Robert Zemeckis kręci filmy doskonałe technicznie... Najchętniej zakończyłbym w tym miejscu tekst i oszczędził sobie zdenerwowania, niestety, naczelni Esensji umieściliby go wówczas zapewne w dziale ogłoszeń drobnych. Zatem: Robert Zemeckis kręci filmy doskonałe technicznie, ma często bardzo ciekawe pomysły i... regularnie wszystko psuje przesłodzonym hollywoodzkim lukrem. Gdyby Zemeckisa nie zżerała nieopanowana potrzeba bycia kochanym przez publiczność, bardzo prawdopodobne, że jego filmy zasługiwałyby na miano arcydzieł rozrywkowego kina. Jest niestety inaczej.
Kilka miesięcy temu reżyser zaproponował nam film nakręcony "w międzyczasie" produkcji "Poza światem" - "Co kryje prawda". Przez dwie trzecie tego filmu Zemeckis dokładał wszelkich starań, aby zaskoczyć widza i to każdego widza, niezależnie od poziomu kinowego obycia. Pożeracze popcornu byli zaskakiwani typowymi, choć sprytnie wykorzystywanymi chwytami z thrillerów. Widz "wyrobiony" mógł się bawić pomysłowo przetworzonymi motywami z filmów Hitchcocka. Przez dwa akty filmu wszystko zgrabnie zmierzało do rozwiązania, po czym w końcowym akcie, niczym w jakimś ataku niemocy twórczej, reżyser odwołał się do wszystkich najbardziej idiotycznych i wyświechtanych schematów horroru. W rezultacie seans nie tylko stracił sens, ale zmienił się dla mnie w jedno z najbardziej irytujących doświadczeń kinowych ubiegłego roku. Co z tego, że kolejne sceny są technicznymi majstersztykami, jeśli nic nie obchodzi mnie dalszy ciąg historii, bo identyczne fabularne rozwiązania oglądałem już dziesiątki razy. Dokładnie takie same zarzuty stawiam nowemu filmowi Zemeckisa - "Poza światem".
Znowu mamy na ekranie techniczny majstersztyk. W ciągu pierwszych kilku minut filmu nie ma dosłownie ani jednego ujęcia, które miałoby jedynie coś "pokazywać". Każdy ruch kamery jest przemyślany, każdy pomysłowy - często skomplikowany, ale wyraźnie przemyślany. Takich ujęć jest w filmie mnóstwo. Realizacja katastrofy lotniczej to również przykład jak na nowo pokazać to, co już znane i nie tracić z oczu dramatu głównego bohatera. Mamy i kilka znakomitych, odważnych pomysłów fabularnych. Najważniejszym jest umieszczenie Hanksa na bezludnej wyspie i prowadzenie przez długie kwadranse akcji bez jednego słowa. Brawo także za opanowanie, dzięki któremu darowano nam np. zdjęcia rozpaczającej rodziny, toczącego się pogrzebu itp. Nic nie odciąga uwagi widza od dramatu jednego człowieka pozbawionego towarzystwa.
I właśnie w tym miejscu kończy się odwaga Zemeckisa jako pomysłowego twórcy i kontrole nad filmem przejmuje Zemeckis jako reżyser z Hollywood. Nie dane jest nam zbyt długo podziwiać aktorskich umiejętności Hanksa, który musiałby dalej grać tylko twarzą i ciałem. Pojawia się obiekt, z którym Hanks toczy konwersację. Wygląda to sztucznie i, szczerze mówiąc, po prostu idiotycznie. Robi się jeszcze gorzej - skrzętnie budowane zainteresowanie i wpasowanie widza w sytuację bohatera zostaje podcięte w pół, przeniesieniem akcji o cztery lata w przyszłość. W tym miejscu Zemeckis poniósł kompletną porażkę, porównywalną z trzecim aktem "Co kryje prawda" - zupełnie stracił moje zainteresowanie opowiadaną historią. Jako widza, od początku interesowało mnie co stanie się z człowiekiem uzależnionym od zegarka w sytuacji, kiedy zda sobie sprawę, że czas musi stać się jego przyjacielem, nie wrogiem. Innymi słowy, interesowało mnie, co stanie się w ciągu tych "czterech lat". Bo przecież mniej więcej wiedziałem, jak może wyglądać początkowych kilka dni, które Zemeckis dokładnie pokazał na ekranie. Niestety, zamiast pokazać to "nieznane", film z trybu pomysłowego i oryginalnego przełącza się w tryb hollywoodzki i do końca oglądamy już tylko oczywiste, wytarte schematy. Z ekranu padają zapewnienia o miłości, boleśnie oczywiste deklaracje kierowane do widza, wyjaśnienie niejasnych wcześniej motywów, które dotychczas wydawały mi się subtelne i wreszcie nadchodzi w najbardziej pejoratywnym sensie "spielbergowskie" zakończenie z wzruszającą muzyką i pocieszającym podsumowaniem. Koszmar.
To mógł być jednocześnie oryginalny i ważny film. Hanks jest przecież w stanie w razie potrzeby udźwignąć zadanie np. zagrania przez półtorej godziny bez słowa. Przyjąłbym to rozwiązanie jako dowód odwagi reżysera. Historia o współczesnym Robinsonie Crusoe mogła powiedzieć coś ważnego młodym widzom, zafascynowanym nowymi technologiami i Internetem. Mogła też być ważnym filmem dla widzów starszych, poszukujących potwierdzenia tradycyjnych prawd i ideałów. Wszystko to mogłoby się stać, gdyby Zemeckis nie przestraszył się dobrych pomysłów z własnego filmu i nie wycofał do utartej hollywoodzkiej formuły. W wersji, w jakiej film istnieje obecnie można go najwyżej uznać za kolejną zapchajdziurę dla dwóch godzin wolnego czasu. Szczerze mówiąc, nie wartą tych dwóch cennych godzin.
"Poza światem"
(Cast Away)
USA 2000
reż. Robert Zemeckis
scen. William Broyles Jr.
muz. Alan Silvestri
wyst. Tom Hanks, Helen Hunt
|
|