Magazyn ESENSJA nr 1 (IV)
luty 2001





poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

Ryszard Dziewulski
  Jak murem w głowę

ilustracja: Aleksander Jasiński
ilustracja: Aleksander Jasiński
Przyznaję, że pisząc "Bez pamięci" nie zdawałem sobie sprawy z tego, co dzieje się na naszym rynku wydawniczym. Teraz - po kilku miesiącach odbijania się od zamkniętych bram - wiem coś, w co jeszcze niedawno po prostu bym nie uwierzył. Gdyby problem nie dotyczył mnie, odreagowałbym jakimś opowiadankiem w stylu "Planeta Ziemniak, czyli SF po polsku" i zapomniał o sprawie. Jednak - nie mogę...

O co chodzi...

Z zagadkowych dla mnie przyczyn większość polskich wydawców broni się rękami i nogami przed nadsyłaniem jakichkolwiek tekstów, zakładając a priori, że debiutant - skoro dotąd nie zadebiutował - musi być grafomanem. Odpowiedzi w stylu "złe są czasy dla powieści" czy też "może pan przysłać, lecz z góry zaznaczam, że nie jestem zainteresowany" najlepiej charakteryzują absurd panującej sytuacji. Paradoksalnie, problemem nie jest więc konkurencja (powalczyłbym, owszem, ale gdzie te szranki?), a nakłonienie wydawcy do - choćby przelotnego - rzucenia okiem na wynik cudzej pracy. W efekcie zamiast pisać następną powieść, zamieniam się w akwizytora i wciskam "niechciane". Towarzyszące mi przy tym uczucie upodlenia wynika z faktu, iż powieść, która była dla mnie wszystkim przez okres trzech lat, w tej sytuacji nie różni się od aluminiowej tacki czy zestawu Solingen.

Cierpi na tym nie tylko czytelnik, ale i sam wydawca. Poszukując analogii dochodzę do wniosku, że cała sytuacja przypomina szewca, który siedzi z założonymi rękami i narzeka, że ludzie chodzą bez butów. Koło się zamyka.

Więc pytam: jak, do ciężkiej @, zadebiutować w tym kraju?! Jak przekonać wydawcę, że ma do czynienia z rzetelnie napisaną powieścią, jeśli ten nawet nie chce jej przejrzeć? (np. wydawnictwo SuperNowa nie odbiera maszynopisów z poczty; gdyby Reymont przysłał im "Chłopów" - też by go olali.) Oto sposób, w jaki poprawiamy w Polsce "złe czasy dla powieści" - nie wydajemy ich! Cóż... Dość niekonwencjonalna metoda: leczyć anoreksję głodem... Mam się za kogoś, kto nie ulega utartym schematom myślowym, ale taka terapia ewidentnie mnie przerasta.

Skąd we mnie tyle żółci? Ano stąd, iż powieść nie powstała "z marszu". Nie pisałem jej ani od niechcenia, ani z nudów, dłubiąc drugą ręką w nosie. Mimo swego rozrywkowego charakteru, każdy z poruszanych w powieści problemów został głęboko przeanalizowany. Każda myśl i każde przyjęte założenie poparte były żmudnie zdobywaną na dany temat wiedzą. Któż o tym wie i kogo to obchodzi? Na pewno nie redaktorów, oceniających propozycje wydawnicze. Uważam, że pięć lat studiów medycznych, półki przewertowanych książek z dziedziny psychologii, parapsychologii, psychotroniki, psychiatrii i wreszcie konsultacje z kolegami psychiatrami i psychologami, jakie odbywałem pisząc tę powieść - tłumaczą wzmożoną sekrecję moich nadnerczy i groźny chełbot pęcherzyka żółciowego.

Niestety, powoli przestaję wierzyć w zasadność takiego postępowania (tworzenie w oparciu o rzetelną wiedzę). Żałosna naiwność kazała mi mniemać, iż tekst będzie bronił się sam emanującą zeń prawdą, znajomością tematu. Cóż... Nie wiem, czy stać mnie będzie na tę łatwowierność po raz drugi.

Grog - kim by nie był - na łamach The VALETZ Magazine i ESENSJI apeluje do autorów o poważne traktowanie spraw nauki i utyskuje z powodu wielkości kropki, w jakiej znalazła się polska fantastyka. Jak mogłoby być inaczej w kraju, w którym wydawca odradza potencjalnemu autorowi nadesłanie tekstu, nad którym ten pracował przez trzy lata? W kraju, w którym laury jednego z większych konkursów literackich zbiera powieść opisująca realia oddziału psychiatrycznego, zaś jej autor - piszący w pierwszej osobie z pozycji psychiatry (!) - zna tylko dwa naukowe terminy (syntonia i schizofrenia) i szafuje nimi jak papuga. W kraju, w którym (w listopadzie 2000) osobie pragnącej żyć z pisania proponuje się przesłanie jeszcze gorącej powieści na konkurs, którego rozstrzygnięcie nastąpi w marcu 2003...

Ot - powie ktoś - jęki zawiedzionego grafomana. Może i nim jestem; nie mnie o tym sądzić. Tylko skąd, @, wiedzą o tym panowie redaktorzy, skoro nawet nie przeczytali jednego akapitu mojej powieści? Każdy mógł ją napisać? Owszem - odpowiadam - pod warunkiem, że wcześniej przewertował na ten temat sto dwadzieścia podręczników i naukowych opracowań.

- Jak ktoś chce czytać książki - mówił Sam Hawkins w jednym z tłumaczeń "Winnetou" Karola May'a - to niech sam je sobie pisze.

U nas, @, jest odwrotnie.

poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

58
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.