Magazyn ESENSJA nr 8 (XI)
październik 2001




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

Autor Paweł Pluta
  W dwa dni od początku XXI wieku

MIB dwa w jednym
MIB dwa w jednym
Dzięki staraniom kolei, która najwyraźniej rozwija na trasach dalekobieżnych sieć linii jednotorowych, przyjechałem do Katowic ledwie zaniedbywalny kwadrans po rozkładowym czasie. W niedalekim od dworca Teatrze Śląskim przechwyciłem Kasię Kokułę, dziewczę cokolwiek jeszcze rozmiarem Polconu onieśmielone, ale zapowiadające się na dobrego ŚKFowego fana. Można to było poznać choćby po wyszytym na spodniach smoku, który jest, jak nauczają światłe wielkopolskie umysły, widomym znakiem szerzącego się w fandomie powszechnego upadku obyczajów albo i czego gorszego.

Do pierwszych punktów programu było jeszcze trochę czasu, więc zabrawszy przydziałową reklamówkę we wściekle pomarańczowym kolorze, udałem się na poszukiwania akademika. Był istotnie niedaleko, aczkolwiek napotkany po drodze razem z MMRem Tomasz Z. Majkowski w wyniku niezbyt precyzyjnego wskazania ręką skierował mnie najpierw do Urzędu Kontroli Skarbowej. Na moje szczęście budynek ten był zaopatrzony od zewnątrz w duże i czytelne tablice z nazwą oraz Arka Srokę przechodzącego obok, w wyniku czego trafiłem jednak we właściwe miejsce. Po krótkim przeglądzie zawartości pomarańczowej torby, który ujawnił między innymi polconową koszulkę, zabrałem potrzebne rzeczy i wróciłem na Politechnikę. Tam przez chwilę między innymi rozmawiałem z sympatyczną kobietą, wykorzystując podzielność uwagi do usilnego przypominania sobie, gdzie ją wcześniej spotkałem, bo zajścia tego faktu byłem pewny. Bardzo zresztą słusznie, ponieważ po niezbyt nawet długim czasie, kiedy odfiltrowałem mentalnie jej aktualną fryzurę i wydobyłem z zeszłorocznej pamięci poprzednią, okazała się być Joasią Czaplińską. Niestety, albo wyjechała dość szybko, albo jakoś się później mijaliśmy.

Tymczasem jednak program już ruszył. Na początku odbył się pokaz filmowych zajawek, w tym również "Spidermana", którego jaskrawa niezgodność z ostatnimi drastycznymi zmianami w nowojorskiej architekturze wzbudza odrobinę może zażenowaną, ale wesołość wśród widzów. Pojawił się również gwiezdnowojenny "13 epizod", udowadniający, że aktorstwo polskich dzieci i młodzieży jest równie drewniane w amatorskich filmach, jak u zawodowców. Na szczęście chwilę później Staszek był szybki jak zwykle. Po nim zaś odbył się tradycyjny konkurs z pytaniami o termin ważności baterii w mieczu Lorda Vadera, tej ostatniej przy samej zakrętce, i czy ona była alkaliczna, czy nie. Konkurs zresztą strasznie głośny i przeszkadzający w obyczajnych rozmowach, opuściłem więc salę w towarzystwie Anki Borówko, właśnie przybyłej wraz z Agnieszką Szady, żeby spokojnie podyskutować na korytarzu. Chciałem potem posłuchać, co powiedzą o broni palnej Marcin Kruszy i Greg Wiśniewski, ale zobaczywszy przez uchylone drzwi Anię Brzezińską, zboczyłem na prelekcję Klaudii Heintze i Szamana o tym, jak wygląda fandom oczami psychologa. Najwyraźniej nie jest z tym najgorzej, nawet do nowej fryzury Szamana można się przyzwyczaić, więc integrując się ze wzmiankowanym fandomem spędziłem czas pozostały do uroczystości otwarcia na niczym szczególnym, jeżeli pominąć odbiór służbowej koszulki "Esensji" przywiezionej przez Grega Wiśniewskiego.

7 powodów, dla których Tomasz Kołodziejczak lubi fantastykę
7 powodów, dla których Tomasz Kołodziejczak lubi fantastykę
Inaugurację rozpoczęło pojawienie się potężnego, czarnego, tajemniczego i styropianowego, o ile dobrze pamiętam pierwotny pomysł, monolitu, pod którym, jak to pod monolitem, harcował przez chwilę małpolud. Jako że mówić zapewne nie umiał, powiedziała wszystko Ela Gepfert. Powitała tych z gości, którzy dojechali, wspomniała o tych, którzy dojechać nie mogli, a na zakończenie rzuciła sali do zabawy baloniki. Jako że ubrana była w białą suknię, a włosy zakręciła w charakterystyczne obwarzanki, dociekliwy dziennikarz opiniotwórczego dziennika zapytywał ją później, czy była może przebrana za jakąś postać fantastyczną, a jeżeli, to za jaką. Jego znajomość tematu dorównywała zapewne fachowości konferansjera przed pokazem "Final Fantasy", którego program rozrywkowy znam niestety jedynie z relacji. Po tym bowiem, co usłyszałem o owym filmie od Pauliny Braiter uznałem, że skoro i tak jestem cokolwiek wymęczony, to lepiej mi będzie spać w łóżku, niż w kinowym fotelu.

Następnego dnia obudziłem się z przyzwyczajenia o piątej, potem z powodu dzwonów na jutrznię w sąsiednim kościele o szóstej, potem z powodu lekcji WF w sąsiedniej szkole o siódmej, potem z powodu pewnej służbowej sprawy, którą chciałem załatwić rano o ósmej i tym sposobem o dziesiątej byłem znowu na konwencie. W bufecie przy śniadaniu zobaczyłem człowieka zupełnie podobnego do zdjęcia mojego redaktora naczelnego, który najwyraźniej z kolei uznał, że jestem podobny do zdjęcia jednego z jego, nie bójmy się tego słowa, felietonistów. Po szybkiej analizie podpisów na firmowych koszulkach, które bardzo ułatwiały identyfikację, okazało się, że to faktycznie my.

Na górze, przy urnie na zajdlowe głosy czuwał Szaman, chwilowo uzbrojony w pipokowy miotacz szturmowca Imperium. Co prawda bez kolby, ale za to imponująco ciężki. Broń szybko jednak wróciła tam, gdzie była potrzebna, czyli do galerii, pilnowanej przez Helenkę Strokowską zapewne przed ewentualnie zbiegłym z rozpoczynającego się właśnie LARPa Obcym. Ja zaś, spotykając po drodze rodzinę Niuszych z małym Niuszęciem w polconowej koszulce, oraz Stana i Grega w koszulkach "Esensji", poszedłem posłuchać, co PWC i Jo'Asia mieli do powiedzienia o Pratchetcie i Świecie Dysku. A kiedy oni skończyli, po krótkiej wizycie w politechnicznym bufecie pod nieżyciowym napisem zakazującym odrabiania w nim lekcji odwiedziłem Tomasza Z. Majkowskiego. On z kolei mówił o nowych i chyba cokolwiek patologicznych trendach w RPG, ale jako niefachowiec nie byłem niestety w stanie docenić jego wystąpienia w całej rozciągłości.

Anna Brzezińska mówi o kobietach w historii
Anna Brzezińska mówi o kobietach w historii
Doceniłem za to Pawła Ziemkiewicza, Marka S. Huberatha i Lecha Jęczmyka, których prelekcja o medialnych mitach nauki przez pół godziny nie miała nic wspólnego z tematem. Czuliśmy się zatem z Januarym Weinerem i Erykiem Remiezowiczem jak w domu, czyli jak w usenecie, rzucając ukradkiem niezorganizowane uwagi, aż wreszcie, sumitując się przy naszej pomocy za tak niestosowne nawiązanie do tytułu spotkania, Eryk zapytał, jakiż to jest największy ostatnio mit medialny. Prelegenci nie dali się zbić z tropu i okazało się, że ekologia. A skoro tak, udałem się na ekologiczny obiad do "Filipka", a stamtąd, przy pomocy Kasi jako przewodniczki, na "Pitch Black", jak się okazało, istotnie film lepszy, niż najwyraźniej chciał zrobić jego twórca. Spóźniony cokolwiek Piotr Staniewski zapytywał później, skąd właściwie bohaterowie wzięli się na pechowej planecie, na co uzyskał jak najbardziej słuszną odpowiedź, że to dlatego, iż "w obliczeniach był błąd. Nie przeszli nad atmosferą, ale zderzyli się z nią." Trochę było mi wprawdzie szkoda opuszczonej prelekcji o rosyjskich kontynuacjach "Władcy pierścieni", która sie na ten film nakładała. Uznałem jednak, że głośnym cieszeniem się z odkłamania w "Ostatnim władcy pierścienia" zafałszowanej przez Profesora historii Śródziemia mogę tolkienistów podrażnić przy innej okazji.

Rozważając po drodze z kina kwestie astronomiczne i psychologiczne, dotarliśmy z powrotem na prelekcję Ani Brzezińskiej o kobietach w fantastyce. Istotnie, w naturalnym dla fantasy środowisku średniowiecza bywały one nie tylko karczmarkami z dużym biustem lub najemniczkami z dużym mieczem, po prawdzie akurat tym bywały nawet raczej nieczęsto. Za to zdarzało się im rządzić włościami swoich mężów, wypchniętych wcześniej na najbliższą nadarzającą się krucjatę, żeby się nie plątali po domu bez zajęcia. O podobnych, chociaż nieco późniejszych czasach wspominał też na następnym spotkaniu Marek Pawelec, mówiący o półhistorycznych powieściach Guya Gavriela Kaya. Kiedy zaś skończył, udaliśmy się do akademika świętować w pawelcowym pokoju.

Świętowanie zgromadziło w porywach ponad trzydzieści osób, więc wszelkie w miarę dostępne w przybliżeniu chociażby poziome powierzchnie zostały zajęte. Znalazło się jednak, jakże by inaczej, miejsce w centrum dla Muczachana, który rehabilitując się po ujawnieniu faktu istnienia kobiet, których nie odważa się podnieść przy powitaniu, opowiedział kawał o Brutusie. Przedstawił go w nieco odmiennym niż poprzednio opracowaniu, uwydatniając pewne wątki, zwłaszcza rolę Cezara, a redukując inne, co niewątpliwie świadczy o jego poszukiwaniach artystycznych i pozwala mieć nadzieję na jeszcze wiele tego rodzaju wystąpień.

Następnego ranka odbył się gwiezdnowojenny konkurs filmowy Kasi Chmiel, Agnieszki Sylwanowicz i Tomka Frunia. Oprócz zwykłych pytań o długość fali światła emitowanego przez każdy z mieczy świetlnych pojawiły się również pułapki, prawidłowa odpowiedź na które mogła pochodzić jedynie z książki, albo co gorsza z gry lub komiksu. Oczywiście, w tej sytuacji odpowiedzi owej nie wolno było udzielić, nawet pod groźbą wysadzenia w eter dowolnej planety, jako że skutkiem byłaby utrata punktu. Konkurs przeciągnął się o godzinę, zajmując miejsce następnemu, startrekowemu. Na nic się zdały nieśmiałe protesty i przyparci do ostatecznej granicy międzygwiezdni pacyfiści musieli znaleźć sobie inną salę.

Śluza konwentu
Śluza konwentu
Oczywiście nikt jednak nie ośmielił się zająć sali przeznaczonej na Forum Fandomu, więc odbyło się ono bez problemów, jeżeli nie liczyć dwukrotnego niezauważenia przez Elę siedzącego cicho w kąciku Krzysztofa Papierkowskiego. Może właśnie dlatego, że siedzącego cicho. Krzywda mu się zresztą nie stała, jako że trafił do komisji liczącej głosy na Zajdla. Następnie cała sala przegłosowała przyznanie Polconu 2003 Elblągowi, przy czym jedynym wstrzymującym się był zgłaszający wniosek Pipok. Postępy prac przedstawili również Krakowiacy, męczeni przez Harcerza cokolwiek niepotrzebnie a namolnie pytaniami o szczegóły, oraz Szaman, który w ewentualnym Polconie 2004 przewidział już chyba nawet, które punkty programu nie odbędą sie z powodu nieprzewidzianych okoliczności. Kiedy zaś doszło do kalendarza najbliższych imprez, postanowiłem dowiedzieć się, jak patrzy na mnie Wielki Świat i poszedłem na prelekcję Ewy Pawelec.

Otóż w dużym przybliżeniu, żeby nie powiedzieć prymitywizując, ktoś lub coś musi na nas stale patrzeć. Gdyby nie patrzyło, już dawno z różnych fizykokwantowych powodów roztunelowalibyśmy się na wszystkie strony niczym koty Schroedingera, a że tak się jednak nie dzieje, najwyraźniej jakiś obserwator ustala nasze położenie. Podobne problemy rozważałem dawno temu w liceum, jednakże ograniczyliśmy się wtedy do wizji doprowadzającego właściciela do furii telewizora, który bez przerwy trzeba było odnosić do domu ze szkoły, gdzie z upodobaniem miał tunelować.

W oczekiwaniu na wykład o broni japońskiej, który miał być następny, zawędrowałem na dziedziniec, gdzie odbywał się konkurs na najlepszego rycerza Jedi. Okazała się nim być Kasia Chmiel, reprezentująca stronnictwo okołovaderowe. Wzbudziło to pewną konsternację w kołach okołoobiwanowych, zwłaszcza że nagrodą było tamagochi z Yodą w środku, z którym Kasia lepiej nie myśleć, co może zrobić, skoro na pluszowego króliczka mówi Egzekutor. Do żadnych ekscesów jednak nie doszło i na samurajską prelekcję dotarliśmy bez problemów. Prowadził ją żywy polski płatnerz, który wzbudził sensację demonstrując na tablicy japońskie krzaczki, jakimi podpisuje swoje miecze, w tym również i takie, które oznaczają Polskę. Mówił ciekawie, chociaż niestety trochę chaotycznie, przez co można było na przykład odnieść wrażenie, że skoro stal polepsza się wraz ze wzrostem zawartości węgla, to najlepszym materiałem na miecze jest żeliwo. Mimo bardzo pobieżnej znajomości metalurgii wydaje mi się to jednak ekstrapolacją nieco błędną, więc na razie nie zamierzam przekuwać mojego starego pieca na żadną broń.

Pan płatnerz mówił długo, ale w końcu tolkienistom udało się to, czego nie dokonali rano startrekowcy i sala została przez nich przejęta, co jednak nie przeszkodziło naszemu rodzimemu prawie samurajowi w kontynuowaniu wywodów na korytarzu, w otoczeniu najbardziej zainteresowanych. Tymczasem jednak zaczęło się spotkanie z redakcją magazynu literackiego "Fenix" na uchodźstwie. Oprócz jawnego Michała Dagajewa przybył na nie chyłkiem Jarosław Grzędowicz z Mają Lidią Kossakowską, bez której redakcja nigdzie się nie rusza, zwiększając w ten sposób znacząco swoje i tak niemałe zasoby uroku osobistego. Temat spotkania był oczywisty, a Jeremiasz sterował dyskusją za pomocą konwentowych krówek - mordoklejek, uciszanym zalecając zjedzenie natychmiast, a zachęcanym później.

ŚKF o ŚKF
ŚKF o ŚKF
Zastanawiałem się, czy do kompletu nie odwiedzić spotkania z redakcją "Science fiction", ale wybrałem jednak Grega Wiśniewskiego i Michała Cholewę, z ich omówieniem taktyki walk w kosmosie. Prelekcja była bogato ilustrowana fragmentami różnych filmów, które zasadniczo pokazywały, jak bezsensownie można sobie wyobrazić pojedynek w przestrzeni, chociaż zdarzały się czasami niewielkie wstawki zgodne z logiką. Być może pomyłki w scenariuszu. Ogólnie rzecz biorąc okazuje się, że najbardziej realistyczne walki kosmiczne przedstawione są w filmach o łodziach podwodnych.

Ponieważ zbliżało się oficjalne zakończenie, wycofałem się z pola bitew i skierowałem do auli, gdzie miał się jeszcze wcześniej odbyć pokaz strojów. Zwyciężyła Marzena Podkowińska regulująca co chwilę symetrię swojego biustu Lary Croft, jednak na uwagę nieco najwyraźniej sfeminizowanej komisji zasłużyły także, z braku dostępu do zakrytej kominiarką twarzy, wystające spod irlandzkiego kiltu nogi MacArona. Tymczasem przed podium trwała już nierówna, chociaż uwieńczona sukcesem, walka organizatorów z projektorem i kamerami. Na podłodze został wyznaczony kwadrat, w którym należało stać, żeby dać się złapać obiektywowi i uroczystość rozdania nagród mogła się rozpocząć.

Z przyczyn zewnętrznych niestety spora część laureatów nie dotarła, lub też, jak Jacek Dukaj, musiała opuścić konwent wcześniej, jednak udało się wręczyć Śląkfę Fana Roku Pipokowi, a przede wszystkim Zajdla Ani Brzezińskiej. Laureatka otrzymała również kilka nagród pomocniczych, a następnie została gruntownie wyściskana przez gratulujących, przy czym szczególną inwencją wykazali się przedstawiciele Krakowa, dokonujący tego zespołowo na ławce. Kurtuazyjne życzenia złożył chyba nawet redaktor znanego miesięcznika branżowego, nieobecny wprawdzie na konwencie, ale posiadający najwyraźniej telefon, który wykorzystał do nawiązania kontaktu z Mirkiem Kowalskim. Informacje uzyskane tą drogą nie były, jak się wydaje, tymi, które chciałby usłyszeć, tym niemniej trzeba mu przyznać, że komentarze chwilowo przynajmniej zachował dla siebie.

Po zakończeniu uroczystości czas jakiś trwało, nim zapadła decyzja, gdzie odbędzie się świętowanie. Jako że w "Wahadle" za rogiem pojawili się cokolwiek podejrzanie wyglądający panowie z czarnych Mercedesów, ostateczny wybór padł na pokój 111 w akademiku. Pewien problem mieli co prawda wspomniani wcześniej Krakowianie, uskarżający się na to, że w rzeczonym pokoju znajdują się "jacyś dziwni ludzie", jednak wytłumaczeniem może być ta okoliczność, że akademiki były dwa, a oni mieszkali w tym niewłaściwym, chociaż pokój 111 zapewne również posiadającym. Ewentualnie natknęli się od razu na konwentowych Czechów, w dużej liczbie w świętowaniu uczestniczących.

Po rozmowach z laureatką, prowadzonych w towarzyskim kółku na podłodze korytarza o drugiej w nocy, poranne oficjalne spotkanie nie było już właściwie niczym szczególnym, ale jak zwykle było miło. Następnie przesunięty o godzinę panel pism internetowych ujawnił sympatyczną prawdę, że Esensji nikt nie podskoczy, chociaż to przecież i tak było oczywiste. Jeszcze tylko odwiedziłem końcówkę konkursu lemowskiego, w którego finale Szymon Sokół dowodził, że Pirx był Czechem i zacząłem się rozglądać za rozkładem jazdy pociągów. Wisiał niespodziewanie w korytarzu piętro wyżej, a ujawnił interesującą informację o stosownym pospiesznym półtorej godziny później. Wykorzystawszy ten czas na pożegnania i krótką dyskusję o twórczości Ala Yankovica opuściłem gościnną Politechnikę Śląską. Zaś dzięki parasolowi dzielnie wytrwałej przez cztery dni Polconu Kasi Kokuły po raz pierwszy od lat podczas deszczu nie napadało mi na głowę. Za to w połowie drogi zorientowałem się, że mimo przypomnień z mojej strony nikt ode mnie nie wyciągnął pieniędzy za esensyjną koszulkę, więc wszystko jeszcze przede mną.



Zdjęcia - Szymon Sokół

poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

71
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.