 | Ilustracja - Andrzej Diaczuk |
*
Pachnące strużyny spadały spod kozika. Uśmiechnięta księżniczka, wypłukana z błota w strumieniu spoglądała okrągłymi oczyma, jak z lipowej szczapki z wolna wyłania się dzielny rycerz. Już widać mocarne ramiona, dumną głowę. Gdyby mogła, uśmiechnęłaby się szerzej. Dzielny rycerz mógł się podobać, zapowiadał się na dzielnego wojownika.
Obok siedzieli rzędem zły czarodziej, sam książę pan i czarny charakter.
Brzydka dziewczynka pracowała z pasją. Brązowe oczy ze skupieniem obserwowały klocek, obracany w przekreślonej nabiegłą krwią pręgą dłoni. Już mniej zaognioną, liście babki pomogły.
Już niedługo, księżniczko, niedługo już przybędzie twój brat, z dziedzictwa wyzuty nocą. Pokona złego czarownika, pokona zły czar i ludzką zawiść. A ty, czarowniku, nie krzyw tak warg w złym uśmiechu, już bliski twój koniec.
Teraz trzeba precyzji. Delikatnie naciskała ostrze, strużyny były coraz drobniejsze. Już można poznać misiurkę z wymykającym się spod niej kosmykiem jasnych włosów.
*
Sensacji nie było, lecz nieliczni o tej porze ludzie schodzili z drogi, chowając twarze jak od uroku. Armagh był przyzwyczajony. Wszyscy wiedzieli, kim jest, kto mógł przybyć samotnie przed otwarciem bram. A komuś, kto ma tak często do czynienia z czarownicami, lepiej schodzić z drogi. Inaczej można zarazić się złem, które bez wątpienia i na niego nieco przelazło. Jak pchły.
Jak zwykle plotka uprzedziła jego przybycie. Jak zwykle widział przed sobą lęk. Lęk przed zaraźliwym złem. Lęk przed tym, że może wskazać na człowieka, oskarżyć o konszachty z diabłem. Zaprowadzić tam, skąd nie ma powrotu.
Lęk przed łowcą czarownic. Przed łowcą, który stokroć okrutniejszy jest dla służek szatana, stokroć okrutniejszy od sądów świeckich i kościelnych. Który zło zabija od razu, nie dając szansy wyrzeczenia się szatana, szansy wyznania win, przez co i duszę wiedzie na niechybne potępienie. Nie dając oczyszczającego cierpienia.
Był przyzwyczajony. Wiedział, że jeśli chodzi o kontakty towarzyskie, to jego sława dorównuje katu. Taka praca.
Wilfried był wyjątkiem. U setnika łowca czarownic nie zauważył tego przymilnego, psiego spojrzenia, jakim zwykle obdarzali go ludzie, z którymi musiał rozmawiać. Możnych zleceniodawców nie wyłączając. Nie zobaczył wyniosłości i odrazy. W zachowaniu żołnierza był respekt przed wyżej postawionym, ale nic poza tym. Nie było zabobonnego lęku, w ukradkowych spojrzeniach Armagh łowił tylko ciekawość.
Wywleczony z posłania przez uporczywe walenie w zamknięte okiennice karczmarz był zbyt zaspany, by się bać. Nie skojarzył jeszcze, kogo będzie gościł w swych progach. Dostrzegł tylko dwóch mężczyzn o postawie żołnierzy, którzy zapragnęli napić się z samego rana. Nic dziwnego, a w ostatnich czasach nie do pogardzenia. Obroty w karczmie ostatnio bardzo spadły, ludziom w mieście nie było do śmiechu.
Wszystko poszło sprawnie. Gdy dostali wreszcie duży dzban parującego grzanego piwa, w pustej izbie towarzyszyły im tylko wyjątkowo rozpanoszone szczury.
Armagh zmarszczył brwi. To typowe. W miastach zagrożonych przez czary pierwszą ofiarą padały koty. Jak powszechnie wiadomo, koty były wyjątkowo często narzędziem diabła, na usługach czarownic. Pozbywano się ich najwcześniej, nie dając nawet szansy na wyparcie się błędów. Co prawda, kotom niezbyt na tym zależało.
Łowca odpiął pas z bronią, położył na ławie obok siebie. Setnik przyjrzał się mieczowi z mimowolnym podziwem. Broń musiała kosztować kilka dobrych grzywien. I to nie z racji zdobień, których była pozbawiona.
Mała głowica świadczyła o tym, że klinga musiała być bardzo lekka. Przy półtoraręcznej, bastardowej rękojeści i długości samej klingi dowodziło to jednego, że klinga jest bardzo lekka, może nawet ażurowana. Wykuć ją musiał wielki mistrz w swym zawodzie. I z nie byle jakiego materiału.
Rękojeść obciągnięta jaszczurem nosiła wyraźne ślady zużycia. Na pierwszy rzut oka widać było, że nie jest to broń paradna. Wilfried pomyślał mimo woli, dla jak wielu ludzi błysk tej klingi był ostatnim widokiem.
Piwo było niezłe, widać skrzaty nie zdążyły jeszcze narobić szkód. Zagrzane z żółtkiem i korzeniami.
- No, to do rzeczy - Armagh odstawił gliniany kubek, butem odepchnął bardziej natarczywego szczura. - Opowiedz, co się tu dzieje...
Zawahał się, patrząc na rozmówcę spod ciężkich brwi.
- Ale najpierw powiedz mi jedno...
Opuścił wzrok na stół, palcem umoczonym w piwie kreślił coś na pociemniałym ze starości dębowym blacie.
- Wiesz, kim jestem, prawda? - to nie było pytanie, to było stwierdzenie. - Wiesz, co robię?
Setnik skinął głową, bez komentarza.
- Wiesz, a się nie boisz. Nie odwracasz głowy - Armagh mówił cicho. - Nie wyczuwam odrazy. Dlaczego, Wilfridzie?
- Skąd wiesz, jak mnie zwą?
Szybkie spojrzenie spod opuszczonej głowy. Lekceważący gest.
- Mówiłeś mi...
Setnik milczał. Dałby głowę, że nie mówił. Może któryś ze zbrojnych? Nie, niemożliwe, nikt nie zwróciłby się imieniem.
- Odpowiedz. Wiesz, co robię...
- Wiem - odparł wreszcie Wilfried. - Tropisz wiedźmy. Znajdujesz. I zabijasz.
- Więc?
Setnik pociągnął ze swego kubka, zwlekając chwilę z odpowiedzią.
- Więc nic - mruknął wreszcie. - Ktoś to musi robić. Ja też zabijam, kiedy mi każą. I kogo każą. Niech więc każdy pilnuje swego nosa.
- To wystarczy?
Chwila ciszy. Nie, nie wystarczy, pomyślał Wilfried.
- Nie wystarczy - setnik sam dziwił się, że to powiedział. Nie powiedziałby o tym nikomu, poza tym mrocznym człowiekiem, przed którym szła mroczna sława. - Zabijasz. Szybko. Nie tak, jak...
To bluźnierstwo, durniu, pomyślał żołnierz. To zaprzeczanie naukom Kościoła. To się, kurwa, źle skończy. Ogień i cierpienie oczyszcza duszę. To łaska dla zbłąkanych. Nieprawda, to tylko... A co tam, było nie było...
- Zabijasz szybko - dokończył twardo. - Nie męczysz. Nie prowadzisz na śmierć ku uciesze gawiedzi. Teraz możesz powtórzyć to opatowi. Pieprzę to, śmierć jednaka...
- Nie jednaka, jak doskonale wiesz - Armagh uniósł głowę. - Nie obawiaj się. Nie powtórzę...
Zaśmiał się zgrzytliwie.
- Nie wspieram konkurencji.
Setnik nie odetchnął z ulgą. Siedział tylko zastanawiając się, co jest takiego w tym dziwnym człowieku. Co nakłania do zwierzeń, do wyjawiania najtajniejszych myśli. Niebezpiecznych myśli.
- Czego chcesz ode mnie? - spytał po chwili. - Cóż może powiedzieć ci ktoś taki, jak ja, prosty wojak, co dalej czubka własnego miecza nie widzi?
Łowca uśmiechnął się.
- Chcę wiadomości - odparł. - Lepszych nie uzyskam od nikogo.
Wilfried parsknął niegrzecznie.
- Co też, mistrzu, gadacie! Czekają tu was od wielu dni, czekają, jak zbawienia... Jeno ty pomóc możesz, o tym już się przekonali. Wnet patrzeć, jak na komnaty wezwą, sami wszystko wyjawią. Może i na ucztę...
Armagh pokręcił głową. Takich jak on można potrzebować. Można wynająć. Ale nie zaprasza się ich na komnaty.
*
Łowca miał rację. Nie było uczty. Nie wprowadzono go na komnaty, nawet do zamkowej sieni. Został przyjęty przez jednego z książęcych zaufanych, tych niższego autoramentu. Na podwórcu okolonym murami, obok przechylonego wozu z pękniętą widocznie osią i kupą końskiego nawozu.
Książęcy zaufany niższego autoramentu był okazem typowym. Niski, łysy, z lisią gębą i takimż rozbieganym spojrzeniem. Widać niezwyczajny załatwiania bardziej skomplikowanych spraw, z przyzwyczajenia taksował sakiewkę wiszącą u pasa rozmówcy. Łapówki były dziedziną, na której znał się najlepiej.
Armagh słuchał z wyrazem uprzejmego zainteresowania na twarzy, dzieląc je pomiędzy rozmówcę i muchy kłębiące się nad kupą nawozu. Jedno i drugie brzęczało równie natarczywie.
Nie dowiedział się niczego, czego by nie usłyszał od Wilfrieda, ani sam się nie domyślał. Niczego, co pomogłoby w wykonaniu zlecenia. Kiwał uprzejmie głową, gdy łysy dworak wyliczał wszystkie nieszczęścia, jakie spadły na gród. Myląc szczegóły zresztą, a niekiedy bezwstydnie ubarwiając.
- ... za uwolnienie miasta od złego i wiedźmy lub wiedźm do zguby przywiedzenie dziesięć sztuk srebra! - dokończył wreszcie lisia gęba i potoczył wkoło dumnym spojrzeniem.
Łowca milczał, całą uwagę poświęciwszy rozpadającemu się, przechylonemu wozowi. Po dłuższej chwili dworak zaczął się denerwować.
- Dziesięć sztuk srebra, powiadam! - powtórzył wreszcie z naciskiem. - Słyszycie? Co się tak na ten wóz gapicie, kołodziej jesteście, czy co? Słyszycie, co mówię?
Armagh spojrzał na niego.
- Mistrzu... - poddał uprzejmie.
Dworak stropił się nieco. Zaczął żałować swych słów, przypomniawszy sobie, z kim rozmawia. Że nie jest to zwykły petent, na którego można z góry, żeby łapówka była większa. Zastygł z otwartymi ustami.
- Ile mówiliście? - spytał Armagh, zniecierpliwiony.
- Dziesięć sztuk srebra! - dworak nadął się dumnie, starając się spojrzeć na łowcę z góry. Było to trudne, wzrostu był raczej nikczemnego. Lecz rozmowa o pieniądzach sprawiła, że poczuł się znowu na pewnym gruncie.
Armagh odwrócił się, nie zaszczycając spojrzeniem ani łysego, ani kupy nawozu. Ruszył do bramy.
- Hej, a dokąd to? - obruszył się dworak. Po chwili zmitygował się.
- Mistrzu... - dodał niepewnie.
Łowca przystanął na chwilę.
- Zaszła, jak widać, pomyłka - stwierdził sucho. - Nie traćmy więcej czasu, nie ma sprawy...
Dworak zabiegł mu drogę.
- Ależ... Ależ co wy?
Za każdym razem tak samo, do znudzenia tak samo. Armagh miał tego serdecznie dosyć. Miał dosyć rozmów na dziedzińcach, zakurzonych i błotnistych, z kupą nawozu lub bez. Miał dosyć czekania na pańską łaskę.
Miał dosyć różnych zaufanych. Byli różni, łysi i kędzierzawi, mali i duzi, o chytrym, lisim wzroku i o spojrzeniu niewinnego dziecięcia. I zawsze próbowali skręcić coś dla siebie.
- Zajmuję się moim fachem od wielu lat - stwierdził chłodno, by nie przedłużać sprawy. - Wszyscy wiedzą, ile biorę. Nie czynię z tego tajemnicy, cena stała. Posłaniec, który mnie tu wezwał został o tym uprzedzony. I zapewnił, iż książę wie i godzi się bez zastrzeżeń. Masz mi coś do powiedzenia, dobry człowieku?
Dobry człowiek spojrzał z nienawiścią. Nienawiść po chwili przeszła w poczucie wielkiej, niezawinionej krzywdy, odbite wyraźnie w rozbieganych oczach.
- Zaszła pomyłka, mistrzu - mruknął ponuro dworak z widocznym trudem. - Dwadzieścia, naturalnie...
- Od sztuki - dodał Armagh, patrząc badawczo.
Zaufany księcia od mniej ważnych spraw tylko wymuszenie kiwnął głową.
- Znaczy, dogadaliśmy się - łowca klepnął dworaka w ramię. - Mimo tej godnej pożałowania pomyłki. Widzicie, dobry człeku, ile znaczy dobra wola...
- To zabierajcie się, mistrzu, do roboty - ze złością odparł łysy. - Nie stójcie tak, nic tu po was.
- Zaraz, nie omówiliśmy jeszcze istotnych szczegółów...
Zaufany splunął pogardliwie.
- Szczegóły to już mnie nie obchodzą - spojrzał wyniośle. Widać niezawiniona niczym krzywda przytłumiła inne uczucia. - Wasza sprawa, jak będziecie czarownice łapać, i jak je sprawiać. Nam to za jedno. Ino szybko się sprawcie, bo czekać nam się już cni. Wyników nie będzie, to i z pieniędzy nici!
- Nie zrozumieliście mnie - łowca popatrzył pobłażliwie. - Nie o takie szczegóły chodzi. Widzicie, te dwadzieścia, od sztuki, przypominam, to tylko zapłata. Teraz jeszcze sprawa kosztów...
- Jakich kosztów?! - wrzasnął dworak, aż za murem spłoszone wrony zerwały się z szubienicy. - Jakich kosztów, kurwa mać?!
- Wprawdzie nie twój zasrany interes, ale nich ci będzie...
Łowca począł wyliczać, zginając kolejno palce.
- Nocleg i spyża dla mnie, to raz. Obrok i stajnia dla konia, to dwa. Wino, to trzy. Normalnie pijam raczej piwo, ale macie tu podłe. Dziewki, to cztery...
Dworak czerwieniał coraz bardziej.
- To będzie razem... - Armagh zmarszczył brwi. - Zaraz... Niech będzie, półtora dziennie...
Widząc iż łysy zaczyna fioletowieć dodał pobłażliwie:
- Dziewki nie mogą być byle jakie...
Następnych parę chwil książęcy zaufany wyrzucał z siebie słowa bez związku. Armagh po chwili miał dosyć.
- Posłuchaj, dobry człowieku. Takie są koszta, i już. Jeżeli ci się nie podoba, to wracam. A ty pójdziesz do swego pana i wyjaśnisz, że zaszła pomyłka. Że zaproponowałeś mi połowę...
Z dworaka nagle uszło powietrze. W samą porę, bliski był zatchnięcia się własną złością.
- Na pocieszenie powiem ci, że od trzech sztuk w górę jest rabat. - dodał łowca spokojnie. - To ta dobra wiadomość. Zła jest taka, że jeszcze nigdy nie robiliśmy interesów. W związku z tym za jedną sztukę płacicie z góry. W przyszłości, kto wie? Może dogadamy się co do płatności odroczonych...
Dworak był zbyt zdruzgotany, by się kłócić.
- Tylko szybko znajdź jakąś, bo jak nie... - burknął, by zachować resztki godności.
- Znajdę, nie martw się - odparł Armagh. - Bywajcie, mój dobry człowieku. Robić z tobą interesy to czysta przyjemność.
Odwrócił się od mruczącego coś pod nosem człowieczka z lisią gębą i odszedł.
- Znajdę... - mruknął do siebie, pochmurniejac. - Zawsze się jakaś znajdzie...
*
Łowca miał rację. Opat pojawił się ledwie Armagh zdążył zasiąść nad kubkiem wina w dziwnie pustej, jak na tę porę dnia karczmie.
Najpierw w drzwiach stanęło dwóch dziwnych osobników, ni to mnichów, ni to żołnierzy. Głowy mieli wprawdzie wygolone, strój przypominał kuse habity, lecz pasy obciążone krótkimi mieczami nie były zwykłym ekwipunkiem mnichów czy kleryków. Gęby również dziwnie kontrastowały z tonsurami i wielkimi krzyżami zwisającymi na piersiach.
Stanęli w wejściu, usiłując przebić wzrokiem mroczną, nisko sklepioną izbę, zasnutą dodatkowo dymem z wielkiego komina. Po chwili, nie zwracając uwagi na siedzącego łowcę ani na wybiegającego im naprzeciw karczmarza, skrupulatnie zlustrowali całe pomieszczenie, zaglądając we wszystkie kąty i płosząc szczury. Po czym wybiegli.
Armagh nie poświęcił im uwagi, zajął się swoim kubkiem. Wiedział, że za chwilę pojawi się właściwy gość.
Pojawił się. Mimo ciepłego dnia w długim, sięgającym do ziemi płaszczu, z kapturem narzuconym nisko na oczy.
Łowca wstał z ławy. Skłonił się przesadnie.
- A cóż to za nieznajomy? - zdziwił się obłudnie na cały głos. - Azaliż sam wielebny opat raczył zaszczycić ową skromną karczmę? Hej, gospodarzu, wina dla wielebnego opata! Ino lepszego, niż to...
- Ciszej! - dobiegło spod kaptura.
- A to czemu? Zaszczyt to dla mnie niebywały przecież, tak znakomitą osobą w jednej izbie przebywać... Rad bym pochwalić się...
Opat ze złością odrzucił kaptur z łysiny.
- Zamknij się, Armagh! - syknął z wściekłością.
Usiadł na ławie, dłonie zaciśnięte w pięści położył na stole. Jak na tak niskiego mężczyznę dłonie miał wielkie, szerokie, o krótkich, serdelkowatych palcach. Armagh przestał błaznować, usiadł naprzeciw, zajął się swoim kubkiem.
- I co, nie spytasz z czym przychodzę? - warknął wreszcie opat, przerywając przedłużającą się ciszę. Łowca pokręcił głową.
- Nie spytam. Sam mi powiesz.
Zasłużony w walce ze złymi mocami kapłan sapnął tylko. Uświadomił sobie po raz kolejny, że jest na łasce tego zarozumiałego skurwysyna, który siedzi teraz przed nim z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Wiesz, że cię nie lubię - zaczął wreszcie z trudem. - Nie, to mało powiedziane. Nienawidzę cię, a ty dobrze wiesz za co. Temu co robię, oddałem całe życie, całe swoje siły. Całą wiarę. Bronię świata przed szatanem, narażam swą duszę nieśmiertelną i mdłe ciało. Babrzę się w gnoju, tylko po to, by chwałę Bożą powiększać, przed złem ludzi bronić. By dusze tych nieszczęsnych kobiet, przez diabła opętanych ratować... By szansę im dać, szansę wyparcia się grzechu, by przed sądem Pańskim stanąć mogły... A ty...
Zgrzytnął zębami, splunął na zakurzoną polepę. Sapał przez chwilę coraz głośniej.
- Ni krępuj się - zachęcił go łowca beznamiętnie. - Powiedz, co ja... Zresztą, nie musisz, i tak wiem. Wielebny ojcze... - dodał po chwili złośliwie.
Opat zacisnął serdelkowate palce jeszcze mocniej.
- Zamiast Bogu swą służbę ofiarować, ty dla zarobku, dla marnych sztuk srebra... Dlatego twe czyny Bogu są niemiłe...
Armagh nie przerywał. Ich drogi zeszły się już trzykrotnie. Już trzykrotnie miał okazję wysłuchać, co świątobliwy mąż sądzi o jego zajęciu i o nim samym. Za pierwszym razem myślał, iż opatem kierują przyziemne, egoistyczne motywy. Potem zmienił zdanie. Niestrudzony pogromca szatana święcie wierzył w swe posłannictwo. Jego nienawiść nie była trywialną niechęcią dla konkurenta.
Gdy Armagh przekonał się o tym, przestał dyskutować. Wiedział, że fanatyka nie można przekonać. Można go tylko zabić. Zaś za opata nikt by nie zapłacił, wręcz przeciwnie.
- Skończyłeś? - wtrącił tylko, gdy monolog duchownego zaczął się przedłużać.
Opat stracił wątek. Sapał tylko, po chwili wytarł kąciki ust. Kiedyś zatchnie się, pomyślał łowca. Zbyt serio podchodzi do życia.
- Brzydzę się tobą - to chyba już był koniec. - W piekle gorzeć będziesz, jako te wiedźmy... Nie w imię Boże, jeno dla zysku...
Łowca pociągnął z kubka.
- Już to kiedyś omawialiśmy - uciął sucho. - Jak i inne sprawy. Mnie nie interesuje ich dusza nieśmiertelna. Ja rozwiązuję problemy, dusza nie ma z tym nic wspólnego, przynajmniej dla mnie. Martwa wiedźma to martwa wiedźma, nie szkodzi więcej, nawet, jak przed śmiercią złego się nie wyparła. I za to mi właśnie płacą. To szybciej, a w ogólnym rozrachunku chyba i taniej.
Wielka pięść o serdelkowatych palcach grzmotnęła w blat stołu. Gliniany dzbanek podskoczył, rozchlapując wino.
- Nie bluźnij!
Armagh otarł opryskaną twarz. Na szczęście winem. Starał się siedzieć wystarczająco daleko od rozmówcy, pryskającego śliną w kulminacyjnych momentach przemowy.
- Dobrze, dajmy temu spokój - zgodził się. - Przypuszczam, że masz jakąś propozycję... Pozwolisz, że zgadnę...
Opat milczał.
- Dobrze. Za pierwszym razem, gdy się spotkaliśmy, kazałeś, bym wynosił się z miasta. Ująłeś to zresztą inaczej, w słowach zupełnie nie licujących z godnością kapłańską...
Łowca uśmiechnął się. Opat nie.
- Powiedziałeś, że każesz swym klerykom mnie obić, jeśli przed zmierzchem dostrzec mnie będzie jeszcze można z najwyższej wieży. I kazałeś, ale nie wyszło. Powiedz, ten twój osiłek, jak mu było, pozbierał się wtedy? Zapomniałem spytać...
- Pomarł... - odparł opat machinalnie.
- Tak też i myślałem, że pomrze... - Armagh lekceważąco machnął ręką. - Za drugim razem nauczyłeś się nieco, bym się wyniósł zaproponowałeś zapłatę. Cóż, za mało...
- Zamilknij wreszcie...
- Za trzecim... - łowca uniósł rękę, dając znak, by mu nie przerywać. - Za trzecim zaproponowałeś więcej, ale też za mało. Pozwól, że zapytam wprost. Ile teraz?
- Jesteś zły - duchowny popatrzył mu prosto w twarz. - Jesteś do szczętu zły.
Roześmiał się chrapliwym, nienawistnym śmiechem. Łowca drgnął, zaskoczony. Po raz pierwszy słyszał śmiech tego człowieka.
- Nawet nie wiesz, z czym się spotkasz... - wciąż wstrząsany złym śmiechem dodał opat. - Nie wiesz. Nikt nie wie.
Już blisko, pomyślał Armagh ze stężałą nagle twarzą. Wreszcie blisko.
- Opowiadaj, ojcze - powiedział już bez żadnej złośliwości.
*
Ukryty na dnie głębokiego jaru strumyk szemrał swą monotonną melodię, przemykając się po korzeniach porastających zbocza wąwozu drzew. Już nie był strumieniem, był potężną, spławną rzeką, płynącą przez bogaty, żyzny kraj. Rzeką niosącą szkuty wyładowane zbożem, żelazną rudą z górskich kopalni, dobrem wszelakim, które pracowity lud wytworzył.
Szeroko rozlane wody zmierzały do odległego morza, pełnego wielorybów, kaprów, węży morskich, syren, fląder i innych monstrów. Do piaszczystych wydm porośniętych ostrą trawą, wybrzeża z suszącymi się na tykach sieciami, z chatami zamieszkałymi przez lud o płaskich czołach i odstających uszach.
Dziewczynka nigdy nie widziała morza. Jednak gdzieś w głębi świadomości tkwił obraz czegoś wspaniałego, porażającego swą niezmiernością. Gdzieś w zakamarkach pamięci tkwił szum, przerywany krzykami dziwnych ptaków.
Książę spoglądał dumnie z murów zamczyska, na rozległy brzeg wielkiej rzeki, gdzie w karnych szeregach stało wojsko. Księżniczka uśmiechała się, jej okrągłe oczy patrzyły w dal, skąd niechybnie nadjedzie rycerz dzielny, z dziedzictwa wyzuty, by rękawicę złu rzucić. Zaś zły czarownik...
Czoło dziewczynki zmarszczyło się. Zły czarownik coś tu nie pasuje. Zbyt radośnie się uśmiecha swymi wąskimi wargami. Coś z nim nie tak...
Wyciągnęła impulsywnie rękę, chwyciła drewnianą figurkę wspartą o kamienie imitujące miejski mur. Zacisnęła dłoń.
Syknęła z bólu, wypuszczając lalkę. Nie pociemniałe jeszcze drewno plamiła kropelka krwi. Spojrzała ze złością na palec. Drzazga, wbita głęboko w opuszkę, drzazga pozostała po niezbyt starannej obróbce. Zły czarownik nie był jej ulubioną postacią.
Ssała chwilę skaleczony palec. Drzazga tkwiła głęboko, trzeba ją będzie wydłubać, zanim palec spuchnie i podejdzie ropą. Nie miała igły, tylko nożyk.
Wszystko przez złego czarownika. Zasłużył na swój los.
Drewno trzasnęło sucho w małych, lecz silnych dłoniach.
*
- To złe miasto. Rozpusty w nim wiele, wiary i pokory za mało.
Armagh pokiwał głową. Spostrzegł już, że opat musi się wygadać, zanim dojdzie do konkretów. Właśnie zaczynał dochodzić.
- Nie widziałem czegoś takiego. Nie widziałem... - duchowny chwycił łowcę za ramię swą wielką łapą, zacisnął silnie. - Człek na murze rozmazany, jakby z wieży zleciał. Rycerz z konia padający, zbroja zgnieciona, choć nikt go nie tknął. Uroki dziwne, na innych rzucane... Posłuchaj, Armagh...
Przybliżył swą twarz do łowcy, pochylając się nad stołem. Oczy błyszczały gorączką, prawie szaleństwem.
- Posłuchaj... One zawsze się czymś zdradzą, zawsze... Przecież wiesz. Zawsze możesz poznać, po spojrzeniu kosym, nieszczerym. Zawsze ludzie doniosą, kto o miesiącu na rozstajach zioła tajemne zbiera, kto złym okiem chorobę sprowadza. A tu nic... Zupełnie nic...
Armagh oswobodził się z uścisku, niemalże siłą rozwierając zaciśnięte na swym ramieniu palce. Opat nie zwrócił na to uwagi.
- Nic, kurwa! - ryknął pryskając śliną. Po chwili cofnął się, zwiotczał, zapadł w siebie.
- Znamię diabelskie można znaleźć... - mamrotał zgarbiony. - One zawsze wtedy są już łagodne. Dziwne to nawet. Wiedźma diabłu służąca, Boga przeciwniczka, gdy wolna jest to jak może ludziom i chudobie szkodzi. Ale gdy w naszej mocy jest, pokorna zaraz się robi, myszy nawet nie zaczaruje. Jeno kłamie i zaprzecza, z początku. Jak długo, to tylko od mistrza zależy, jak dobry, to krótko. A po prawdzie, to i od wiedźmy, niektóre twardsze są, dłużej prawdzie przeczą... A potem przyznają się zaraz, wspólników wydają, jakże często... Wiesz, przez cały czas tylko jedna mi się szatana nie wyrzekła, tylko jedna... A i to tylko dlatego, że kat przydusił za bardzo, nie zdążyła...
Pociągnął nosem.
- Dziwne to... - podjął po chwili, wciąż mamrocząc ledwie zrozumiale. - A może i nie... Gdy moc wiary prawdziwej poczują, zaraz szatan chwost pod siebie kuli... Słowem bożym smagany, wodą święconą palony...
I rozciągany tym przemyślnym narzędziem, pomyślał Armagh. Przypalany żelazem, czasem zwyczajnie bity... Nic dziwnego, że chwost kuli, każdy by skulił.
- Złe to miasto, na pomstę Bożą zasłużyło. Tylko dlaczego mnie ta pomsta dosięga? Dlaczego Bóg bezradność moją wszem pokazuje? Złe to miasto, powiadam, wiary i pokory nie szukające, jeno uciech lubieżnych. W zamtuzie dziewki bezwstydne, które książę zamiast pokarać... Ech, co tu gadać, na zamku pono nie lepiej, powiadają... Lasy niezmierne wkoło, zwierza i monstrów pełne. Ponoć poczęło się to wszystko, gdy owego niedźwiednika, potwora plugawego, książę z polowania na łańcuchu przywiódł. Albo i przez to zepsucie, przez dziewki owe bezwstydne...
- Co powiadasz? - Armagh poderwał głowę.
Opat urwał i rozejrzał się nieprzytomnie.
- O czym to ja... A, dziewki wszeteczne....
Łowca chwycił go za ramię.
- Nie dziewki! - rzucił niecierpliwie. - Wcześniej!
- Toż mówię - opat przetarł spoconą twarz, wytarł płatki zapiekłej piany w kącikach ust. - Niedźwiednik plugawy, monstrum z piekieł, pogańskie, ani chybi... Tutaj mówią, zaraz... Już wiem, lokis chyba... Tfu!
Armagh odprężył się, starając nie pokazać po sobie zainteresowania. Opat zamilkł, przeżuwając tylko bezdźwięcznie jakieś słowa. Modlitwy albo przekleństw.
- Lokis? - rzucił po chwili łowca obojętnie, przynajmniej mając nadzieję, że tak to zabrzmiało. - Nie słyszałem... Ani nie widziałem...
- I masz szczęście! - prychnął gniewnie opat. Przeżegnał się. - Ja też nie widziałem, opowiadali jeno. Osacznicy go w sieci schwytali, wzrostu człeka był, ino zarośnięty bardziej, i ślipia mu gorzały. Pazurów też niedźwiedzich nie miał, jeno zupełnie jak ludzkie. Ale ta gęba! W księgach stoi, że wzięło się to ex semine viri cum ursa, ja wszelako sądzę, iż diabelska to sprawka. Że to pomniejszy z czartów, pomniejszy, bo dał się tak schwytać... Ale uroki rzucać potrafił, co to, to i owszem! Powiadali, że gdy tak ślepiami świdrował, to ludziom rozum mącił. Diabelski to kraj...
- I co się z nim stało?
- Jak to co? Ubili, i dobrze, jeno książę chciał potem wypchać, uwędzić i w kościele powiesić, co by ludziska dziwować się mogli. Nie uwędził, bo ścierwo psować się poczęło, i dobrze... Ale wtedy ponoć się wszystko zaczęło. Bydło mrzeć poczęło, krowy zamiast mlekiem krwią się doić... Koty, co wiedźmom służą, konwentykle swe urządzać zaczęły, miauczeć i wrzeszczeć po nocach... Tak, czart to być musiał, bo w to, by niewiasta niedźwiedziowi dała... To i mnie wierzyć się nie chce, choćby i wszeteczna była, jak to często bywa... Powiadałem ja księciu, uroczysko to podpalić trzeba, niech ogień je oczyści. Może tam więcej diabelskiego nasienia siedzi. Ale nawet słyszeć o tym nie chciał, matecznik zacny, powiada, żubra i tura dużo.
- Wiesz, wielebny opacie... - zaczął łowca ostrożnie. - Ja też nie wierzę, by szatan to był. Za łatwo dał się schwytać, ubić. Może istotnie, jak w księgach piszą, może to prawda z tym niedźwiedziem...
Opat spurpurowiał.
- Żadna niewiasta... - zaczął, zachłystując się.
- Znałem takie, co dawały nawet Garbatemu Ulrykowi, grabarzowi w tym zacnym grodzie, z którego tu przybywam...
- Ale to człek! - opat znów walnął pięścią w stół. - Zgoda, grzech to, parzyć się jako zwierzęta, jako zwierzęta, powiadam, ale nie ze zwierzętami...
Zaplątał się, znów uderzył w blat. Dzbanek podskoczył, przewrócił się. Na szczęście był już pusty.
- Nie widziałeś Garbatego Ulryka - pokręcił Armagh głową z powątpiewaniem.
- Tfu! - splunął opat ze złością. - Co ty mi tu pieprzysz! Diabeł to był, czart z opisu sądząc, niechybny! Spalić to uroczysko, powiadam, matecznik diabelski! Ogień oczyszcza!
Sapał przez chwilę, tocząc dokoła podbiegłymi krwią, błyszczącymi w świetle ognia w palenisku oczyma.
- Dopilnuję tego! - sapnął. - Bogu obiecuję, że dopilnuję. Może ich tam więcej. Choćbym do samego króla miał pójść. A ty zobaczysz jeszcze. Zobaczysz, z czym przyjdzie ci się tu zmierzyć. Gardzę tobą, niedowiarku, brzydzę się. Chętnie bym cię wypędził...
Gdybyś mógł, pomyślał Armagh.
- ...gdybym mógł. Ale przyszedłem cię ostrzec. Ostrzec po dobroci, żeś i ty czegoś takiego nie spotkał. Bo choć z powodów podłych, to nawet ty, robaku nędzny, po dobrej stronie stoisz. Może to ciebie Bóg na swe narzędzie wybrał, w niezbadanych swych wyrokach. Może ty uradzisz...
Spojrzał łowcy prosto w oczy. W jego spojrzeniu nie było już złości, nie było odrazy. Była rezygnacja.
- Bo ja nie uradzę... - dokończył cicho.
*
Łowca chciał przywołać karczmarza. Wino się skończyło, opat wyczerpany siedział pochylony nad stołem, obejmując wielkimi łapskami o krótkich palcach spotniałą łysinę.
Karczmarza nigdzie nie było. Zniknął zaraz na początku rozmowy, strach przed złem pokonał ciekawość. Tylko szczury nie obawiały się niczego, biegając bezczelnie po całej izbie. Łowca zaklął pod nosem. Przypomniał sobie, że na stryszku ma jeszcze podróżny bukłaczek. Trzeba przynieść, może jeszcze czegoś się dowie.
Nie zdążył. Drzwi otworzyły się gwałtownie pchnięte, uderzyły z rozmachem o ścianę. Do izby wpadł jeden z kleryków, czy jak ich tam zwać. Dyszał ciężko, nie mogąc wydobyć głosu.
Na gębie nie miał już tej tępej bezczelności, poczucia własnej siły.
Opat uniósł powoli głowę. Armagh spostrzegł wyraz jego twarzy. Wyraz twarzy człowieka, który spodziewał się najgorszego, i właśnie się tego doczekał.
Wytrwały tropiciel czarownic, ratujący ich dusze przed potępieniem wstał powoli. Już nie wyglądał na zagubionego.
- Ruszaj, Armagh - powiedział z nieruchomą, zmartwiałą twarzą. - Czas zacząć zarabiać.
- III -
W końcu i Armagh trafił na sam zamek. Nawet on, ktoś, którego zwykle przyjmuje się pod murami, obok kupy gnoju. Któremu rzuca się trzosik z zapłatą, odwracając oczy.
Widać okoliczności się zmieniły.
Książę własną osobą raczył zejść do sieni. Wyminął opata, kurczowo ściskającego rzeźbiony krucyfiks, mamroczącego bez przekonania słowa modlitwy.
Był mężczyzną w sile wieku, którego powierzchowność świadczyła jasno, że zwykł folgować swym słabościom. Do jadła, napoju i jeszcze innych rzeczy, o czym z niechęcią napomknął opat.
Nie tylko raczył zejść do sieni. Raczył sam odezwać się do łowcy czarownic. Sam, nie przez pomniejszego dworaka.
- I co tak stoicie, mistrzu? - spytał ostro, wiedząc przynajmniej, jak ma się zwracać. - Dziwujecie się?
Armagh odwrócił się do niego, skłonił się uprzejmie.
- Dziwuję się - przyznał. - Widywałem już koty, śpiące z własnym nosem w dupie. Człowieka jeszcze nigdy.
- To skończcie, mistrzu, się dziwować, a weźcie do roboty! - ze zjadliwym naciskiem wycedził pan na zamku, tym i wielu innych, wsi, pól i borów nie licząc. - Weźcie się, żeby to wasz nos w waszej dupie się nie znalazł!
Łowca nie przejął się pogróżkami, mało zresztą realnymi w ustach człowieka, nawet księcia. Zawsze były pogróżki, zawsze przynaglenia. Zaciekawiło go coś innego. W księciu nie widać było lęku. Raczej złość, że coś ośmiela się mu przeciwstawić, zakłócać jego spokój. Nawet patrząc na okrutnie, w niepojęty sposób sponiewierane ciało nie okazywał strachu.
Był niewątpliwie odważny. Jednak też nie chciał przebywać dłużej niż trzeba w zbryzganej krzepnącą posoką sieni.
- Powiedzą ci, jak to się stało...
- A wiedzą? - wtrącił Armagh, nie bacząc, z kim rozmawia. Blada, nalana twarz księcia poczerwieniała. Uniósł rękę, jednak opuścił ją zaraz, przypomniawszy sobie, że nie należy wtrącać do lochu jedynego specjalisty w okolicy.
- Zważ, do kogo mówisz... - warknął tylko. Armagh skłonił się. Nie należało przesadzać.
- Nie wiedzą wiele... - burknął książę. - Musi ci wystarczyć. Tylko szybko, bo jak nie...
Odwrócił się i nie zaszczycając łowcy spojrzeniem, opuścił sień szybkim krokiem. Armagh nie dziwił się.
Mdląca woń krwi unosząca się w powietrzu była trudna do wytrzymania. Coś za dużo tej krwi, pomyślał łowca. Za dużo, jak na jednego człowieka.
Przyprowadzono jedynego świadka. Nie był świadkiem naocznym, niestety. Słyszał tylko. Też zresztą niewiele. Zduszony krzyk, głuche chrupnięcie. Gdy wbiegł do sieni było już po wszystkim.
Trudno było wymagać od młodego żołnierza czegoś więcej. Nawet stojący za nim Wilfried, który go przyprowadził, przełykał ślinę, hamując z trudem torsje. Co dopiero mówić o zbrojnym, który dotąd usiłował z twarzy obetrzeć krew. Krew, która gdy wpadł do sieni skapywała ze sklepienia.
Armagh dał znak setnikowi, który wyprowadził słaniającego się na nogach chłopaka. Gdy Wilfried wrócił, zastał łowcę pochylonego nad zwłokami.
- To był... - zaczął niepewnie. Przerwał, jakby się zakrztusił. Armagh chwycił zwłoki za włosy, uniósł głowę. Ukazała się poczerniała twarz z wywalonym sinym językiem. Łowca puścił włosy, czaszka głucho stuknęła o kamienną posadzkę.
- Nieważne, kto to był - mruknął wstając. - Może był nawet dobrze urodzony. Co z tego, że dobrze urodzony, kiedy umarł źle.
Pierwszy raz naprawdę, pomyślał. Jestem blisko. Bardzo blisko.
- Nieważne, powiadasz... - zająknął się Wilfried. Podszedł bliżej, chwycił Armagha za ramię.
- Powiedz mi... Powiedz mi, kurwa, co mogło... Co mogło chwycić człeka, skręcić i złamać jak trzcinę?! Powiedz, do cholery! Zanim się znowu zrzygam...
Armagh popatrzył prosto we wzburzoną twarz żołnierza.
- Nie wiem - skłamał.
*
Był blisko. Bardzo blisko. Po tylu latach.
Po tylu latach się spóźnił.
Szmaciana lalka. Piękna księżniczka, z nakreślonym węglem uśmiechem. O wiecznie zdziwionych oczach z guziczków.
Szmaciana lalka wzniesiona wysoko, w zaciśniętej wielkiej dłoni o krótkich, serdelkowatych palcach.
- Oto diabelskie narzędzie!
Szmer przechodzi przez tłum zgromadzony na podwórcu. Pochodnie dymią, rzucają krwawe kręgi światła, skapują z sykiem płonące krople smoły.
- Oto inne!
Z płachty pod nogi opata wysypują się figurki. Książę w królewskiej koronie. Księżna pani. Dzielny rycerz z dziedzictwa wyzuty. Przez tłum przechodzi głębokie westchnienie. Ludzie zakrywają oczy, by nie zobaczyć lalki ze swą twarzą. Blednie czerwona zwykle, nalana twarz księcia stojącego na krużganku w świetle pochodni trzymanych przez przybocznych..
- Oto narzędzia czarownicy, na zgubę naszą gotowane!
Oczy opata błyszczą w świetle pochodni. Szmer tłumu wzmaga się. Wybijają się okrzyki.
- Na szubienicę!
- Na stos!
Ręka zaciska się. Na zgniecionej, szmacianej twarzy nakreślony węglem uśmiech jest już krzywym grymasem przerażenia.
Szmaciana księżniczka spada rzucona na ziemię. Mała brzydka dziewczynka szarpie się, chce biec na pomoc, ocalić. Nie może. Więzy nie pozwalają.
Twarz naznaczona świeżym siniakiem, umazana zakrzepłą krwią z rozbitego nosa kurczy się spazmatycznie. Głowa opada, sztywne, zmierzwione włosy zakrywają twarz.
Ktoś przepycha się wśród przekleństw przez tłum. Tłum rozstępuje się niechętnie, ktoś pada. Na twarzy opata rozlewa się złośliwy uśmiech.
- Nic z tego, Armagh. Spóźniłeś się. Ona jest moja. Jeszcze ma szansę. Nie zginie szybko, od miecza. Będzie mogła wyrzec się czarta...
Ktoś w tłumie za plecami łowcy jęczy, kryjąc w dłoniach rozbitą twarz. Krew przecieka przez zaciśnięte kurczowo palce. Ktoś odrzucony na bok podnosi się, sięga po sztylet. Zamiera powstrzymany jednym krótkim spojrzeniem.
Mała postać na wozie, w porwanej sukience. Skrępowana ciasno. Twarz skryta we włosach.
Spójrz na mnie. Podnieś głowę.
Spójrz.
*
Czas znów zaczął biec. Armagh pchnął otwartą dłonią opata w pierś.
- Zejdź mi z drogi, klecho!
- Za późno! - opat nie cofnął się nawet, mimo mizernego wzrostu stał jak opoka, smakując swój triumf. - To moi ludzie ją znaleźli, moi schwytali. Niełatwo było, zły bronił jej zajadle. A ty... Ty wynoś się stąd, zanim oćwiczyć każę, wydrwigroszu!
- Zejdź, powiadam!
- Bo co? - szydził opat. - Wyjmiesz ten swój duży miecz? Na sługę bożego podniesiesz? Dalejże, spróbuj... Kara boska cię za to czeka, ale wcześniej...
Wskazał za siebie triumfalnym gestem.
Groty wycelowane były w pierś łowcy. Opat dobrze się przygotował. Przeczuwał coś takiego. Mylił się tylko co do przyczyn.
Armagh rozejrzał się. Tłum za nim cofnął się, zdjęty strachem. Gdy strzelano do kogoś w takim tłumie zawsze było kilka przypadkowych ofiar. Kwestia rozrzutu i siły przebijania. Ledwie widoczni poza kręgiem światła pochodni zbrojni trzymali wymierzone kusze. Dojrzał twarz Wilfrieda, stojącego z boku. Zupełnie bez wyrazu.
Mała postać w więzach.
Spójrz na mnie. Spójrz, zanim będzie za późno.
*
Z dziedzictwa wyzuci. Niegdyś władcy tej ziemi, nie jedyni, lecz równoprawni. Inni i obcy dla tych, co nastali. Zepchnięci w najdalsze zakątki.
Głowa dziewczynki uniosła się.
Samotni.
Zamilkł gdzieś szemrzący tłum. Zniknął chełpiący się, toczący pianę kapłan. Przestali się liczyć zbrojni z gotową do strzału bronią.
Głęboko osadzone oczy, ocienione ciężkimi brwiami spotkały się.
Nie ma miasta, nie ma murów. Nie ma pleniących się wszędzie, rojących ludzi. Ludzi, co nie widzą istoty rzeczy, nie rozumieją wzajemnie. Nie czują. Siebie nawzajem.
Nie widzą.
Ludzi, którzy porozumiewają się wydając tylko charkotliwe dźwięki. Ludzi, którzy nie czują wspólnoty.
Po dwunastu pustych latach jest wreszcie wspólnota. Odchodzi przejmująca samotność, samotność, z której mała brzydka dziewczynka nie zdawała sobie nawet sprawy. Nie znając niczego poza nią.
Skończyła się samotność, skończyła izolacja. Wraca pamięć, przechowywana w głębokich zakamarkach umysłu. Obrazy nigdy nie widziane, ale znajome.
Jesteśmy. Już nie jestem, ale jesteśmy.
Milkną wreszcie oślizgłe myśli, wciskające się natarczywie w świadomość, niezrozumiałe i nieartykułowane, pochodzące od kłębiącego się ludzkiego robactwa. Przychodzi więź i zrozumienie.
Tak, mała dziewczynko, jesteśmy tym samym. Jesteśmy reliktem. Jesteśmy już nie tym, czym byliśmy.
Nasze bękarcie pochodzenie, owoc gwałtu i przemocy. Pozwoliło przetrwać, ukryć się. Nie jesteśmy już naszymi braćmi, ściganymi, zepchniętymi w dzikie ostępy. Ale też nie jesteśmy nimi. Tymi, co dziedzictwa nas pozbawili.
Naszych przodków. Innych, rozumnych, równoprawnych. Bezbronnych, bo nie znających kłamstwa.
My już umiemy kłamać. Umiemy walczyć. My, z dziedzictwa wyzuci. Od nich dostaliśmy ten dar. Jedyny, jaki nam dali. Dar kłamstwa i podstępu. Dar obłudy. Tylko tyle mamy z nich.
Oczy dziewczynki rozbłysły.
Już nie ma lesistych dolin. Nie ma kamiennych kręgów. Nie ma dawno zmarłych braci, których wspomnienia nosi. Klanu, tak bliskiego w kręgu ogniska. Gdzie każdy jest wszystkimi i wszyscy każdym.
Znów jest miasto. Zły człowiek o wykrzywionej twarzy. Źli ludzie, co bili i szarpali. Wykrzykiwali swe niezrozumiałe słowa i nienawistne myśli. Myśli duszne i ciężkie, oślizgłe, jak wijące się płazy. Oślizgłe, duszne i ciężkie od śmierci.
Krzyk. Pierwszy krzyk.
*
Opat wyprężył się spazmatycznie, źrenice uciekły pod czaszkę. Przez chwilę balansował wyprężony, wnosząc się na palcach. Począł padać jak podcięty toporem pień, najpierw zwolna, potem coraz szybciej, na wznak, wciąż z wzniesionymi w górę, wyprężonymi do granic możliwości rękoma. Z boku błysnęła odbitą od ognia czerwienią klinga. Ktoś sięgnął po broń, widać ten z tych bardziej odpornych.
Nie na wiele się to przydało. Armagh wydobył jednym płynnym ruchem broń, ciął oszczędnie. Wystarczyło jednak, by trzymająca kord ręka poszybowała wysoko w fontannie krwi, odcięta w nadgarstku. Nawet gdy opadła na ziemię zaciśnięte na rękojeści palce nie otworzyły się.
Ręce opata, wzniesione w geście urągliwie naśladującym błogosławieństwo. Czaszka uderzyła o udeptaną ziemię podwórca, błysnęły krwawo białka wywróconych oczu.
Armagh płynnie odwrócił się. Nie było już więcej przeciwników. Tłum przestał być groźną, podnieconą nienawiścią tłuszczą. Ludzie padali, tarzali się po ziemi ściskając głowy, niektórzy już nieruchomieli. Ci, co stali dalej mieli szczęście uciec, zniknąć w mroku wypełnionej krzykiem i jękami agonii nocy.
Kusznicy padli pierwsi, wypuszczając broń ze zdjętych nagłą niemocą rąk. Jeden wyprężając się gwałtownie jak trafiony w plecy, chlustając już krwią z uszu i nosa podrzucił broń, nacisnął spust. Cięciwa szczęknęła, bełt trafił w czoło księcia stojącego na blankach.
Księciu było wszystko jedno, przytomność stracił już wcześniej.
Krzyki i wrzawa ucichły. Tylko ciche pojękiwanie i skowyt wijących się na skrwawionym podwórcu ludzi. Tych, co przeżyli.
Łowca kątem oka złowił jakiś ruch, inny, nie przedśmiertne konwulsje, nie zwijanie się na ziemi. Uniósł miecz, sprężył się, lecz powstrzymany nagłym impulsem zamarł, powstrzymując cios. Pomyślał mętnie, czy była to jego własna decyzja.
Wilfried.
Setnik stał. Trzy stojące postaci w kręgu oświetlonym przez smolne pochodnie, palące się z potrzaskiwanie, dobrze słyszalnym w zapadającej ciszy. Stojąca mała, brzydka dziewczynka na wozie, wyprostowana, ciasno przykrępowana do drzewca. Pochmurna postać z mieczem, po którego ostrzu spływa czarna w świetle ognia, gęsta posoka. I jeden człowiek.
Armagh zrzucił niedbałym gestem krew ze zbrocza. Popatrzył na dziewczynkę, bladą i nieruchomą, patrzącą na nieruchome i drgające jeszcze ciała.
Czy on...?
Nie, on nie. Ale to dobry człowiek. Dobry...
Myśli rozmyły się. Jak słowa, które zdusił płacz.
Opat zadrgał, zacharczał, wywrócone źrenicami w głąb czaszki oczy zatańczyły dziko. Armagh postąpił nad zesztywniałe, wygięte w łuk ciało, dotykające ziemi piętami i czubkiem głowy. Uniósł ostrze skierowane do dołu, celujące w nabrzmiałą sznurkami żył szyję.
Coś powstrzymało cios. Nie impuls, nie myśl, własna czy cudza. To ręka, która chwyciła nadgarstek wzniesionej do uderzenia ręki.
- Zostaw...
Armagh spojrzał Wilfriedowi prosto w oczy. Zobaczył w nich tylko odblask pochodni.
- Nie przeżyje - mruknął, nie próbując jednak oswobodzić ręki. Wilfried rozluźnił uścisk.
- Zostaw - powtórzył cicho. - Cierpienie oczyszcza... Zasłużył na oczyszczenie.
Miecz opadł, omijając nabrzmiałą szyję. Nieważne przecież.
Opadły więzy. Mała brzydka dziewczynka opadła na kolana, zdrętwiałe nogi nie mogły jej utrzymać. Łowca odrzucił broń, uklęknął naprzeciw. Zamknął w uścisku drobne ciało, wspartą na ramieniu głowę pokrytą szopa skudlonych, zlepionych krwią włosów.
Razem. Już zawsze. Już koniec z samotnością.
Armagh wstał. Trzeba się stąd zabierać, pomyślał. Zanim się opamiętają, zanim ustrzelą z daleka. Powiódł wzrokiem po podwórcu przypominającym krwawe pobojowisko. Trzeba ruszać... Jeszcze chwila...
- Nie spytasz, kim jesteśmy? - zwrócił się do stojącego z tyłu żołnierza. Mała wpatrywała się w Wilfrieda. Zupełnie jak zwykłe dziecko, patrzące z podziwem na dzielnego wojaka.
Setnik zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie spytam - odparł. - Wiem. Powiedziała mi, właśnie przed chwilą...
Armagh zamarł, zaskoczony. Spojrzał czujnie na żołnierza, przeniósł wzrok na dziewczynkę
- Czy ty...
To mała zaprzeczyła ruchem głowy. Nie, on nie. Ale on rozumie... Rozumie takich, jak my. Wie, kim jesteśmy, kim byliśmy.
- Elfy, krasnoludy, skrzaty - mruknął żołnierz. - Stare ludy, czy jak was tam zwał. Widać nie sami byliśmy na tym świecie. I nie sami jesteśmy... Powiedz, Armagh, czego chcecie? Pomsty na tych, co z dziedzictwa was wyzuli? Słusznej zapewne... Swego miejsca na tym świecie? Panowania nad nim?
- Na razie chcemy przetrwać...
Zamilkli. Mimo, iż najwyższy czas był ruszać, pozostali bez ruchu.
Jeszcze pozostały pytania. Pytania, które trzeba zadać od razu. Na które od razu trzeba poznać odpowiedź. Pytanie, które zrodziło się w myślach żołnierza. Pytanie, na które odpowiedź chciała usłyszeć dziewczynka. Nie chciała, musiała usłyszeć. Bo przecież już ją znała. Tak obcą. Tak ludzką.
- Ta jest pierwsza, prawda? - pytanie w końcu padło. Setnik patrzył w ziemię. Nie potrafił spojrzeć w twarz Armagha, nagle obcą i nieludzką. Niezrozumiałą.
- Te wcześniej to tylko... - setnik nie dokończył. Zrobił to Armagh.
- To tylko cena. Tylko środek do znalezienia tej prawdziwej.
Radość wspólnoty, radość końca samotności. Teraz ból, smutek z odnalezienia w sobie obcego pierwiastka. On jest mną, ja jestem nim. Tacy sami. Skażeni nieczystym pochodzeniem, po części ludzcy. Nic już nie jest takie, jak przedtem.
W kącikach głęboko osadzonych, brązowych oczu lśnią łzy. Pierwsze łzy. Głowa pochylona jakże ludzkim gestem.
- Ruszajmy - Wilfried przeciął rozgrywającą się bez słów scenę. - Przeprowadzę was przez bramę.
- Nie musisz - szepnął Armagh, przytłoczony myślami dziewczynki. Wilfried pokręcił głową.
- Muszę - odparł zdecydowanie. - Już chyba doszli do siebie, nie przepuszczą was. Będziesz musiał się przebić, będziecie musieli... Nie wątpię, uda się wam. Ale wiesz, ci, co stoją przy bramie, to wprawdzie straszne skurwysyny, ale to moi ludzie, jeszcze moi...
Popatrzył w stronę krużganka. Za balustrady wystawały książęce nogi. Z jednej spadła ciżma.
- Jeszcze moi. - dodał po chwili. - Ale już niedługo. Będę musiał poszukać nowej służby.
*
Leśny trakt, podkowy głucho uderzają o ziemię, ściętą pierwszym przymrozkiem. Mała brzydka dziewczynka, okutana derką, rozgląda się ciekawie. Wszystko jest nowe. Wszystko jest inne.
Nieprawda. Wszystko już było. To tylko powrót. Posiniaczona buzia rozjaśniła się uśmiechem. Wracają wspomnienia, wspomnienia, które były zawsze, nie obudzone, nieuświadomione. Długi łańcuch istnień, połączonych pamięcią. Tyle lat, myślał Armagh, ni to do siebie, ni to do swej towarzyszki. Tyle lat, odkąd uświadomił sobie swą odmienność. Odkąd pojął, kim jest. Kim po części jest. Odkąd zrozumiał samotność, przerażającą samotność w obcym świecie, wypełnionym obcymi istotami. Lata wypełnione poszukiwaniami. Lata wypełnione śmiercią i bólem. Ceną poszukiwań.
Twarz dziewczynki skurczyła się. Zabijałeś, by odnaleźć mnie?
Tak, zabijałem. To był jedyny sposób, by odnaleźć ciebie. Odnaleźć istotę podobną do mnie, do mnie samego. Tylko tu mogłem szukać, wśród tych, co swą odmiennością ściągają na siebie pomstę i nienawiść. To nie mogło zawieść.
Zabijałeś?!
Tak, zabijałem. Nie wszystkie były niewinne, bywały trucicielki i zwykłe złodziejki. To zresztą nieistotne. I tak były skazane, przez swą inność, obcość, odmienność, która nigdy nie jest tolerowana.
Po policzkach małej znów pociekły łzy.
To boli. To boli nawet wtedy, gdy śmierć pozwala uniknąć tortur, nieuniknionych tortur. Nigdy nie była sprawiedliwa.
To cena, siostrzyczko. Cena za ciebie. Za nas. Za wspólnotę. Za śmierć naszego ludu. Cena, którą wszyscy musieli zapłacić. Oni i ja.
Ja też. Płacę ją teraz. Nie jesteśmy tym, co nam się wydaje. Jesteśmy tacy, jak oni. Może tylko po części... Jesteśmy skażeni...
Z końskich nozdrzy unosiła się para. Podkowy stukają po zmarzniętym trakcie. Coraz gęstszy, coraz ciemniejszy świerkowy las.
Nie ma odpowiedzi, siostrzyczko. Nie ma jej teraz. Może kiedyś ją znajdziemy. Na razie musimy przetrwać, przeżyć w obcym świecie. I szukać dalej. Kimkolwiek byśmy nie byli, cokolwiek by na nas nie ciążyło. To nasze dziedzictwo.
*
Płomienie ogniska rozjaśniały krąg polany. Trzasnęła w płomieniach smolna głownia, sypnęła wznoszącymi się w mrok iskrami. Szumiały suche liście rozłożystego, wiekowego dębu.
Uśmiechnięta księżniczka spoglądała okrągłymi oczyma, usadzona wygodnie na stercie juków, pieczołowicie podparta. Spoglądała na małą, brzydką dziewczynkę, przytuloną do mrocznego mężczyzny, wpatrującego się w ogień głęboko osadzonymi oczyma pod nawisem ciężkich brwi.
Księżniczka nie wiedziała, o czym śni mała dziewczynka. Nie wiedziała, jakie myśli krążą w głowie milczącego mężczyzny.
Nie wiedziała. Była tylko szmacianą laleczką z wymalowanym węglem uśmiechem.
Warszawa, 09.07.2000 - 11.07.2000
|
|