Zapadła cisza, urwały się rozmowy. Powiało chłodem. Wszystkie oblicza wpatrywały się w starca. W oczach można było zobaczyć zaskoczenie, napięcie i lęk. Ktoś pokręcił z niedowierzaniem głową, ktoś inny odwrócił się i odszedł. Zaniepokojony karczmarz przedzierał się niezdarnie w kierunku grupki słuchaczy.
Ariel powoli, sztywno, jak w hipnotycznym transie podszedł do harfiarza. Przyklęknął obok i złapał go za chudą, kościstą rękę.
- Skąd znasz tą piosenkę? - szepnął, zaskoczony brzmieniem własnego głosu. Starzec podniósł na niego puste spojrzenie.
- Skąd znasz słowa tej piosenki? - rzekł z naciskiem.
- Co robisz, panie? - zaprotestował młody pomocnik, pochylając się w jego stronę. Wtem zamarł w pół ruchu i cofnął się, przestraszony wyrazem twarzy Ariela.
- Skąd znasz tę piosenkę? O czym opowiada? - zapytał Ariel po raz trzeci.
- Skąd znam słowa tej piosenki? - starzec niczym spóźnione echo powtórzył jego poprzednie pytanie.
- Tak. Kto jest jej autorem? Czy to ty nim jesteś?
- Autorem? - spojrzenie harfiarza na moment oprzytomniało, stało się nieco mniej puste. - To nie pieśniarze układają słowa pieśni. One są... Żyją. W trawie, w podmuchach wiatru, pośród księżycowego blasku. Ukrywają się, schowane głęboko pod powierzchnią świata. Nam jedynie czasem udaje się je pochwycić, gdy mijają nas w locie.
- O czym opowiada ta, którą zaśpiewałeś przed chwilą?
- O czym opowiada, cudzoziemcze? Była bardzo słaba i bardzo stara, północny wiatr poniósł ją hen, daleko, by ukryć przed wrogami. Z trudem udało mi się zatrzymać ją przy sobie. O czym opowiada? Jestem tylko harfiarzem, nie wiem o czym mówią pieśni. Może to ty właśnie wyjaśnisz mi jej słowa?
Starzec zamilkł. Jego wzrok z powrotem zmatowiał i zapadł się w siebie. Ariel potrząsnął nim lekko, ale nie dało to już żadnego rezultatu.
- Napijcie się massilu, szlachetni goście - karczmarzowi w końcu udało się przecisnąć przez otaczający harfiarza krąg. - Po co słuchać takich ponurych pieśni...
Ludzie zaczęli powoli się rozchodzić, cicho szepcąc coś pomiędzy sobą. Oberżysta stanął nad starcem.
- Nie zaprosiłem ciebie tu po, byś śpiewał takie rzeczy! - warknął - Chcesz ściągnąć na nas przekleństwo? Nie wiesz, co się teraz dzieje? Wynoś się stąd i idź straszyć gdzie indziej!
Harfiarz nie zareagował. Jego pomocnik obrzucił karczmarza nieprzychylnym spojrzeniem, ale posłusznie zebrał rzeczy, wysypując zawartość koszyka do torby. Następnie delikatnie pomógł starcowi się podnieść, wziął go pod rękę i powiódł w stronę drzwi. Ariel również wstał, spoglądając za odchodzącymi.
Kometa, pomyślał. Mroczna Gwiazda. Ten świat wcale nie był jego ucieczką. To nie były beztroskie, egzotyczne wakacje urządzone mu przez jego podświadomość. Strach. Ciemność. Czarny Tron. Noc.
Czarny Tron.
Jego wzrok niespodziewanie zetknął się ze wzrokiem oberżysty. W oczach tamtego dostrzegł podejrzliwość. Niepotrzebnie zwróciłem na siebie uwagę, stwierdził i z pochyloną głową, zamyślony, ruszył w kierunku stołu, przy którym uprzednio siedział.
Nie przeszedł nawet trzech kroków, gdy ktoś zastąpił mu drogę. Uniósł wzrok. Przed nim stał Tabiri.
- Podsłuchiwałeś naszą rozmowę - zauważył sucho kupiec.
- Mówiliście o ciekawych rzeczach - wzruszył ramionami Ariel. Nie chciało się mu zaprzeczać. - Nie sprawialiście wrażenia, że zależy wam na zachowaniu dyskrecji.
Tabiri nie odpowiedział. Za plecami tamtego pojawił się tymczasem nieco zdezorientowany Jemin. Ariel wciąż czuł też na sobie nieufne spojrzenie karczmarza.
- Masz niezwykłe oczy... - zauważył nieoczekiwanie wysoki kupiec. - I jeszcze bardziej niezwykłe włosy. Widywałem już ludzi o znacznie ciemniejszych, niż się to przeważnie zdarza, ale nigdy jeszcze o tak czarnych jak twoje. Skąd przybywasz?
Ariel skrzywił się lekko. Zdążył się już przyzwyczaić, że jego wygląd budzi tutaj pewne zdziwienie, lecz reakcją z jaką się spotykał do tej pory, było przeważnie życzliwe zainteresowanie. W przypadku dziewcząt nawet czasem więcej niż życzliwe. Ludzie, których spotkał wcześniej w Kraju Wybrzeża byli wścibscy, ale jednocześnie otwarci, ciekawiły ich tajemnice, lecz w razie konieczności potrafili je uszanować. Odniósł nawet wrażenie, że od poznanych sekretów większy urok mają dla nich te, których nie udało się im przeniknąć. Istnienie tajemnic było jednym z fundamentów, na których zasadzał się ich hałaśliwy, pełen nieznanych cudów i przybyszów z zamorskich krain świat.
Teraz jednak w głosie Tabiriego zadźwięczała dziwna, złowroga nuta. Ariel zatęsknił nagle za podszytym miłą jego męskiej próżności fascynacją zaciekawieniem Emary.
- Z daleka - odpowiedział. - Zza morza.
Tabiri nie dał niczym po sobie poznać, czy zadawala go to wyjaśnienie. Stojący obok Jemin przyglądał się wszystkiemu z konsternacją. On też nie wie, o co chodzi Tabiriemu, pomyślał z nieznaczną ulgą Ariel.
- Dokąd się udajesz? - zapytał wysoki kupiec, nadal tym samym stanowczym tonem.
- Do Aaraaf - odrzekł krótko. Nie miał pojęcia, czy skłamał, czy też powiedział prawdę, udzielając konkretnej odpowiedzi chciał jednak nieco stępić podejrzliwość tamtego.
Tabiri wolno pokiwał głową - Kiedy już się tam znajdziesz, nie radziłbym ci jednak jechać dalej na północ. I unikaj Czerwonogłowych.
- Czemu? - Ariel utkwił zimny wzrok w obliczu swego rozmówcy.
Teraz z kolei pojawiła się na nim zapowiedź lekkiego uśmiechu. - Nie wiem jak zareagowaliby na twój widok. Zabijają dzieci o włosach o wiele jaśniejszych. Nazywają ciemne włosy przekleństwem demona. A wątpię, by kiedykolwiek widzieli kogoś o takich jak twoje. Na twoim miejscu nie ściągałbym z głowy saliji, gdy wchodzisz do karczmy.
Ariel nic nie odrzekł. Niezdarnie na powrót owinął głowę czarną materią.
- Szanuję Manilów - powiedział Tabiri - lecz jestem poddanym władcy Hamanu, oby iskra jego mądrości nigdy nie gasła, i staram się nie wierzyć w ich przesądy. Ty jednak powinieneś uważać. Sa bardzo czuli na punkcie własnych tradycji i przepowiedni.
Ariel ze zgrozą spostrzegł, że obserwuje ich prawie cała sala. W wielu oczach widział lęk i podejrzliwość. Cały niepokój, od dłuższego czasu narastający w tym miejscu, zogniskował się nagle na jego osobie.
Podszedł do oberżysty i rzucił mu kilka monet. Nie musiał patrzeć na jego oblicze, by wiedzieć, że nie jest już tutaj mile widzianym gościem. Skinął głową obu kupcom, po czym szybko ruszył w stronę drzwi. Nie chciał już więcej zwracać na siebie niczyjej uwagi. Wychodząc, wciąż czuł na swoich plecach wzrok Tabiriego.
Odebrał Filozofa, rzucił chłopcu stajennemu kolejną monetę. Wjechawszy na drogę stanął w strzemionach i rozejrzał się wokół, sprawdzając, czy nie dostrzeże gdzieś harfiarza i jego pomocnika. Tamci jednak najwyraźniej już nieodwołalnie dla niego przepadli. Czuł też, że nie dowiedziałby się od nich niczego więcej.
Przejechał przez wioskę, odprowadzany ciekawymi spojrzeniami biegających wzdłuż domów dzieci. Popędził wierzchowca, zmuszając go do szybszego tempa. Przeszedł w kłus, potem w ostry galop. Jakimś cudem udało mu się nie spaść z siodła. Wałach prychał z niechęcią na jego wyczyny, ale zgodnie ze swoim imieniem ograniczył się jedynie do werbalnych protestów.
Kilka mil za wioską natknął się na rozstaje. Zatrzymał się i przez chwilę spoglądał na drogę. Przypomniał sobie ostrzeżenia Tabiriego. Trakt w prawo skręcał na wschód, omijając szerokim łukiem niebezpieczny las. Szlak w lewo piął się lekko pod górę, by zniknąć za niewielkim pagórkiem.
Całe szczęście, że podsłuchałem ich rozmowę, pomyślał. Zaraz jednak zdał sobie sprawę, że w gruncie rzeczy nie miało to znaczenia. Stojąc na rozstaju i tak wyczułby, dokąd mogła go zaprowadzić droga w lewo. Zły sen przyszedł do niego już poprzedniej nocy, daleko od tego miejsca. Wyczuł, że Ariel się zbliża.
Odnalazł mnie - pomyślał młody mężczyzna - już w moim własnym świecie.
Jeśli pogna w prawo, jeśli nie będzie spał tej nocy, być może uda mu się oddalić od tego miejsca na tyle, by osłabić ścigające go koszmary.
Zbyt łatwo to wszystko poszło. Kraj Wybrzeża, Ubajd, udana transakcja z Isnayem, zieleń i błękit. Smak wina i błysk nowej klingi, roześmiane oczy Emary. Zbyt łatwo, zbyt zgrabnie, zbyt słodko. Jak w marzeniu sennym. Lecz teraz nadszedł czas, by zapłacić haracz.
Zawrócił wierzchowca i popędził w lewo wspinającym się na pagórek traktem. Filozof zarżał tylko raz, ale w dźwięku, który wydał można było wyczuć przerażenie równe jego własnemu. Był to jednak już ostatni protest. Mądry koń wiedział, że nie można uciec przed swoim koszmarem.
Ariel jeszcze raz zatrzymał się, gdy osiągnęli szczyt wzgórza. Przed nim trakt biegł poprzez pola i łąki aż do niewielkiej wioski. Zura - przypomniał sobie jej nazwę. Dalej droga zanurzała się w lesie.
Powoli zjechał w dół, naprzeciw wzbijającemu tumany kurzu wozowi. Pojazd wyładowany był po brzegi wszelakiego rodzaju dobytkiem, z tyłu biegła uwiązana do niego krowa. Muczała żałośnie, najwyraźniej nie wytrzymując narzuconego jej tempa.
Ariel zajechał wozowi drogę, zmuszając woźnicę do zastopowania. Tamten był korpulentnym mężczyzną w średnim wieku, ubranym w szarą, podniszczoną tunikę. Jego żona przytulała dwoje zdumiewająco brudnych dzieci.
- Uciekasz? - spytał Ariel. Wieśniak obrzucił go niechętnym spojrzeniem.
- Zejdź mi z drogi... panie - odrzekł, starając się wydobyć ze ściśniętego gardła w miarę uprzejmy ton.
- Co się dzieje? - Ariel popatrzył w kierunku odległych o pół mili domostw, nie ruszając się z miejsca. - Słyszałem, że w lesie Sedam niebezpiecznie jest teraz chodzić po zmroku, ale przecież wioska jest od niego dość oddalona...
- Oddalona? - wybuchnął mężczyzna. - Już wkrótce nic nie będzie wystarczająco oddalone. Z każdą nocą sny stają się coraz wyraźniejsze. Krażą na zewnątrz chat, czają się w mroku. Niedługo ciemność przeleje się poprzez granice lasu i runie na pola. Sięga ku nam, rozgniewana, że nie uszanowaliśny Sedam. Dopadnie nas jej zemsta.
- Czyja zemsta? - zapytał ostro Ariel.
Korpulentny wieśniak nieco ochłonął, przyjrzał mu się uważniej.
- Sedam - powiedział. - Nie słyszałeś nigdy legend o Sercu Koszmarów, przybyszu? O Władczyni Mroku?
Ariel pokręcił głową - Przyjechałem z bardzo daleka.
- Sądziliśmy, że to tylko opowieści. Straszyliśmy nimi dzieci. To wszystko wina Anwariego i jego następców - na obliczu tamtego pojawiła się wściekłość. - Obrazili Moce Ziemi, nakazując nam czcić wymyślonego przez nich Stwórcę i Jeźdzców Światła. Widział to kiedy coś podobnego? Gdzie teraz jest ich Bóg? Prawdziwi bogowie, władcy tego świata, odwrócili się od nas i ukarzą nas za zdradę...
- Nareszu! - jęknęła kobieta, wbijając w Ariela przestraszony wzrok. Dzieci skuliły się jeszcze bardziej, przytulając do siebie. - Nareszu, gdyby ktoś usłyszał...
- Nie dbam o to, co sądzi chosra, jego słudzy i poplecznicy. To nie on jest prawdziwym królem tej ziemi - mężczyzna popatrzył na Ariela wyzywająco. - Kiedyś, gdy składaliśmy ofiary Manie, chroniła nas przed mrokiem. Ona nie wybacza tym, którzy się od niej odwracają. Nie ma już dla nas ratunku. Tylko Czerwonogłowi ocaleją.
Zaciął konia. Koła znów zaturkotały, podskakując na wybojach.
Ariel spojrzał na słońce. Od zmierzchu wciąż dzieliły go jakieś dwie godziny. Powoli ruszył w stronę wioski.
Gdy wjechał pomiędzy domostwa w pierwszym momencie pomyślał z lękiem, że wszyscy już ją opuścili. Ale nie - dostrzegł kilku starych ludzi, siedzących na ławach przed domami, w jednym z okien mignęły zlęknione twarze dzieci. Wszystko wskazywało na to, że spośród jej mieszkańców jedynie Naresz wpadł w panikę. Gdzie byli pozostali?
Niebawem zobaczył, jak wracają od strony lasu. Wyjechał im naprzeciw. Mężczyźni i kobiety w długich, białych szatach z zasępionymi, zmęczonymi twarzami. Unosili głowy, gdy przejeżdżał obok, i spoglądali na niego ze zdziwieniem. Wkrótce minął prawie wszystkich, zbliżając się do niewielkiej grupki, która zwlekała jeszcze na skraju Sedam.
W samym jej środku stała brzydka, pulchna kobieta o pustej twarzy. Jeden z mężczyzn delikatnie dotykał jej ramienia.
- Chodźmy, Rasso. Nic nie zdołamy już zrobić. Zaraz się ściemni.
- Ale... - odpowiedziała kobieta. - Przecież on nie wchodził głęboko w las. Tylko bawił się w pobliżu - potoczyła oczami dookoła, biorąc wszystkich na świadków tej rażącej niesprawiedliwości. - Inne dzieci powiedziały, że wcale tam nie wchodził. Tylko na moment zniknął za drzewami. I był dopiero zmierzch...
- Widocznie teraz nawet to może wystarczyć. Chodźmy - mężczyzna łagodnie ponowił prośbę. - Nic nie poradzimy. Jest już za późno.
- Nie jest za późno! - jęknęła Rassa, zrzucając jego rękę i wyrywając się w stronę lasu. Pozostali złapali ją i odciągnęli. - Czuję, że on jeszcze tam jest! - krzyczała.
- Jeśli chcesz, to jutro możemy wznowić poszukiwania - rzekł tamten bez przekonania.
- Nie - zapłakała kobieta. - Za późno, za późno. Teraz...
- Co się stało? - spytał Ariel, podjeżdżając do wieśniaków. Wszystkie twarze zwróciły się na niego. Z niezadowoleniem stwierdził, że oto już drugi raz tego samego dnia skupia na sobie całe napięcie otaczających go ludzi. Najwyraźniej posiadał do tego talent. Albo, po prostu, miał pecha.
Na obliczach tamtych dostrzegł całą mozaikę uczuć - obojętność, niechęć, zdziwienie, lęk. Lecz w oczach kobiety, ku jego przerażeniu, zalśniła szalona, irracjonalna nadzieja.
- Mój syn zaginął wczoraj wieczorem. Tylko na chwilę wszedł między drzewa, a inne dzieci uciekły... Ale on jeszcze tam jest... Czuję to - szepnęła.
Patrzyła na niego z napięciem, z jakąś straszliwą intensywnością, która boleśnie go raniła. Jej spojrzenie było zbyt silne dla kogoś pogrążonego w baśniowym śnie. Przechodziło przez niego na wylot, jakby on sam był za mało realny. Tamta każdą swoją najmniejszą cząstką rozpaczliwie dopominała się cudu, silniejszego od mrocznej rzeczywistości, jaka ją pochłonęła. I oto los postawił jej na drodze samotnego, odzianego w czerń jeźdźca. Jeśli nawet Ariel nie spełniał jej oczekiwań, to i tak w pobliżu nie było nikogo ani niczego innego. Po raz kolejny przeklął swego dzisiejszego pecha.
Zaraz potem jednak z ulgą uświadomił sobie, że to wszystko jest już całkowicie nieistotne. Gdyby wciąż był Tomaszem, albo nawet tym Arielem, który jeszcze dziesięć dni wcześniej poznawał Kraj Wybrzeża, mógłby teraz odczuwać wstyd i bezradność. Tłumaczyć sobie, że żal tej kobiety nie jest prawdziwy, że stanowi tylko jego własną fantazję. Przekonałby się zapewne, jak mało jest w nim odwagi. Ale teraz, na szczęście, nie było w nim już miejsca na tchórzostwo ani na odwagę; poruszał się wewnątrz snu.
Dwaj wieśniacy wzięli kobietę pod ręce i poprowadzili ją w kierunku wioski. Ostatni z mężczyzn odchodząc zatrzymał się na moment obok jeźdźca.
- Nie wchodź teraz w las, panie - ostrzegł go cichym głosem. - Niebawem zapadnie zmrok, nie zdążysz przejechać, nawet gdybyś bez przerwy zmuszał konia do galopu - Pojedź tamtędy - pokazał mu polną ścieżkę, biegnącą ukośnie na południowy wschód. - Dotrzesz nią do drugiego traktu...
- Tak zrobię - skinął głową Ariel, i obrócił konia we wskazanym mu przez tamtego kierunku. Znów spojrzał na słońce - do zmierzchu pozostało jeszcze trochę czasu. Poczekał aż zniknie z oczu oddalającym się drogą mieszkańcom wioski i zawrócił w stronę Sedam.
Nie można uciec przed swoim koszmarem.
Nadal było dość widno. To nie był ponury las. Miał jasne poszycie. Rosły tutaj drzewa i krzewy podobne do tych, jakie widział na wybrzeżu - cyprysy, palmy i ciepłolubne sosny, lecz im bardziej posuwał się w głąb, tym las stawał się gęstszy, jego szata roślinna zaś coraz mniej przypominała to, co znajdowało się na zewnątrz. Nigdy nie znał się dobrze na drzewach, ale wydało mu się, że wiele z nich dziwnie nie pasuje do tego ciepłego kraju. Odniósł wrażenie, że puszcza ta jest zachowanym jakimś cudem reliktem odległych czasów, kiedy panował tu znacznie chłodniejszy klimat.
Mimo to, sama w sobie nie była złowroga. Widywał już w swoim życiu o wiele mroczniejsze, które nie budziły jednak jego lęku. Ogarnęło go jednak przeczucie, że na obraz który widzi nakłada się jakiś inny, bardziej pierwotny, głębszy.
Wstrzymał konia i obejrzał się za siebie. Skraj lasu pozostał daleko z tyłu. Zeskoczył z siodła na ziemię. Złapał wierzchowca za uzdę i zszedł z traktu. Stopy przyjemnie zanurzyły się w miękkim poszyciu. Wchodził coraz dalej w Sedam. Ponad sobą słyszał śpiew ptaków, jakiś owad przeleciał z przyjemnym brzęczeniem obok jego ucha. Filozof zastrzygł uszami, spoglądając na niego żałośnie, najwyraźniej jednak pogodzony z tym co miało się stać. Być może w głębi duszy był egzystencjalistą.
Szedł dopóki droga nie znikła mu z oczu. Powoli zaczęło się ściemniać. Strach ciągle narastał. Z każdym krokiem coraz bardziej zanurzał się we śnie. Przypomniał sobie wszystkie wcześniejsze koszmary. Wiedział, że tutaj odnajdzie ich prawdziwą przyczynę. Stanie twarzą w twarz z tamtym. Musiało być silne, skoro już od lat zsyłało mu złe sny, przebijając granice światów o wiele skuteczniej, niż pomarańczowy tunel. Pomyślał o Tomaszu Sowińskim, który budził się zlany potem w swej warszawskiej kawalerce, nie zdając sobie sprawy jak wiele barier, jak wiele granic dzieliło go jeszcze wtedy od źródła lęku, nawiedzającego jego sny. Zaśmiał się drwiąco - tamten w gruncie rzeczy nie miał żadnych powodów do niepokoju. Był taki bezpieczny.
W końcu jednak koszmar odnalazł go i ściągnął do siebie. Nie było innej drogi. Nie pojmował, czemu wciąż jest w stanie iść - przecież tamto było teraz silniejsze niż kiedykolwiek przedtem. Już dawno powinien był paść sparaliżowany na ziemię i z jękiem oczekiwać, aż samo po niego przyjdzie. A jednak jakaś cząstka duszy Ariela była poza strachem. W fakcie, że tym razem to on właśnie wychodził naprzeciw koszmarowi i wkraczał w jego własną dziedzinę kryła się niezrozumiała ulga.
Przystanął i uważnie popatrzył przed siebie, pocieszająco poklepując kark Filozofa. Instynkt podpowiadał mu, że pora i miejsce są odpowiednie. Skoncentrował wzrok na tamtym głębszym obrazie, który przenikał całe miejsce. Przypominało to nieco zabawę z kolorowymi stereogramami, jakie oglądał kiedyś w czasopismach.
Świat przed nim rozdwajał się. Wokół był las, ten w którym jeszcze niedawno mogły bezpiecznie bawić się dzieci, lecz kryła się tutaj także inna, pierwotna, mroczna przestrzeń. Teraz zrozumiał, dlaczego nikomu nie udało się natrafić na żaden ślad. Z uśmiechem sięgnął pamięcią jak on sam przez długi czas nie potrafił zobaczyć stereogramów, schowanych pod rozmazaną powierzchnią rysunku. Tak naprawdę, wbrew pozorom, było to dość łatwe - trzeba było po prostu wiedzieć, j a k należy patrzeć. Ludzie z tego świata nie potrafiliby tego zrobić, ale on znał dwie rzeczywistości; przeszedł z jednej do drugiej pomarańczowym tunelem, i to dawało mu konieczne porównanie. Był wyczulony na zmieniający się nagle odcień realności.
Ruszył do przodu i zagłębił się w obszar, z którego przychodziły koszmary. Panowała tutaj odwieczna ciemność, dzień nie miał żadnej władzy nad tym miejscem. Pętle mroku zacisnęły się wokół Ariela. Uderzyły wyciem dzikich zwierząt i wrzaskiem okrutnych najeźdźców spadających o północy na uśpione osady. Zaatakowały wydobytym z pamięci dziecięcym lękiem przed ciemnością. A jednak kroczył dalej, rzucając wyzwanie pradawnej, skażonej lękiem, krwią i cierpieniem nocy, nie bacząc, że zmierza ku swojej zagładzie.
Spojrzał ku górze - ponad nim wznosiły się ponure, nie przepuszczające światła chmury.
Bał się nocy.
Daleko przed sobą ujrzał niewyraźny kształt - dom ciemności, siedlisko upiorów, chatkę baby jagi. Czy tamto wiedziało, że nadchodził?
|
|