Magazyn ESENSJA nr 1 (IV)
luty 2001





poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

Michał Chaciński
  Porażki i sukcesy

        czyli podsumowanie roku 2000 w polskich kinach

Koniec roku zawsze obfituje w zestawienia najlepszych filmów. Swoje typy publikuje każdy, począwszy od wszelkich grup krytyków, przez amatorów, zwykłych kinomanów, aż do ludzi kompletnie nie zainteresowanych kinem, ale ulegających wpływom pozostałych grup. W tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak ulegać wpływom, ulegać modom i sporządzić własne podsumowanie 2000 roku w naszych kinach.

W polskich kinach to był wyjątkowo dziwny rok. Przede wszystkim bardzo nierówny. Do lekkiego rozstrzelenia jakości i ciężaru gatunkowego filmów w ciągu roku jesteśmy wprawdzie jako tako przyzwyczajeni. Większość prezentowanych u nas filmów, jak wszędzie na świecie, pochodzi z USA, a uzależnienie od amerykańskiego kina niesie ze sobą stałą prawidłowość: w pierwszej połowie roku trafia do nas partia filmów ambitniejszych, które miały w USA premierę kilka miesięcy wcześniej w ramach wyścigu do Oscara; druga połowa roku obfituje raczej w filmy rozrywkowe, kasowe, wypuszczane w USA na początku lata.

W roku 2000 właśnie ten podział okazał się dla kinomanów zabójczy. Powód - pod koniec 1999 roku amerykańscy twórcy kina "poważniejszego" przedstawili nadzwyczaj dobre propozycje, nierzadko najlepsze filmy w swojej karierze. Kilka miesięcy później w kinach zaczęły pojawiać się propozycje rozrywkowe i okazało się, że nawet mistrzowie kina rozrywkowego tym razem zawiedli. Z tego powodu w polskich kinach wyraźniej niż zwykle zarysowała się różnica między znakomitym pierwszym półroczem i bardzo kiepskim drugim.

W kategorii wysokobudżetowych filmów rozrywkowych niestety zawiodły w tym roku najbardziej oczekiwane produkcje. John Woo (Mission: Impossible 2) nakręcił film powolny, źle przemyślany i irytująco mechaniczny. Strach pomyśleć, że nad scenariuszem pracowały takie pióra jak Robert Towne, czy Michael Tolkin. Paul Verhoeven (Człowiek widmo), zwykle łączący satyrę z perwersyjnym poczuciem humoru i przemocą, tym razem nie zaproponował nic z wyjątkiem przemocy i zaproponował film obraźliwy dla widza (Co robiłbyś będąc niewidzialny? Gwałcił i mordował). Roland Emmerich (Patriota) nakręcił film nachalnie amerykański - tak w wymowie, jak i w prymitywności rozwiązań. Niegdysiejszy talent Briana de Palmy (Misja na Marsa) okazał się niezgodny z rokiem 2000 i w nowym filmie reżysera, z dawnego de Palmy pozostały tylko ładne obrazki. Nie przekonali mnie również mniej utytułowani reżyserzy kina rozrywkowego, jak Jonathan Mostow (U-571), czy Dominic Sena (60 sekund). Kompletnie zawiódł Michael Apted z nowym Bondem. Przy tempie, w jakim degeneruje się seria filmów o 007, następna dowcipna uwaga agenta rzeczywiście może okazać się dla niego ostatnią (przynajmniej jeśli chodzi o mój udział w seansie). Wśród reżyserów proponujących rozrywkę nieco inteligentniejszą, Robert Zemeckis (Co kryje prawda), choć nakręcił film doskonały technicznie i przeplatany odniesieniami do twórczości Hitchcocka, nie zdołał opanować się przed wykorzystaniem wszystkich wytartych schematów gatunku, w rezultacie kompletnie tracąc moje zainteresowanie opowieścią.

W tradycyjnym, wielkoformatowym kinie rozrywkowym zaledwie kilka filmów dostarczyło mi przyzwoitej rozrywki. Ridley Scott (Gladiator) nie powiedział wprawdzie nic nowego i nakręcił tylko nową wersję "Upadku Cesarstwa Rzymskiego", ale jego film warto było zobaczyć dla Russela Crowe i kilku dobrze zainscenizowanych scen walki. Wolfgang Petersen (Gniew oceanu) miotał się między telewizyjnym sentymentalizmem a prawdziwym dramatem, ale marynistyczne sceny w jego filmie robiły duże wrażenie. Brian Singer (X-Men) zaprezentował pół nowatorskiego, ciekawego filmu i uzupełnił go połową bardziej tradycyjnej rozrywki. Zaskakującą, świeżą pierwszą połowę jego filmu uważam za jedno najciekawszych dokonań w typowo rozrywkowym kinie w tym roku. Wreszcie Tim Burton (Jeździec bez głowy) jako jedyny zaprezentował film w pełni udany i absolutnie zdystansował rywali. Mam wątpliwości, czy jego film zaliczyć wyłącznie do rozrywki, ale niech tak pozostanie. (Więcej o filmie Burtona poniżej)

Jak wspomniałem na początku, na zupełnie przeciwnym biegunie uplasowało się w tym roku kino "ambitniejsze". Swoje najlepsze filmy lub filmy co najmniej dorównujące najlepszym dokonaniom w karierze nakręcili David Lynch (Prosta historia), Michael Mann (Informator), Paul Thomas Anderson (Magnolia) i Jim Jarmusch (Ghost Dog: Droga samuraja). Na fenomenalnym poziomie zadebiutował też Sam Mendes (American Beauty). Poza tym mieliśmy w kinie całą serię filmów dobrych i bardzo dobrych, często autorstwa uznanych reżyserów, którzy po prostu trzymali swój stały, dobry poziom. Bez wątpienia warto było obejrzeć nowe filmy, jakie przygotowali Woody Allen (Słodki drań), Martin Scorsese (Ciemna strona miasta), Milos Forman (Człowiek z księżyca), Krzysztof Zanussi (Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową), Eric Rohmer (Opowieść jesienna), Steven Soderbergh (Erin Brockovich), Stephen Frears (Przeboje i podboje), Patrice Leconte (Dziewczyna na moście), Jerzy Stuhr (Duże zwierzę), David Russel (Złoto pustyni), Anthony Minghella (Utalentowany Pan Ripley), M. Night Shamalyan (Szósty zmysł), Guy Ritchie (Przekręt), Mary Harron (American Psycho), Spike Jonze (Być jak John Malkovich), Kimberly Peirce (Nie czas na łzy) i Francois Girard (Purpurowe skrzypce). Tak się jednak złożyło, że prawie wszystkie z tych filmów pojawiły się na ekranach w pierwszej połowie roku. W drugim półroczu jedną ze zbyt rzadkich prób łatania dziur w kinach było wprowadzenie na ekrany starszych filmów Larsa von Triera i minimalnie odświeżonego debiutu braci Coen, "Śmiertelnie proste".

Wręcz fenomenalnie wypadła w 2000 roku animacja. Na nasze ekrany trafiło kilka filmów, które zaprzeczyły utartemu twierdzeniu, że filmy animowane są przeznaczone wyłącznie dla dzieci. Animowane propozycje zaczynały od filmów tradycyjnych, rzeczywiście przeznaczonych dla najmłodszych (Fantazja 2000, Droga do Eldorado), przez filmy stanowiące rozrywkę familijną w najlepszym znaczeniu tego słowa (Toy Story 2, Stalowy gigant, z uwagi na rozwiązania techniczne również Dinozaur), po filmy faworyzujące raczej starszych widzów (Uciekające kurczaki, Księżniczka Mononoke), aż do propozycji wyłącznie dla dorosłych (Miasteczko South Park). Prywatnie mam dla animacji bardzo wysoką poprzeczkę - nie interesuje mnie technika; chcę uwierzyć, że postacie na ekranie są prawdziwymi istotami o prawdziwych, nieuproszczonych osobowościach. Jak się okazało, twórcy tegorocznych filmów animowanych uznali ten warunek zaledwie za oczywiste wymaganie wstępne. Dzięki nim uwierzyłem bez zastrzeżeń w osobowość ożywionych zabawek, gigantycznego robota, czy plastelinowych kur. Ba, fascynowałem się ich losami bardziej niż udawanym dramatem Mela Gibsona, czy Toma Cruise'a. Moim zdaniem właśnie wśród animacji znalazły się tym razem jedne z najlepszych filmów roku, a "Uciekające kurczaki", "Toy Story 2", "Stalowy gigant", czy "Księżniczka Mononoke" już teraz zasługują na miano klasyków gatunku. Wielka szkoda, że Oscar dla filmu animowanego będzie przyznawany dopiero od roku 2002.

Mieliśmy zatem dziwaczny rok. W pierwszej połowie bardzo bogaty w emocjonujące kinowe wydarzenia, w drugiej z największym trudem podtrzymujący przy życiu wygłodniałych kinomanów. Nie wiem, czy jest szansa, aby rok 2001 okazał się równie dobry dla kina "ambitniejszego" niż rok 2000. Szczerze mówiąc wątpię. Mam jednak nadzieję, że w nowym roku, przynajmniej częściowo, całoroczną średnią przestaną obniżać fatalne produkcje wysokobudżetowe. W dużym stopniu będzie to zależeć od nowych filmów Stevena Spielberga (A.I.), Ridleya Scotta (Hannibal), Petera Jacksona (Władca pierścieni), Tima Burtona (Planeta małp) i duetu Bruckheimer-Bay (Pearl Harbor).


Poniżej zamieszczam listę 10 ulubionych filmów kinowych roku 2000. Każdy z nich uważam za godny wielokrotnego obejrzenia, a w związku z tym w zasadzie każdy z nich warto mieć w domowej filmotece.

1. Magnolia, reż. Paul Thomas Anderson.
Kadr z filmu: Magnolia
Magnolia nie jest filmem doskonałym. Kilka scen wydaje się przydługich, zakończenie niektórych wątków może się wydawać niedopracowane. A jednak z wyjątkiem "Dzieci niebios", żaden film w tym roku nie poruszył mnie bardziej na zwykłym, ludzkim poziomie. "Magnolia" opowiada o życiowych błędach, o przebaczeniu, o przyznaniu się do pomyłki i robi to w sposób pozbawiony hollywoodzkiego zadęcia i pociągania za oczywiste emocjonalne "sznurki". Żaden inny film w tym roku nie dał mi też tak wyraźnego przeświadczenia, że oglądam dzieło wielkiego mistrza, który już dziś jest w pełni ukształtowanym reżyserem z wizją. Są w "Magnolii" chwyty genialne - choćby prolog, jako sposób zabezpieczenia się reżysera przed zarzutem niedopracowania poszczególnych elementów konstrukcji (kilka składowych wydaje się przecież niepotrzebnie zdublowanych). Sekwencja, w której wszyscy bohaterowie po kolei śpiewają fragment tego samego utworu, w pierwszej chwili zbiła mnie z tropu; po namyśle dotarło do mnie, że to również rozwiązanie genialne. (Jak inaczej osiągnąć to samo i nie narazić się na sztuczność? Dlaczego więc nie zrobić czegoś zupełnie nowego i pozornie sztucznego?) Tom Cruise wzbił się na szczyty swoich aktorskich możliwości ...i odkrył że to dopiero bilet wstępu do dzielenia ekranu z resztą genialnej obsady (grupowo to najlepiej zagrany film roku). Anderson udowodnił, że jeśli ktoś spośród młodych amerykańskich reżyserów jest w stanie w przyszłości dać nam arcydzieło na miarę starych mistrzów kina, zapewne będzie to właśnie on.

2. Informator, reż. Michael Mann
Kadr z filmu: Informator
Ten film był dla mnie jak oddech świeżego powietrza. Thriller, w którym scenami akcji są konwersacje, a efektem specjalnym twarz Russela Crowe. Kiedy ostatni raz ktoś w amerykańskim kinie pokazał, że szczera rozmowa na ekranie może dostarczać dawkę adrenaliny przewyższającą popisy armii kaskaderów? Al Pacino odłożył na bok swoją standardową manierę SZTU-CZNE-GO POD-KREŚ-LA-NIA KAŻ-DEJ WY-PO-WIA-DA-NEJ SY-LA-BY i w rezultacie zagrał najlepszą rolę bodaj od czasu "Glengarry GlenRoss" (w którym owszem, podkreślał każdą sylabę). Russel Crowe okazał się aktorskim kameleonem. Dante Spinotti wyczarował realistyczne obrazy w pierwszych 2/3 filmu i nagle nierealistyczne w końcowym akcie, podkreślając każdym ujęciem stan psychiczny bohaterów. Michael Mann potwierdził, że jest jednym z najbardziej uważnych amerykańskich reżyserów średniego pokolenia. W "Informatorze" nie ma w ani grama niepotrzebnego tłuszczu - same mięśnie i żywe filmowe ciało.

3. Dzieci niebios, reż. Majid Majidi
Kadr z filmu: Dzieci niebios
Rzeczy proste nie mogą być ciekawe. Tak przynajmniej mówi wytarty slogan. Najwyraźniej filmowcy z Iranu nigdy go nie słyszeli i raz za razem prezentują filmy zaskakujące w swej prostocie i jednocześnie skrajnie przejmujące. "Dzieci niebios" opowiadają historię tak prostą, że nie ma nawet sensu jej streszczać. Zresztą jak tu streścić widok twarzy dziecka z oczami pełnymi łez, albo pełnymi nadziei. Sądzę, że to najlepszy film dla dzieci, jaki widziałem w życiu. Nawet pisząc o nim jestem wzruszony. Główne role dziecięce należą do najbardziej poruszających, jakie dane mi było oglądać w wykonaniu dziecięcych aktorów. Połowa scen tego filmu musiała w scenariuszu wyglądać banalnie, a na ekranie zmieniły się dla mnie w uniwersalne prawdy. Końcowa scena... najprostsze prawdy czasami najtrudniej ująć w słowa.

4. Prosta historia, reż. David Lynch
Wielkie zaskoczenie i wielki zachwyt. Wstępne wiadomości o filmie Lyncha były niepokojące - pierwszy raz w historii dystrybutorem filmu Lyncha została wytwórnia Disneya. Seans wszystko wyjaśnił. Piękna, przejmująca, mądra historia o przebaczeniu. Richard Farnsworth zagrał rolę życia. Również ostatnią w swoim życiu. Lynch, reżyser, który kochał epatować przemocą, nakręcił film najprostszy i najłagodniejszy z możliwych i zmieścił w nim więcej prawdy o człowieku niż kiedykolwiek wcześniej.

5. American Beauty, reż. Sam Mendes
Kadr z filmu: American Beauty
Amerykańskie kino, jakiego od lat próżno było szukać w Hollywood. Szczera do bólu opowieść o kondycji amerykańskiej rodziny. Równie ostrego filmu z dużego hollywoodzkiego studia (Dreamworks) nie było bodaj od lat 70. W ciągu ostatniej dekady zdarzały się wprawdzie obrazy poruszające ten sam temat, ale praktycznie bez wyjątku wychodziły spod pióra/kamery reżyserów niezależnych, jak Todd Solondz ("Happiness), czy Ang Lee ("Ice storm"). Sam Mendes i Allan Ball zafundowali widzom jeden z najważniejszych debiutów ostatnich lat i jedną z najbardziej demaskatorskich postaci w Amerykańskim kinie obyczajowym (Kevin Spacey jako Lester "I rule" Burnham). Nie zachwyciło mnie uproszczone zakończenie filmu - to tylko unik od odpowiedzialności reżysera za konieczność przyznania się przed widzem, że bunt Burnhama nie ma żadnej przyszłości i niepotrzebne wprowadzenie elementów innego kina (po co ten kryminał?) - ale zakończenie było tutaj na szczęście najmniej ważnym elementem.

6. Uciekające kurczaki, reż. Nick Park, Peter Lord
Kadr z filmu: Uciekające kurczaki
Czy to możliwe, aby dorosły widz na półtorej godziny uwierzył bez zastrzeżeń, że Steve McQueen był kurczakiem? Nie. I niemożliwego dokonali właśnie Nick Park z Peterem Lordem, prezentując obozową opowieść z życia plastelinowych kur. W zwykłym filmie fabularnym odniesienia do klasyki kina, czy standardowe chwyty z podobnych produkcji byłyby najwyżej dowodem na zręczność reżysera w żonglowaniu wycinkami kina. Umieszczenie tych samych elementów przez Parka i Lorda w kontekście kurnika nadaje wszystkiemu zupełnie nowych, histerycznie zabawnych znaczeń. Rosół nigdy już nie będzie smakował tak samo...

7. Opowieść jesienna, reż. Eric Rohmer
Ten film zaczyna się katastrofalnie. Wszyscy krytycy Rohmera musieli piać z zachwytu podczas pierwszych 20 minut seansu. Ekspozycja toczy się potwornie ciężko, dialogi osiągają nowe wyżyny pretensjonalności i nikt na ekranie nie wydaje się żywy. I nagle... z zupełnej katastrofy film zmienia się w ogromny sukces, postacie ożywają, dialogi znowu zdradzają prawdy o życiu, a postacie wydają się zupełnie nieświadome obecności kamery. Film robi się cudownie naturalny (wręcz naturalistyczny), zabawny, prawdziwy. Krótko mówiąc, Rohmer w doskonałej formie. Oby tylko reżyser nie pozwolił asystentom nigdy więcej nakręcić za siebie prologu do własnego filmu.

8. Jeździec bez głowy, reż. Tim Burton
Tim Burton kolejny raz składa komuś hołd, nie rezygnując z natychmiast rozpoznawalnego, własnego stylu. Wcześniej zaszczytu dostąpili m.in. Vincent Price, Ed Wood i szereg twórców związanych z kinem SF lat 50. (Byron Haskin, Ray Harryhausen). Tym razem Burton czyni ukłon w stronę horrorów brytyjskiej wytwórni Hammer. Ten sam styl, podobne studyjne dekoracje, podobne motywy (np. płonący młyn), podobna atmosfera gotyckiego horroru i na dokładkę Christopher Lee we własnej osobie. Różnica taka, że choć Freddie Francis i Terrence Fisher potrafili nadać swoim filmom interesujący wygląd, Burton przebił ich dokonania i nakręcił jeden z najpiękniej wyglądających horrorów w historii. Uczta dla oka.

9. Erin Brockovich, reż. Steven Soderbergh
To najbardziej "masowy" film Soderbergha. Zdecydowanie bardziej wolę jego poprzedni film "The Limey" - obok "Magnolii" mój ulubiony film ubiegłego roku, niestety nadal nie wyświetlany na naszych ekranach (pomimo zapowiedzi). W "Erin Brockovich" brakuje mi choćby inteligentnych chwytów formalnych, obecnych we wsześniejszych filmach reżysera. A jednak, jako reżyser do wynajęcia, Soderbergh sprawdził się znakomicie. Sama historia jest wprawdzie poprowadzona liniowo i bez większych fajerwerków, ale diabeł tkwi w szczegółach, a szczegóły są tutaj najwyższej próby. Anne V. Coates (montaż) i Ed Lachman (zdjęcia) nie tracą nigdy z oczu najważniejszej składowej każdego dramatu - człowieka. Soderbergh wyraźnie unika sztucznego uatrakcyjniania akcji sensacyjnymi wątkami i przez większość filmu koncentruje się na odczuciach postaci. Ten film w rękach kogo innego mógłby się zmienić w kolejny "dramat sądowy". W rękach Soderberga wyszła z niego historia o zwykłych ludziach w niezwykłych, rozpaczliwych sytuacjach. Doskonałe role Alberta Finney i Marg Helgenberger i dobra, przekonująco zagrana postać tytułowej bohaterki. Inteligentne, choć masowe kino.

10. Stalowy Gigant, reż. Brad Bird
Film, który przywrócił sens określeniu "rozrywka dla całej rodziny". "Stalowy gigant" wykorzystuje wątki pozornie nie pasujące do filmu animowanego (w domyśle: filmu dla dzieci) - zimnowojenną paranoję, strach przed wojną nuklearną, odniesienia do japońskiego kina o potworach i kina SF lat 50. - i łączy je z typowymi tematami kina dziecięcego - potrzebą przyjaźni, przygody itp. Z próby zadowolenia każdego widza zwykle nic nie wychodzi, ale tym razem naprawdę się to udało. Film niesie też mądre antymilitarne, pokojowe przesłanie w inteligentny sposób przemycone w zachowaniu tytułowej postaci i nie osłabione typowymi dla amerykańskich produkcji animowanych chwytami (jak Disney'owskie numery musicalowe). Definitywnie jeden z najlepszych filmów animowanych ostatnich lat.


Życzę sobie i innym kinomanom co najmniej równie dobrych filmów w roku 2001.

poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

46
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.