Magazyn ESENSJA nr 8 (XI)
październik 2001




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

Andrzej Świech
  Tajemnica Marleny

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Mój przyjaciel, a może nawet brat, bo jeśli istnieje na świecie miłość - kochałem go jak brata.
     Czasem nawet w niego przestaję wierzyć w swoim paranoidalnym świecie zer i jedynek. Były momenty, gdy wydawało mi się, że jest tylko doskonale stworzonym programem komputerowym - wtedy rzeczywiście używał programu, który odpowiadał standardowo na listy, przesyłał pozdrowienia świąteczne i siedział na czacie imitując jego obecność. Był jego autorstwa.
     Jeśli gdziekolwiek istnieje na czacie bliskość człowieka - był mi bliski. Był moim całkowitym zaprzeczeniem, dlatego tak doskonale do siebie pasowaliśmy, bez przerwy się sprzeczając o mnóstwo szczegółów, postaw, filozofii. Nawet książki, które czytaliśmy, były doskonale dopełniającym się cyklem - i staraliśmy się je uzupełniać, polecaliśmy sobie nasze ostatnie lektury - co z tego, gdy nie było czasu tego wypożyczać... Dzięki temu staliśmy się doskonałymi piratami tekstowymi; byliśmy najlepsi w wyszukiwaniu całych książek na sieci, kradliśmy je wszędzie, gdzie tylko było można - począwszy od stron fanów na księgarniach skończywszy. On był lepszy tam, gdzie trzeba było płacić - był najlepszym informatykiem, jakiego znałem. Ja kochałem sieć, on kochał to, co sieć tworzyło, co było jej pierwszym budulcem. Mnie interesowało to co czytałem, jego - to JAK czytałem.
     To chyba dlatego zginął pierwszy. Mar2lenne pomyślała, że to on mógł odkryć jej tajemnicę.
     Nie poznał tajemnicy Mar2lenne. Może jeszcze nie czas o tym mówić? Już TERAZ wiem, co ukrywała, co chciała ukryć przede mną. Czasem nawet zastanawiam się, czy mnie kochała, bo może sam sobie jestem winien? Może zakochała się nagle, szalenie, bez pamięci - i nagle wszystko ją przerosło? Może po prostu chciała mnie chronić - i dlatego nie chciała powiedzieć...
     Nie dowiem się tego. Za najpóźniej godzinę i dwadzieścia minut będę martwy.
     
     Wreszcie - znalazła i udało się jej zapuścić antywirusa. Doskonale, mówiła sobie, szepcząc do ekranu, przez który przewijały się liczby i ciągi, które mogłyby być wyrazami.
     Zbyt wiele miejsc zainfekował wirus. Program, jej najlepszy program stanie się wkrótce coraz bardziej obcy. Dopiero teraz zrozumiała rozmiary szaleństwa.
     
     Z Mar2lenne byliśmy szczęśliwi. Kochaliśmy się na Wawelu, który stał się miejscem naszych spotkań. Królowa i król na swoich włościach. Kochaliśmy się na drogocennych arrasach, Konował (wtedy Konował) zadbał o to, żeby czuć tu było nawet miękko arrasów pod jej pośladkami, gdy kochaliśmy się na podłodze sali zamkowej. Tak samo ona czuła zapach trawy między moimi udami, gdy mieliśmy fantazję kochać się nad Wisłą.
     Miała mnóstwo pomysłów, mnóstwo ciekawych idei, które przedstawiała mi zmęczona i pachnąca podnieceniem, jak to sobie przedstawiałem i jak chciałem żeby wtedy wyglądała. Przedstawiała mi kolejny świat i kolejny pomysł. A ja jak zwykle wariowałem dla niej i rozmawiałem z Konowałem, przesyłałem mu cały zarys w pliku tekstowym ilustrowanym kilkoma przykładami, a on pisał dla mnie następną aplikację.
     Mar2lenne stawała się wtedy księżniczką, prostytutką, aktorką, idolem młodzieży lub kimkolwiek chciała i wcielała mnie w odpowiednią dla siebie rolę. Śmieszne - najczęściej zostawałem ochroniarzem i byłem z tego dumny, bo wydawało mi się, że jestem jej potrzebny, a nawet konieczny. Nie zauważyłem, że często mówi mi, co robię nie tak, nawet tylko starając się zmieścić w roli. Nigdy się nie zastanawiałem nad tym, skąd wie, że powinienem wychodzić pierwszy, nigdy nie otwierać drzwi i zawsze trzymać się blisko, tak żebym mógł zawsze ją zasłonić w ciągu sekund.
     Cieszyłem się - i widziałem w Mar2lenne dziewczynę, która sprawiała mi wiele przyjemności swoim towarzystwem i seksem. Wkrótce zobaczyłem jej twarz.
     <Mar2lenne>
     <Aplikacja uruchomiona>
     
     Wypieszczony program samotnej kobiety stał się zbyt samodzielny. Była specjalistką od podInternetu i bawiła się dobrze, stwarzając swój program dla jego celów, właściwie dla zabawy, a stworzyła dzieło sztuki. Miał tylko zaskakiwać, a był niebezpiecznym. Chciała mieć romantyka o nieco smutnych oczach i wspaniałego wirtualnego kochanka, który zaniesie ją do siódmego nieba rozkoszy. Tymczasem on postanowił ogłosić wszystkim, że istnieje podInternet i dać im do tego dostęp. Jeszcze nie wiedział o tym, że coś takiego ogłosi, ale ona wiedziała, że algorytmy są nieubłagane.
     Do tego nie mogła dopuścić.
     
     Ból okazał się większy niż się spodziewałem.
     - Wszystko mi jeszcze wyśpiewasz - wysyczała mi w ucho. - Wszystko.
     <ZŁUDZENIE>
     <Aplikacja uruchomiona>
     
     Uciekłem. Nie wiem, jak mi się to udało. Uciekałem na oślep, przerażony tym, co właśnie zrobiłem. Wiedziałem już, że Mar2lenne nie jest tylko piękną dziewczyną.
     Cudownie zielone oczy patrzyły z dzikim zainteresowaniem na moją twarz, gdy delikatne dłonie pewnymi ruchami wbijały mi pod paznokcie drzazgi. Uśmiechała się szeroko, kąciki lekko opadały do dołu, kiedy zbliżała ostro zakończony rysik ołówka do mojego oka. Mówiła, że wtedy podobają się jej moje oczy, bo źrenice robią się takie wielkie.
     Ostro, tak bardzo ostro rysowały się przede mną wspomnienia słów, które szeptałem pijany orgazmem i uczuciami, które wydało mi się, że mam. Zapominałem, jak mogłem mówić słowa: kocham i pragnę. Nie rozumiałem, jak mogłem całować stopę, która gniotła mi genitalia miażdżąc jądra i rozgniatając penisa. Nie wiedziałem, jak mogłem kiedyś pieścić jej dłonie, które teraz zadawały mi ból na sto sposobów. I jeszcze - jak kiedykolwiek te dłonie mogły mnie dotykać bez cierpienia.
     Mimo to Mar2lenne była nadal piękna swoją ulotną, kocią pięknością. Zgrabne, długie nogi opięte zbyt wąskimi spodniami ze skóry, równie obcisła bluzka z lateksu wybrzuszająca się rozkosznie na wzgórkach piersi. I ciemnoblond włosy rozsypane na ramionach. I biodra obciśnięte mocno skórzanymi spodniami trzeszczącymi cicho przy każdym nawet najmniejszym ruchu.
     Gdy wypadłem na pierwszą Ulicę przerażenie zostało zastąpione chłodną kalkulacją. Uderzyła adrenalina i zatrzepotały mi nerwy, a potem wszystko się wyostrzyło. Wbrew sobie zacząłem myśleć, co dalej.
     Dalej była droga, jak najdalej od tego przeklętego miejsca i najdalej od Mar2lenne. Wtedy poczułem krew.
     
     Udało się jej wreszcie zniszczyć wirusa do ostatniego fragmentu kodu. Wreszcie pozbyła się pasożyta, który prawie zabrał jej kochanka. Miała jedynie nadzieję, że nie będzie musiała jeszcze raz go tworzyć. Miała nadzieję, że uda się uniknąć całkowitego zniszczenia jej dzieła, gdy dowiedzą się o tym jej przełożeni.
     
     Zapisał to dla mnie. Wszystkie przypuszczenia, wszystkie myśli i wszystkie wydarzenia, które wiązał w najmniejsze cząstki wątków. Wyprowadzał teorie i zamykał je we wzorach, z których nic nie zrozumiałem. Za to doskonale rozumiałem wydarzenia.
     Opowiadał wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Z godzinami, minutami, nawet sekundami, jakby wszystko to po prostu wyciągał z czata. Pisał do samego końca - nawet wtedy, gdy wiedział, że stoją pod jego drzwiami. Nie poznał tylko kogoś, kogo nazywał Mózgiem - choć podejrzewał, że to Mar2lenne. Był chyba uczciwym facetem, skoro nie chciał jej oskarżyć...
     Zaczęło się od tego, że chciałem dowiedzieć się, kim jest naprawdę Mar2lenne. Nie wierzyłem w gładką bajeczkę, że pracuje w marketingu studia filmowego. Nie wierzyłem że ma dwadzieścia dwa lata. Nie wierzyłem - tylko z założenia w to wszystko, co opowiadała mi podczas długich godzin spotkań i wycieczek przez nasz własny Kraków. Chciałem tylko sprawdzić. Poprosiłem Konowała, żeby trochę poszperał. Pierwszym zaskoczeniem było dla nas obu, że tożsamość Mar2lenne była tak obwarowana zabezpieczeniami. Na dysku miałem wszystko - opisy, dokumentację, zabezpieczenia, lecz nie rozumiałem zbyt wiele z tego informatycznego bełkotu.
     Potem zaczęły się schody. Tajemniczo znikające dane, nieautoryzowane wejścia do jego systemu, problemy ze sprzętem, który psuł się w najmniej potrzebnych momentach, a naprawiał się zaraz po odłączeniu od sieci, bo Konował jeszcze nie oszalał na punkcie podczerwieni. I wirusy, mnóstwo wirusów - większość buszujących robaków dzięki nowoczesności kodu niewykrywalnych przez skany. Wyłapał je dopiero dzięki software'owi Mar2lenne.
     To chyba był największy jego błąd - mój błąd. To ja powiedziałem - nie będzie Ci jakaś panienka podskakiwać.
     Tak wydałem na niego wyrok śmierci.
     
     Wiedziałem, że przed Mar2lenne nie ucieknę. Wiedziałem, że na pewno mnie znajdzie, nie jestem hackerem nauczonym ukrywać za sobą wszystkie ślady. Jestem zwykłym użytkownikiem sieci i jeszcze zwyklejszym telefonu komórkowego. Zadzwoniła do mnie - zaraz po tym jak uciekłem. Wiedziała, że mam go przy sobie. A ja głupi musiałem nacieszyć się swoim zwycięstwem i odebrałem. A potem zamiast go wyłączyć, zadzwoniłem do mojego przyjaciela. Nie wiedziałem, że jest już martwy. Poszedłem do niego wciąż dzwoniąc.
     Powiedział, że nie ma nic ważniejszego nic ludzkie życie. Powiedział, że trzeba je ratować za wszelką cenę - lejąc przepisy i ustalenia. Dlatego olałem cały rozsądek. I tak mu nie pomogłem, a zostawiałem za sobą nić, którą ona podążała jak noc - która zawsze nadchodzi.
     Z pozoru siedział przy biurku, zmęczony, z twarzą na klawiaturze. Nawet ekran monitora świecił tapetą od Mar2lenne. Nie było żadnej malowniczej dziury w plecach albo w głowie. Nie było poprzewracanych sprzętów.
     Tylko jedna, drobna kropla krwi - jak malutki rubin tuż nad lewym uchem. Nic więcej. Metodyczna i bezwstydnie doskonała Mar2lenne.
     
ciąg dalszy na następnej stronie

poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

12
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.