Magazyn ESENSJA nr 8 (XI)
październik 2001




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

Autor Jarosław Loretz
  Paweł i Gaweł w jednym stali domu

        Odpowiedź na polemikę z tekstem o "Przyczajonym tygrysie, ukrytym smoku".

Dotychczas w dyskusji ukazały się:
Grzegorz Wiśniewski   Opowieść o pokonaniu smoka... w sobie
Jarosław Loretz   Przyczajony tygrys, ukryty smok
Stanisław Witold Czarnecki   Człowiek miarą wszechrzeczy
Jako, że pod ścianą zostały postawione moje kompetencje, wiedza i spostrzegawczość, postaram się w miarę zwięźle wyjaśnić kilka spraw.

Przede wszystkim, mój tekst nie był de facto recenzją, bo ta - autorstwa Grzegorza Wiśniewskiego - została zamieszczona we wcześniejszym (2 (V) 2001) numerze Esensji. Tekst mojego autorstwa był formą niezobowiązującej kontrrecenzji, dlatego też nie miał na przykład zaznaczonego "ekstraktu". Piszę "kontrrecenzji", bo nie był to tekst do końca uczciwy - wyolbrzymiłem pewne wady filmu po to, by sprzeciwić się stawianiu "Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka" na piedestale światowej kinematografii, na co według mnie nie zasługuje, ponieważ jest filmem jedynie poprawnym, a w porywach dobrym - przynajmniej w warstwie fabularnej. Wzmiankowany tekst nie był też polemiką, bo nie dyskutowałem z argumentami czy sformułowaniami zawartymi w pochlebnej wobec filmu recenzji Grzegorza.

Wyrażałem tym tekstem opinię nie tylko swoją, ale również i tej części widzów, której film (z rozmaitych zresztą przyczyn) się nie spodobał. Nie wiem, na jakiej podstawie rości sobie Stan Czarnecki prawo do twierdzenia, iż film jest doskonały, mnie odmawiając prawa do twierdzenia, że został wadliwie skonstruowany. Zasłania się paroma znajomymi i ich pochlebną opinią o filmie, nie dopuszczając widać do siebie myśli, że ja również mogę mieć owych "paru znajomych", którym z kolei film się nie spodobał. Tak, zaprawdę, istnieją tacy ludzie! Żyją wśród nas. I nie mają trzech rąk, ogona ani szczeciny na podniebieniu. W tym świetle: "Każdy może iść do kina, obejrzeć i mieć własne zdanie na temat tego, co obejrzał. Problem zaczyna się, kiedy ktoś na tym nie poprzestaje, lecz swoje prywatne widzimisie stroi w szaty "głosu ludu"." - nie dotyczy wyłącznie mojej osoby. Bo gdy ja starałem się zaznaczyć, co mnie (i nie tylko mnie) drażni w filmie (a w drugim akapicie tekstu, którego dotyczy polemika, napisałem: "_Według_mnie_ Przyczajony tygrys, ukryty smok jest filmem pustym."), Stan - dość autorytatywnym tonem - krok po kroku - stara się udowodnić mi, że jestem najwyraźniej ograniczony umysłowo, skoro nie dostrzegłem porywającego piękna filmu i oszałamiającego geniuszu reżysera, które on był łaskaw zauważyć. Odnoszę wrażenie, iż Stan jest na mnie zły za to, że miałem czelność targnąć się na świętość, jaką według niego jest "Przyczajony tygrys, ukryty smok". I że miałem czelność nie zrozumieć Jego Ukochanego Filmu.

Muszę więc Jego i pewnie kilka innych osób po dwakroć rozczarować. Przede wszystkim - doskonale zrozumiałem film - wobec czego usilne tłumaczenia, na czym polega jego geniusz i ponadczasowość - były najzupełniej zbędne, gdyż nadal będę twierdził, że jest to film źle skonstruowany. Gdybym go nie zrozumiał, nie ważyłbym się podjąć napisania tekstu - obojętne - recenzji, kontrrecenzji, czy polemiki. Nie byłbym do tego upoważniony.

Ze zrozumienia filmu wynika jednak jeszcze jedna rzecz - to, że film jest dla niektórych osób trudny w odbiorze (przez niepotrzebną komplikację fabuły), głupi (bo ludzie biegają po ścianach i drzewach) i - niestety - nudny (za mało walk, chociaż na reklamach pokazywano ich całkiem sporo). Bo trzeba pamiętać, iż znaczna liczba osób poszła na film tylko dlatego, że został uhonorowany Oscarami. A Oscar to nieco za mało, by zagwarantować czytelną i zrozumiałą rozrywkę. Patrzę z trochę większego dystansu, nie zaślepiony, jak poniektórzy, blichtrem międzynarodowej produkcji. I dlatego twierdzę, że film jest nieudany, choć pewnego uroku odmówić mu nie można. To, że mój oponent zrozumiał film i zrozumieli go oponenta znajomi, szczerze mówiąc, niewiele znaczy. Społeczeństwo (a w tym i czytelnicy "Esensji") nie składa się z samych Stanów Czarneckich i im podobnych. Są też ludzie ubożsi wyobraźnią, czy niedostatecznie cierpliwi - i na przykład za cholerę nie potrafią objąć umysłem całki, różniczki, czy zrozumieć "Matrixa". Dlatego uważam za bardzo niesprawiedliwe przyrównywanie do siebie możliwości umysłowych innych osób. A zwłaszcza razi samolubne stwierdzenie: A myśmy, cholera, zrozumieli, o co chodziło. W świetle powyższego zdania dość kuriozalnie brzmi fragment z dalszej części polemiki: "I tak, nie przymierzając, jak Gluś Reżyser, powinienem teraz opowiedzieć całą treść filmu, żeby wszyscy mogli się dowiedzieć, o co naprawdę w nim chodziło". Po co tłumaczyć, skoro każdy, jak rozumiem, orientuje się, o co w tym filmie chodzi? I po co ta polemika, skoro, jak rozumiem, każdy poczuł się moim tekstem dotknięty?

Niestety, tak już jest z recenzentami, że nie szanują niczyich świętości, zawsze doszukując się błędów i potknięć. Nie ma chyba filmów czy książek, wobec których krytyka jest całkowicie bezpodstawna. W dodatku, żeby było ciekawiej - recenzje również piszą ludzie. Opisują tam własne odczucia. Jak zresztą inaczej mieliby robić? Nie są w końcu kolektywem osobowości! Mogą tylko starać się wczuć w przeciętnego (ach, jak nie lubię tego słowa) widza, usiłując patrzeć na film przez pryzmat jego zainteresowań i możliwości intelektualnych. Zdając zaś sobie sprawę, iż przeciwnicy filmu będą w mniejszości, pozwoliłem sobie nie pisać pełnoformatowej recenzji, ograniczając się do krótkiego tekstu pozbawionego odrębnego tytułu i sugerowanej wartości filmu. Jak widzę, wszystkie te znaki umknęły uwadze polemisty. Umknęło najwyraźniej również to, iż sformułowania typu "Widz jest epatowany...", "Odbiorca może być zaskoczony...", "Czytelnik powinien..." - nie są jakimiś efemerydami. Trafiają się od czasu do czasu w recenzjach zamieszczanych we wszelkich pismach, które zajmują się tematyką kulturalną. I oznajmiając "widz się w tym gubi" raczej mają na celu stwierdzenie, iż gubi się PRZECIĘTNY widz, a nie KAŻDY. Takiego rozróżnienia jednak powinna uczyć pani w przedszkolu.

A teraz pokrótce na temat zarzutów odnoszących się już do fabuły. Zdania "Brakuje w nim wyraźnej linii fabularnej""Przez pierwsze pół godziny (co najmniej) nie dzieje się nic sensownego" wbrew pozorom są rzeczowymi argumentami. Pierwsze oznacza, iż reżyser, nie mogąc się zdecydować, kogo uczynić głównym bohaterem - Jen, Li Mu Bai, Shu Lien, nauczycielkę Jen, czy w końcu sam miecz - zrobił rzecz najgorszą z możliwych - wepchnął do filmu wszystkich, po czym poszatkował fabułę na drobne kawałki i luźno je zmiksował. Dzięki czemu fabuła ma dużo niepotrzebnych odnóg i wypustek, które zaciemniają ogólny obraz. Drugie natomiast zdanie oznacza jedynie to, że spośród wielu zaserwowanych na początku filmu scen istotę dla fabuły ma ledwie kilka. Większość z nich jest dość luźno związana z tematem i film spokojnie mógłby się bez nich obejść. W przeciwieństwie do nadmienionych przez szacownego polemistę filmów Bergmana, w których każda scena jest dochuchana i dopieszczona, mając swoje niezbywalne miejsce. Co więcej - odnoszę wrażenie, że owe filmy Bergmana, mimo trudności problematyki, jaką poruszają, są o wiele czytelniej skonstruowane, wymagając mniejszej uwagi i skupienia, niż "Przyczajony tygrys, ukryty smok". A ten ponoć jest filmem łatwym i przyjemnym.

"Teraz wiem już, co przeszkadzało autorowi w odbiorze filmu: jest niesztampowy i chodzi w nim o coś więcej niż w przeciętnej historyjce fantasy." W przypadku tego zarzutu pozostaję bezradny. Bo przecież filmów fantasy jako takich powstało do tej pory bardzo niewiele, trudno więc mówić o wyrobieniu jakiejś sztampy. Jeśli zaś chodzi o sam film (a nie film fantasy) - to owszem, jak na warunki europejskie czy amerykańskie, jest on niesztampowy. Gorzej natomiast wypada w porównaniu z filmową produkcją Dalekiego Wschodu, na tle której wyróżnia się głównie (i niemal wyłącznie) budżetem.

Rozbawiło mnie też zdanie o moim przyzwyczajeniu do produkcji amerykańskich. Wolałbym nie dowiadywać się od osób postronnych, do czego to niby jestem przyzwyczajony. W dodatku chciałbym zwrócić uwagę na to, iż na film niebagatelny wpływ miał właśnie amerykański przemysł filmowy (w końcu z jakichś przyczyn kraj ten został wymieniony jako współproducencki). Chciałbym też wyrazić swoje zdziwienie - wobec informacji o tym, że schemat podróży jest znany z chińskiej literatury starożytnej - iż wytoczone zostały argumenty tej natury. Sądziłem bowiem, że piszę o filmie, a nie o całokształcie kulturalnym Wschodu. W związku z czym powołuję się na osiągnięcia kinematografii, a nie literatury i sztuki z kilku tysiącleci wstecz.

Za to pytanie: "kim byłaby Jen bez tej miłości? Co byśmy o niej wiedzieli?" (jeśli by nie było retrospekcji) jest dla mnie dość zaskakujące. Jeśli bowiem uważnie oglądało się film, spokojnie można było zorientować się tak w psychice Jen (sceny z kradzieżą miecza, z rozmową przy herbatce, ze służką), jak i w jej predyspozycjach i umiejętnościach (sporo scen walki). Jeśli mój oponent nie potrafił wyobrazić sobie na podstawie tychże fragmentów bohaterki, to pozostaje mi ubolewać i dziwić się, że w ogóle dostrzegł wątek miłości Shu Lien i Li Mu Bai, skoro nie był wzmocniony retrospekcją. Może tłumaczy to trochę zdanie o wątku miłosnym: "Właśnie dzięki niemu Jen staje się żywym człowiekiem, w pełni opisanym", z którego wynika, iż cała reszta bohaterów jest wedle Stana papierowa, skoro nie poświęca im się tak dużej ilości czasu na ekranie. Pozwolę sobie może tylko przytoczyć przykład filmu "Obcy - 8 pasażer Nostromo" - w którym prawie nic nie wiadomo na temat bohaterów, a jednak nie przeszkadza to w odbiorze filmu. Z czego wynika jeden wniosek - to, czy film jest dobry i zrozumiały, nie zależy od ilości wiedzy, jaką na temat bohaterów dysponuje widz, a od zręczności reżysera i konstrukcji scenariusza. W "Przyczajonym tygrysie, ukrytym smoku" właśnie te dwie rzeczy kuleją. A podkreślę - nie mam pretensji o to, że retrospekcja JEST, a o to, że jest tak rozdęta.

Chybiony jest również argument, że "bez retrospekcji postępowanie dziewczyny byłoby zupełnie niezrozumiałe". Nie pierwszy i nie ostatni raz dziewczyna nie chciała wyjść za przeznaczonego jej mężczyznę (swoją drogą ciekawe, że ani razu nie pokazano przyszłego męża Jen). Również nie pierwszy to i nie ostatni film o zetknięciu się osób z różnych warstw społecznych. Z tym, że tutaj wygląda to bardziej jak jakaś nierealna zajawka problemu, niż faktyczny dramat. Bo reżyser usiłował złapać kilka srok za ogon naraz (dramat, romans, film walki, fantasy, kryminał), przez co żaden z wątków nie został pogłębiony tak, by stworzyć coś wiarygodnego (i znów się powtórzę - poza końcówką, która przynajmniej ładnie zamyka wątek miłości Shu Lien i Li Mu Bai).

O streszczeniu początku filmu, poczynionym przez oponenta, nie będę się rozpisywał, bo było długie i generalnie potwierdzało (niechcący) moją tezę - że początek filmu jest zagmatwany i mało czytelny. Streszczenie to pochłonęło kilkanaście linijek tekstu, a mimo to wyłaniająca się z niego historia była bardzo skomplikowana. A przecież zabrakło w streszczeniu kilku istotnych wątków (jak choćby kwestii osób usiłujących zabić nauczycielkę Jen).

Na ostatek zostawiłem sobie kwestię miecza. Stan Czarnecki pisze: "Innymi słowy, najmniej ważne było w nim [filmie - dopisek mój - JL] to, kto aktualnie ma w posiadaniu cudowny miecz - jeśli Jarosław Loretz na tym skupiał swoją uwagę podczas projekcji, to nic dziwnego, że się zawiódł. (...) Miecz? Jaki miecz? A, no fakt, był tam jakiś. Będzie miał nawet w dalszej części filmu swoje pięć minut, ale ani przez moment o niego nie chodziło." I tutaj zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem nie oglądaliśmy dwóch różnych filmów. Bo w moim miecz był główną osią fabuły. Uwaga widza (jako tzw. "targetu") była kierowana (z punktu widzenia warsztatowego) na ów miecz właśnie, a nie na konkretną osobę. Pierwsze piętnaście minut przypomina budową dość klasyczny kryminał. Jest przedmiot bardzo cenny, jest jego kradzież, i jest dochodzenie - co się z nim stało. To przez niego Jen wchodzi w konflikt z Shu Lien, to przez niego wpada w tarapaty, to przez niego poznaje ją Li Mu Bai, to wreszcie on (miecz) jest przyczyną tragicznego finału.

A gdyby usunąć ten przedmiot z filmu? Nagle brakuje fabuły. Miecz nie trafia do miasta, do którego jedzie Shu Lien. Nie ma więc przedmiotu kradzieży, a Jen nie poznaje dwójki bohaterów. Odpada także tragiczny finał. Jak i efektowne walki. Jen wychodzi za mężczyznę, któremu obiecano jej rękę. I tyle. W dodatku miecz nie jest bezimienny. Jako sędziwa i fascynująca, niemal niezniszczalna broń, jest stale śledzony przez kamerę. Nie jest tak, jak w "Nieśmiertelnym", gdzie mimo istotnej roli miecza bohaterem wciąż pozostaje Connor. Tam miecz nie jest personifikowany. Tu - i owszem. Zostaje podniesiony do rangi jednego z bohaterów. Tak, jak i w legendzie arturiańskiej - w której miecz teoretycznie nie ma żadnego znaczenia, ale bez niego Legenda nie byłaby Legendą.

I choć dla bohaterów może faktycznie nie jest on ważny (co prawda trwonią ekranową chwilkę na stwierdzenie, że nie jest ważny, tym samym potwierdzając, że o nim wciąż myślą), jednak wedle scenariusza jest on podstawowym łącznikiem akcji. Parafrazując zdanie Stana ("Po co więc było się w niego wgapiać, zamiast patrzeć na twarze aktorów i słuchać tego, co mówią?"), winienem rzec: należy nie tylko słuchać słów bohaterów i patrzeć na ich twarze, ale również zwracać uwagę na to, co się dzieje na ekranie. Podobna uwaga tyczy się ryzykownego stwierdzenia, że nic rozstrzygającego nie dzieje się podczas walk. A według mnie to właśnie podczas walki ginie Li Mu Bai. To właśnie - że też mimo retrospekcji muszę to przypomnieć - podczas walki Jen poznaje kochanka. I także podczas walki (czy może raczej pogoni) poznaje Shu Lien. To chyba wystarczająco zauważalne zwroty fabuły?

Nie chciałbym tą odpowiedzią na polemikę rozpętywać dłuższej dyskusji, w związku z czym żywię ogromną nadzieję, iż nie uraziłem w niczym Stana Czarneckiego - ani nie popełniłem zdań, które znów staną komuś kością w gardle. Jeśli tak - proszę o wybaczenie. Jestem w końcu tylko człowiekiem. ;-)

poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

54
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.