 |
Modlitwa
Panie, który patrzysz
Ponad górami ludzkich pragnień
Na ziemię gdzie w zbiorowej mogile
Pogrzebano już wszystkie wartości
Ściągając z głów aureole upadłym aniołom
Płaczesz a Twoje łzy wylane daremnie
Na nic krew przelana
W smutek męczeńskiej śmierci
Swym cierpieniem odkupujesz
Kolejne istnienie
Czerpiąc z oceanu dobroci
Obdzielasz po trosze
Miłością i przebaczeniem
A my niegodni nie potrafimy
Już nawet się modlić...
Optymistycznie?...
Pragnę zapaść się w Ciebie bez powrotu
Poznać myśli i skryte marzenia
Przysiąść na skraju tęsknoty
I wdychać zapach pragnienia
Tańczyć w rytmie bicia serca
Wsłuchać się w szmer rozkoszy
Cichszej od lotu trzmiela
I niechaj stanie się niebo
A resztę niech trafi cholera
Cała moja miłość
Moje dłonie ubrane w Twoje pocałunki
Moje usta otulone ciepłem Twoich ust
Ja cała zastygła w geście oczekiwania
Spragniona...
Dotykasz nieśmiało lekkim jak atłas muśnięciem
Zamieram...
Oddycham niespokojnie jakbym chciała
Wchłonąć w płuca Wszechświat
Krzyczę...
W tym jednym krzyku jest wszystko
Ziemia i niebo a na nim cała nasza miłość
Proszę...
Nie pytaj, co będzie z nami jutro
Dla mnie jutro może być już teraz....
Wierna rzeka
Zatapiam palce w cieple blond strumienia
Mierzwiąc kosmyki pojedynczych kropel
Opadających niesfornie na Twoje czoło
Przemykam dotykiem po twarzy
Na której dzisiaj nie gości już smutek
Jesteś moim wodospadem spadającym kaskadą
W wyciągnięte ramiona ku brzegom Twoich myśli
Zmywasz cierpienie z mojego serca potokiem pocałunków
Zostawiając pomruk przepływającej fali
Drążysz mnie jak woda kamień
Ulegam Twoim kształtom...
Granica
Gdzieś pomiędzy granicą słowa i gestu
Dryfują nasze samotne spojrzenia
Przelatują przez zmysły pioruny tęsknoty
Porażając jednym westchnieniem
Znikają w płomieniach pożądania
Rozkosz podnosi tumany popiołów
Z których dziś nie odrodzi się Feniks...
Nie dla mnie...
Nie dla mnie buty na wysokich obcasach
Spódniczki mini, ostre makijaże i głodne spojrzenia facetów
Nie dla mnie gra pozorów, światła fleszy i milion ust, które kłamią
Ja pragnę w zaciszu Jego ramion snuć opowieści
O tym jak pękło niebo i narodziła się nadzieja
O tym jak kocham Jego dłonie, kiedy leniwie mnie pieszczą
Jak pragnę i jak się spełniam
Jak każdą chwilę bez Niego swoją tęsknotą wypełniam...
**
Pod płaszczykiem niepewności
Czai się tajemnica rozchylonych ud
Napięta skóra piersi obiecuje rozkosz...
Ogień namiętności pożera duszę
Znacząc łono językiem pożądania
Tu dotyk wyznacza granicę oszalałym zmysłom
**
Kiedy wymawiasz moje imię
Miękko, zmysłowo i leniwie
Zamykasz w słowach cały świat
Mieniący się tysiącem barw
Gdy patrzysz na mnie
Bez myśli ponurych i smutnych skojarzeń
Zamykam się w miękkim kokonie
Utkanym ze skrytych marzeń
Przewrotnie
Wyłuskać z martwej ciszy
Namiętność okrutną i zabójczą
Kneblować prawdę
Wyświechtanym gałganem
Plugawego frazesu
I cieszyć się
Że kolejny dzień minął
Że nikt nie splunął nam w twarz
Że ręce wymazane okrucieństwem
Można schować w kieszeniach
Następnego dnia
Żyć i przeminąć...
**
Kiedyś spotkasz kobietę
O delikatnych dłoniach
Będzie Ci prawdą, którą tak kochasz
Magią, zamkniętą w Twoich
Już nie samotnych ramionach
Zmiękczy Twe serce
Złagodzi gorycz, co psuje wspomnienia
Będziesz jej niebem i piekłem
Ona dla Ciebie - rachunkiem sumienia...
Czy chcesz?
Czy chcesz zamknąć mnie
W przystani ramion?
W porcie bezpiecznym
Gdzie nie zagości
Sztorm nienawiści
I ludzkiej podłości?
Czy chcesz zasypać
W kryształkach piasku
Pożółkłą już
Wspomnień kotwicę
Wypłynąć ze mną
W otwarte morze
I zacząć tam nowe życie?
Dlaczego wciąż trudno tak
Złapać pomyślny wiatr
W ten wspólny żagiel
Wciągnięty na nasz maszt?
|
|
 |
|