Magazyn ESENSJA nr 6 (IX)
lato 2001




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

Grzegorz Wiśniewski
  Tygrys! Tygrys! Tygrys!

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Późny poranek
     Śródokręcie ogniowca Rizaona
     Perłowy Port
     

     Ledwie dzwon alarmowy pod pokładem zaczął bić, a chaos na okręcie wybuchł niczym pocisk ogniowy. Kapitan Abasskan zdążył mundur tylko wciągnąć, na jego dopięcie czasu już nie znalazł. Gdy przecierając oczy wypadł z kajuty, przed nim na pokład runął nadpalony kawał bombramstengi. Chwilę później od czubka płonącego masztu oderwali się marynarze z obsady bocianiego gniazda i z wyciem runęli w wody zatoki. Ich krzyki jednak niemal utonęły w skrzeczeniu smoków, śmigających po niebie we wszystkich kierunkach, i wrzaskach załogi Rizaony, która miotała się po całym pokładzie. Lewoburtowe balisty już naciągnięto, załadowano i celowniczy mierzyli teraz do najbliższych bestii. Przy pozostałych barbetach z uzbrojeniem też z wolna organizowała się obsługa, ze zbrojowni donoszono przeciwsmocze bełty i świeże, suche cięciwy. Tłum niekompletnie odzianych marynarzy na śródokręciu gorączkowo mocował się ze świeżo wydanymi kuszami.
     Abasskan poczuł swąd palonego drewna, który lekka bryza nawiewała od burty. Przypomniał sobie wykłady z Akademii, dotyczące smoczego ognia. Trudny do ugaszenie, wysoka temperatura. Niebezpieczny prawie jak bezpośrednie trafienie pociskiem ogniowym.
     - Marcksen! Marcksen! - zawołał do porucznika w rozchełstanej koszuli, kierującego artylerzystami na lewej burcie. Wezwany obejrzał się.
     - Strzał! - wykrzyknął.
     Jęknęły cięciwy balist i kilkunastu kusz, powietrze na moment zgęstniało od grotów. Przelatujący opodal, bezczelnie nisko nad wodą, smok zachwiał się od trafienia, ale wyrównał lot. Machając skrzydłami wzniósł się i odleciał nad stocznię, by pomóc w rozdmuchiwaniu tam pożogi. Marcksen zaklął siarczyście, potem wrzaskiem przekazał dowództwo bosmanom.
     - Tak jest, kapitanie - zasalutował stając przed Abasskanem.
     - Rozkaż służbowym otworzyć arsenały i wydawać kusze, bez ograniczeń...
     - Już to zrobiłem, kapitanie...
     - Świetnie. Niech część tych ludzi obsadzi galerie strzeleckie na masztach. Poza tym wyznacz służbowych do kontroli burt i masztów. Jeżeli coś się zajmie ogniem - odrąbać albo zatopić. Wykonać.
     Porucznik ruszył, nie tracąc nawet czasu na ponowny salut. Ze schodni za kapitanem wynurzył się brodaty bosman, odziany tylko w króciutkie nogawice i kamasze.
     - Wallacarro, przetnijcie kotwice - rozkazał Abasskan. -  Potem zbierz wiosłowych, obsadź szalupy i wyholuj nas stąd zanim nas spalą.
     - Tajes, kapitanie - bosman odwrócił się na pięcie i na powrót zniknął pod pokładem.
     Musieli się ruszyć. Wydostać się z portu, odwrócić uwagę od pozostałych jednostek. Teoretycznie w poruszający się okręt trudniej było trafić. Kapitan miał przynajmniej taką nadzieję.
     Wbiegł na pokład rufowy. Obaj sternicy i grupa służbowych mocowali się z kuszami. Ze stopami w kozich nóżkach, naciągali cięciwy.
     - Rzućcie to - krzyknął. Rzucili. - Pilnować sterów. Gdy okręt ruszy, prowadźcie go do wyjścia z zatoki.
     Puścił mimo uszu ich potwierdzenia. Dopadł do rufowej katapulty, przy której kłębili się pancerzowi porucznika Nowicza. Sam porucznik też tam był.
     - Zostawcie to, do cholery - krzyknął na nich. - Tym się zajmą artylerzyści. Niech pańscy ludzie poruczniku rozwiną miękki pancerz na lewej burcie. I to szybko.
     Nowicz zasalutował i pogonił swoich ludzi na śródokręcie. Abasskan odprowadził tę grupę wzrokiem. Obserwował jak przepchnęli się wzdłuż oblężonej przez strzelców burty i z pojemników na pokładzie wyciągnęli długie, zrolowane płachty miękkiego pancerza. Rozpięte wzdłuż burt na długich tyczkach zapory z grubego, impregnowanego lnu potrafiły odbić lub zatrzymać większość pocisków ogniowych bez rozbijania ich. Od smoczego ognia pewnie się i tak zajmą, ale lepiej odciąć do morza płonący płat miękkiego pancerza, niż gasić smoczy ogień na pokładzie.
     Strzelcy wrzasnęli z radości. Abasskan podniósł wzrok. Długa na cztery kroki strzała z balisty, wystrzelona z niesamowitą precyzją, trafiła smoka prosto w korpus. Nie pomogła gruba łuska - przeszyta bestia złożyła skrzydła, przekoziołkowała w powietrzu i gruchnęła w wodę. Ocean zagotował się niemal natychmiast, podnosząc kurtynę wodnej pary. Chwilę później smok pękł z głuchym hukiem, a jego strzępy rozleciały się we wszystkie strony. Muszą być bardzo gorące w środku od tego ognia, pomyślał Abasskan.
     Nie było jednak czasu na świętowanie sukcesu, niemal w tym samym momencie inny smok zapalił bukszpryt i rozwinięty nad nim do czyszczenia kliwer. Z rufowego pokładu kapitan widział żywe płomienie, zatrważająco szybko pożerające płachtę żagla. Pobiegł tam, przepychając się na śródokręciu między marynarzami. Wpadł na fordek - akurat w chwili, gdy zdesperowani służbowi zaczęli rąbać bukszpryt i szoty toporami.
     - Do czysta! - wrzasnął na nich ostro i sam chwycił za topór. - Do czysta powiadam.
     Rizaona z odrąbanym bukszprytem da radę płynąć, ale jeżeli nie odetną go do końca, może całkowicie zablokować okręt. Rąbali jak szaleni. Wokół świszczały bełty i skrzeczały smoki. Marynarze wrzeszczeli jeden przez drugiego. Abasskan kątem oka łapał łuny pożarów wykwitające jeden za drugim na brzegach zatoki.
     Udało się wreszcie, płonący bukszpryt odpadł i zaczął gasnąć w wodzie. Służbowi ciężko dysząc zamierzali nieco odpocząć po tym tytanicznym wysiłku, ale kapitan nie dał im chwili.
     - Na burty! Skontrolować! - wybrał jednego wskazując palcem - Ty! Biegnij pilnować bezana!
     Zszedł z powrotem na śródokręcie. Drogę wzdłuż prawej burty przegradzały wysokie skrzynie opakowane w słomę i dla usztywnienia obite drewnem. Obok widniała szeroko otwarta gardziel dziobowego luku. Abasskan kątem oka złapał pancerzowych Nowicza dopiero rozpinających na tyczkach ochronne płachty. Potem zrozumiał co jest w pakunkach - duże obłe, na stałe zamknięte gliniane pojemniki z charakterystycznie uformowanymi po bokach uchwytami. Pociski ogniowe. Na pokładzie. Teraz.
     Przypomniał sobie - wczoraj była świeża dostawa. Nie zdążono ukończyć przeładunku nowego zapasu do komór amunicyjnych.
     Trzeba je zabrać... jeżeli chociaż raz dosięgnie ich płomień... Wrócił na pokład dziobowy, kilku służbowych jeszcze tam było.
     - Za mną, natychmiast! - zażądał.
     Zeszli z nim na śródokręcie. Wskazał im skrzynie i zawartość.
     - Za burtę mi z tym, natychmiast!
     Dostrzegł jak na ich twarzach zapaliło się zrozumienie. Rzucili się do pakunków i jeden za drugim wypychali w ciepłe wody zatoki. Spieszyli się, ale kapitan czuł, że wszystko idzie za wolno, że się spóźnią. Ściągnął więcej ludzi, ale przez ogólny chaos nie pracowali wcale szybciej.
     Jeden ze służbowych próbował zasunąć pokrywę luku, ale blokowały ją skrzynie. Trzy ostatnie. Chwycili za nie.
     Nikt nie zauważył samotnego smoka, bezgłośnie spadającego na okręt od strony słońca. Kusznicy na galeriach grotmasztu zajęci mierzeniem do celów przemykających nisko nad wodą, zupełnie zaniechali obserwacji. Ciemny kształt, łopocząc skrzydłami w stromym nurkowaniu wyczekał do ostatniej chwili. Morderczy snop ognia wypuszczony z małej wysokości spłynął po grotmaszcie, spopielił jego obsadę i przez niedomkniętą pokrywę luku wdarł się pod pokład, do kambuza, mesy i umieszczonego na samym dnie magazynu z pociskami ogniowymi.
     Rizaona rozpękła się z okropnym, basowym trzaskiem niczym napęczniały od mrozu pień. Kawałki pokładu, burt, stengi, drzazgi masztów poleciały we wszystkich kierunkach, pchane wysokim na kilkaset kroków jęzorem ognia. Kawały kadłuba zatonęły bulgocząc w płytkiej wodzie, pozostawiając na powierzchni bukszpryt, strzęp drugiego masztu i kawałek rufy. Wody zatoki pokrył gruby dywan płomieni, ogniowego oleju z rozbryźniętej amunicji, który kopcąc straszliwie zaciągnął nad nieszczęsnym ogniowcem całun smolistego dymu.
     Erupcja sięgnęła nawet smoka, który zadał ostateczny cios. Opaliła tułów, skrzydła i poparzyła jeźdźca. Bestia zdołała jednak jakoś wyrównać nad wodą. Zatoczyła chwiejny łuk nad zatoką, po czym z trudem odleciała na północ, próbując dotrzeć do okrętów Mammatoyo.
     
     
     Późny poranek
     Jeździec prowadzący grupy bojowej Tarany niebios
     Perłowy Port
     

     Pęd powietrza uderzył go silniej w twarz, gdy jego Kajimana, posłuszny hakom jeździeckim zadzierzgniętym w uprząż, przechylił się w dół. Runęli na nabrzeże, na zgrabne handlowe brygi zacumowane przy molu magazynów wojskowych. Chifuda ścisnął wyprofilowany występ z boku łęku siodła tak, aby smok poczuł nacisk umieszczonego pod nim szpiczastego występu. Bestia gwałtownie wciągnęła powietrze i rzygnęła strumieniem ognia, podpalając kawałek mola i maszty na dwóch brygach. Dwóch skrzydłowych lecących za nim jak cienie, powtórzyło manewr, pogrążając w płomieniach slup i budynki przy nabrzeżu. Poderwali się w górę. Kajimana zamachał skrzydłami i wspiął się wyżej, szykując do następnego ataku.
     Ogniowiec zacumowany jako drugi w szyku podwójnego szeregu potężnych okrętów Floty Oceanu nagle rozerwał się w aureoli ognia i kawałami pogrążył w wodzie. Nad portem wstała jeszcze jedna łuna dymu. Bardzo gwałtowny wybuch oznaczał zapewne bezpośrednie trafienie w komorę z pociskami ogniowymi. Chifudę oszałamiała lekkomyślność tych z kontynentu. Musieli zostawić otwarty luk, bo inaczej smoczy ogień nie dotarłby tak łatwo w głąb okrętu.
     Flota musi być zawsze gotowa na wszystko, nawet na najgorsze. Atak przeciwnika niemal zawsze bywa niespodziewany. A w Perłowym Porcie okręty zacumowane bardzo blisko siebie, zupełnie nie zawracając sobie głowy możliwymi konsekwencjami. I teraz przyszło za to zapłacić.
     Chifuda westchnął głębiej i pociągnął za lewy z pary haków nazywanych orczykami. Jego Kajimana skręcił nad wody zatoki i zniżył się lekko. Jeździec starannie wybrał nowy cel - ogniowiec Ramalynd, rozpoznawalny po intarsjowanej czerwonym drewnem rufie. Zgarbił się w siodle i skoncentrował, wpatrując w rosnącą między smoczymi rogami sylwetkę okrętu. Chłodny wiatr nieco mu przeszkadzał, ale przewodnik, ostrożnie pociągając za haki, trzymał kurs na grotmaszt. Kajimana wykorzystywał nurkowanie, aby nabrać oddechu do plunięcia ogniem. Widać było, że początkowe zaskoczenie należało już do przeszłości. Marynarze Floty Oceanu dochodzili do siebie, zdecydowani dopaść napastników za wszelką cenę. Wokół świstały strzały i bełty z kusz, niekiedy przeszywał Chifudę dreszczem basowy pomruk tnących niebo przeciwsmoczych grotów z okrętowych balist. Tak niski lot ściągał na niego uwagę chyba każdego, kto był w stanie wycelować kuszę.
     Smocze rogi gibnęły się nieco w dół, tak że dojrzał między nimi śródokręcie ogniowca. Ocenił przytomnie odległość i pozwolił smokowi na wydech. Gorąco buchnęło zwartym snopem, nieco w górę, liżąc zrefowany takielunek na szczytach masztów. Chifuda wyciągnął w górę i, ciągnąc orczyk, skręcił nieco w lewo. Obejrzał się, sycąc wzrok ognistym piekłem jaki nad pokładem dumnego ogniowca siali teraz jego skrzydłowi. Jeden z nich zachwiał się nagle, trafiony z prawej. Jego smok skrzeknął, opadając tak mocno, że ściął piersią reję fokmasztu Ramalynd. Jeździec zdołał jednak wyrównać lot i wyciągnął w górę nad wyspą, znikając w smolistoczarnym całunie wznoszącym się nad płonącymi magazynami.
     Chifuda wyszedł znad szyku ogniowców, gdzie powietrze najbardziej gęstniało od grotów i wyrównał lot. Drugi skrzydłowy dołączył do niego, ale przewodnik nie poświęcił mu uwagi. Obserwował okręt, który atakowali. Poczuł zawód, bo niemal chybili. Ogień nie sięgnął kadłuba. Strawił jedynie takielunek na szczytach masztów, bramreje i bombramreje, to wszystko. Widział jak niewielkie z tej odległości postacie odważnych do szaleństwa marynarzy rąbały zwęglone drewno, by ocalić resztę masztów. Jedna z bramrei zsunęła się po popękanych wantach i wpadła w wody zatoki. Z pewnością cios był bolesny, ale nie zagrażał istnieniu Ramalynd. Po łatwych do przeprowadzenia w Perłowym Porcie naprawach ogniowiec będzie jak nowy.
     Chifuda mruknął pod nosem przekleństwo. Zsunął rękawiczkę i dotknął skóry smoka tuż przed siodłem, w miejscu, gdzie zdarto z niej łuskę. Było ciepłe, ale nie tak jak zwykle. Smok tracił wiele ze swojego żaru. Powinno starczyć na jeszcze jeden, może dwa ataki.
     Ale nie na okręty, pomyślał ciągnąc prawy orczyk. Flota Oceanu była ważna, ale Perłowy Port był bazą nie tylko dla okrętów, ale także dla smoków. Razem ze skrzydłowym wznieśli się jeszcze i przelecieli nad ogniowcami, będącymi cały czas obiektami ataków. Za wyspą, po drugiej stronie zatoki, widoczne były równe rzędy na wpół kamiennych, okrągłych budynków smoczego garnizonu.
     
     
     Późny poranek
     Śródokręcie ogniowca Haokloma
     Perłowy Port
     

     Mieli pecha. Bosman Galatabo po prostu to wiedział. Pech przyczepił się do niego podczas gry w kości w tawernie "Ululai", tej najbardziej znanej na wschodnim brzegu i podchmielony bosman musiał przypadkowo zaciągnąć go na pokład. Teraz sobie przypomniał, kuląc się pod masztem na widok wielkiego czarnego smoka przemykającego nad wodą, gdy usypiał z nosem w hamaku coś uwierało go w lewy bok... A on, głupiec, zamiast wstać i odczynić całą rzecz jak należy, tak jak każdy porządny marynarz miał we zwyczaju - on po prostu zachrapał i przewrócił się na drugi bok.
     No i miał za swoje.
     Coś zaryczało w górze. Gdy poderwał głowę dostrzegł jeden... dwa... trzy! Trzy wielkie kształty przemykające nisko, nad czubkami masztów. Od bliźniaczego ogniowca Ramalynd, do którego Haokloma była przycumowana, doleciał Galatabę swąd palonego takielunku i jeszcze czegoś, czego wolał nie rozpoznawać. Spojrzał - szczytowe reje masztów sąsiada stały w ogniu, który z trzaskiem pochłaniał nasmołowane drewno i zaczepiony na popalonych strzępach żagli spadał na pokład. Właściwie to sam się zdziwił, że w chaosie jaki naciskał na niego zewsząd, w ogóle był w stanie na czymkolwiek się skoncentrować. Nad nim, po rejach fokmasztu, biegali służbowi i marynarze z lekkimi kuszami. Byli na wantach, na bocianim gnieździe, wszędzie... Przy relingach przepychali się z pancerzowymi, którzy za wszelką cenę próbowali rozścielić na sterczących z burt wytykach płachty miękkiego pancerza. Z otwartego luku tuż przed Galatabem szereg marynarzy podawał pobrane z bojowego składziku kompozytowe, przeciwsmocze groty do balist.
     Płachta niezrefowanego żagla zasłaniała mu widok na niebo nad portem. W sumie nawet cieszył się, że niewiele widział przez tę płachtę. Sądząc z licznych smoczych wrzasków, widok z pewnością by mu się nie spodobał. A tutaj, za pełną deszczówki beczką przed fokmasztem, wydawało się być bezpiecznie.
     - Ceeeeluuuuj! Ceeeeluuuuj! - przeciągał wrzaskliwie komendy porucznik Maraad, ubrany tylko w wysokie buty i skórzane nogawice, ledwie spięte pasem. W dłoni trzymał obnażony pałasz, końcówką prowadząc smoka nadlatującego z południowego wschodu. Grupa marynarzy przy barbecie w skupieniu śledziła tor lotu bestii, a jej celowniczy delikatnie obejmował dźwignię spustową. Kusznicy, niczym gołębie obsadzający każdy wolny kawałek burty, wstrzymywali oddechy starannie celując.
     - Pamiętajcie czego was uczono... przed nos... przed nos...
     Smok zrobił wdech i nieco się wzniósł.
     - Poprawka! Odchodzi w lewo! - wrzasnął porucznik.
     Bestia rzygnęła ogniem, który trafił jednak w taflę wody. Nie sięgnął ogniowca.
     - Strzał!
     Jak jeden zwolnili dźwignie spustowe i próbowali sięgnąć go ścianą ostro świszczących bełtów. Przez moment mieli nadzieję, cień grotów przysłonił smoka. Ale wszystkie poszły w wodę. Osiągnęli tyle, że jeździec skręcił gwałtownie i zmusił smoka do szybkiego nabrania wysokości gwałtownymi uderzeniami skrzydeł. Było jasne, że po takim wysiłku szybko nie wróci.
     - Ładować! - rozkazał porucznik. Otarł pot z czoła i rzucił się rąbać cumę przerzuconą na pokład z zewnątrz. - Wy! - kiwnął głową na kilku pancerzowych, zajętych mocowaniem obejm na wytyku. - Rzućcie to i wracajcie z toporami. Chodzi o życie, chłopy, o życie!
     Galatabo przypomniał sobie, że wczoraj do burty Haoklomy przybił łodzie z dostawami od kwatermistrzostwa. Sam dyrygował przenoszeniem solonego mięsa i cebuli do kubryku. Ale po łodziach z zaprowiantowaniem przypłynęły następne...
     Maraad zatoczył się do beczki z deszczówką. Zanurzył w niej głowę, by poprawić sobie jasność myślenia. Gdy, parskając, otrząsał się z wody, zauważył Galataba.
     - Bosmanie, do ciężkiej głębinowej! - wrzasnął na niego tak, że poderwał nieszczęśnika na nogi. - Bierz topór i rąb te liny, jeżeli chcesz żyć! Natychmiast!
     Galatabo odzyskał mowę.
     - Ale ja jestem tylko kuchmistrzem! - odkrzyknął wyładowując strach i frustrację.
     Porucznik zmierzył go wzrokiem.
     - A na tych łodziach przy burcie leży pięćset pocisków ogniowych.
     Odwrócił się i wrzasnął na artylerzystów i kuszników, niemal gotowych do ponownego otwarcia ognia, zostawiając Galataba na pożarcie rosnącemu w nim przerażeniu. Bosmanowi zrobiło się zimno, a po chwili gorąco. Rzucił się na prawą burtę, gdzie służbowi rąbali tlące się wanty i wydarł jednemu z nich topór. Potem z furią zaatakował cumy łodzi. Rąbało się je inaczej niż mięso i nie puszczały łatwo.
     Porucznik Maraad wskazał nowy cel, parę smoków nadchodzącą prosto na lewą burtę. Były bezczelne, widocznie wcześniej niszczyły niechronione partie portu, i teraz szły do ataku tuż nad falami. Niektórzy kusznicy uśmiechnęli się pod nosem. Nabrali nagle pewności, że przynajmniej jedna z bestii im nie ujdzie.
     - Ceeeeluuuj! - Maraad stał z dumnie wyciągniętym pałaszem. - Poprawka w góręęęę!
     Rufowe balisty stęknęły nagle, o wiele za wcześnie. Niedoloty rzadkim deszczem pacnęły w wodę przed nadlatującymi napastnikami. Ludzie Maraada czekali cierpliwie, a smoki rosły w klamrowych celownikach. Gdy jeźdźcy uznali, że są dostatecznie blisko, zaczęli się wznosić, a ich bestie zrobiły głębokie wdechy.
     Rzygnęły ogniem jednocześnie.
     - Strzał!
     Balista ponownie jęknęła i, jak poprzednio, zawtórował jej chór kusz. Wiele małych bełtów dosięgło smoków, ale odbiły się od łusek, co najwyżej boleśnie dziurawiąc błoniaste skrzydła. Drzewce pocisku z balisty nie rozszczepiło się tak, jak powinno i w całości werżnęło się w lewego smoka, gdy drugi odchodził w prawo, z całych sił machając skrzydłami.
     Maraad spojrzał na Galataba, który przerąbywał właśnie ostatnią cumę. Obaj nie wiedzieli jednak, że mimo tego żadna z łodzi nie oddaliła się od kadłuba.
     Oba snopy płomieni prześlizgnęły się po wodzie, ale nim zgasły - pochłonęły trzy długie łodzie, zapchane pryzmami pocisków ogniowych.
     Spod burty Haoklomy buchnął wielki snop gorąca, rozpełzł się błyskawicznie, zmiażdżył bok ogniowca niemal na całej długości i przyparł liczący niemal dwieście kroków kadłub do Ramalynd. Haokloma zachwiała się mocno, zrzucając we wszystkie strony marynarzy, którzy wspięli się na reje. Potem zaczęła błyskawicznie kłaść się na burtę. Smok przeszyty pociskiem balisty z impetem uderzył w śródokręcie ogniowca. Jeszcze raz zadrgały połamane skrzydła, jeszcze wydał z siebie krótki skrzek, po czym poszedł sycząc pod wodę, razem z całą Haoklomą, która przechyliła się gwałtownie na lewą burtę i powiększała przechył tak długo, aż oparła się masztami o dno zatoki. Ku słońcu wystawiła porośnięty muszlami i wodorostami spód kadłuba.
     Jeden smok faktycznie nie uszedł.

ciąg dalszy na następnej stronie

poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

7
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.