Paweł Pluta |
Tam musi być jakaś cywilizacja |
Od redakcji: Czytelnicy pl.rec.fantastyka.sf-f dobrze znają surrealistyczne, tworzone jako ilustracje do bieżących dyskusji, humoreski i impresje Pawła Pluty. Do tej pory Paweł publikował na stronach Fandom i ja Joanny Zielińskiej oraz w Miesięczniku Śląskiego Klubu Fantastyki. Współpracę z Esensją Paweł rozpoczyna wspomnieniową gawędą o jesiennym konwencie Falkon który odbył się w Lublinie pod koniec ubiegłego tysiąclecia. [alx] |
 |
Piotr W. Cholewa dokonał czynu bohaterskiego. Nie bacząc na wczesną porę już o 8 rano wsiadł do pociągu, w którym ja czekałem na niego od dwóch i pół godziny, które zajmuje droga z Wrocławia do Katowic. Dzięki poświęceniu Piotra dalszą drogę na wschód przebyliśmy zatem razem. Na dworcu przechwyciła nas Ania Brzezińska, od której nauczyliśmy się podstaw sztuki korzystania z lubelskich autobusów. Dowcip, nie jedyny zresztą związany z tamtejszą komunikacją, polega otóż na tym, że w jednych kasuje się bilety, a w drugich płaci konduktorowi, za to numer linii jest ten sam. Zanim jednak wyszliśmy z dworca, Ania chciała się jeszcze upewnić, kiedy będzie tu musiała wrócić po Ewę Białołęcką i ta zachcianka wprawiła ją w niemałą konfuzję. Okazało się bowiem, że nie ma, przynajmniej w okolicach spodziewanej godziny, pociągu, którym by ona mogła przyjechać. Dopiero wnikliwa analiza rozkładu jazdy ujawniła istnienie ekspresu z Bydgoszczy, miasta rzeczywiście od Gdańska i Elbląga stosunkowo nieodległego, który najwyraźniej został zaszczycony obecnością Ewy.
Uspokojeni, wsiedliśmy więc do autobusu, który Ania prawie nam zafundowała, bośmy się z Piotrem zrzucili po chyba 20 i 50 groszy, a przejazd kosztował złotówkę, ponieważ to akurat był ten prywatny. Po kilku przystankach okazało się, że tu właśnie jest żółta poczta, pod którą czekała na mnie Agnieszka Szady razem z Kasią Chmiel i Cranberry, co zresztą było wyraźnie widać przez okno, więc wysiadłem, a autobus, jak to on, odjechał, tyle że jeszcze zdążyłem pokazać dziewczynom Anię i Piotra w środku, żeby im pomachały. Miejsce tego spotkania dobitnie świadczyło o egzotyce Lublina, bo dowiedziałem się, że umówiliśmy się pod baobabem, jakiego by to drzewo gatunku w rzeczywistości nie było, ale to i tak nic, skoro mogłaby to być ulica Dolna Panny Marii, bo i taką tam mają. Po krótkim zwiedzaniu ładnej, acz mocno odrapanej starówki udaliśmy się do następnego autobusu, ale tym razem kupując zawczasu normalny bilet. I tu pojawiła się doskonała okazja do wygłupienia się, ponieważ kiedy pani w kiosku zapytała, jaki chcę, rozwiewając moje nadzieje, że może są tu jakieś domyślne bilety, które będą pasowały do wszystkiego, nie pozostało mi nic innego, jak zapytać rozpaczliwie Agnieszki, co mam powiedzieć, a następnie powtórzyć, analizę treści zostawiając na spokojniejszy czas, że normalne trzydziestki. Potem się do tego okazało, że oprócz trzydziestek są też i dziesiątki, a oprócz normalnych są jeszcze osobne ulgowe dla uczniów, a osobne dla studentów. Dobrze chociaż, że różniące się ceną.
Te drobne pułapki nie przeszkodziły nam jednak w dotarciu na Falkon. Nie zniechęcił nas nawet zator przed wejściem, w którym samotny organizator zapisywał uczestników. Sytuacja poprawiła się, kiedy dowództwo przysłało mu wsparcie i można było już dostać się do środka. Skoro zaś już się nam to udało, zabraliśmy się za wieszanie rysunków Agnieszki i Kasi, wykorzystując jakieś harcerskie gablotki, z których eksmitowaliśmy co większe plakaty psujące nam kompozycję. Oczywiście zaraz zabrakło pinezek, ale na dnie owych gablotek dawało się znaleźć sporo zapomnianych szpilek, że o kanibalizowaniu tego, czym była przyczepiona oryginalna zawartość nie wspomnę. Nawet można było trochę tego osprzętu wspaniałomyślnie odstąpić spóźnionej nieco konkurencji wieszającej się po sąsiedzku. Oczywiście ich wystawa nie była taka ładna, jak nasza, szczególnie że nie mieli gazetki gwiezdnowojennej.
W końcu zabrakło jednak miejsca do przypinania i galerię trzeba było uznać za skończoną, więc zajęliśmy się obserwowaniem przybywających. A właśnie pojawiła się załoga 'Feniksa', która przywiozła ze sobą Maję Lidię Kossakowską, trochę później przelotnie mignął mi Ignacy Trzewiczek, zaginiony zapewne następnie gdzieś wśród graczy, bom go już później chyba ani razu nie widział, a wreszcie Ewa Białołęcka, którą najwyraźniej udało się wydostać z pociągu również przybyłej Ani Brzezińskiej. Oficjalne otwarcie konwentu przeczekaliśmy w ukrytym w podziemiach barku, którego lokalizacja wspomagała regulaminowe przepisy o prohibicji, bo ktoś, kto by je naruszył, albo nie trafiłby tam, albo nie znalazł drogi na zewnątrz, dopóki nie powróciłby do stanu ustalonego i byłby z nim spokój.
My większych problemów z wyjściem nie mieliśmy, więc mogłem oglądać z bliska, a poniekąd nawet nieco od środka, bardzo miły konkurs komiksowy, w którym uczestniczył znajomy wampir z Imladris. Wygrali go, to znaczy konkurs, nie wampira, Puszon z Removem, ale to dlatego, że wiedzieli, co mówił Predator ubrany w mundur Sędziego Dredda, podczas gdy Agnieszka Szady, jako kobieta delikatna i subtelna, nie czytuje komiksów tak samczo brutalnych. Zajęła więc miejsce drugie. Zdobywcy pierwszego, doliczywszy się jeszcze, kto miał więcej punktów w eliminacjach, ustalili między sobą kolejność i próbowali naciągnąć organizatora na jakieś porządne nagrody, a nie takie, jakie oni by dali.
Ale właśnie zaczynała się prelekcja Krzysztofa Grzywnowicza, któremu wszystko się kojarzyło z grzybami, a szczególnie halucynogennymi. Jedli je wszyscy i wszędzie, od Syberii po Andy, nie wyłączając Egiptu i Sahary, gdzie zapewne rosły od razu suszone, co i lepiej bo to zawsze łatwiej sproszkować a i transport łatwiejszy, bo lekkie. Jakoś tak po sąsiedzku Stanisław Wargocki, prawdziwy ksiądz, udzielał instrukcji jak egzorcyzmować to, co się w tych grzybowych wizjach przywołało. Tymczasem zaś Piotr Cholewa starał się odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Celtowie? Było z tym sporo problemów, ponieważ sam tego nie wiedział, chociaż widziałem w pociągu, że bardzo usiłował się dowiedzieć. Teorie były różne, próbujące również wytłumaczyć, dlaczego nie Skandynawowie, skoro ich mitologia też jest ciekawa, ale do jakiegoś konkretniejszego wniosku nie udało się dojść, tyle że posłuchaliśmy o irlandzkich sposobach na przemyt i o tym, jak to szkoccy nacjonaliści ukradli ćwierćtonowy kamień poniekąd spod dostojnego tyłka królowej brytyjskiej. A właściwie to dowiedzieliśmy się że ukradli, ale jak to w dalszym ciągu nie wiadomo, szczególnie że nikt nie zauważył, kiedy go wynosili.
Potem zabłądziliśmy jeszcze na konkurs pokazywanek, odbywający się w sali ze złowieszczymi pozostałościami konkursu cthulhustycznego na tablicy, ale na krótko, i po następnej wizycie w barze wezwaliśmy dwie taksówki, których kierowcy poinstruowani pierwszy konkretnym adresem, a drugi poleceniem jazdy za tamtym samochodem, dowieźli nas przez nocny Lublin do domu.
Następny dzień zaczął się od konkursu o wiedźminie. Prowadzący go mieli doskonałą zabawę, nieco mniejszą chyba uczestnicy i widzowie, a to ze względu na zestaw pytań. Zaczynały się one zwykle od "wymień wszystkich" i powstały zapewne prostym, ludowym sposobem poprzez wypisanie z książek wszystkich słów zaczynających się dużą literą i po sprawdzeniu, czy przed nimi nie ma przypadkiem kropki lub innego znaku końca zdania umieszczeniu ich w spisie odpowiedzi. Skutkiem było to, że chyba mało kto przekroczył cztery punkty na kilkanaście możliwych, zwycięzca zdobył ich siedem, a pierwszy zdobyty przez kogokolwiek pojawił się jakoś tak w okolicach trzeciej kolejki. Ale nic to, zaraz po wiedźminie pojawił się Robin Hood. Według programu miał o nim opowiadać Puszon, ale okazało się to tylko chwytem reklamowym, ponieważ w rzeczywistości prelekcję prowadziła przede wszystkim Magda Filar. Opowiadała o historycznych śladach znanego rozbójnika, pokazywała zdjęcia lasu Sherwood, z którego niestety ostał się głównie jeden duży dąb, a wreszcie dotarła do Robina w sztuce. Zgromadzeni na sali starcy z rozczuleniem wspominali swoje młode lata, czyli czasy, kiedy Robin Hoodowie w serialach byli prawdziwymi Robin Hoodami, szeryf prawdziwym szeryfem, a Guy z Gisbourne jednym z najwspanialszych durniów w historii.
Ponieważ jednak nic nie trwa wiecznie, również prelekcja Magdy i Puszona dobiegła końca. Strata była jednak niewielka, bo zaraz wziął się do roboty Artur Szrejter. Mówił, jak to on, o Wikingach, a dokładniej o ich życiu pozagrobowym, bo to doczesne to chyba wszyscy w przybliżeniu znają. Życia te łączyły się, jak się okazało, w rocznicę śmierci Wikinga lub pani Wikingowej, kiedy to rodzina zbierała się przy grobie i cieszyła się. Oczywiście nie z tego że z solenizantem mają spokój, aczkolwiek tych motywacji wykluczyć także nie można, ale z tego, że jest już w Walhalli i świetnie się bawi. Problem polegał na tym, że dotyczyło to tylko mężczyzn, bo kobietom na tamtym świecie było znacznie mniej przyjemnie, więc nie do końca wiadomo, z czego się Wikingowie cieszyli na grobach damskich, no ale może z tego, że gorzej już nie będzie.
W czasie spotkania z Arturem organizatorzy przygotowali niespodziankę, polegającą na zebraniu wszystkich w sali gimnastycznej i przekazaniu doniosłej wiadomości o tym, że prohibicji należy przestrzegać, co zresztą praktycznie wszyscy czynili. Niestety mało kto cokolwiek usłyszał, a to ze względu na straszliwy hałas dokoła, ale efekt był, trzeba przyznać, znacznie bardziej widowiskowy niż banalne poinformowanie każdej sali z osobna. W każdym razie, ochłonąwszy w barze po wikińskich zaduszkach, udaliśmy się na następny punkt programu, na konkurs ogólnofantastyczny. Tym razem pytania były bardzo udane, nie za banalne, ale chyba zawsze był na sali ktoś, kto znał odpowiedź. Za to drakońskie kary, jakimi zagrożone było podpowiadanie, skutecznie zgłuszyły widzów, bo jakoś nikt nie chciał, co i dobrze, sprawdzać, czy rzeczywiście wyleciałby z sali za nieopatrznie zbyt głośno powiedziane słowo, więc wokół panowała martwa cisza, co i źle. Twórczym rozwinięciem tych reguł było takie ocenianie odpowiedzi, że jedna z grup, po szczególnie udanym werdykcie prowadzącego, wyszła, nie bez racji, obrażona z sali.
Znacznie łagodniej traktowała swoich gości Ania Brzezińska, chociaż Greg z PWC, a i jam się, wstyd przyznać, do nich dołączył, wspominaliśmy, nieco jej przeszkadzając, słynnych wynalazców. Głównie rosyjskich, jak Atomowa i Wodorowa, twórców specjalnych rodzajów bomb, tudzież Choinkowa, którego dziełem jest zminiaturyzowana bombka, ale był i Ormianin chyba, Gazowan, który opracował wodę, podobnie jak znowu Rosjanin Sodow, a nawet trafił się nasz rodak Płatnicz, twórca karty swojego imienia. Ania w każdym razie dość wprawnie nas spacyfikowała i opowiedziała o tym, jak się umierało w dawnych czasach. Oczywiście nie biologicznie rzecz biorąc, w tej dziedzinie nie poczyniono raczej wielkich zmian, ale społecznie. Bo tu różnice były, wtedy śmierć przytrafiała się znacznie częściej, toteż i bardziej ludzie byli do niej przyzwyczajeni. Dla ścisłości, śmierć przytrafiała się częściej nie osobiście zainteresowanemu, tylko jego otoczeniu, przy którego pomocy ów pechowiec do drogi na tamten świat się przygotowywał. Toteż, chociaż mało komu się tam spieszyło, jakoś łatwiej było chyba przyjąć do wiadomości, że za którymś razem już się nie uda wykręcić. Jak z każdej porządnej dyskusji, tak i z tej wynikł najpierw jeden wątek poboczny, dotyczący techniki takiego obcinania dużej liczby kończyn, żeby delikwent to przeżył, co podobno niekiedy praktykowano po zwycięskiej bitwie, a następnie zeszło dziwnym sposobem na temat matriarchatu. Pojawił się otóż człowiek twierdzący, że coś takiego nigdy nie istniało, a to co istniało, to nie był matriarchat. Obecne na sali panie zaprotestowały, dołączyli się niektórzy panowie, a potem zaczął się obok konkurs gwiezdnowojenny i nie wiem, jak się to wszystko skończyło.
Na długo już przed tym konkursem Kasia Chmiel wyrażała swoje niezadowolenie z upadku obyczajów, objawiającego się zadawaniem pytań głównie na podstawie gwiezdnowojennych książek albo i gorszych źródeł, przy niemal całkowitym ignorowaniu filmów. Nie da się ukryć, że faktycznie takie podejście do sprawy odcina wszystkich, którzy nie czytują tego rodzaju nadmuchiwanych cykli, w dużej części zresztą wątpliwej jakości, bo choćby umieli narysować każdą klatkę z osobna, to nazwy producenta TIE Fighterów tam nie znajdą. Nie należy jednak przypuszczać, że Kasia w konkursie nie wzięła udziału. Otóż jak najbardziej, razem z Agnieszką i Magdą, aby bronić barw dawnej republiki, jeszcze sprzed czasów imperium nowelizacji i pochodnych. Kiedy konkurs się rozpoczął, przewidywania się spełniły. Pytania w większości pochodziły z różnej maści apokryfów, a przy odpowiadaniu wymagana była idealna precyzja, sięgająca aż po różnice między 'sabre' i 'saber'. Dziwnym trafem wymagania jakościowe były znacząco redukowane, jeżeli akurat chodziło o niejasności w pytaniach, a nie odpowiedziach.
Zwalczywszy jednak i ten konkurs, mogliśmy udać się do Ewy Białołęckiej, opowiadającej o dzikich dzieciach. Nie chodziło bynajmniej o dzisiejszą młodzież, taką jak Cranberry usiłująca z szafki na końcu sali dyskutować z Ewą, ale o faktycznie istniejących Tarzanów i Mowglich, wychowywanych przez zwierzęta. Największe zdumienie wzbudziło dziecko żyjące w stadzie gazeli, a to głównie ze względu na niezbyt imponującą prędkość ludzkiego biegu. Ktoś sobie jednak przypomniał z opisów, że w razie konieczności chłopiec łapał po prostu najbliższą za szyję, a gazela go ciągnęła. Przypuszczenie, że łapanie za szyję służyło mu również do zdobywania pożywienia nie zyskało większego poparcia i kwestia, czy odżywiał się tylko trawą, czy jeszcze czymś więcej pozostała nierozstrzygnięta. Opowiedziawszy dodatkowo jeszcze o kilku, oględnie mówiąc, patologiach społecznych, w tym o najsłynniejszej, czyli Kasparze Hauserze, Ewa zakończyła prelekcję, a dla części z nas także i cały dzień. Za to na inną część trzeba było czekać do drugiej w nocy, chociaż przyznać trzeba, że prowadząc miłe rozmowy między innymi o wadach i zaletach różnych sieci telefonii komórkowej, oraz o bractwach rycerskich przyzwoitych, i takich noszących glany owinięte misiem.
A niedziela znowu zaczęła się od Jarosława Grzędowicza. Słuchacze co prawda przychodzili falami, wprawiając go w rozpacz, bo stale musiał powtarzać, co mówił, ale jakoś to przetrzymał. Przetrzymał nawet Konrada Lewandowskiego, który zakończywszy wcześniej swoje spotkanie przyszedł popatrzeć, co robi konkurencja. A Jeremiasz jak zwykle mówił ciekawie, uspokajając tylko co jakiś czas siedzącego przy drzwiach Andrzeja Pilipiuka bawiącego się pistoletem. Podobno zabawkowym, ale kto go tam wie. Na szczęście schował go akurat wtedy, kiedy w drzwiach pojawił się tajemniczy osobnik z kamerą filmową, który stanął na środku sali, nakręcił jakiś podejrzanej treści napis będący normalną miejscową dekoracją, potem nas, siedzących naprzeciwko, aż wreszcie wyszedł. Wtedy mogliśmy spokojnie podjąć przerwaną dyskusję, w tym momencie chyba akurat o ludziach bez skafandrów w próżni.
Po Jeremiaszu przyszła kolej na Maję Lidię Kossakowską z jej, ostatnią już w falkonowym cyklu opowieści o życiu pozagrobowym, prelekcją. Tym razem słuchaliśmy o tym, jak to wyglądało na wschodzie, przy czym okazało się, że cała grecka mitologia to jeden wielki plagiat. Chwilowo wygląda na to, że oryginały wymyślili Persowie i inni Babilończycy z tamtych okolic, ale może się jeszcze okaże, że i przed nimi ktoś był. W każdym razie, jak ktoś tam umarł, to w odróżnieniu od Wikingów zawsze źle trafiał. Nawet nie, żeby ktoś go po śmierci jakoś szczególnie męczył, ale było tam po prostu strasznie nudno. Dlatego rodzina musiała się swoimi zmarłymi zajmować, bo inaczej przychodzili im zawracać głowę. Zresztą dobrze, jeżeli na zawracaniu się kończyło, bo i urwać mogli. Co ciekawe, do świata zmarłych mogli trafić również bogowie i nawet im się to nieszczególnie uśmiechało.
Na Mai właściwie Falkon się dla nas skończył, bo spotkanie z Andrzejem Pilipiukiem wypadło wtedy, kiedyśmy poszli na obiad, tudzież odprawić kogo trzeba pociągiem do Warszawy, Łodzi, albo i Elbląga. Wróciliśmy jednak jeszcze na oficjalne zakończenie z rozdaniem nagród. W ramach zapewne kontynuowania tradycji oryginalnych rozwiązań konkursowych, przy rozdawaniu nagród laureaci nie byli wywoływani imiennie, ale większość pamiętała jakie zajęła miejsca. Potem trzeba było zebrać galerię, lekko w niekontrolowany sposób zdekompletowaną, co zresztą nawet Agnieszkę ucieszyło jako objaw uznania dla jej prac, a następnie zapanowało ogólne odrętwienie pokonwentowe. Wykorzystałem tą chwile spokoju, żeby się dowiedzieć, jak właściwie Cranberry ma na imię, bo się to kiedyś może przydać, a później pozostało tylko jakoś przetrzymać pięć godzin do odjazdu pociągu.
|
|
 |
|