Podobno Arracon 2001 musiał zostać oszczędnościowo nieco przykrojony. To zresztą mało dziwi, bo ostatnimi czasy gospodarka działa nam tak sobie, ale na szczęście w zapowiedziach sprawa wyglądała groźniej, niż się ostatecznie okazało. No i organizatorzy dali radę załatwić ładną pogodę akurat na odpowiednie dni, więc miałem dokąd pojechać przez świątecznie wymarły kraj. Po raz kolejny zobaczyłem zadziwiające mosty pod Tczewem, które niemalże nie mają dwóch jednakowych przęseł, odwiedziłem przelotnie niespodziewanie ładną wewnątrz stację w Malborku, gdzie minąłem się z Szamanem, którego kapelusz tak przykuwał uwagę, że aż nie zauważyłem szamanowej Agnieszki i następnym pociągiem dotarłem do Elbląga. Do samego WOKu, który już się tak nie nazywa, bo to był skrót od "wojewódzki", dojechaliśmy z Agnieszką Szady i jej szkolną jeszcze koleżanką po pańsku, bo taksówką, co nas kosztowało w sumie prawie osiem złotych, ale to w końcu był Mercedes.
Przy wejściu trzeba się było przedrzeć przez ludzi i komputer sprawdzających kto przyjechał, ile ma zapłacić, gdzie spać i czy gdzieś jedzie, ale wszystko skończyło się szczęśliwie i dostaliśmy po empikowej reklamówce wypełnionej zatrważającą ilością różnego rodzaju papierów po części niewiadomego przeznaczenia. Działo się jeszcze niewiele, jak to zwykle na początku, ale stała już galeria, do której Agnieszka dołączyła całe stado jednorożców, a jakiś czas potem Ewa Białołęcka miała swoje wystąpienie. Mówiła o dzikich dzieciach, co jest tematem ciekawym, ale nie spodziewałem się jakichś znacząco nowych odkryć od czasu, kiedy ostatnio słuchałem o nich na lubelskim Falkonie. Poszedłem jednak ze względów towarzyskich, żeby o tak wczesnej porze podbić trochę frekwencję, co zresztą okazało się niekonieczne, bo słuchaczy było całkiem sporo.
Korzystając następnie z wolnego czasu udaliśmy się do słynnej Arraconowej chińskiej restauracji, w której można usłyszeć z kuchni kelnerkę dopytującą się, co to jest to, co właśnie dał jej kucharz, a dokładniej, jaki to ma numer w karcie. Trudno się jej zresztą dziwić, bo kto by tam rozróżnił te kolorowe puzzle z bambusa i grzybów podsypywane ryżem? Po wyglądzie nie bardzo jest jak, podobno niektórzy potrafią po smaku, ale ja w to nie bardzo wierzę. Mimo to obiad dał się zjeść bez problemów, nie próbował uciekać ze stołu, na którym bez sensu świeciła się świeczka, niezbędna komuś do szczęścia w środku białego dnia, i tylko żółwie z akwarium za plecami gapiły się nam w talerze.
Minęło trochę czasu, przyjechali Jo'Asia i Szymon Sokół, Ela Gepfert i PWC, Paulina Braiter z Pawłem Ziemkiewiczem, niekoniecznie dokładnie w takiej kolejności, ale to chyba nie jest specjalnie istotne, aż wreszcie wypadało się wybrać na uroczystość rozpoczęcia. Na tejże uroczystości Pipok oświadczył oficjalnie, że jest rok 2001 i właśnie jesteśmy na Arraconie, po czym zakończył inaugurację, czemu natychmiast sprzeciwił się Krzysztof Papierkowski. Miał on bowiem nieco spóźnione, ale szczere prezenty ślubne, które z braku PWC odebrała samodzielnie Ela, w szczególności zaś znalazł się wśród nich bardzo nieprzyzwoity witraż autorstwa Ewy, przedstawiający ważkę zapylającą bezwstydnie kwiat. Teraz w sali mógł się już spokojnie zacząć film o Michelle Pfeiffer w nawiedzonej wannie, a kto jej nie chciał oglądać, udał się na zewnątrz kontynuować życie towarzyskie, w tej liczbie i ja.
Kiedy jednak zrobiło się ciemno, musiałem wrócić na salę kinową z przyczyn bardzo praktycznych. Otóż plan Elbląga, otrzymany przy akredytacji razem z innymi materiałami, był całkiem niezły, miał jednak jedną wadę. Mianowicie nie było na nim najmniejszego śladu po ulicy Szopena, przy której stał internat, w którym miałem przydzielony nocleg. Potrzebowałem więc kogoś, kto jej lokalizację już poznał, bo jakkolwiek Elbląg nocą jest oczywiście piękny, to poszukiwanie o północy miejsca, w którym mógłbym się przespać jakoś mnie nie pociągało. Człowiekiem, o którego mi chodziło, okazał się być Michał Cholewa, trzymający twardą ręką resztę rodziny. To znaczy, on tą ręką trzymał klucz do pokoju, ale chyba nie ulega wątpliwości, że implikuje to władzę niemal nieograniczoną. Obejrzałem więc z przyjemnością "Straszny film", który niespodziewanie dla mnie okazał się być dziełem bardzo udanym, a następnie, darowując sobie będącą zapowiadaną niespodzianką "Martwicę mózgu", skierowaliśmy się na ulicę, której nie było na mapach.
Następny dzień rozpoczął się gawędą na temat gry Paranoja, do której tu i ówdzie próbowały pojawiać się nawiązania. Zajrzałem na nią w oczekiwaniu na spotkanie z redakcjami i nawet próbowałem zrozumieć, po co ona w ogóle była, ale mi się nie udało i odpadłem w połowie. Na zewnątrz redakcje już się zbierały, to znaczy przyszedł Michał Dagajew z "Fenixa", oraz Robert Szmidt z "Science-Fiction". Jest on, jak wynika z kombatanckich opowieści, jedynym w fandomie polskim człowiekiem notowanym w archiwach Stasi za demoralizację młodzieży niemieckiej i coś w tym musi być, bo przyjechał tajemniczo tuż przed świtem, naprowadzany telefonicznie przez PWC. Tłumaczył się później, że jechał objazdem gdzieś przez Łódź, czy Warszawę i w pewnym momencie, zatrzymując samochód na gruntowym gościńcu kończącym się lasem, stwierdził, że chyba jednak powinien poszukać innej drogi. Na spotkaniu z redakcjami nie pojawił nikt z "Nowej Fantastyki", ale konkurencja nie zapomniała o nich, stawiając na stole przed miejscem redaktora Parowskiego dwie symboliczne butelki wody mineralnej.
Po czasopismach przyszła kolej na większy wagomiar literacki, który reprezentował Rafał A. Ziemkiewicz opowiadający o pograniczu głównego nurtu i fantastyki. Okazało się, że przedstawiony w jednym z krokownieznaniowych opowiadań podział książek na fantastykę i bzdurę jest jak najbardziej w naszych warunkach właściwy, ponieważ dzieła dobijające się od zewnątrz do furtki naszego podwórka najczęściej nie grzeszą sensownością pomysłu, a jeżeli nawet, to nadrabiają to niedopatrzenie podwójnie nieudanym wykonaniem.
Tymczasem w sali naprzeciwko Mariusz Seweryński pokazywał, jak się szuka planet, co nie jest nawet taką wielką sztuką, jeżeli dysponuje się kilkunastometrowym teleskopem na przykład i paroma drobiazgami w rodzaju spektrometru. Ewentualnie można próbować radioteleskopem, jeżeli ktoś akurat ma. Ponieważ jednak był jeszcze dzień i ciężko się było dopatrzeć gwiazd, pozostało mi znowu pójść do Chińczyków na obiad, zwłaszcza że właśnie zaczynały się obrady Związku Stowarzyszeń Fandom Polski, której to organizacji losy dość mnie wprawdzie interesują, ale jako niestowarzyszony nigdzie nieszczególnie miałem co robić na wyborach jego zarządu. Co prawda zdarzył się w naszym kraju przypadek przyjęcia do partii nowego członka od razu na stanowisko przewodniczącego, ale my tu mówimy o poważnych sprawach, a nie o polityce, więc raczej mnie by się taki manewr nie udał.
Poradziwszy sobie jednak z szybko z następnym orientalnym wynalazkiem kulinarnym wróciłem na dół, w głębokim przekonaniu, że idę do Grega Wiśniewskiego opowiadającego o wojnie trzydziestoletniej. Okazało się jednak, że tylko mu z daleka pomachałem, bo w wyniku jakichś zawirowań Forum Fandomu przesunęło się nieco w czasie i ostatecznie wylądowałem na dyskusji, jak to zrobić, żeby wcześnie wiedzieć, kto przyjedzie na konwent. Sprawa, nawiasem mówiąc, jest poważna, bo taka impreza ma całkiem niestety znaczące koszty, więc radosne pojawianie się bez zapowiedzi pod samymi drzwiami w dniu rozpoczęcia skutkuje tłokiem w salach i brakiem miejsc do spania, obliczonych wszak na podstawie wcześniejszych zgłoszeń.
Pewne rozwiązania tej kwestii się pojawiły, więc w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku można było się udać na prelekcję Roberta Lipskiego o czarownicach, a następnie na prezentację najnowszych osiągnięć na polu fanfiction. Mówiła o nich Agnieszka Szady pozostawiona na pastwę słuchaczy przez Dorotę Żywno i Agnieszkę Sylwanowicz wtapiające się w tłum. Satelitarne te dzieła powstają wokół najdziwniejszych oryginałów, bo nawet i do "Listy Schindlera" jakieś były, a najlepiej zapamiętałem specjalistyczną klasyfikację, ostrzegającą na przykład co wrażliwszych przed smutnymi zakończeniami. Po niewielkiej rozbudowie mogłaby ona też pomóc wprawnemu użytkownikowi odnaleźć ulubione motywy, to znaczy na przykład Hana Solo bijącego się na krzesła ze szturmowcami Imperium ale w stopniu przynajmniej sierżanta. Nie wykluczam, że przydatna byłaby też na potrzeby tego przypadku specjalna podkategoria wyróżniająca krzesła obrotowe. Tymczasem zaś podziw wzbudzają ci, którzy bez pomocy takiego systemu potrafią śledzić nowości w tej dziedzinie, a bywa ich nie raz, jeżeli dobrze pamiętam, kilkanaście dziennie.
Po obejrzeniu wszystkich, w tym również i polskich, pokazywanych przez Agnieszkę fanfików w niektórych głowach zagościł plan pójścia na Konkurs Fandomu. Ja się akurat nie wybierałem, jako że nasłuchawszy się dobrych opinii o filmie "Zakręcony" chciałem go zobaczyć, ale okazało się, że i tak czekamy wspólnie, bo Konkurs Fandomu się spóźnia. Sprawę wyjaśniła analiza programu kinowego połączona z konsultacją u organizatorów. Prowadzący konkurs znajdował się mianowicie na sali projekcyjnej i oglądał "Kosmicznych kowbojów". Po ich zakończeniu konkurs szczęśliwie się zaczął, a ja poszedłem oglądać, co chciałem. Udało mi się jeszcze namówić Agnieszkę na "Dogmę" na następnym seansie i więcej już nic nie było.
Ostatni, no może formalnie przedostatni, był dzień wędrowny. Z samego rana w gazetach pojawiła się informacja, że prezydent znowu poszedł na rękę ŚKFowi, po raz drugi już ustalając termin wyborów inny, niż Polconu. Wobec tak dobrej wiadomości nie przeraziło już nikogo to, że nasz autobus był pierwszy, ale jechał drugi, albo może odwrotnie, zresztą po drodze to i tak się przestawiło. Wycieczka zaczęła się od sanktuarium zarządzanego przez księdza o poniekąd frankensteinowskim hobby. Otóż zbiera on po okolicznych strychach rzeźby, których jest, z opowieści sądząc, tyle, że chyba strychy owe nic innego nie zawierają, a i pewnie budowane są wyłącznie w celu przechowywania snycerskich zabytków. Ponieważ zaś to, co zbiera, jest zwykle niekompletne, połamane i zjedzone przez korniki, ksiądz łączy przykładowo korpus świętej Klary z głową Jerzego, przypiłowuje nieco biust i mówi, że to archanioł Michał. Efekty bywają różne, ale trzeba przyznać, ma człowiek pasję.
Następne w kolejności były Drulity, z jeziorkiem, dworkiem i parkiem. Podobno są tam i konie, ale udało się nam znaleźć tylko stajnię, a i to nie na pewno, bo opieram się na ekspertyzie Agnieszki Szady, która rozpoznała ją w jednym z okolicznych budynków oglądanych od zewnątrz. Była za to sowa na drzewie, pod którą stały miastowe i dziwowały się, a już szczytem egzotyki okazała się druga, bo nie dość, że większa, to jeszcze siedziała na platanie, a to drzewo arystokratyczne i w byle miejskim parku nie tak łatwe do spotkania. Z drzew bardziej przyziemnych podejrzewałem niektóre o bycie bukami, co potwierdziło się, kiedy leżące pod jednym z nich orzeszki okazały się bukowymi. Oprócz tego były one także jadalne, z czego wielu chętnych skorzystało, jak to na przednówku, ale na szczęście przewidziany został również nieco bardziej profesjonalny obiad. Dawali go w Buczyńcu, do którego trzeba było dojść przez las, a spacer ten został spontanicznie wykorzystany do przemieszania grup. Cały czas jednak były dwie, a istnienie tej drugiej posłużyło za pretekst, żeby dawać pierwszej tylko po jednej kiełbasie. Chyba jedynie Michałowi Cholewie udało się wzruszyć sumienia kucharzy i dostał drugą, po czym, jeżeli dobrze pamiętam, jego z kolei sumieniem wzruszył ojciec i dostał kawałek.
Po chwili odpoczynku, urozmaiconej spontanicznym złośliwym podarowaniem obecnym choćby częściowo, młodym małżeństwom symbolicznych bocianów, przyszedł czas na zwiedzanie maszynowni ciągnącej wagony ze statkami. Składa się ona z wielkich żelaznych kół zębatych w środku i wielkiego żelaznego koła wodnego na zewnątrz, co samo z siebie mimo pewnego uroku nie jest aż tak bardzo poruszające, ale za to na światło słoneczne załamujące się w kroplach spadających z łopatek koła można patrzeć naprawdę bardzo długo. Na wszelki wypadek dodam, że maszyneria ta nie jest też bardzo poruszająca dla statków, porusza je bowiem nader powoli. Ale w sumie po cóż miałaby się spieszyć?
Powoli przepłynęliśmy więc statkiem z górki do wody, trochę kanałem, z powrotem i wreszcie znowu pod górkę, oglądając piękne okoliczności przyrody, w tym Kasia Chmiel nawet przez lornetkę, bo wypatrywała ptaków, a one zwykle są raczej małe. Po powrocie do przystani jeszcze chwilę pokręciliśmy się po okolicy, a niektórzy nawet kupili sobie świeżo zamrożone na nowo, po najwyraźniej dłuższym braku prądu, lody, aż wreszcie wsiedliśmy do autobusów i wrócili do Elbląga na biesiadę.
Tym razem odbywała się chyba w jakiejś jachtowej przystani, w każdym razie była tam woda i żaglówka, a z rzeczy bardziej związanych z tematem sterta gałęzi na ognisko i stoły z ławkami. Największe jednak zainteresowanie wzbudzał Greg, paradujący w koszuli z długimi rękawami, co prowokowało do domysłów, czy to brak małżonki wysłanej do Ameryki powoduje, że mu tak nietypowo zimno, czy też może inna przyczyna. Ognisko zapłonęło dość wcześnie, a przy nim toczyła się druga część Konkursu Fandomu. Najbardziej interesująca była konkurencja w prowadzeniu partnera przez bramki złożone z par ochotników. Trudność polegała na tym, że prowadzony miał zawiązane oczy, więc pomagał sobie wyciągniętymi do przodu rękami, co zapewne było przyczyną charakterystycznej pozy przyjmowanej przez panie udzielające się jako słupki bramek. Jedną rękę miały otóż przepisowo wyciągniętą w górę, aby było pod czym przechodzić, za to drugą wdzięcznie, a defensywnie, kładły na biustach.
Kiedy dookoła ogniska wyrósł już lasek patyków z kiełbaskami, organizatorzy rozdali nagrody zwycięzcom wszystkich arraconowych konkursów i zakończyli oficjalnie konwent. Kto jednak chciał, bawił się dalej, my jednak pojechaliśmy podstawionym autobusem na znaną mi już nieźle ulicę Szopena, zabierając ze sobą Jo'Asię i Szymona, którzy chociaż mieszkali gdzie indziej, to jeszcze chcieli się bawić w pokazywanki. Było wiele radości, bo okazało się, że istnieją ludzie nie wiedzący nawet nie jaka jest treść, bo to się zdarza, ale że w ogóle istnieje coś takiego, jak bodajże "Kolor z przestworzy", a w każdym razie któreś ze sztandarowych dzieł Lovecrafta. Za to Kasia Chmiel obudziła żywiołowy zachwyt Michała Cholewy, kiedy udało się jej pokazać za pomocą pantomimy takie właśnie jak we wspomnianym tytule łączące "z". Ja osobiście patrzyłem się tylko z boku i rzucałem złośliwe uwagi, aż wreszcie kiedy doszło do długiego zgadywania "Fiaska" poszedłem z pewnym żalem spać, żeby być w stanie złapać rano pociąg. Tak więc, o w pół do siódmej następnego dnia ruszyłem, trzymając się nasłonecznionych stron chodnika, bo jeszcze było zimno, na stację.
|
|