 |
Pan Melbourne szedł powoli przez jasno oświetloną salę muzeum. Dookoła niego, w eleganckich wnękach umieszczonych po obu stronach pomieszczenia, stały stare komputery. Przed każdym z nich umieszczono xLCD gotowe udzielić wszelakich niezbędnych informacji na temat danej maszyny. Matowe powierzchnie ekranów przyjaźnie pochłaniały kolory zachodzącego dnia. Nic nie łamało codziennej ciszy i harmonii wieczoru. Sterylność i aseptyczność pomieszczeń muzeum, jego ciepła cisza, samotność, brak znaków zapytania, wszystko to razem zadecydowało o przyjęciu tej posady przez pana Melbourne kilka lat temu. Od tego czasu pan Melbourne pracowicie zamykał swój blednący świat w nieskazitelności sal muzeum. Jego "ja", jego horyzont marzeń zasnuwał się pogodnie mleczną mgłą starości, zmęczenia. Chociaż pan Melbourne nigdy tak do końca nie przyznawał się przed sobą do efektów lepkich koszmarów, jakie śniły mu się każdej nocy. Nigdy w słoneczne dni, w każdym razie. Kiedy przechadzał się po swoim miejscu pracy, po prostu wyprzedzał nieistnienie, prześcigał pustkę. Był pierwszym. Jego muzeum, kryjące wielkie cielska dwa razy starszych od niego maszyn, wydawało mu się, jeżeli nie spokojnym portem, to przynajmniej kawałkiem oceanu z widokiem na latarnię morską. Lecz jednak... każdy wieczór podszyty był niepokojem. Te same elementy ciszy, koloru, pod wpływem nieuchwytnych impulsów przeradzały się w pytanie. W zbytnią ciszę, w zbyt kolorowe barwy słońca filtrowane zbyt grubą warstwę plastykowych płaszczyzn okien. Jakby zachody słońca nosiły z sobą groźbę... Pan Melbourne nigdy nie odważył się zakończyć tej myśli. Horyzont czasu, który sobie zakreślił, nie powinien przekraczać progu... nowego dnia. Życie jest teraz. Teraz jest życie. W powietrzu brakowało drobinek kurzu, pomyślał pan Melbourne. Sala złociła się światłem. Wielkie komputery w absolutnej ciszy przeliczały swoje istnienie. Pan Melbourne lubił sobie wyobrażać smugi impulsów elektrycznych, biegnących wzdłuż zakurzonych wielowarstwowych bloków nadprzewodzącego żelu, gdzieś tam w czeluściach milczących maszyn, nigdy nie słabnące, zawsze pewne siebie. Przyjemny kontrast w stosunku do codziennego, wieczornego strachu jaki odczuwał. A potem, rankiem zapominał o nim. Praca była dla pana Melbourne błogosławieństwem. To, kim był w swoim muzeum, dawało ująć się w jednym słowie. Dekoracja. Twarz pana Melbourne, pokryta starczymi plamami, bladym i niejakim spojrzeniem oczu, wolnym chodem, stanowiła komplet, naturalne dopełnienie dla muzealnych komputerów. Nieliczni zwiedzający traktowali go z równą obojętnością, co szeregi danych technicznych wyświetlanych na xLCd. Pan Melbourne przyjmował to z ulgą. Nie wie, czy zniósłby zainteresowanie swoją osobą przekraczające ramy milczenia. Bowiem wtedy, musiałby stanąć twarz w twarz z czasem, który mu pozostał. A pan Melbourne zapomniał o sobie i swoim czasie. I tak było dobrze.
Pan Melbourne znał na pamięć dane każdej z maszyn. Wszystkie były bardzo stare. Dwie generacje przez Metamorfami, czyli maszynami zdolnymi do idiosynkrazji. Pan Melbourne nigdy nie akceptował współczesnych sobie maszyn. Bał się ich. Przerażała go ich domyślność, wiedza, za którą zdawała czaić się litość. Nie miał na to sił, wszystkie, jakie posiadał skierował na siebie, na ochronę swojego Teraz. Ale starych maszyn się nie bał. One były kalekie, miały tylko jedną stronę, w przeciwieństwie do współczesnych polirzeczywistych maszyn. Były jak same czasowniki, bez rzeczowników, w jednym gramatycznym zdaniu. Pan Melbourne pamiętał starą myśl św. Tomasza, iż Bóg jest czasownikiem. Kilka wielkich Czasowników, drzemiących sobie w jego muzeum. To była bardzo przyjemna myśl. Strach pana Melbourne zdawał się topnieć w obliczu zatrzymanego czasu. Czymże innym w końcu jest czasownik, jak nie wiecznością? Dlatego pan Melbourne kochał stare maszyny. Muzealne komputery umiały trwać w swoich światach. Były za mało potężne na to, aby mieć świadomość przyszłości. Miały za mało pamięci, aby zatrzymać w sobie przeszłość. Były tym, czym chciał z całego serca stać się Pan Melbourne - były wieczną chwilą. Pan Melbourne znał historię ich powstania, znał zastosowanie i metodykę metaprogramowania, które zostało następnie udoskonalone do formy metamorficznej. Co zaowocowało kolejną generacją komputerów. Jednakże teraźniejszość, zbyt jasna, zbyt oczywista, stanowiła tylko tło dla nieśmiałych rozważań pana Melbourne. Nigdy na długo nie wkraczał w jej ramy. Czas wszakże dawno zatrzymał się dla muzealnych maszyn. Kiedy pan Melbourne przychodził na świat, one już były stare i niepotrzebne. A jednak one trwały. Dla Pana Melbourne czas i trwanie posiadały magiczną moc.
Pan Melbourne, jak co wieczór, skierował się do pomieszczeń konserwacyjnych. Cieniutkie jak pajęczyna przewody zawierające nadprzewodzący żel, biegnące od poszczególnych xLCD, splatały się następnie w jeden grubszy sznur prowadzący w głąb podziemi muzeum. A dalej, biegły ku centralnej nowoczesnej jednostce nadzorującej, drzemiącej głęboko w sercu gmachu. Pan Melbourne wolno podszedł do windy. Urządzenie rozpoznało go i wpuściło do środka. Nie poczuł nawet drgnienia, kiedy winda ruszyła w dół. Panu Melbourne zawsze brakuje tego odczucia, bez niego ma przykre wrażenie, iż winda stoi, iż jest w niej uwięziony. Niepokojąca metafora. Pan Melbourne przez mgnienie chwili czuje delikatne dotknięcie conocnych koszmarów. Mikroskopijne igiełki lodu krystalizują się w jego sercu, by równie szybko wyparować. Pan Melbourne zaciska oczy.
W piwnicach muzeum znajdują się stalowe korpusy matryc kryjących w sobie rdzenie komputerów. Ciężkie masy wysokotemperaturowego nadprzewodzącego żelu, gdzie kwantowe paradoksy i zjawy tworzyły monorzeczywiste osobliwości. Pan Melbourne, kiedy już przybył na miejsce, podchodzi na jednej z matryc. Patrzy na wielkie zielone litery T41 widniejące na jej boku. Dotyka dłonią chłodną powierzchnię. Prywatnie nazywa go "Teramis". Maszyna dawniej służyła do projektowania inżynierskiego. Obok niej znajduje się "Athamis", naznaczony numerem T27, używany do symulacji fizycznych. Następny, ostatni z trójki maszyn umieszczonych na tym piętrze, jest "Portis", numer T562, także używany w projektowaniu. Pan Melbourne najbardziej lubi właśnie te trzy maszyny. Ich opowieści są mu najbliższe. Po kolei stuka z wzruszeniem w każdy z komputerów. Ich korpusy odpowiadają matowym pogłosem. Przy każdym z nich umieszczono xCRT przeznaczony do komunikacji serwisowej. Pan Melbourne nie jest programistą. Nauczył się jednak, w jaki sposób uzyskać dostęp do monorzeczywistości swoich ulubieńców. Pierwsze maszyny tego typu, były na tyle wolne, iż generowały swoje światy w czasie rzeczywistym równym trzem sekundą. Tempo jakby dopasowane do szybkości czytania pana Melbourne. Przysuwa fotel do "Termisa" i dotyka xCRT.
Teramis:
(...)Bardzo dawno temu, kiedy ludzi było na tyle dużo, ażeby uznać się za właściwy rodzaj rozumnego istnienia i wzór wszelakich praw, a na tyle mało, aby nie natknąć się na inaczej myślących, nadszedł Ten moment. Ludzie wyruszyli ze swej krainy. Najpierw pojedynczy kupcy przynieśli wieści o innych rasach, ludach i ich bogactwach. Potem chciwi cesarze, nudząc się na swych złotych tronach, spełnili ciche marzenia rycerstwa czującego mrowienie w rękach od bezczynności i postanowili zatem poszerzyć krainę władztwa ludzkiego rozumu na resztę świata. Zgodnie z naturą. Zgodnie z prawem. Zgodnie z rozumem. I stało się tak. Wyruszyli na elfy. One jednak okazały się tak potężne, iż nic i nikt nie był w stanie wejść chodź by na piędź ich ziemi. Te, które się pojawiły przed ludzkimi zdobywcami, okazały się magami, istotami władającymi niepojętymi siłami, które uwalniały, a te, zabijały. Ruszyli na krasnoludy. Te można było zabić, lecz nie można było pokonać. Góry, władztwo ich rasy, okazało się nie do ujarzmienia. Chmary wymachujących obusiecznymi toporami krasnoludów wypadały nagle z zdawałoby się litej skalnej ściany i ścierało z powierzchni ziemi odział za odziałem rycerstwa. Ruszyli na barbarzyńców. Tylko ich głupocie i lenistwie zawdzięczają to, iż rodzaj ludzki przetrwał tą wojnę. Tam wszystko zabijało. Dzieci, kobiety, nawet trawa ostra jak sztylet i trująca jak nienawiść. Na koniec, ruszyli na smoki, żyjące tradycyjnie wśród wysp morza zielonego. Smoki wycofały się, by potem przybyć, niszcząc wszystko po drodze. Dziesięciu wielkich magów stworzyło Strefę, która miała chronić centrum ludzkiego świata, Ziemię Czystą. Nigdy dotąd nikt nie wtargnął na jej teren. W trakcie poprzednich wojen, inne rasy zadowoliły się odparciem ataków. Na tyle krwawym, ażeby pamiętano o tym przez wieki. Smoki były inne. Smoki paliły, niszczyły i zabijały. Smoki przybyły, aby zniszczyć ludzkie niezrozumienie świata. Została tylko Strefa, mieniąca się kolorami tęczy półkula o średnicy wielu setek kilometrów. Nie zatrzymało to smoków. W środku sfery, była druga, bardzo mała, zawierała to, co najcenniejsze dla ludzi, Święte Mówiące Serce. Duszę i Rozum panujących Cesarzy. Małej oślepiająco białej półkuli żaden z Smoków przekroczyć nie mógł. A to z niej właśnie wypływały słowa pociechy dla walczących ludzi. Słowa, które obiecywały zemstę, słowa, które tworzyły wizję ludzkiej racjonalności, słowa walki i słowa śmierci. Przybył więc inny smok. Czarny i bezlśniący. Czarnooki. I On wszedł w białą sferę i zabił Święte Mówiące Serce. Znikła wtedy Strefa. Świątynia Serca poległa w gruzach, najświętsze Miejsce, gdzie ono pulsowało Mówiące Serce zostało puste. Nie było także czarnego, czarnookiego smoka. Od tego czasu zabrakło ludzkiej rasie impulsów do niszczenia innych. Smoki odeszły, a ludzie stali się jedną z wielu ras. Bez swojej racjonalności i jednego rozumu (...)
Pan Melbourne wzdycha. Metaprogramowanie, dawno przebrzmiała rewolucja w informatyce. Maszyna generowała metaopowieści, które były nieustannym ciągiem odpowiedzi na zewnętrze pytania programujące. Dane numeryczne przetworzone na losy fantomowych osobowości, liczby jako pory roku czy emocje, algorytmy w postaci struktur światów. Komputer opowiadał opowieści zgodne z wewnętrznym rytmem jego wielowarstwowego rdzenia-sieci. Translacja metaopowieści na wynikowe wizualizacje danych, kończyła cykl. Ten sposób pracy oferował olbrzymią moc przeliczeniową drzemiącą pośród nieoznaczoności i wieloznaczności dwóch głębokich struktur - sieci neutronowych i niezdeterminowanego znaczenia w języku. Pan Melbourne zdawał sobie sprawę, iż to, co czyta na xCRT, to jedynie sam efekt językowy metaprogramu. Nie miał pojęcia, czego tak naprawdę dotyczyły opowieści Teramisa. Moduły translacyjne, dorównujące złożonością rdzeniom komputerów, nie zostały zainstalowane w muzealnych maszynach. Teramis, jak i inne komputery, od dawna snuł swoją ostatnia opowieść. Czasem, kiedy noc bywała szczególnie ciężka, pan Melbourne bał się zasnąć. Dręczyły go koszmary, zawsze na ten sam temat - inercji. Iteracji. Powolnego zamierania jego opowieści, jego życia. Pan Melbourne chciał wtedy wykrzyczeć całe swoje życie, jako obronę przed nicością, lecz nie był w stanie nic sobie przypomnieć. Kim był, co robił, kogo kochał. W jego koszmary przenikał czasem sen o zagładzie jego komputerów, ich legend, ich całych światów pełnych zmierzchów i poranków. Cichego znikania wszystkich sensów, które uparcie generowały w ciemności stare maszyny. Kiedy brak jest zewnętrznych pytań, ich światy muszą umrzeć... Pan Melbourne udawał się wtedy na spacer. Szedł do głównej sali muzealnej, siadał na jednym z foteli i patrzał na dalekie świateł nocnego życia miasta. Były to jedyne chwile desperacji, próby spojrzenia poza swoje zamknięcie, poza swoje muzeum. I zawsze paraliżowały go kolorowe odblaski życia. Pan Melbourne cierpliwe czekał świtu. Znał tylko ten sposób na przepędzenie swoich demonów strachu.
Portis:
(...) Pan Werner pozwolił sobie na małą kropelkę potu na skroni. Drogi system biomakr, sterowny jeszcze droższym serwerem, otrzymał stanowcze polecenie wyprodukowania owej kropelki i utrzymania jej na ściśle określony czas. Pan Werner był bliski paniki, lecz opanowany. Zebrani w jego pokoju umieli docenić zarówno jego pot, jak i opanowanie.
- Panie Presith - zaczął - jakie mamy szanse na... Tu urwał. Nie było potrzeby kończenia, co więcej, zaakcentował w ten sposób graniczność sytuacji.
- Panie Werner, mamy 13 godzin do momentu uzyskania potwierdzenia przez innych o naszej blokadzie. Szans nie mamy praktycznie żadnych. Moja błędna decyzja co do potwierdzenia zaufania drugiego stopnia, zanim nasz nowy logos przeszedł wszystkie testy...
- Panie Presith - wtrącił Pan Fey - znamy już pański błąd, wiemy także czym pan się kierował. Dobro firmy jednak... - tu przerwał dając obecnym czas na przypomnienie właściwego tła omawianej decyzji - wymaga czegoś więcej, niż wiary w jej przyszłą pomyślność. To więcej, to zaufanie naszych akcjonariuszy, co do naszej trwałości.
Milczenie. Los pana Presitha był jasny. Mógł on jednak wykonać jeszcze dwa ruchy. Drugi z nich nie podlegał dyskusji, tradycyjne śmiertelne upokorzenie, pozwoli zadość uczynić utratę zaufania akcjonariuszy, symboliczny gest mający za całą swą siłę osobiste zaangażowanie pracowników. Ruch pierwszy dawał nieokreśloną możliwość na unikniecie samounicestwienia firmy, choć nie przeżycia pana Presitha. Albo dwie śmierci, albo jedna. Kodeks w takich sytuacjach nic nie nakazywał, sugerował jedynie pewne rozwiązania.
- Panowie - pan Presith - pozostały mi czas poświęcę na znalezienie rozwiązania problemu. Możliwe, że istnieje szansa na to, aby zaufanie naszych klientów do firmy pozostało nie skalane. "Przed świtem i skazaniec może okazać się królem".
Wypowiedział zwyczajową formułkę, przejmując tym samym na siebie całą winę, oraz całą nadzieję. Pan Werner i pan Fey skłonili się w milczeniu (...)
|
|
 |
|