nie poczułem straty kogokolwiek, a mimo to zawsze zachowuję pewien bezpieczny, trudny do pokonania, dystans. A to wszystko, jak sądzę, na wypadek gdyby do takiej straty miało dojść.
     - Co do kurestw - to, co jest kurestwem, a co nie, zależy od tego, gdzie ty ustawiasz granicę. Nie atakuję cię, ponieważ sam mam moralnego kaca po swoich (niektórych) wyczynach. Egoizm jest moim zdaniem zdrowy - pod warunkiem, że nie jesteś jedynym beneficjantem własnego egoizmu. Mówiąc prościej - układ, w którym tylko jedna strona czyni dobro, jest nietrwały. Uważam, że światem powinna rządzić jakaś równowaga, harmonia. Stąd już niedaleko do podsumowania: zmniejszenie odległości do łoża nie musi naruszać równowagi. Taka jest logika. I tu mały akcent końcowy, nie pasujący do reszty wywodu - w sytuacji, gdy kocham jakąś dziewczynę (cokolwiek by to oznaczało), staram się raczej zwiększać odległość do łoża, oczywiście do łoża, w którym leży ktoś inny.
     Lubiłem te rozmowy z Pepe. Co prawda nie byłbym skłonny zaufać mu w jakiejkolwiek sprawie tudzież zwierzyć z jakiegoś aktualnego problemu, ale chwilami rozumieliśmy się doskonale.
     Doris. Wynalazł ją na swoich studiach i natychmiast zaczął się wokół niej kręcić. Był rzadkim typem faceta, który wiecznie kipiał pomysłami na okręcanie sobie dziewczyn wokół palca. Problem w tym, że Doris nie była wolna. Jej chłopaka z miejsca ochrzcił Matołkiem (z powodu lichego zarostu na brodzie) i zaczął metodycznie niszczyć jego wizerunek w oczach Doris. Zadanie było ambitne.
     - Jest bardzo zdolny, studiuje na dwóch fakultetach, a "Jolkę" z magazynu "Wyborczej" rozwiązuje w 15 minut. Niesamowite, co?
     - Co? To, że taki z niego mózg, czy, że ci o tym powiedziała?
     - Jedno i drugie. Nawiasem mówiąc, nędznie się poczułem. "Jolkę" dwa razy próbowałem rozwiązać i uznałem, że to niewykonalne. Tak obiektywnie niewykonalne.
     - Tak jak układ dwóch równań z trzema niewiadomymi.
     - Jak to?
     - No, za mało danych.
     - A tak. A tu proszę, jakieś 5 kilometrów ode mnie, w akademiku, mieszka gość, który w piątek wieczorem, czyta sobie magazyn, i jeśli później nie chce mu się spać, to jeszcze sobie zaparza herbatę i popijając ją rozwiązuje "Jolkę".
     I tak dalej. W nieskończoność rozprawialiśmy o czymś, co roboczo nazwaliśmy "feminopsychologią", i o wszystkim, co z tego wynikało.
     - No to cacy. Wracając do naszych ultraseksy panienek. Zatem zwykła egoistyczna przyjemność nie jest w stanie zaciągnąć cię do łoża. A więc co? Bo tego, że wykorzystałbyś okazję, jest dziwnie pewien.
     - Tak? No nie wiem, choć być może masz rację. W takiej sytuacji działają różne czynniki, a na wysokim miejscu jest stężenie alkoholu we krwi. Sam zresztą, na trzeźwo, proponowałeś, żeby ściągnąć tu jakieś dziewczyny. Sorry za złośliwe pytanie - czy dlatego nie chcesz rozmawiać o Martell?
     - Sprytna ucieczka od pytania. Nie, nie dlatego. Zresztą, gdy mówiłem o tych dziewczynach, moja determinacja była nikła. Zawsze wydawało mi się, że nie mógłbym pójść do łóżka z dziewczyną, do której nic nie czuję. Ale od zawsze też kusiło mnie, żeby to sprawdzić. Casus z Aśką okazał się tylko częściowo udany, jako że zagrały emocje. Po pierwsze czułem chęć zemsty na rodzie kobiecym, po drugie, zanim poszliśmy z Aśką do łóżka, zdążyła mi się spodobać. Wychodzi na to, że jedyną metodą jest zaproszenie dziewczyny z agencji.
     - Tak, tylko do czego by taki eksperyment doprowadził? Co to znaczy, że nie możesz przelecieć dziewczyny ci obojętnej. Nie staje ci? Zaczynacie i dostajesz mdłości?
     - Niewykluczone. Zauważ jednak, że dla mnie problem zacząłby się dopiero wtedy, gdybym tych mdłości nie dostał.
     Fakt, przy Aśce żadnych mdłości nie było. Dopiero potem i to zupełnie nie z jej winy. Asia napatoczyła się na jakiejś imprezie w redakcji, w której pracowałem. Chętnie dała się zaprosić na spotkanie u mnie. Dalej, jak by to powiedział James Bond, standardowa procedura: delikatne pozbycie się gości. Potem wszystko potoczyło się samo.
     Na chwilę, szukając znów analogii do "Niebezpiecznych Związków", poczułem się wicehrabią de Valmont. Asia była moją Cecile de Volanges, a cała historia miała w moim zamyśle zagrać na nerwach markizie de Merteuil - Oldze. Uwiedzenie młodej damy już nastąpiło, pozostało tylko napisanie listu. Aby intryga była barwniejsza, w liście tym podszyłem się pod znienawidzonego przeze mnie Casanovę. Nie tylko podpisałem się w jego imieniu, ale nawet zimitowałem robione przez niego z powodu dysgrafii błędy ortograficzne. List miał być arcydziełem manipulacji. Wszystkie zastosowane chwyty miały zmusić Olgę do zastanowienia się, czy tekst nie został napisany przez jej byłego faceta, którego inicjały umieściłem na zakończenie.
     List składał się zatem wyłącznie z zagrań mylących. A więc cynizm zachowania, wylewająca się lubieżność. Ale jednocześnie nie mogłem pozwolić Oldze na całkowitą pewność domniemania autorstwa. Stąd wspomniana w liście data, kiedy pierwszy raz kochaliśmy się.
     Olguś!
     Im bliżej było do Święta Zmarłych, tym bardziej mnie korciło, żeby zrobić coś, co by w jakiś sposób gryzło się z powagą i nastrojem tego dnia. Myślałem o alkoholu, ale wydało mi się to zbyt banalne. Później przyszło mi do głowy, aby zaprosić do siebie coś, co się nazywa "panienka z agencji" - takie futerkowe zwierzątko, która za te marne 200 zł zrobi wszystko pod warunkiem, że zdąży zrobić to w godzinę. Mikroekonomia jest brutalna - przekroczenie tego czasu choćby o minutę implikuje konieczność uiszczenia kolejnej opłaty.
     Kilka słów o okolicznościach pisania, od którego prawie się odzwyczaiłem. Pisanie tego listu trwa już trzecią noc. Szczyt możliwości walki z błędami ortograficznymi przypada w okolicach drugiej w nocy. By the way - jedna panienka w odpowiedzi na mój pierwszy list napisała m.in. - cytuję - : "Jak Ci się udało zdać maturę z polskiego?". W świetle moich późniejszych osiągnięć naukowych sam zaczynam się nad tym zastanawiać. Praca wypełnia mi ostatnio sporo czasu, ale za to wyraźnie czuję się bardziej przygotowany do ustalenia stanu równowagi w moim najbliższym otoczeniu. Przypomnij mi, żebym Ci wyjaśnił kiedyś dokładniej, o co mi chodzi. W każdym razie noc (już dawno to odkryłem) jest najlepszą porą na próby tworzenia czegoś.
     Bardzo szybko pomysł "z panienką" wydał mi się ruwnież beznadziejny. Łatwo wyczuć, dlaczego, trudniej to racjonalnie uzasadnić. Może potrzebowałem wyczynu (ostatnio miałem długą przerwę). A może bałem się jakiejś cholernej choroby, choć w końcu nie musiałem z nią robić czegoś, co w jednym głupim filmie zostało nazwane "lizankiem". Już bałem się, że z ambitnych planów nic mi nie wyjdzie, a w końcu pod pozorem pilnej pracy miałem zostać sam w mieszkaniu. Ale oto na imprezie w firmie pojawiło się słodkie, szarookie dziewczątko, autentyczna nimfetka, choć już 17-letnia. Pod pozorem imprezy (która notabene naprawdę się odbyła, tyle że szybko spławiłem gości) zaprosiłem Lolitkę do nas. Złożenie propozycji przyszło mi łatwo, bez zbędnych rozważań natury etycznej. Mała też zgodziła się aż nazbyt chętnie. Musiała na niej zrobić spore wrażenie pozycja człowieka w odpowiednim wieku i na odpowiednim miejscu. Później mi wyznała, że wzbódziłem jej zaufanie - cóż za rozkoszna pomyłka ! Swoją drogą, to trochę frustrujące - robić wrażenie na panienkach 7 lat młodszych. Jak na złość takie tylko ofiary mi się trafiają. Dlaczego właściwie mnie to gnębi? Teraz dziewczyny dojżewają szybciej.
     Jak więc widzisz, kierowałem się już prawie zapomnianym przeze mnie wyrahowaniem. Jedyny plan, jaki miałem, to zatrzymać panienkę na noc, choć jeszcze nie byłem pewien, co zrobię potem. Wiedziałem tylko, że ma to być sprytna kombinacja eksperymentu (wiesz, że je lubię, choć sam często na nich kiepsko wychodzę) i - jak to nazwać? - aktu wykorzystania. Nie ukrywam, że liczyłem na swoją umiejętność przeniesienia interesującej rozmowy z dwóch foteli na jedno łóżko. Zajęcie pozycji choćby półleżącej to przeważnie, jak wiesz, klucz do przejścia na tajemniczy język dotyku.
     Był jeden problem - czy starczy mi beszczelności. Choćby do ukrycia kilku istotnych informacji, zwłaszcza jednej. Ale poszło ślicznie, krok po kroku. Ciekawe, jaką rolę odegrało tu pół butelki Vermouthu i tyleż dobrego wina kalifornijskiego, do wypicia których zdołałem ją zachęcić? Masz jakiś pomysł? Oszczędzę ci dalszych szczegółów. Domyśl się tylko sensu jednego słowa :"brzoskwinia".
     Właściwie na tym mógłbym skończyć. Jedno uściślenie - trzeci raz w życiu (chodzi mi o to, że była trzecią dziewczyną) nie wykorzystałem sytuacji, mimo że aż się prosiło najbardziej naturalne zakończenie. Mówiąc krótko, nie przeleciałem jej. Coś nagle mnie powstrzymało. Jak się okazało, bezbłędnie wyczułem jej nastrój. Dwa dni później przyznała, że nie miała chęci na dociągnięcie zabawy do końca.
     Później przyszło coś, o istnieniu czego dotychczas wiedziałem tylko z romantycznych opowieści naiwnych licealistek, ew. z książek (raczej nie de Sade'a). Gdy mała trzeci raz zadzwoniła do mnie, poczułem jakiś ruch w ...Coś jakby ciepło, trochę tęsknoty. Ona podeszła do całego - co tu kryć - epizodu całkiem serio. Czyżbym jednak miał wynająć kawalerkę? Bardzo szybko wytłumaczyłem jej (omijając rzeczywiste przyczyny), że musimy utrzymać dystans - do siebie i do tej nocy. Udało mi się narzucić tę incydentalną konwencję nadzwyczaj łatwo. Mimo to w następny piątek przyszła do mnie i prawie natychmiast znów wylądowaliśmy w łóżku. Znów bawiłem się rozbierając ją. W końcu moja dusza eksperymentatora podpowiedziała mi pytanie. Sorry, trywialne, po prostu takie ciche "Czy chciałabyś się ze mną kochać?". Musiałem je zadać, zupełnie zawiodło mnie moje domniemanie permanentnej ochoty. Odpowiedź brzmiała: "A jak myślisz, dlaczego pozwoliłam ci tyle ze mnie zdjąć?". Fakt, nie miała w tym momencie na sobie wiele. Czyż można ująć to seksowniej? A ja znów zatrzymałem się w, powiedzmy, 95 procentach drogi. Nie umiem powiedzieć, dlaczego, ale ta bariera była nie do przejścia. Masz pojęcie? Śliczna dziewczynka-blondynka, chwilowy brak kontroli, niezła kondycja psycho-fizyczna, idealne warunki - i nic. I jak się na to zapatrujesz?
     Jeszcze jedno. Śniła mi się. Siedząc na mnie próbowała rozłorzyć mnie na łopatki. Dziwny sen, bo już dawno (gdzieś od wakacji między liceum a I rokiem studiów, jak sądzę) nie czułem się stroną tak dominującą jak w tej grze. A temu z kolei nie ma się co specjalnie dziwić.
     Co byś powiedziała na jakieś nocne spotkanie? W pewnych zabawnych okolicznościach odkryłem dach wieżowca z kapitalnym widokiem na Warszawę. Jedyne, co psuje trochę atmosfere, to plotka, że ktoś się stamtąd rzucił. A może właśnie poprawia? Na razie kończę. Adieu.

     Potem jednak nastąpiła gwałtowna zmiana konwencji. List odniósł zdumiewający skutek. Wróbel, który z Olgą utrzymywał sporadyczne kontakty poprosił mnie o rozmowę. Póki mówił o tym, że Olga dała się nabrać na list i nawet zadzwoniła w tej sprawie do Krzyśka, słuchałem go rozbawiony. Krzysiek oczywiście wszystkiemu zaprzeczył. Stan, jaki ogarnął wtedy Olgę, Wróbel określił jako roztrzęsienie. I wtedy przestałem się cieszyć.
     Olga spytała go, czy coś o tym wie, konkretnie: czy to ja jestem autorem. Drogi mój przyjaciel, wiedząc wszystko, powiedział, że nie wie nic i nie sądzi, żebym był zdolny do zrobienia czegoś tak nikczemnego. Broniąc niesłusznej sprawy zachował się jak najprzebieglejszy dyplomata.
     Zastanawiałem się, co mogło tak wzburzyć Olgę. Wreszcie pojąłem, że ona nie jest markizą de Marteuill. Ale przecież nie jest też Cecile. Musiała się znajdować gdzieś w połowie ewolucji od jednej do drugiej. Wiedziała już, jak duża jest jej władza nad mężczyznami, ale robienie im krzywdy nie sprawiało jej przyjemności. Nie rozumiała więc też sensu robienia krzywdy jej samej. Nigdy już nie powtórzyłem takiej podłości.
     Tak się zakończyła druga z trzech próba wyleczenia się z Olgi.
     
     *
     
     Milan Kundera w "Śmiesznych miłościach" stworzył postać doktora Havla - podstarzałego, łysiejącego kobieciarza, który pomimo upływu lat nie traci swojej umiejętności uwodzenia. Havel żartem tłumaczy swojemu przypadkowemu adeptowi, że pewna kobieta jest jak najbardziej (wbrew oczywistym wadom kobiecości) warta uwagi. Kończy swój wywód słowami: "Są kobiety mające twarz  e r o t y c z n ą".
     Czym właściwie jest twarz erotyczna? Czy jest to twarz przywodząca na myśl seks z daną kobietą (dziewczyną)?
     Takich twarzy teoretycznie można codziennie zobaczyć kilkadziesiąt. O dziwo częściej latem niż zimą. Więc to nie twarz jest erotyczna, to ponętne i odkryte ciało rozwiewa wokół siebie słowa "Pewnie byś chciał...?" Twarz nie musi mówić nic.
     Dużo ciekawsze jest odkrycie, że ładna, a nawet zjawiskowa twarz nie musi być erotyczna. Takie twarze też są pospolite i szybko można stwierdzić, że nie kryją żadnej osobowości.
     Myśl o seksie (taka poważna myśl o radosnym seksie) przychodzi prędzej czy później w odniesieniu do osoby kochanej. Czym się różni od niepoważnej myśli, której obiektem (przedmiotem najbrzydziej rozumianym) jest jakaś dziewczyna w autobusie? Przyszło mi do głowy, że tym rozróżnieniem jest to, czy zależy mi na uczestnictwie tej drugiej osoby. Pożądanie, jak wszystko, może być egoistyczne (godne pożałowania) i altruistyczno - egoistyczne. W skrajnej sytuacji, nie dotyczącej chyba mężczyzn, może być tylko altruistyczne.
     
     *
     
     Pepe zdołał wyrwać Doris spod opieki Matołka. Sama go to tego zachęciła, mówiąc, że w jej związku dawno już przestało "iskrzyć". Natychmiast zaczął się zastanawiać nad trwałością swojego dzieła.
     - No, przyjacielu, jeśli uważasz, że ona dałaby się odbić, to już kiepsko. Zresztą, przecież to ty ją właśnie odbiłeś Matołkowi. Nie przyszło ci to trudno. To symptomatyczne.
     - Nie denerwuj mnie. Sama mi przyznała, że się z nim nudzi.
     - No i co z tego?
     - To, że jej nie odbiłem, tylko zaproponowałem alternatywę, której niebawem sama zaczęłaby szukać. A że wszystko potoczyło się dość szybko...Zaraz, kto to mi mówił, że mam talent do owijania sobie dziewczyn wokół palca?
     - Ja.
     - No właśnie.
     - Ale to nie zmienia sytuacji. Nie znam Matołka, ale z tego, co mi o nim opowiadasz, to jest KTOŚ. A ty go po prostu wygryzłeś. Mam do ciebie pewien sentyment, więc skrytykuję cię łagodnie. To było sukinsyństwo, a to, że Doris się temu tak łatwo poddała, dla mnie byłoby wysoce niepokojące.
     Ale częściej próbowałem zepchnąć rozmowę na tor własnych spraw.
     - Olga. Co ty właściwie do niej czujesz? - pytał wtedy Pepe.
     - Najlepiej by było, gdybym nic nie czuł, ale to chyba sprawa dalekiej przyszłości, jeśli nawet nie życia pozagrobowego. Często myślę, że na jakikolwiek znak z jej strony rzuciłbym wszystko i zrobił wszystko - żebyśmy tylko mogli być razem.
     - Nie, nie przesadzaj, kiedyś przecież zapomnisz. Wiem, że masz nietypową pamięć, ale skoro tysiące ludzi potrafią zapomnieć, to dlaczego nie ty?
     - Co to jest "nietypowa pamięć"?
     - Nie wiem, co to jest, ale to nie jest normalne, żeby gryźć się czymś, co skończyło się tak dawno temu.
     - Widzisz, to się chyba nie poddaje racjonalnemu rozbiorowi. Chociaż moja siostra znała kiedyś Santorskiego i twierdzi, że przychodzą do niego ludzie w stanie nie rokującym żadnej nadziei. Normą dla nich jest widzenie siebie w grobie, a to, że jeszcze się nie zabili, jest tylko fluktuacją tego stanu.
     - Wiem, podobno po kilku seansach są "wyleczeni". Zresztą, jaką mają pewność, że po śmierci przestaną przejmować się swoimi nieszczęściami.
     - Tak, rolę zabójstwa czy samobójstwa chyba się przecenia.
     - No dobra, widzisz Olgę w objęciach tego gościa. Jaka jest pierwsza myśl?
     Dobre pytanie. Rzucić się z pięściami? Nie, to idiotyczne, śmieszne. Więc uciec? Udać, że nie widzę? A może przeciwnie, udawać, że wszystko jest w porządku? O mały figiel mi się to udało. Po naszym ostatnim spotkaniu, na którym złożyłem obietnicę odczepienia się od niej po wsze czasy, spytałem, czy gdzieś jej nie podwieźć. Poprosiła o zawiezienie jej do akademika, w którym mieszkał jej przyszły mąż. Czyż nie było to z mojej strony wzniesienie się na wyżyny człowieczeństwa?
     Łatwość, z jaką rozpadł się mój związek z Olgą, napawała Pepe pewnym niepokojem co do własnego położenia.
     - Doris mówi, że w tej kawiarni, w której pracuje, prawie codziennie dostaje propozycje jakiegoś spotkania sam na sam.
     - Czujesz się zagrożony?
     - Sam nie wiem. Nie mogę być pewien, czy nie trafi się ktoś, kto ją zafascynuje. Właściwie to mogę być pewien, że prędzej czy później do tego dojdzie. A wtedy to już wszystko zależy od jej woli.
     - Nie przejmuj się, faceci, którzy składają takie propozycje w kawiarni, z definicji nie są zbyt ciekawi i ona pewnie świetnie o tym wie. No, chyba, że propozycja będzie bardzo niebanalna. Ale to chyba też nie jest poważne zagrożenie. Wyobraź sobie, co niebanalnego można zaproponować kelnerce?
     - A jeśli ktoś będzie wiedział, że ona nie jest po prostu kelnerką?
     - Małe prawdopodobieństwo.
     - Pomyśl, przychodzi tam ktoś naprawdę ciekawy, choć lekko naiwny. Widzi piękną dziewczynę i wmawia sobie, że ona uśmiecha się do niego nie tylko dlatego, że takie teraz są zwyczaje w eleganckich lokalach, albo nie tylko dlatego, że po prostu lubi być uśmiechnięta. Myśli, myśli, popija kawę albo drinka. Jest późno, postanawia więc zaczekać do zamknięcia lokalu. Traf sprawia, że akurat nie mam czasu, żeby tam po nią przyjść. Doris wychodzi, a on jej proponuje wyjście na koncert Daukszewicza - za pół godziny, 10 minut spacerem.
     - Musiałby mieć niezły tupet. Jesteś mistrzem w rysowaniu dramatycznych sytuacji. Ale przekonałeś mnie, to nie jest niemożliwe, zwłaszcza, że ja sam mam co do Doris mieszane uczucia. A może ona nie lubi Daukszewicza?
     - Uspokoiłeś mnie, nie lubi. Ale tak bez żartów, to wiem, że to nie będzie łatwy związek. Jest pewien znacznie bardziej aktualny problem.
     - Matołek?
     - Taaak.
     - Nie mów mi, że nie brałeś tego pod uwagę. Jeśli to naprawdę problem, to przecież dobrowolnie się w niego wpakowałeś. A co się właściwie dzieje?
     - Pamiętasz, że dla niego nic nie zapowiadało, że Doris go rzuci. Był sobie ustabilizowany związek, choć ona uważała, że przestało iskrzyć. No i wtedy zacząłem ją oplatać.
     - Tak, byłeś pełen niezwykłych pomysłów.
     - I obaj się zastanawialiśmy, co z tego może wyniknąć. Z mojego punktu widzenia wszystko potoczyło się znakomicie, na koniec to on się wkurzył i zerwał z Doris.
     - Czyli był katalizatorem rozpadu własnego szczęścia. Choć w rzeczywistości był to rozpaczliwy gest obrony przed upokorzeniem bycia porzuconym.
     - Tak jakby. A później okazało się, że wcale nie zrezygnował. Najpierw był koszmarny wieczór. Jeden z pierwszych razów, kiedy między mną i Doris doszło do bardzo intymnej sceny. I nagle dzwonek do drzwi - byliśmy u niej. To mógł być tylko on, ale byliśmy tak zdrętwiali, że nawet nie podeszliśmy do drzwi, żeby spojrzeć przez wizjer. On przez dwie godziny stukał, dzwonił. W końcu wyszedł przed dom i zaczął ją wołać.
     - Ciebie to dziwi?
     Mnie zupełnie to nie dziwiło. Ironią losu było to, że więzy lojalności (co prawda dość luźne) związały mnie akurat z Pepe, skoro znacznie bardziej identyfikowałem się z Matołkiem. Nie musiałem sobie wyobrażać, co czuł, bo czułem dokładnie to samo. Tyle, że w moim zachowaniu było mniej determinacji, za to więcej ślepego uporu.
     - Pojechałem kiedyś pod dom Olgi. Była piąta rocznica naszego początku.
     Rok wcześniej, gdy wiozłem dla niej różę (kiedyś każdego 15-ego dawałem jej różę), wjechał mi w samochód jakiś pijany idiota. Wjechał, cofnął się i uciekł z piskiem opon, jak w filmie "Christine". Ale precz z przesądami. Kupiłem więc tą długą różę, przyczepiłem do niej krótki list ("Mimo trwającego ponad rok prania mózgu nie umiem zapomnieć. Jestem bardzo blisko.") i pojechałem pod jej dom. Po drodze zastanawiałem się, jak go dostarczyć. Poprosić kogoś? Nie, stanowczo nie. Poczekać, aż ktoś wejdzie na klatkę, położyć pod drzwiami, zadzwonić i uciec? Jeszcze gorzej.
     Na miejscu czekała na mnie mała zachęta - zamek od domofonu był zepsuty. Zaparkowałem samochód na piętrowym parkingu, skąd doskonale widziałem wejście do domu i klatkę schodową. Z apteczki samochodowej wyjąłem kawałek bandaża, z którego wyplotłem nitkę. Z duszą na ramieniu podszedłem do wejścia, wszedłem na klatkę schodową. Zgasiłem światło i wszedłem na piętro. Przymocowanie róży do klamki trwało moment. Zbiegłem, szybko zapaliłem ponownie światło na klatce i wróciłem do samochodu.
     Nie zdążyłem jeszcze przypalić papierosa, gdy na klatkę weszła matka Olgi. Z odległości dwudziestu metrów wszystko wygląda tak neutralnie - po prostu zdjęła różę i weszła z nią do mieszkania. Zastanawiałem się, czy się domyśli, komu ma ją przekazać. Ale domyśliła się. Po chwili w pokoju Olgi zapaliło się światło.
     Stała z tą różą. Potem wzięła do ręki słuchawkę telefonu i, jeśli mnie wzrok nie oszukał, szybko ją odłożyła. Przyszło mi do głowy, że może dzwoniła do mnie, choć bardzo by mnie to zdziwiło, bo, jak przypuszczam, nie miała najmniejszej ochoty rozmawiać z moimi rodzicami, a nie mogła wykluczyć, że to nie ja odbiorę telefon. Ale może kompletnie się mylę. Równie dobrze mogła zadzwonić do Lionela i poskarżyć mu się, że znów nie daję jej spokoju. Wyglądała tak, jak chciałbym, żeby zawsze wyglądała. Po chwili wyjrzała przez okno, ale nie domyśliła się, w którą stronę skierować wzrok. A ja wiedziałem tak mało.
     - To dlatego mówiłeś kiedyś, że to nie mój problem, że Matołek przynosi kwiaty?
     - Tak, najbardziej boi się ten, kto wie, że w coś ingeruje.
     - Długo tam siedziałeś?
     - W sumie jakąś godzinę. Dłużej niż zwykle.
     - Jak to "dłużej niż zwykle"?
     - Średnio licząc, przyjeżdżałem tam raz na 2-3 tygodnie.
     - Po co?
     - Nie mówiłem ci o moim fetyszyzmie miejsca?
     - To już czwarta butelka piwa, którą wypijasz. Będziesz mi teraz opowiadać o swoich dewiacjach?
     - A co, nie chcesz?
     - Przeciwnie. Tylko czy...
     - Nie, nie boję się, że uznasz mnie za nienormalnego. To znaczy, mam na myśli bycie wariatem. Chyba nie jestem, bo mój fetyszyzm miejsca to jedyne, czego nie rozumie Wróbel, a ja mu ufam. Zresztą to nie jest groźne.
     - Chyba łapię. Idziesz gdzieś i myślisz o czymś, co ci się z tym miejscem kojarzy.
     - Możesz to zrozumieć tylko wtedy, gdy sam też to masz.
     - Nie mam i może nie rozumiem, ale czuję klimat. Podejrzewam, że dom Olgi to nie jedyne miejsce, gdzie lubisz się pojawić.
     - To zupełnie nie to słowo. Ja tego nie lubię, ja to czasami muszę zrobić.
     - Kiedy?
     - Jeszcze nie odkryłem bodźca, choć najczęściej jadę wtedy, gdy nie wiem, co zrobić z czasem.
     - O, jakie to trywialne. Ale nie powiedziałeś mi, gdzie jeszcze jeździsz.
     - Rany, czy to naprawdę tak trudno zgadnąć. Często pojawiam się tam, gdzie jest Martell. Do niedawna wielką frajdę sprawiał mi wypad do Sopotu, do Justyny. To takie podstawowe miejsca.
     - To ty wcale nie jesteś taki monogamiczny, za jakiego się podajesz.
     - Dlaczego? Monogamia to kochanie jednej osoby, a nie myślenie o jednej osobie. Kochanie lub coś bardzo bliskiego.
     - To zależy, w jakim kontekście o kimś myślisz. Jeśli będąc w Sopocie wspominałeś okres bycia z Justyną, to na miejscu Olgi czułbym się nienajlepiej.
     - O tym też myślałem, choć głównie dawałem się ponieść nurtowi takiego dynamicznego, zagadkowego nastroju. A poza tym, choć to bardzo szpetne, co teraz powiem, gdy w jakichś momentach swojego życia kochałem i byłem kochany, to nigdzie nie jeździłem. Zabawne, że Justyna miała mi to za złe, i to właśnie wtedy, gdy się od siebie oddaliliśmy.
     - Czyli na przykład, w czasie bycia z Olgą nie ciągnęło cię do Sopotu.
     - Nie do końca. Zaczynało mnie ciągnąć, gdy między mną a Olgą coś się psuło.
     - Przecierałeś sobie drogę odwrotu.
     - Może nie aż tak. Wcale nie myślałem wtedy o odejściu od Olgi.
     - To dlaczego jechałeś?
     - Mówiłem ci już, nie znam podłoża tej skłonności. Zresztą jechałem, a na miejscu tylko się bałem, żeby nie natknąć się na Justynę.
     - Na pewno nie chciałeś się z nią spotkać?
     - Na pewno to nie. Ale co by się miało w czasie takiego spotkania wydarzyć - to już przekraczało granice mojej wyobraźni.
     Nie było takich wycieczek zbyt dużo. Prześladowała mnie wizja przypadkowego spotkania, które mogło wyglądać tak krępująco, jak w tej scenie.
     Przyjazd do Sopotu. Na wszelki wypadek kupuję bilet powrotny, chcąc mieć pewność, że tego samego dnia będę w domu. Potem spacer na ulicę 3 Maja. Jej biały polonez stoi na miejscu - Justyna jest w domu. Każdy róg mijam z duszą na ramieniu. Bo jeśli już mamy się spotkać, to nie nazbyt nagle. Gdybym ją zobaczył z daleka, być może bym podszedł, mrugnął szelmowsko okiem. Ona pewnie by nie odwzajemniła mojej pogody ducha.
     - Proszę-proszę! Kogo ja widzę. Co tu robisz?
     - No, no. Justyno. Sopot nie należy wyłącznie do ciebie. Chyba mogę sobie spacerować z piwem?
     - I pewnie zupełnie przypadkowo robisz to pod moim domem?
     STOP. Spotkaliśmy się przecież na Monte Cassino, co najmniej 10 minut od jej bloku.
     A tak naprawdę? Chwilę szukam miejsca, z którego widziałbym jej klatkę schodową. Niestety, obserwacja jest niemożliwa. Szukam sobie innego miejsca, cały czas zadając sobie pytanie: co ja tutaj robię. Wreszcie porzucam rolę obserwatora. Idę do automatu telefonicznego i wykręcam jej numer. I co jej powiem? Że chętnie bym się z nią zobaczył, bo to takie łatwe złożyć taką propozycję, gdy jest się tym, który rzucił. Że nie mogłem kiedyś postąpić inaczej. Ale po co miałbym to mówić?

     Justyna wiedziała o Aśce. Zupełnie słusznie nie traktowała jej poważnie. Znacznie bardziej interesowała ją femme fatale Aniołek. Ale oczywiście Pepe powiedziałem znacznie więcej.
     - Wszystko zaczęło się pięć miesięcy po odejściu Olgi. Nastąpiło nagłe zbliżenie z dziewczyną o twarzy anioła. Gdy na nią patrzyłem, wyobrażałem sobie, że musi mieć cudowny charakter, że jest czuła, pełna siły uczuć
     - Pamiętam, że jak przyszedłeś do nas do pracy, wyglądałeś, jak byś na kogoś czekał.
     - Zauważyłeś to? Po czym to widać?
     - Byłeś wyraźnie zamknięty, słabo ci szło zawieranie znajomości. Przyszło mi na myśl, że gdzieś jest świat, który jest dla ciebie przytulny, znajomy. Ale gdyby ten świat byłby naprawdę dostępny, nie wpadałbyś w takie napięcie tymczasowo go opuszczając.
     - Chcesz posłuchać, jaki świat stworzył mi Aniołek? Mnie się do dziś jeży włos.
     - Co jest takie piorunujące?
     - Już ci mówię. Ale zacznę od końca, czyli od radosnego wniosku, jaki przyjąłem po wysłuchaniu tego. co sama chciała mi powiedzieć. Uznałem, że skoro chciała, żebym to wiedział, to znaczy, że sama przepchnęła to do przeszłości. A co? Nie, właściwie słowa brzmią banalnie. Aniołek, dziewczyna naprawdę subtelna i wrażliwa internalizowała pewien sposób zachowania. Nauczyła się go od pewnego żonatego czterdziestolatka, który był jej instruktorem na kursie prawa jazdy.
     - Pewnie jakiś prostaczek?
     - Nie mam pojęcia, ale jeśli dobrze zrozumiałem, ich romans polegał wyłącznie na seksie. Aniołek chodziła do klasy z jego synem, przyjaźniła się z jego żoną. Nie wiem, jak to się zaczęło, ale trwało około roku. Co ciekawe, ona miała w tym czasie normalnego, to jest bardziej zbliżonego wiekiem, chłopaka. Opowiedziała mi kiedyś taką scenę. On mieszkał we Wrocławiu, Aniołek jest z Suwałk. Kiedyś do niej przyjechał, szli ze stacji na przystanek. Traf chciał, że przejeżdżał tamtędy ten gość. Zobaczył Ankę i się zatrzymał, a ona po prostu wsiadła i pojechali w siną dal. Młodszy z amantów został sam.
     - Niezłe. Aniołek okazał się demonkiem.
     - To samo wtedy pomyślałem, choć ciągle nie docierało do mnie, że jest niemal pewne, iż zostanę potraktowany tak samo.
     Aniołek była koleżanką ze studiów. Kilka razy wyciągnąłem ją na piwo. Wreszcie rzuciłem pomysł wycieczki rowerowej. W drodze powrotnej niewinnie zaproponowałem, żebyśmy wpadli do mnie na mrożoną herbatę. Zgodziła się. Wieczorem odprowadziłem ją do akademika, w którym mieszkała. Pożegnanie wyraźnie nam nie szło. Wreszcie pocałowała mnie. Jak ja na to czekałem! Wszystko zapowiadało się bardzo dobrze. Przygoda z Aniołkiem była trzecią próbą zapomnienia o Oldze.
     Jest pełna wyrafinowanego i jakby nie do końca uświadomionego okrucieństwa. Tak, kobieta fatalna powinna zaintrygować Justynę. A więc zło i moje z nim zaślubiny.
     Już pierwszego wieczoru, gdy siedzimy z Aniołkiem w parku, opowiada mi o swoich doświadczeniach. Miała już kilku facetów.
     - Kilku? To znaczy ilu? - pytam rozbawiony.
     - Wiesz, już nie pamiętam. - odpowiada dalekim głosem. Jej głowa jest oparta na moim ramieniu, choć niczym jej nie sprowokowałem do takiego zażyłego gestu. Za chwilę pewnie zacznę bawić się jej włosami.
     - I jak to się zaczynało? - pytam dalej, chcąc wybadać, na ile poważne to były historie.
     - Czy ja wiem? Jakaś fascynacja.
     - A jak się kończyło?
     - Nie kończyło się. Ja kończyłam - no, zaczyna mnie to podniecać. Aniołek jest najwyraźniej "puszczą". Ale ja mam wrażenie, że skoro mi o tym mówi, to znaczy, że daje mi sygnał, abym nie czuł się zagrożony.
     Portret Aniołka był gotów. Był idealnie dostosowany do moich planów zaintrygowania (dalej wybiec w przyszłość jeszcze nie umiałem) Justyny. Jego dwa główne elementy - zło kobiety i oczywista krótkotrwałość naszego związku musiały zadziałać przyciągająco.
     Bo Aniołek musiała odejść. Po prostu taka była, a ja nie miałem na to najmniejszego wpływu. Tyle, że uświadomienie sobie tego zajęło mi dwa wakacyjne miesiące. W jednym z listów do Aniołka zaproponowałem, żebyśmy razem gdzieś wyjechali. Na odpowiedź czekałem kilka tygodni, wreszcie wyjechałem sam. Po powrocie czekała na mnie pocztówka. "Nie myśl, że nie chcę, ale naprawdę nie mogę".
     Za to ja już mogłem opowiedzieć o niej Justynie. I wysłać list, w którym zawarłem następujący fragment: "Wyobraź sobie taką grę słowną. Ja cię namawiam do tego, żebyśmy spróbowali jeszcze raz. Już wiesz, że nie robię tego dlatego, że zostałem zdradzony i rzucony. Jak reagujesz?".
     Justyna nie odpisała mi na ten list, czego się zresztą spodziewałem. Był zbyt dosłowny.
     - Hej Justyś. Tu Janusz. Dostałaś mój list?
     - Tak. Dostałam. Wiesz, ty jesteś mały drań.
     - Dlaczego? - spodziewałem się odpowiedzi w stylu "Burzysz mój spokój", "Próbujesz zniszczyć moje szczęście".
     - Bo składasz propozycje, a nie masz zamiaru ich spełnić. Czy dobrze zrozumiałam, że w bardzo zawoalowanej formie proponujesz mi swój powrót?
     - Sam nie wiem. Może próbowałem ci coś wyjaśnić.
     - Co?
     Justyna powiedziała, że z całą pewnością długo z takim potworem nie wytrzymam, a ja oczywiście zadeklarowałem dużą determinację utrzymania związku z Aniołkiem.

ciąg dalszy na następnej stronie
poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

9
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.