- Po raz trzeci? - nie wierzyłem własnym uszom.
- Przecież mówię. Wszystko wyglądało normalnie: obchód, lekarstwa, spanko. Aż tu nagle, w nocy, całe południowe skrzydło stanęło w płomieniach! Ogień wziął się dosłownie znikąd! Pojawił na wszystkich ścianach jednocześnie! Minc leżał już głęboko w grobie, a z miejsca, w którym go zakopali, zaczął sączyć się jakiś zielonkawy gaz, jakieś kleiste opary, które przeniknęły przez ścianę, jak przez gąbkę i zaczęły pełznąć po murach! Widziałem! To coś zlało się w jedno, coś jakby galaretowatą ludzką postać, a potem przeszło przez kraty, gdzie znalazło swojego mordercę. Oplotło ją swoimi kleistymi mackami i wchłonęło, dosłownie na miejscu strawiło żywcem!
Udałow usiadł i ukrył twarz w dłoniach.
- Tyle widzieliśmy, bo tyle mogliśmy widzieć - powiedział po kilku minutach. - Starali się wszystko zatuszować, jakby nic się nie stało...
Nerwowo zerkaliśmy w stronę drzwi. Obchód właśnie się zaczął i słychać było zgrzyt otwieranych drzwi w sali obok.
- Od tamtej pory nieoficjalnie zaczęli eksperymentować - mówił trochę ciszej. -Odkopali zwłoki i podczas sekcji pokroili je na plasterki. I prawie nic nie znaleźli - prawie, z wyjątkiem małej, czerwonej plamki na plecach. Domyślili się, że siostra pomyliła zastrzyki i wstrzyknęła kortyzor w nieodpowiednie miejsce. Minc zmarł przez porażenie rdzenia kręgowego.
Zamilkł na chwilę. Nie byłem pewien, czy wie, o czym mówi, czy w ogóle zdaje sobie sprawę, że z kimś rozmawia.
- I co dalej? - chciałem żeby skończył, wiedząc, że po zażyciu swojej dawki przez następne dwanaście godzin będzie nieprzytomny.
- Dalej? - mruknął bardziej do siebie, niż do mnie. - Lekarze próbowali tego samego z pacjentami, tyle, że tamtych jakoś nie dało się wskrzesić. Coś było nie tak, chociaż wiedzieli, że są cholernie blisko. Przejrzeli wszystkie papiery jeszcze raz, dokładnie. Wtedy zorientowali się, że pielęgniarka podała Mincowi melatoninę i mieszankę hormonalną. To wystarczyło.
Opowieść stawała się tak nieprawdopodobna, że nie sposób było odróżnić, czy Udałow znajduje się w świecie mrzonek i halucynacji, czy też ma jeszcze jakiś kontakt z rzeczywistością.
- Wskrzeszanie okazało się łatwiejsze, niż przypuszczali - powiedział. - Zresztą później, dzięki zabiegom i fizykoterapii, pacjent żył niemal czterdzieści dni, bez między-umierania. Po upływie tego czasu nigdy już się nie budził. Za to po każdym ponownym "zejściu" zdarzały się wypadki. Zresztą w ten sposób spaliło się południowe skrzydło budynku.
- To już dziewięć dni, odkąd umarł Żemłakow - burknął Wasilij, wstał i przywarł do wziernika.
- Aha, i za każdym razem martwiaki są silniejsze, zupełnie jakby karmiły się energią tego miejsca - dodał po chwili, ale jego uwagę zaprzątała jedynie zawartość strzykawki, którą właśnie niosła w naszą stronę jedna z pielęgniarek..
Wieczór przyszedł znacznie szybciej, niż się spodziewaliśmy. Biel zza krat stawała się coraz bardziej ciemna i niewyraźna, aż wreszcie wszystko dookoła okryła czerń, ustępując miejsca gołej, stuwatowej żarówce nad drzwiami. Zakładając, że w Murmańsku dało się w jakiś sposób odróżnić sen od jawy, większość hospitalizowanych spała, odurzona środkami narkogennymi. Tym razem jednak nikt nie sprawdził, czy połknąłem swoje pigułki. Ciekawość przeważyła nad głodem i dzięki temu mogę pamiętać wszystko, co widziałem.
Czekałem. Byłem ciekaw co się stanie. W pewnej chwili zrobiło się tak cicho, że słyszałem bicie serca i własny świszczący oddech. Ze swojej celi nie widziałem nic prócz śniegu i gołych drzew, ale łowiłem każdy dźwięk, każdy szelest, jak ślepy próbujący poruszać się we wrogim mu świecie barw, wymiarów i kształtów pozostających dla niego zagadką.
Sen, a właściwie pragnienie snu, stawało się coraz bardziej natarczywe, w głowie zderzały się tysiące myśli i obrazów zlewając się w kojący balsam, który powoli sączył się w moją świadomość. Dopiero czyjś głośny krzyk poderwał mnie na nogi.
Podszedłem do drzwi i przylgnąłem twarzą do wziernika. Dwóch strażników miotało się po korytarzu, próbując obezwładnić pulsujący, zielonkawy kształt, na widok którego serce niemal zamarło mi w piersi.
Ów kształt tylko z pozoru przypominał ludzką postać - w rzeczywistości wyglądał jak nieregularna, pulsująca, fosforyzująca zbieranina galaretowatej materii. Bestia poruszała się wolno, ale miała siłę chyba dziesięciu chłopa. Potwór rzucał rosłymi osiłkami niczym szmacianymi zabawkami. Jednego z nich potwornie okaleczył, wbijając się swoimi lepkimi mackami w jego twarz, drugiego podrzucił i popchnął tak mocno, że tamten rozwalił sobie głowę o kant ściany. Widziałem, jak jego bezwładnym ciałem wstrząsały drgawki, a potem jak osunął się bezwładnie na ziemię.
Odstąpiłem od drzwi i zwymiotowałem na podłogę.
Jeśli takie rzeczy działy się już dziewiątego dnia, w najśmielszych myślach, w koszmarach nie potrafiłem sobie wyobrazić, co mogło się stać czterdzieści dni po śmierci martwiaka.
Nagle zamki we wszystkich celach zgrzytnęły i wszystkie drzwi na oddziale otworzyły się niemal jednocześnie. Na korytarz wylegli podobni do mnie ludzie-zombie i wlekli się korytarzem nawet nie zauważając ożywionej potwory. Jeden z nich, zdaje się represjonowany duchowny, krzyczał coś w niezrozumiałym języku, akcentując co jakiś czas słowa: "trzy", "dziewięć" i "czterdziesty-dzień".
Dla mnie w całym tym zamieszaniu kryła się jednak iskierka nadziei. Wiedziałem, że taka okazja może się już nie powtórzyć Jakiś instynkt, a może głos, kazał mi nie oglądać się na wszystko i uciekać, uciekać, jak najdalej się da!
Ostrożnie wyjrzałem z pokoju i cichcem przemknąłem przez korytarz, starając się nie zwracać na siebie uwagi ożywionego monstrum. Dopadłem jednego z martwych pielęgniarzy i zabrałem mu z kieszeni pęk kluczy. Jeden z nich musiał otwierać wyjście na zewnątrz.
Minąłem kratę. Stróżówka była zupełnie pusta. Przeszedłem przez poczekalnię i pokój odwiedzin, a potem schodami dotarłem na wyższe piętro. Już miałem przekręcić zamek i wyjść na główny korytarz, gdy nagle ktoś zastąpił mi drogę, chwycił za gardło i powalił na ziemię.
W mroku zdołałem dostrzec pałające wściekłością oczy i zarys wykrzywionej w nieludzkim grymasie twarzy. Jakiś człowiek pochylał się nade mną, wrzeszcząc z dziką, nieludzką euforią: "Trzeci dzień i dziewiąty dzień, czterdziesty, trzeci dzień, dziewiąty... Trzeci, dziewiąty, czterdziesty, trzeci... Strzeż się czterdziestego dnia! Uważaj na dzień...czterdziesty! Czterdziesty-czterdziesty-czterdziesty...! - wrzeszczał nie puszczając mnie. Strużka śliny spływała mu po brodzie, włosy miał potargane, trzymał mnie za gardło, usiłując udusić.
Odepchnąłem go z całej siły, na jaką mogłem się zdobyć - szaleniec zatoczył się i upadł pod ścianę.
- Uważaj na dzień czterdziesty! - krzyczał w fanatycznym zapale. - Módl się i żałuj, żałuj i módl! Niech nam wszystkim zostanie wybaczone! - wrzeszczał. - Panie, zlituj się, przepuść nam!
Podniosłem się z podłogi, ale kiedy próbowałem wstać, opętany chwycił mnie za nogę i przez jakiś czas, próbując iść, wlokłem go za sobą. Cały czas bełkotał coś o jakimś czterdziestym dniu i dopiero mocny kopniak uwolnił mnie niego.
Byłem bliżej wolności, niż kiedykolwiek przedtem, bliżej niż w całym pieprzonym ZSRR, bliżej niż w swoim mieście i w swoim mieszkaniu z podsłuchem - tak blisko bycia wolnym, ale wolnym NAPRAWDĘ nie byłem nigdy, nigdy w życiu! Wiedziałem, że jeśli uda mi się wydostać z budynku to umrę. Jeśli nawet uda mi się dotrzeć do najbliższej wioski, nikt mi nie pomoże w obawie przed represjami. To nie miało teraz żadnego znaczenia. Jeśli miałem być pod kontrolą ludzi, którzy decydowali o mim życiu i śmierci - pozostało mi tylko jedno, ostateczne rozwiązanie.
Przedarłem się do głównego holu, skąd prosta droga wiodła wysokim korytarzem do podwójnych zbrojonych drzwi, a stamtąd - chociaż to zupełnie nieprawdopodobne - na wolność!
Podbiegłem, wyjąłem pęk kluczy i zacząłem szukać tego właściwego - otwierającego WSZYSTKO. Trzęsącymi rękami przerzucałem klucze na stalowej witce, przymierzając do zamka - żaden nie pasował. W dole, na niższych piętrach usłyszałem krzyk - długi i upiorny. Potem na schodach, za swoimi plecami usłyszałem odgłosy kroków. Ktoś biegł - dwie albo trzy osoby.
"Szybciej, szybciej", próbowałem dodać sobie otuchy, sprawdzając po kolei każdy następny klucz, chociaż drzwi w żaden sposób nie dały się otworzyć. Pracowałem coraz szybciej, przymierzając je na oślep, powoli tracąc nadzieję, gdy w końcu zza załomu korytarza wybiegły dwóch strażników - najwyraźniej próbujących opanować sytuację i zagnać pacjentów do cel. Zbliżali się w moim kierunku, lecz ja szukałem dalej, naiwnie łudząc się, że mam jeszcze jakąś szansę. Kiedy okazało się, że nie ma już żadnej nadziei, próbowałem wyrwać drzwi, bezmyślnie szarpiąc za klamkę i wzywając pomocy.
- RATUNKU! - wrzeszczałem. - WYPUŚĆCIE MNIE! WYPUŚĆCIE MNIE, SKURWYSYNY! WYPUŚĆCIE, ALBO ZABIJCIE!
Teraz wiem, co znaczyło czterdzieści.
Istnieje religia, w której zmarłego czci się kilka razy - trzeciego, dziewiątego i czterdziestego dnia po śmierci. Ten ostatni jest najważniejszy, bo wtedy dusza zmarłego staje na boskim sądzie i potrzebuje modlitwy.
Mój sorokoust będzie inny. Dziś rano podano mi melatoninę. Chcę ze sobą skończyć, ale nie mam nawet na czym się powiesić. Pozostaje mi ostatni sposób, skoro śmierć jest dla mnie jedyną drogą, którą mogę uciec.
Od kilku tygodni zbieram tabletki, starając się ich nie połykać. Dla człowieka uzależnionego to prawdziwa golgota. Można powiedzieć, że kolekcjonuję śmierć w małych dawkach, ale samo życie jest zażywaniem małych ilości śmierci. Każdego dnia.
Jeśli znajdziesz tę historię, ukrytą starannie w "Murmańsku" pod drewnianą klepką, pewnie w nią nie uwierzysz. Nie będę miał pretensji. Trudno wierzyć w coś, co napisane jest na papierze toaletowym, wkładem od długopisu znalezionego w śmieciach.
Trochę mi szkoda tak po prostu umierać... Ale to jedyna droga. I będę miał swoje czterdzieści dni. Najpewniej mnie wskrzeszą, a wtedy porozmawiamy, o tak...
18.10.2001 godz. 15.15 Czeladź
|
|