Grzegorz Wiśniewski |
Tygrys! Tygrys! Tygrys! |
Grzegorz Wiśniewski, pisarz i publicysta, jeden z najpopularniejszych autorów "Esensji". Greg ma w dorobku już utwory cyberpunkowe - "Manipulatrice" (Nowa Fantastyka 11/1994 - piąte miejsce w głosowaniu czytelników na najlepsze opowiadanie roku), "Mój brat, Kain" (Framzeta 2/1999 - nominacja do Nagrody Elektrybałta 1999); humorystyczne, korzystające ze znanych schematów fantystyki - "Z kronik Powermana" (Nowa Fantastyka 3/1995), "Władcy labiryntu" (Framzeta (7)1/2000 ) lub z twórczości filmowej; na serio - "Dobrzy, źli ludzie" (Framzeta 4/1999 - Nagroda Elektrybałta 1999), lub z przymrużeniem oka - "Imperialna opowieść wigilijna" (Framzeta 1/1999), "Matrixowa opowieść wigilijna" (Framzeta 6/1999) i "Obca opowieść wigilijna" (Esensja 3/2000 - nominacja do Nagrody Elektrybałta 2000). Podaje się za nieprzyjaciela kotów, którym poświęcił świetnie przyjęte przez czytelników "Esensji" opowiadanie "Pies, czyli kot" (Esensja 1/2000 - nominacja do nagrody Elektrybałta 2000), a jego drugą pasją, obok fantastyki, jest historia, zwłaszcza historia wojen, której poświęcił tekst w rzeczywistości równoległej "Płomień Tiergarten" (Framzeta 3/1999 - nominacja do Nagrody Elektrybałta 1999), a także, w jakimś sensie, poniższe opowiadanie. "Tygrys! Tygrys! Tygrys!" to oczywiście literacka wersja pewnego znanego wydarzenia historycznego (nie trzeba chyba wyjaśniać jakiego), a także pełnoprawna opowieść fantasy. Miłej lektury! |
 |
Jerzemu Pertkowi i Zbigniewowi Flisowskiemu dedykuję.
Przed świtem
Flota cesarska admirała Mammatoyo
Dzień i pięć kwadr żeglugi od Perłowego Portu
Świt dopiero nadchodził. Na horyzoncie, tam dokąd dęła chłodna bryza, wolno wzbierał brzask. Tak wolno, jakby był tylko jeszcze jednym arrasem z cesarskiego pałacu, starannie wyszywanym cienkimi nićmi o jasnych kolorach. Pojawiły się nieliczne cienie nisko wiszących chmur, a gęstwina gwiazd przybladła jak dopalające się świece. I ten widok zupełnie jakby odebrał śmiałość niegościnnym i burzliwym wodom wokół, rozkołysanym nocnymi wiatrami. Szkwał osłabł wyraźnie, chwilami jedynie ciskając silniejsze podmuchy.
Mammatoyo szczelniej owinął się grubym płaszczem, obrębionym srebrną nicią. Wsłuchał w szum morza. Dłoń zacisnął na admiralskim godle, zwisającym z szyi na złotym łańcuchu. Teraz wiatr niósł ze sobą woń spokojnego morza, przepowiadając naprawdę ładny poranek. To była dobra wróżba, której bardzo potrzebował zarówno Mammatoyo, jak i jego marynarze, zmęczeni żeglugą w paskudnej pogodzie. Szkwały na północnej trasie przez ocean gnębiły ich od kilku dni. Wydawało się wręcz, że zniweczą całą wyprawę. Wiatr i sztormowa fala połamały maszty na kilku fregatach, na ogniowcu Gatano uszkodziły ster oraz - co bolało admirała najbardziej - uszkodziły grzędę na grzędowcu Kuzaikku. Żywioł, który wiele razy wspierał Cesarstwo Wysp w jego historii, który ocalił je przed flotą barbarzyńców - tym razem wydawał się nieprzyjazny. Zupełnie jakby próbował zapobiec popełnieniu poważnego błędu...
Rozległy się dźwięk dzwonu wachtowego, a do wybrzmiewającej nuty dołączyły przeszywająco podoficerskie świstawki. Pod pokładem nagłe obudził się dziki tumult, tupot dziesiątek nóg, akcentowany wrzaskliwymi komendami bosmanów. Wszędzie marynarze zrywali się z hamaków i, przecierając oczy, ustawiali w równych szeregach na pokładzie. Mistrz kucharzy po stromych schodkach wspiął się z kubryku, w rękach dzierżąc garniec zaparzonej chaisan. Drewnianą chochlą kolejno napełniał podsuwane kolejno marynarskie czarki, od bosmanów poczynając, a na kadetach kończąc. Z napełnionymi naczyniami marynarze wrócili na swoje miejsca. Równe szeregi w milczeniu spełniły toast i oddały pełen szacunku pokłon ku horyzontowi, zza którego miało wzejść słońce.
Mammatoyo obserwował to z achterdeku, opierając dłonie na balustradzie.
- Admirale - odezwał się za nim znajomy głos.
Odwrócił się. To był nadkapitan Ganumo, dowódca floty grzędowców, pełniący teraz także funkcję dowódcy Kaggi. Podał admirałowi czarkę gorącej herbaty. Mammatoyo podziękował krótkim, surowym skinieniem głowy. Wypili po łyku.
- Nie spałeś całą noc, ekscelencjo - odezwał się Ganumo i wskazał czarkę. - Zielona chaisan i dla ciebie uczyni tak potrzebny cud. Ożywi.
- Nie pierwszy raz - admirał uśmiechnął się nieznacznie. Upił kolejny łyk, delektując się gorzkawym ciepłem. - Czy byłeś pod pokładem?
- Doglądałem ostatnich przygotowań - nadkapitan skinął głową. W jego głosie nie było jak zwykle ani cienia służalczości, jedynie stwierdzenie faktu. - Wyznaczyłem wioślarzy do manewrów, sprawdziłem balisty i katapulty. Dopilnowałem karmienia. Jesteśmy gotowi tak, jak tylko cesarska marynarka może być gotowa. Nie zawiedziemy. Zwyciężymy.
Mammatoyo powędrował spojrzeniem za burtę, między ledwie wyłuskane z mroku fale. Na nich, wszędzie wokół, kołysały się liczne sylwetki okrętów olbrzymiej floty. Smukłe pomocnicze karawele, majestatyczne ogniowce i długie, obłe grzędowce, przypominające raczej barki niż okręty wojenne.
- Wątpię, aby było to takie proste - powiedział podchodząc do relingu z grubej plecionki, nadwerężonego niedawnym sztormem. Spojrzał na pianę odkosów.
- Nie rozumiem. - Ganumo podążył za nim. Oparł się o obitą metalem, drewnianą barbetę jednej z rufowych balist. - Przecież na naradzie wojennej przysiągłeś ekscelencjo, że zwyciężysz dla chwały cesarza...
Mammatoyo milczał chwilę.
- Przysiągłem jedynie to, czego byłem pewien. Że zadam pierwszy cios. Będę siać zniszczenie na oceanach. Przez rok. To wszystko - zgarbił się lekko. - Tyle mogłem przysiąc. Ale nie zwycięstwo w tej wojnie. Odległość jest zbyt duża. Oni są silni. My - zbyt słabi.
Ganumo nie okazał emocji.
- Dlaczego więc przyjąłeś tę misję, ekscelencjo? Skoro w nią nie wierzysz...
- Cesarz wydał rozkaz. Jestem wiernym stronnikiem Jego Światłości. Dobrym dowódcą. Honor nie pozwalał mi porzucić mojego cesarza w potrzebie.
Komandor spojrzał na płynącą opodal fregatę Mogami. Westchnął ledwie dosłyszalnie.
- Czy rzeczywiście spotka nas klęska? Nasza flota jest potężniejsza od wrogiej...
Mammatoyo dopił zawartość swojej czarki. Ostatni łyk miał jakiś cierpki posmak.
- Mamy tylko jedną szansę - wpatrzył się w puste naczynie w swojej dłoni. - Musimy uderzyć tak mocno, aby bez utraty honoru móc poprosić o pokój. I to właśnie mam zamiar dzisiaj zrobić.
Achterdek Kaggi, długi i stosunkowo wąski pokład rufowy osadzony na niskiej nadbudówce, zapełnił się nagle ludźmi. Pojawili się liczni oficerowie sztabu oraz kilku admirałów, biorących osobisty udział w operacji. Służbowi rozwiesili na przyburtowych stelażach olejowe latarnie, co rozproszyło wolno ustępujący mrok. Przy każdej z rufowych balist pojawiła się obsługa, która przystąpiła do sprawdzania stanu broni i mocowania cięciw. Szansa, że Kaggi weźmie osobisty udział w walce była co prawda bardzo nikła, ale motto floty brzmiało My, spodziewający się niespodziewanego i żaden cesarski marynarz nie ośmieliłby się go ignorować idąc do bitwy. Refowano większość z żagli, jakie grzędowiec niósł na czterech masztach.
Sternicy nazywali te okręty spasionymi koszmarami, bo grzędowce - duże okręty o bardzo wysokich burtach - chronicznie chorowały na niedożaglowanie,. Były mało stateczne, a do tego potwornie wolne i mało sterowne. Nawet mimo obsady trzydziestu wioślarzy sterowych, która w razie potrzeby mogła wspomóc okręt w manewrach. Przyjęcie grzędowców do zgrupowania floty nieodwołalnie redukowało jego prędkość o dwie trzecie. Przed rejsem gremialnie sarkano na nowomodne pomysły Mammatoya, ale jego autorytet przeważył.
Admirał przyjrzał się okrętom płynącym po prawej burcie Kaggi, parze fregat i potężnemu ogniowcowi. Cóż, okrętowi Ganumo nigdy nie będzie dane poruszać się z taką gracją. Ale miał za to inne atuty, które w oczach admirała wynosiły grzędowce ponad wszystkie inne, którym kiedykolwiek dane było przemierzać morza i oceany. Odwrócił się, w sam raz aby odebrać salut od oczekującego młodego oficera, zastępcy Ganumo.
- Genda, zaczynajmy.
Na rufowy pokład szybko wyciągnięto stół do narad. Na jego słabo oheblowanym blacie rozłożono mapy i notatki nawigacyjne, które Genda dostarczył z kabiny admirała. Miura, nawigator floty, starzec z włosami białymi jak śnieg, zgarbił się nad stołem dokonując na woskowej tabliczce ostatnich obliczeń. Wokół, niekiedy wspierając się o krawędź stołu, na wynik czekali oficerowie Kaggi, członkowie Rady Admiralskiej oraz odziany zgrabny strój z niedźwiedziej skóry jeździec-przewodnik Chifuda. Gdy Mammatoyo i Ganumo zbliżyli się do stołu , wszyscy - poza zamyślonym nad tabliczką Miurą - pozdrowili ich pokłonem.
- Wszystko przygotowane, ekscelencjo - oświadczył Miura, nie przerywając pracy. - Sygnaliści odebrali od pozostałych grzędowców zgłoszenia gotowości. Ich kapitanowie złamali pieczęcie cesarza na pisemnych rozkazach i oznajmili wolę Jego Światłości załogom. Wzbudziło to powszechny entuzjazm. Dość ustępstw i paktowania. Nareszcie zadamy znienawidzonym wrogom cios, który ich zniszczy.
Świadomość powszechnego aplauzu, nie poprawiała Mammatoyo humoru. Nagle poczuł się stary i zmęczony. Zatęsknił do spokoju, ciepłego paleniska i garnca doprawionego miodu, który mógłby wypić przy ogniu. Ale nie westchnął z tęsknoty. Zamiast tego zerknął na rozłożone mapy i potoczył po zebranych poważnym wzrokiem.
- Miura, jak nasza pozycja? - rzucił nad stołem, bambusowym cyrklem dotykając mapy. Starzec kiwnął głową, jakby do siebie. Wolno oderwał wzrok od woskowej tabliczki i spojrzał na admirała.
- Jesteśmy na miejscu i mniej więcej o czasie, ekscelencjo - pochylił się nad stołem i rozstawił na mapie niewielkie, wystrugane z drewna figurki okrętów. Niebieskie i czerwone. - Tutaj. Jakiś dzień i pięć kwadr żeglugi od Perłowego Portu. - wyrównał szyk figurek, ustawiając je w ostrze strzały. Ostrze, którego czubek mierzył w niewielką wyspę pośrodku morza, w której spokojnej, wewnętrznej zatoce czaiła się flota wroga. - Szczęście sprzyja naszym planom.
Admirał zmierzył cyrklem odległość od wyspy. Następnie oparł się o stół, wbijając wzrok w figurki okrętów przeciwnika stłoczone w zatoczce. Skinął głową, potaknięciem, które przeszło do historii.
- Omówimy plan jeszcze raz - powiedział podnosząc wzrok i przesuwając nim po swoich oficerach. - Potem wyruszycie - spojrzał na jeźdźca przewodnika.
Oficer skłonił się. Jeździeckie haki zadźwięczały mu przy pasie.
Przed świtem
Komendantura Straży Portowej
Perłowy Port
Raneblin, służbowy na psiej wachcie, z żywą niechęcią wstał z koślawego drewnianego stołka i przeciągnął się. Dzwon świątyni powitania świtu zdążył już wybrzmieć, a to znaczyło, że nadeszła jego chwila - jak to o świcie każdego następnego dnia po tym, jak udało mu się podpaść porucznikowi Kaddenowi. Takie już widać miał pieskie szczęście do obrywania przy każdej okazji. Gdy tylko miała miejsce jakaś burda z marynarzami, zadowolony z siebie, mimo obtłuczonych żeber, Raneblin natykał się na wkurzonego porucznika. Gdy podczas długiej, nudnej wachty pozwalali sobie na kilka kolejek gry w kości, porucznik pojawiał się zawsze podczas rzutu Raneblina. Doszło do tego, że w burdelu obawiał się zajrzeć pod łóżko. Porucznika oczywiście z pewnością tam nie było, ale - przecież mógł być.
Co irytowało najbardziej, zupełnie nieistotne były wszelkie przedsiębrane środki ostrożności. Kadden zawsze jakoś go dopadł i wlepił starszeństwo na psiej wachcie. Do chwalebnych obowiązków Raneblina należał nadzór nad nieliczną obsadą portu, a w dni świąt dochodził dodatkowo zaszczyt budzenia starszego chorążego Millana, szefa paradnej orkiestry Floty Oceanu. Zaszczyt raczej niełatwy do wypełnienia, bo podoficer ów był potężnym, leniwym sukinsynem, łagodnie mówiąc, nieskorym do wstawania o świcie.
Niechętnie wyczłapał z parterowego posterunku straży w rzedniejący mrok. Odetchnął głębiej chłodnym powietrzem, po czym wzdrygnął się Nad portem wisiała jeszcze poranna mgła. Pobrzmiewała pluskiem fal i skrzypiącym w różnych tonacjach drewnem. Gdzieś w oddali słychać też było głuchy odgłos okrętowych kadłubów, obijających się o drewniane molo. Za plecami natomiast Raneblin słyszał miarowe pochrapywanie zmienników, zajmujących drugą izbę budynku straży portowej. Zaklął bezgłośnie z irytacji. Obudzić miał ich dopiero rano.
Wrócił do izby. Przypasał pałasz, narzucił na ramiona wojskowy płaszcz, a na piersi zawiesił nieco zaśniedziały ryngraf straży. Mimo wszystko powinien być zadowolony, pomyślał wychodząc, już niewiele zostało.
Osiem metrów dalej, przy nabrzeżu, znalazł Griddama, który snem sprawiedliwego spał w budce wartowniczej przy doku.
- Ychy...Ychy!! - kaszlnął mu prosto w ucho. Griddam podskoczył tak, że źle zapięty szyszak spadł mu z głowy, a halabarda z łomotem wyrżnęła w kamienie nabrzeża. Nad wodą rozniósł się taki łomot, że z wyspy pośrodku zatoki odpowiedziało echo.
- Kim... Co się... co się stało? - Griddam doszedł do siebie całkiem żwawo. - Ty durniu - wycedził z oburzeniem, nakładając z powrotem szyszak. - Bodajby cię... na żart ci się zebrało?
- A co, nie spodobał się? - Raneblin zdziwił się obłudnie. Nikt, kto spał o tej porze, nie mógł liczyć na litość. A z pewnością nikt kogo znał i mógł obudzić. - Pewnie spacer po posterunkach też ci za bardzo nie przypadnie do gustu, ha? No to idziemy.
Griddam bluzgał go zajadle niemal aż do punktu celnego. Tam się nieco rozchmurzył, gdy Raneblin smacznie śpiącą obsadę pozwolił mu obudzić potępieńczym wrzaskiem. Przy drugim posterunku zły humor przeszedł im niemal zupełnie. Strażnicy nie tylko nie spali, ale mieli też dzbanek świeżo zaparzonego korzenia miggda. A wiadomo, że nic tak nie poprawia samopoczucia nad ranem, jak kubek tego gęstego ciemnego napoju.
Później wspięli się na stok wzgórza obserwacyjnego, najbliższego wyrastającego obok portu. Równą drogą o kamiennej nawierzchni dotarli do wieży dyżurnego portowego obserwatora. Nie spał, jak to czarownicy z Korpusu mają w zwyczaju. Bez słowa wręczył im woskową tabliczkę z raportem podbitym swoją pieczęcią, po czym zniknął za drzwiami. Zanim ruszyli dalej Raneblin upewnił się, czy w raporcie nie ma żadnych nie cierpiących zwłoki rewelacji.
Schodząc w dół mieli okazje podziwiać w słabym świetle przedświtu panoramę Perłowego Portu. Było to piękne miejsce niezwykle urokliwe, ukształtowane przez naturę w najbezpieczniejszą przystań Znanego Świata. Drogę do oceanu otwierał szeroki i głęboki kanał, teraz dla bezpieczeństwa przegrodzony grubym łańcuchem fortecznym. Prowadził do trzech podłużnych zatok, z który ta najbardziej z prawej rozlewała się szeroko. Na jej środku wyrastała podłużna wyspa, niegdyś zielona, teraz niemal w całości zabudowana magazynami floty. To były spokojne i ciepłe wody, bogate w perły, dzięki którym nazwę zyskała pierwsza osada, z czasem przekształcona w miasto. Nie one jednak były najważniejszym tutejszym bogactwem - dużo istotniejszy był sam port, wprost wymarzone miejscem na cumowanie. I na bazę floty, która rządzić będzie w stanie całym środkowym oceanem. Pierwszy port powstał w tym miejscu jeszcze w czasach antycznych, ale teraz nie pozostał po nim nawet ślad. Wszystko zakryły nowe budowle, mola, nabrzeża i stocznie. Nowe pochylnie i magazyny. Nowe kotwicowiska. A na nich nowe okręty i statki.
Raneblin nawet nie próbował policzyć masztów statków zgromadzonych w całym porcie. Było ich mnóstwo. Na rejach większości z nich wisiały latarnie, co z tej odległości upodabniało port do sadzawki oblężonej przez drzemiące świetliki. Najbardziej zwracały uwagę zakotwiczone niemal po środku zatoki ciężkie ogniowce Floty Oceanu. Raneblin sam nie będąc marynarzem, potrafił sobie wyobrazić respekt, jaki wzbudzały we wrogu. Wielkie, ale jednak smukłe. O grubych masztach, licznych stengach i pokładach bogatych w balisty i katapulty. O tyczkach do rozpinania miękkiego pancerza, sterczących niczym kolce jeżozwierzy. Wyglądały po prostu pięknie, zacumowane w pary, zakotwiczone, a mimo to wyglądające groźnie i dostojnie.
- Nie odważą się. - powiedział na głos
Griddam spojrzał na niego z zaskoczeniem.
- Kto się nie odważy? Na co?
- Cesarscy. Nie odważą się nas zaczepić. Nie odważą się zaczepić Floty Oceanu.
Griddam zrobił znudzona minę. Przerzucił halabardę z prawego ramienia na lewe.
- W każdym razie nie tutaj - ziewnął. - Tutaj jesteśmy zupełnie bezpieczni.
Przed świtem
Flota cesarska admirała Mammatoyo
Dzień i cztery kwadry żeglugi od Perłowego Portu
Stali na śródokręciu w krótkim szeregu. Każdy w niedźwiedziej skórze, w wysokich, sznurowanych butach, ze zwisającymi u pasa kompletem żelaznych haków. Wstające słońce dopiero za dłuższą chwilę miało wychylić się zza horyzontu, ale brzask pozwalał Mammatoyo dostrzec ich twarze wyraźnie. Sami weterani, może dwóch wyglądających młodziej. Doświadczeni, pewni, wybrani. Wykonają rozkazy.
Wiatr targał chustami, które zawiązali sobie na szyjach. Dominowała na nich okrągła czerwień i biel cesarskiego godła.
- Jeźdźcy - przemówił do nich. - Nie jeden raz dowiedliście swoich umiejętności, swojego honoru, swojego oddania cesarzowi. Wybrano was spośród najlepszych, abyście wprowadzili wolę Jego Światłości w życie. Teraz ostateczny wynik przygotowań, planów nas wszystkich, - dłońmi ogarnął zgromadzonych na achterdeku oficerów. - spoczywa w waszych rękach.
Skłonił się przed nimi głęboko. W milczeniu odpowiedzieli mu tym samym.
Wychylił zawartość czarki, którą trzymał w dłoniach i roztrzaskał ją o pokład. Jeźdźcy poszli za jego przykładem. Wszystkie naczynia roztrzaskały się zgodnie. Na szczęście.
- Ruszajcie - powiedział admirał.
Chifuda, przewodnik jeźdźców, gardłowym głosem zaczął wydawać rozkazy. Szeregi marynarzy, które na pokładzie towarzyszyły ceremonii, rozbiegły się nagle do swoich zadań. Z bocianiego gniazda sygnalista rogiem dał sygnał startowy. Pozostałe grzędowce odpowiedziały tym samym.
- Komandorze, - Mammatoyo zwrócił się do Ganuma - ustawmy się pod wiatr.
- Tak jest, ekscelencjo - tamten potwierdził. - Sternik , dwa rumple w lewo! Przekazać do wioślarzy!
- Jest dwa rumple w lewo.
- Refować żagle!
- Jest refować żagle.
Kaggi z mozołem rozpoczął zwrot. Spod pokładu dobiegło miarowe dudnienie bębna taktowego, znak, że wioślarze przystąpili do pracy. Część marynarzy wspięła się na reje, a wydłużone śródokręcie grzędowca raptownie opustoszało. Na dziobie grupa marynarzy trudziła się przy dwóch wielkich kabestanach, przy pomocy których powoli obracali grzędę. Grzęda była grubym, obitym metalem, drewnianym palem, dłuższym od masztu. W położeniu marszowym znajdowała się tuż poniżej żagli na osi okrętu. Teraz miała zostać przekręcona w położenie prostopadłe, z jednym końcem daleko za lewą burtą, i drugim, krótszym, obciążonym pełną wody przeciwwagą. W szczytowym położeniu koniec grzędy wystawał na trzydzieści kroków poza pokład, a przeciwwaga, powierzona pieczy balansmistrza, miała utrzymać okręt na równej stępce. Cała operacja była dość czasochłonna i trudna w wykonaniu, ale załogę wyszkolono, aby potrafiła dokonać tego nawet w nocy przy niesprzyjającej pogodzie.
Podczas gdy grzęda coraz bardziej odsuwała się od osi okrętu, na śródokręciu karmiciele zwinęli stropy gniazd z porządnie nawoskowanego płótna. Morska bryza natychmiast zaczęła wywiewać stamtąd ostry odór odchodów i zepsutego mięsa. Chwilę później w powietrzu rozległ się przeraźliwy skrzek. Mammatoyo skrzywił się. Jego własny plan wydał mu się nagle nieodparcie szalony. Rejs trwał bardzo długo, o wiele dłużej niż grzędowcom kiedykolwiek przedtem zdarzało się żeglować. A to mogło mieć bardzo niekorzystny wpływ na...
Z pierwszego gniazda wynurzył się wielki, czarny łeb. Kilkukrotnie większy od końskiego, bardziej kanciasty i pokryty pozbawioną połysku, ciemną łuską. Bestia otworzyła krótka paszczę i wydała z siebie następny skrzek. Skrzek niezadowolonego smoka. Karmiciele zwabili go kawałem świeżo zaszlachtowanego jagnięcia, a gdy pochylił łeb by skorzystać z poczęstunku, zdjęli mu skórzaną opaskę z oczu. Ponownie skrzeknął i rozejrzał się wokół. Admirała na moment musnęło spojrzenie czerwonych jak ogień oczu.
Smok wciągnął potężny haust powietrza. Parsknął, a w powietrzu pojawił się płomień. Na szczęście nic się od niego nie zajęło. Grupa marynarzy jednak bacznie obserwowała zachowanie zwierzęcia. Karmiciele wynieśli na pokład jeszcze jeden kawał świeżego mięsa, napchany mieszanką suszonych ziół. Smok pochłonął go w mgnieniu oka. Dopiero wtedy zbliżył się do niego jeździec przewodnik. Stanął przed gniazdem i wyciągnął rękę. Smok wciągnął w nozdrza jego zapach i uspokoił się. Jeździec odczekał jeszcze chwilę, aż połknięte przez gada zioła zaczną działać. Potem zaczepił jeździeckie haki na skórzanej uprzęży, którą smokowi naciągnięto jeszcze pod pokładem i zsunął się po jego szyi w dół, w głębokie siodło klasycznie umieszczone między skrzydłami.
Dwóch karmicieli ostrożnie wyprowadziło smoka na pokład po drabinowej kratownicy, opuszczonej do gniazda. Zwierzę targnęło łbem i znów zaskrzeczało. Widać doskwierały mu skrzydła, złożone ciasno i spięte skórzanymi pasami. Nawet na wielkich grzędowcach było za mało miejsca, aby smoki mogły podróżować z rozłożonymi skrzydłami, na czas podróży starano się je więc składać. Niestety, źle odbijało się to na umiejętnościach latania gadów. Starano się wyhodować rasę odporną na kołysanie, wilgoć w powietrzu oraz bardzo drastyczne warunki transportu. Wysiłki te częściowo się powiodły, ale ich ubocznym skutkiem był fakt, że smoki floty były mniejsze, latały wolniej i wolniej nabierały wysokości od analogicznych zwierząt służących w armii. Mammatoyo zabrał ze sobą także kilka gadów świeżego chowu z podniebnej stadniny Reisen. Jeźdźcy wypowiadali się o nich w samych superlatywach, warto więc było zaryzykować i wziąć je ze sobą.
Służbowi ostrożnie wprowadzili smoka na początek grzędy znajdujący się jeszcze nad pokładem. Jeździec przewodnik uspokajająco gładził zwierzę po częściowo pozbawionej łusek skórze grzbietu. Od strony obrotowej barbety grzędy co chwila odzywały się okrzyki balansmistrzów, przygotowujących się do wzmożonego wysiłku. Gdy bestia dotarła do połowy grzędy, jeździec uwolnił jej skrzydła z pasów. Smok rozłożył je majestatycznie, ale nadal miał za mało miejsca. Dopiero gdy dotarł do końcówki grzędy, załopotał nimi swobodnie i zaskrzeczał głośniej niż kiedykolwiek przedtem. Poczuł wiatr, pomyślał Mammatoyo.
Jeździec przewodnik dźgnął swojego wierzchowca hakiem. Smok posłusznie zakołysał się razem z grzędą. Huśtał się przez chwilę, aż grzęda w dolnym położeniu zaczęła niemal muskać fale. Rozłożył skrzydła i, z kolejnym silniejszym podmuchem wiatru, płynnie poderwał się w powietrze. Natychmiast oddalił się w lewo, zataczając szeroki łuk nad flotą. Wznosił się, mocno pracując skrzydłami.
Admirał dostrzegł, że od sylwetek pozostałych grzędowców także odrywają się sylwetki smoków. Na pokład Kaggi karmiciele wyprowadzili kolejnego gada. Jego jeździec był już gotowy.
Minęło pół kwadry nim wszystkie smoki wypuszczono w powietrze. Krążyły teraz nad flotą w zwartej formacji, leniwie machając skrzydłami i skrzecząc jeden przez drugiego. Mammatoyo przyjrzał im się jeszcze raz. Czuł dumę. Każdego z jeźdźców wybrał osobiście, każdego z nich wyszkolił. I teraz, gdy nadszedł właściwy dzień, godnie reprezentowali potęgę Cesarstwa.
- Dajcie znać sygnaliście - rozkazał. - Niech wyruszają.
Z bocianiego gniazda Kaggi rozległ się sygnał, grany przez sygnalistę na wydrążonym rogu górskiego jelenia. Podniosłe, czyste tony wypełniły przestrzeń nad całą flotą. Formacja smoków odpowiedziała skrzeczeniem. Zawróciły w ślad za prowadzącym jeźdźcem z Kaggi i przeleciały nad flagowcem. Klucz za kluczem, smok za smokiem, minęły ich i oddaliły się ku horyzontowi. Na południe.
Załogi na wszystkich okrętach floty, niczym szarańcza, dawno już obsiadły omasztowania i pokłady. Teraz szaleńczo machały białymi chustami, życząc swoim kolegom powodzenia.
Mammatoyo tak samo jak wszyscy śledził odlatujących.
Za jego plecami jeden z oficerów zaintonował starą pieśń wojskową, śpiewaną w starocesarskim.
- Roo dinna obradnaya.... daa sveeda nya roo dinna....
Marynarze jeden za drugim wyprężali się tam, gdzie stali i dołączali do chóru. Wkrótce śpiewała już cała flota, a echo szeroko niosło się po falach.
|
|
 |
|