Michał Palmowski |
Gry i zabawy Boga |
Michał Palmowski, rocznik 1975, krakowianin. Absolwent filologii angielskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Autor opowiadań drukowanych w "Studium" (3/4 - 1999), "Frazie" (1/2 - 2000) oraz "Nowej Fantastyce" (1/2001). "Gry i zabawy Boga" to jedno z nadesłanych do redakcji utworów, wkrótce zaprezentujemy też Państwu inne. A tymczasem zapraszamy do lektury. |
 |
 | Ilustracja: Rafał Masłyk |
Całymi popołudniami przesiadywał na werandzie, huśtał się na wiklinowym fotelu na biegunach, popijał lemoniadę, a ta natrętna myśl powracała niczym bumerang. A może jednak? Próbował zbyć ją gazetą, którą przezornie zawsze zabierał ze sobą i kładł na wiklinowym stoliku, obok dzbanka z lemoniadą. Bez większego zainteresowania przerzucał jej szerokie strony w nadziei, że w końcu jakiś detal przykuje jego uwagę. Na moment przed przewróceniem ostatniej strony, na której znajdowała się kronika kryminalna, jego serce zaczynało mocniej uderzać. To była jego ostatnia szansa. Niestety najczęściej znajdowały się tam same pospolite przestępstwa: drobne kradzieże, włamania, pobicia. Jeśli już trafił się jakiś gwałt bądź morderstwo, to i tak na ogół były one wyjątkowo nudne i głupie. Banalne zbrodnie w afekcie, prymitywne żądze prostych ludzi. Z lekkim westchnieniem odkładał gazetę z powrotem na wiklinowy stolik, na którym stał dzbanek z lemoniadą. Zrezygnowany dalej huśtał się w swoim wiklinowym fotelu na biegunach i sączył lemoniadę przez plastikową rurkę, pogrążając się coraz głębiej i głębiej w myślach. Nie przeszkadzały mu już wówczas ani komary, ani dobiegające z wnętrza domu odgłosy krzątaniny Marty. Jego myśli otulały go niczym dźwiękoszczelna moskiteria.
Wszystko zaczęło się pewnego leniwego popołudnia. Siedział jak zwykle tu, na werandzie, a jego jedyną rozrywką było liczenie zabitych komarów. Doszedł już do 36 szybkich i zdecydowanych, zakończonych pełnym sukcesem pacnięć łapki, liczby urzekającej swoim symbolizmem potrojonej dwunastki, kiedy to po raz pierwszy przyszła mu do głowy ta myśl. W zasadzie nie była to jeszcze w pełni uformowana myśl, tylko jej zalążek. Oczywiście odrzucił ją, była zbyt niedorzeczna, by traktować ją serio. Lecz ona powróciła. I tak już było każdego popołudnia. Myśl powracała za każdym razem ze zdwojoną siłą i coraz trudniej było jej się oprzeć. W czasie tych wędrówek składających się z nieskończonego szeregu powrotów, myśl nabierała kształtów, dojrzewała. Coraz częściej ulegał i dawał się jej ponieść. Zatapiała go niczym morska fala i porywała w swój świat. W tym groźnym i fascynującym świecie długie popołudniowe godziny mijały błyskawicznie. Nierzadko Marta musiała ściągać go z powrotem do domu w środku nocy. Otrząsał się i uśmiechał przepraszająco, ze zdziwieniem. Jak to, to już minęło tyle czasu?
W końcu sam zaczął się martwić o swój stan. Rzeczywistość wymykała mu się z rąk, nie był już w stanie nad nią zapanować. Nie mógł do końca wierzyć swoim zmysłom. Dźwięki na drodze do jego uszu ulegały dziwnej transformacji. Rozmowa z Martą stawała się niemożliwa. Musiał wielokrotnie prosić ją o powtórzenie tych samych słów, a i tak nie miał pewności, czy słowa, które usłyszał, były tymi, które ona faktycznie wypowiedziała. Musiał porzucić czytanie gazet, które od tej pory służyły mu już tylko jako rekwizyty teatralne. Czytanie jakichkolwiek napisów sprawiało mu niebywałą trudność. O ile litery układały się jeszcze w słowa, o tyle słowa w żadnym razie nie chciały się ułożyć w jakieś sensowne zdanie. Sens, mimo podejmowanych wielokrotnie prób, nieustannie mu się wymykał. Wychodziły mu same absurdy, całkowicie wypaczone frazy: "eternalizacja waszego wymysłu" zamiast "modernizacja naszego przemysłu", "wiemy, idą do mnie" zamiast "jemy coraz mniej", "śmierć odda zanim zrodzi" zamiast "śmieci, odpady - co z nimi zrobić?".
Kiedy tylko znajdował się na werandzie i siadał w swoim wiklinowym fotelu na biegunach, od razu wkraczał w inny świat. Cienkie nici łączące go ze światem materii, światem gazety, lemoniady, krzątaniny Marty i komarów, napinały się do granic wytrzymałości i rwały się jedna po drugiej. Na zewnątrz nieruchomiał, zastygał niczym kamień, a w środku jego głowy myśl zaczynała się rozrastać. Czuło niemal fizycznie, jak rośnie we wszystkich kierunkach, oplata jego mózg niczym bluszcz, docierając do jego najgłębszych zakamarków, i rośnie dalej. Przenikając jego ciało, rosła dalej i docierała aż do palców u nóg i rąk. I kiedy wydawało się, że jej rozwój osiągnął już swoje granice, bowiem nie było już w jego ciele żadnego miejsca, do którego by nie dotarła, wówczas przebijała się przez skórę i tweedowe ubranie na zewnątrz. Oplatała wiklinowy fotel na biegunach, wiklinowy stolik, na którym leżała gazeta i stał dzbanek z lemoniadą, i rosła dalej. Oplatała całą werandę, cały dom. Pięła się w górę ku niebu, przesłaniając cały horyzont i parła w dół, do samego serca ziemi. W ten sposób, na zewnątrz i wewnątrz, był w niej całkowicie pogrążony dopóki nie przyszła Marta i nie zabrała go do domu, w cudowny sposób uwolnionego od tego niepokojącego bluszczu.
Jego niepokój jeszcze się wzmógł, kiedy pewnego ranka, spacerując po domu, odkrył ślady niezbicie świadczące o tym, że jego popołudniowe wizje nie były li tylko tworem imaginacji. Oto tu i ówdzie, na zegarze, na lustrze, na zakurzonej ramie portretu jakiegoś przodka, na starej komodzie leżały na wpół zwiędłe gałązki bluszczu. Pewnego razu odkrył gałązkę bluszczu nawet we włosach Marty. Z niedowierzaniem więc przyglądał się swoim nogom, na których nie było śladów choćby najdrobniejszego ukłucia bądź draśnięcia. Również jego ulubione tweedowe ubranie pozostało nienaruszone. Aczkolwiek nierzadko, gdy sięgał do kieszeni po chustkę do nosa, zamiast niej wyciągał tylko garść uschłych liści. Wówczas po raz pierwszy stał się bardzo bliski zaakceptowania myśli, że jednak jest bogiem. Przyjęcie tego rozwiązania byłoby pewnego rodzaju wytłumaczeniem tych sprzecznych ze sobą faktów. Jako bóg był nietykalny. Doskonale znał swoje wady i nie miał złudzeń co do swojej doskonałości moralnej, więc jeśli już, to umieszczał siebie raczej w panteonie bogów olimpijskich. Mógł być jednym z wielu zapomnianych przez mitologię bogów.
Był bardzo bliski, ale jeszcze protestował. Bronił świata w jego dotychczasowej, znajomej od lat, a więc bezpiecznej formie, przed tak radykalną metamorfozą. Uciekł w cukierkowatą lepkość choroby. Leżał rozpalony w łóżku i zanosił się suchym kaszlem. Przez obolałe, spuchnięte gardło nie mógł wyksztusić ani słowa. Komunikował się jedynie za pomocą kiwnięć i potrząśnięć głową. Czas odmierzała mu Marta, która w regularnych odstępach przynosiła lekarstwa i jedzenie. Któregoś popołudnia zwlókł się z łóżka, wziął jakąś starą gazetę i, słaniając się na nogach, poczłapał na werandę. Tam, skulonego w wiklinowym fotelu na biegunach, znalazła go w końcu Marta. Szukała go przez wiele godzin po całym domu i w pobliskiej okolicy. Był taki drobny i niepozorny, że wzięła go na ręce i zaniosła do łóżka. Wówczas, trawiony ogromną gorączką, nachylił się do jej ucha i wypowiedział pierwsze słowa od początku choroby. Powiedział: "zaprawdę powiadam ci, jeszcze dzisiaj będziesz ze mną w niebie". Marta przestraszyła się nie na żarty i przeżegnała się. Nie wiedziała czy bredzi, czy też rzeczywiście umiera i zadzwoniła szybko po księdza i doktora. Lekarz zjawił się wcześniej i stwierdził, że co prawda stan pacjenta trochę się pogorszył, ale jego życiu z pewnością nie zagraża niebezpieczeństwo. Ksiądz nie był potrzebny.
Choroba była momentem przełomowym. Tamtego popołudnia na werandzie podjął ostateczną decyzję. Zrozumiał, że nie jest w stanie dłużej opierać się swojemu przeznaczeniu. Musiał stawić mu czoła, zmierzyć się z nim. Jeśli był bogiem, musiał nim być naprawdę. Postanowił wykorzystać chorobę do gruntownego samopoznania. Leżał w łóżku i uważnie przyglądał się po kolei każdej części swojego ciała. Kontakty ze światem zewnętrznym ograniczył do minimum. Na wszystkie pytania Marty odpowiadał niezmiennym "tak" lub "oczywiście", które w rzadkich przypływach wylewności łączył w jedno "tak, oczywiście". Marta bez najmniejszego sprzeciwu dostosowała się do jego nowego dziwactwa i zadawała tylko takie pytania, na które "tak" i "oczywiście" były jak najbardziej sensownymi odpowiedziami. Raz tylko się zapomniała, kiedy on znowu wyszedł na werandę. Uniosła się gniewem i zapytała się go ostro: "Czy chce się pan wpędzić do grobu?". Na co on, najwyraźniej nie rozumiejąc ani pytania, ani swojej odpowiedzi, odparł: "Tak, oczywiście". Problemy zaczynały się również, kiedy do domu przychodzili obcy, dowiadywać się o stan jego zdrowia. To chyba wtedy pojawiły się w miasteczku pierwsze plotki o jego chorobie psychicznej.
A on uważnie przyglądał się po kolei każdej części swojego ciała. Na początku było to wszystko bardzo proste: dokładnie zbadał swoje ręce, nogi i tułów, i nie znalazł w nich winy. Potem oczy, uszy, nos i język. Potem zajął się organami wewnętrznymi. Musiał się skupić, ponieważ tym razem zadanie okazało się o wiele trudniejsze. Powoli, bez zbędnego pośpiechu przechodził od nerek do wątroby, od wątroby do serca, od serca do płuc. Ilekroć zauważył choćby najdrobniejszą nieprawidłowość w funkcjonowaniu danego organu, zatrzymywał się nad nim, dopóki jej całkowicie nie usunął i wszystkiego nie wygładził. Źródło choroby zlokalizował między tchawicą a krtanią i, po chwili wahania, zlikwidował je. Wygodnie było być chorym, ale oczekiwały go nowe zadania. Na wszelki wypadek poleżał jeszcze przez parę dni, potem wstał i w ten sposób zakomunikował całemu światu, że czuje się kompletnie zdrowy. Świat na dobrą sprawę składał się tylko z Marty, za to była ona naprawdę pod wrażeniem. "Już pan wyzdrowiał, tak szybko? No, kto by się spodziewał!" - powiedziała.
Bardzo szybko zrozumiał, że jako bóg musi posiąść kontrolę nad czasem, wyrwać się spod jego przemożnego wpływu. Myśl ta dręczyła go teraz całymi dniami, a w nocy odbierała sen. Doprowadziła go niemal do obłędu. W końcu zerwał się w środku nocy z łóżka w rozchełstanej koszuli, pochwycił żelazny pręt służący do przegrzebywania drzewa w kominku i rzucił się na szaloną ekspedycję karną przeciwko wszystkim zegarom bijącym i tykającym wbrew jego boskiej woli w całym jego domu. W furii dopadł wielki zegar ścienny wiszący na korytarzu i roztrzaskał go w wióry właśnie, gdy ten zamierzał wybić trzecią. Swój własny zegarek stargał z ręki i wgniótł bosą stopą między deski podłogi, ignorując ból, jaki sprawiły mu wbijające się w piętę drobinki szkła. A potem podążał od pokoju do pokoju tropem znienawidzonego bicia i tykania, i nie spoczął dopóki nie unicestwił wszystkich zegarów, budzików i zegarków. Na samym końcu przypomniał sobie o Marcie i o jej małym posrebrzanym zegarku, który nosiła na ręce. Otarł pot z czoła i mimo ogromnego zmęczenia popędził do jej pokoju na górze. Marta już dawno nie spała. Obudziły ją jego dzikie wrzaski, łoskot gruchotanych zegarów, trzask pękającego szkła, jęki i zgrzyty miażdżonych budzików i zegarków. Siedziała w rogu łóżka wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczami. Sparaliżowana strachem nawet nie pisnęła. A on wzniósł swój żelazny pręt do ciosu i toczył szalonym wzrokiem po pokoju w poszukiwaniu jej zegarka. Znalazł go na stoliku nocnym, gdzie musiała go położyć przed pójściem spać, i spuścił na niego istny grad ciosów, którego nie powstydziłby się nawet sam Zeus. Kiedy skończył, z zegarka zostało już tylko parę powyginanych śrubek i sprężynek, a z nocnego stolika niewiele więcej. Wtedy odetchnął z ulgą i na jego twarzy odmalował się dziwny uśmiech. Nie wypuszczając z ręki żelaznego pręta wziął Martę w ramiona, potrząsnął nią raz i drugi, i obwieścił jej uroczyście pełnym przejęcia głosem: "Marto, Marto, zabiłem czas. Teraz będziemy mogli żyć wiecznie!".
Marta wyglądała tak, jakby nie tylko wątpiła w możliwość wiecznego życia, ale nawet w to, czy uda się jej przeżyć następne pięć minut.
To była straszna noc boskiego gniewu wymierzonego przeciwko zegarom. Żaden nie ocalał. Dzień w pełni odsłonił straszliwe spustoszenie, jakie zostało uczynione w domu. Cała ekipa robotników wezwana z miasteczka trudziła się nad usunięciem skutków kataklizmu. Przybyli na miejsce zegarmistrzowie z niedowierzaniem kręcili głowami. Nie, mówili, tego z pewnością nie da się już naprawić. Trzeba było kupić nowe zegary. A on zrozumiał, że poniósł klęskę, że w ten sposób nie osiągnie niczego, prócz utraty służącej. Nie mógł się już jednak wycofać, nie mógł się poddać, nie mógł zrezygnować. Musiał pokonać czas.
Zamknął się na klucz w swoim pokoju. Głuchy na prośby i błagania Marty nie przyjmował żadnych pokarmów ani napojów. W jego głowie dojrzewał nowy plan. Postanowił użyć swojej mocy, aby przenieść się z powrotem w czasy młodości. Poszukiwał pomostu, który mógłby przerzucić między teraźniejszością a przeszłością, dzięki któremu mógłby zatryumfować nad czasem. W końcu znalazł. Było to tak oczywiste, że aż zaczął się zastanawiać, co było jego rzeczywistym celem. Czy przeniesienie się w młodość i pokonanie czasu, czy też przywrócenie na powrót do życia swojej młodzieńczej miłości, kobiety którą niegdyś szaleńczo kochał, a związek z którą został ostatecznie przerwany poprzez interwencję jego rodziców. Jako bóg miał niezaprzeczalne prawo, a może nawet obowiązek, do obu tych rzeczy. W końcu to Bóg stworzył człowieka, mężczyznę i niewiastę, stworzył znudzony nijakością nieba i ziemi, rozczarowany pospolitością fauny i flory. Stworzył ich na obraz i podobieństwo swoje, by móc wreszcie z kimś porozmawiać i podzielić się nieznośnym ciężarem swojej boskości. On to doskonale rozumiał. Rozumiał, że ich stworzenie było również ostatecznym dowodem jego boskości, jaki musiał przeprowadzić wobec wątpiących, zdroworozsądkowych aniołów i wobec samego siebie.
Jako bóg mógł i powinien ze strzępów wspomnień, tych paru przechowywanych gdzieś pamiątek, kilku listów i pukla włosów stworzyć, odtworzyć - niechaj teologowie spierają się później o słowa - tę dziewczynę. Powziąwszy decyzję, odemknął drzwi, w pośpiechu połknął wszystko, co podsunęła mu Marta, popił litrem soku pomarańczowego i zaczął przekopywać szafy w poszukiwaniu starych listów i pamiątek. Kiedy zebrał już wszystkie rzeczy przypominające mu dziewczynę, zamknął się na powrót w pokoju i rozpoczął ceremonię stwarzania. Położył na środku stołu pukiel zasuszonych włosów, wokół niego rozrzucił listy i fotografie. W prawym dolnym rogu ustawił figurkę Buddy, którą dostał kiedyś od niej w prezencie i głosem nie znoszącym sprzeciwu zażądał, aby pojawiła się teraz przed nim taka, jaką ją pamiętał. Musiał jeszcze kilkakrotnie powtórzyć przywoławcze zaklęcie, i już, powoli w jego serce zaczęło się wkradać zwątpienie, kiedy się wreszcie zjawiła. Była naga i jeszcze piękniejsza. Stanął osłupiały z radości i zachwytu. A potem rzucił się na nią z szeroko otwartymi ramionami, chcąc ją pochwycić, przycisnąć do swojego ciała i zasypać pocałunkami. Jego ręce przeszły przez nią jak przez powietrze. Była duchem nie posiadającym ciała. Łatwo sobie wyobrazić jego wściekłość i rozczarowanie. Jego pożądanie, ogromne pragnienie palące jego umysł i ciało miało pozostać niespełnione. Jej nagość raniła go do głębi. Był bezsilny, nie mógł nic zrobić. Podjął rozpaczliwe próby nadania jej ciała. Za wszystko winił błędną konfigurację przedmiotów na stole. Przesuwał więc pukiel włosów, listy, fotografie i figurkę Buddy we wszystkich możliwych kierunkach. Nie pomagało. Próbował dodawania nowych elementów: ziemi, gliny, pierza, wyciągnął nawet z kuchni fragment żebra cielaka, którego Marta przygotowywała na obiad. Miał nadzieję, że któraś z tych rzeczy odpowiada za brakujący aspekt materialny jego ukochanej. Nie osiągnął nic oprócz niewielkiej zmiany koloru jej oczu i włosów. W dalszym ciągu pozostawała duchem i o jakimkolwiek zbliżeniu fizycznym nie mogło być mowy. Musiał zadowolić się samymi rozmowami, wspominaniem dawnych czasów i snuciem czczych fantazji. Tak więc ostatecznie pokonał czas, ale materia stawiła mu opór nie do przejścia.
Wielokrotnie wykorzystywał swoją nową umiejętność przywoływania duchów z przeszłości. Wezwał do siebie ojca i zażądał wyjaśnień, czemu pewnego majowego ranka zabronił mu pojechać z kolegami na piknik - rzecz, którą doskonale pamiętał po tylu latach - po czym zbył go niecierpliwym ruchem ręki. Z matką odbył długą, wzruszającą rozmowę na temat swojego dzieciństwa. Rozmawiał z członkami bliższej i dalszej rodziny, dawnymi towarzyszami zabaw, nauczycielami w szkole. Nie odważył się przyzywać ponownie do siebie żadnej z swoich kochanek. Aż w końcu, znudzony kręceniem się w kółko wciąż w tym samym stuleciu, sięgnął po całe bogactwo postaci historycznych z minionych epok. Aleksander Wielki musiał się przed nim spowiadać z zabójstwa Parmeniona, Juliusz Cezar zwierzał mu się z samotności władcy, Cyceron pomagał odpisywać na lisy tych znajomych, którzy jeszcze do niego pisali, Machiavelli podsuwał szatańskie plany sposobów obcięcia poborów Marcie. Natomiast on łagodnie pouczył Hannibala, jak należało wygrać bitwę pod Zamą, Newtonowi uprzejmie przedstawił z grubsza zarys fizyki kwantowej, Ludwika XIV skarcił za nierozsądną politykę wewnętrzną, Napoleonowi wypomniał skłonność do przesady i pustych gestów. Wkrótce w całym domu rozlegał się głośny gwar uczonych dysput, jakie toczył z Platonem, Arystotelesem, Pitagorasem, Fryderykiem Nietzsche i wieloma innymi filozofami, wzywanymi według alfabetycznej kolejności z Małej Encyklopedii Filozofii. (W tym czasie w miasteczku już huczało od plotek).
I to mu się jednak znudziło, prawdziwe wyzwanie stanowiła bowiem materia, możliwość jej stwarzania i dowolnego kształtowania. Porażki na tym polu były jego głównym utrapieniem. Materia nie chciała mu się poddać. Materia odmawiała uznania jego statusu Demiurga. Pocieszał się, że podobnie było z czasem, że potrzeba jedynie cierpliwości i wytrwałości, i że w końcu musi dopiąć swego. Nie poddawał się więc i próbował dalej. Po paru dniach zaczął odnosić pierwsze, z początku drobne, sukcesy. Stworzył filiżankę do herbaty, flanelową koszulę, długopis i dwie kostki lodu do koktajli. Wszystkie te rzeczy były raczej dziełem przypadku, niż świadomej intencji twórczej, ale za to były jak najbardziej realne, można je było dotknąć i wziąć do ręki. Dodatkowo posiadały niezaprzeczalną wartość użytkową. Szczególnie przypadła mu do gustu flanelowa koszula. Nosił ją z dumą i prawie nigdy nie zdejmował. Kiedy znudził mu się jasnozielony kolor, zmienił go na niebieski. Potem na żółty, czerwony i różowy. Możliwość zmiany barwy przedmiotów zafascynowała go. Chodził po pokojach i przemalowywał je wielokrotnie. Marta musiała być bardzo zmieszana tymi nagłymi zmianami, ale zachowywała się, jak gdyby nic się nie stało. Parę razy pozwolił sobie na małą zabawę jej kosztem. Podchodził do niej i pytał się: "Jakiego koloru mamy dzisiaj jadalnię, Marto?". A ona jeszcze bardziej zmieszana odpowiadała: "Białego, zawsze była biała" lub "Niebieskiego, zawsze była niebieska", lub "Zielonego, zawsze była zielona." Nie mówił nic, tylko uśmiechał się tajemniczo i odchodził.
Z czasem zauważył, że większość ludzi jest ślepa na subtelne zmiany, jakie zaprowadzał w ich otoczeniu. Ludzie potrafili z uporem twierdzić, że przed chwilą stworzony przez niego obraz, wisiał w tym miejscu od lat, że przed chwilą stworzone przez niego drzewo zasadził ich ojciec, jeszcze jak byli dziećmi i tym podobne bzdury. Na początku denerwowało go to, ale później zaczęło bawić. Jedną z jego ulubionych rozrywek stało się spacerowanie po miasteczku, zaczepianie przypadkowych przechodniów i zadawanie im pozornie niewinnych pytań. Zmieniał nazwy ulic, dodawał i odejmował lata budynkom, stawiał pomniki, przebranżawiał sklepy, ustanawiał nowy bieg strumieni, znosił kładki i mosty, i przerzucał je w zupełnie nowych miejscach. Kształtował miasteczko w swoich rękach niczym bryłę gliny. Po czym zaczepiał przechodniów, pytał się o przed chwilą wprowadzone zmiany i z rozbawieniem słuchał ich pradawnych rodowodów, które musiały powstać w przeciągu zaledwie paru sekund. Nie pozwalał sobie jednak na żadne radykalne przemiany. Jego klasycystyczny umysł trzymał się zasady umiaru.
W miasteczku wszyscy uważali go za szaleńca, a on doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Bezdenna głupota mieszkańców wywoływała u niego tylko uśmiech pobłażliwości. Mógłby spuścić na to miasteczko wszystkie biblijne plagi, urządzić mu małą apokalipsę. Nie pozostałby tu kamień na kamieniu i pewnie reszta świata nawet nie zwróciła by na to uwagi. Ale głupota mieszkańców tylko pogłębiała jego rozbawienie. Ci ludzie byli ślepi i głusi, i śmieszył go upór, z jakim twierdzili, że tacy nie są.
Pokonał czas i pokonał materię. Teraz zastanawiał się, jaki powinien być jego następny krok. Czy powinien zmusić ludzi do uznania jego wielkości, zapanować nad ich umysłami? Czy powinien dokonać jakiegoś spektakularnego czynu, by ściągnąć na siebie uwagę całego świata? Zniszczyć słońce, zatopić Europę, nadać ziemi zupełnie nowy kształt? Mógł wszystko.
 | Ilustracja: Rafał Masłyk |
Aż wreszcie zrozumiał. To było logicznym i nieuchronnym ukoronowaniem wszystkich jego dotychczasowych przedsięwzięć. Wszystkie kroki prowadziły do tego punktu. Zapanowanie nad materią i zapanowanie nad czasem były koniecznymi warunkami wstępnymi do przystąpienia do tej gry. Gry ze śmiercią. Ta gra nazywała się Zmartwychwstanie. Musiał wystawić się na ten hazard, każdy bóg musi to zrobić. Musiał się unicestwić i pełen lęku oczekiwać, czy uda mu się powstać z martwych. To było ostatecznym testem boskości, a zarazem jej celem samym w sobie.
Tym razem nie było już nerwowego pośpiechu ani gorączkowych przygotowań. Zabrał się do rzeczy bardzo metodycznie. Długo zastanawiał się nad wyborem śmierci. Nie chodziło mu o to, aby była ona możliwie bezbolesna. Kierował się względami innego rodzaju. Sposób, na który się miał zdecydować, musiał być pewny i praktyczny. W żadnym razie nie mógł pozwolić sobie na zostanie niedoszłym samobójcą. Miał być praktyczny, to znaczy miał nie wymagać jakiś specjalnych przygotowań, które mogłyby zwrócić uwagę Marty, bądź też innych ludzi, i w rezultacie znacznie utrudnić mu przeprowadzenie jego zamysłu. Tak więc ostatecznie odrzucił myśl o otruciu i powieszeniu się (te sposoby nie wydały mu się wystarczająco pewne) i zastrzeleniu się (musiałby wpierw zdobyć broń palną). Zdecydował się na podcięcie żył. Być może przy tym wyborze istotną rolę odegrał pewien czynnik irracjonalny. W końcu nie sposób zaprzeczyć, że tryskająca czerwona krew robi wrażenie. Szczególnie na białym tle. Na dodatek ładnie i przekonująco łączy się z tradycją ofiar sakralnych. Osobiście uważał, że w ten sposób zachowuje największą kontrolę, nad tym, co będzie się działo.
Owego dnia wykradł z kuchni najostrzejszy nóż do krajania mięsa i zabarykadował się w swoim pokoju. Po czym przywołał Martę do siebie, a kiedy wreszcie przyszła, powiedział: "Teraz umrę Marto, ale nie grzeb mojego ciała, bo po trzech dniach powstanę". Potem skoncentrował się już tylko na ostrzu noża. Nie była to łatwa decyzja, bowiem w dalszym ciągu miał wątpliwości i bał się. Jakby z wielkiej oddali posłyszał jakieś szmery i szepty dwu szatanów.
Pierwszy szatan mówił: "Bez obawy, nie odważy się. Znam go wystarczająco dobrze. To nie jest człowiek silnego charakteru." Drugi szatan odpowiedział: "To jest człowiek szalony. Może ważyć się na wszystko. Musimy koniecznie coś zrobić, zanim będzie za późno." Po czym obydwa szatany zaczęły go kusić, by otworzył drzwi i nie robił żadnych głupstw.
Tylko zaśmiał się i powiedział, by poszli precz. Szmery i szepty faktycznie ustały, rozległ się odgłos odchodzących kroków. A on w dalszym ciągu stał. Przyłożył ostrze noża do nadgarstka lewej ręki, jednak nie przycisnął, ani nie pociągnął noża. Stał i się wahał.
Ta historia się jeszcze nie skończyła. Ona ciągle trwa. On w dalszym ciągu stoi i się waha. Wszystko zamiera w bezruchu i oczekuje na jego decyzję.
|
|
 |
|