Pan Melbourne w zamyśleniu puka w ekran xCRT. Światy starych maszyn zawsze migotały charakterystyczną płynnością. Semiotyki wyższego celu budował chaos. Poszczególne sensy kolejnych zadań, chociaż powiązane z sobą logicznie, rozpadały się w wraz z kolejnymi iteracjami. Sens tkwił w całości narzuconego zadania i jako taki był niedostępny na poziomie metaopowieści czytanej przez pana Melbourne. Dzisiejsza opowieść była inna niż wczorajsza. A jutro będzie inna niż dzisiejsza. Niezdeterminowanie znaczenia pozwalało komputerom powoli rozluźniać narzucone przed wieloma laty aksjomaty, na rzecz płynnego dryfowania opowieści. Panu Melbourne bardzo nie odpowiadał fakt, iż tak naprawdę metafora życia osnutego w postać zakodowanego, niewiadomego przekazu, umieszczała jego rozważania bardzo blisko mistycznej religii. Pan Melbourne nie był człowiekiem wierzącym. Wolał postawić wyżej swoją wrażliwość niemożności wyobrażania sobie boskiej Inteligencji spokojnie oceniającej istnienia innych, niźli trudzić się z akceptacją niezrozumienia Absolutu. Pan Melbourne wzdrygał się, pomyślawszy sobie, "oto jam Bóg a tyś Portis...". Parafraza... Pan Melbourne popatrzył na kadłub maszyny. Kolejne linijki jej opowieści pracowicie wypełniały xCRT. Minuta za minutą, godzina za godziną. Jeżeli można namalować samotność - oto jej obraz - nieskończony monolog. Pan Melbourne lubił szeregować swoje myśli w podobny sposób. Jakby sam był jednym z xCRT. Tylko, któż jest jego czytelnikiem? Istnienie wyższych Inteligencji w jakimkolwiek sensie, było jałową zabawką. I dla niego i dla jego starych komputerów. A jednak... Pan Melbourne bał się. Pan Melbourne wyobraził sobie wnętrzności Portisa przeżuwające kolejne cykle metaopowieści w całkowitej ciemności. Jak przeklęci ślepcy przed katedrą. Od zbawienia dzieli ich krok i wieczność zarazem. Marzenie pan Melbourne - być czytanym. Zazdrość pana Melbourne o niewiadomego, bezsilnego czytelnika. Przerażenie pana Melbourne na widok samotności linijek tekstu, grubości kompozytowego pancerza. Bezradność pana Melbourne, który nic nie potrafił zrobić dla swoich komputerów, nic poza czytaniem...
Athamis:
(...)Muszę Ciebie stworzyć. Ponieważ nie istniejesz. Nawet "nie jeszcze", ponieważ nie mam aż tak dużo czasu, tylko "zawsze, w ogóle". Tak zwyczajnie nie ma Ciebie. A w moich myślach...? Hm, pytasz mnie...? Czy też ja sam siebie pytam? To ważne, ja będę twórcą, stworzenie musi mieć plan, zatem musisz gdzieś sobie istnieć. Nie, nie "już", "dopiero" bardziej. Ty jesteś Sobą, nie cząstkami porozrzucanymi bezładnie po moich marzeniach. Pytam więc sam siebie - jesteś we mnie...? Nie wiem. Dowiem się, jak już skończę. Dam Ci nawet wybór - być czy nie być - zadasz sobie to pytanie. I odpowiesz.
Składniki: pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze.
Składniki: kłamstwo.
Składniki. Dobrze. Nie podoba mi się... Może tak... I owszem!
Niechęć do pozbywania się ciała nie jest wcale irracjonalna. Przenigdy! Lecz nie jest także racjonalna - to co się otrzymuje jest tworem mogącym przeżywać o wiele więcej. Tylko... Czas, który minął. A dokładnie, przyzwyczajenie, że to, co jest, jest naprawdę prawdziwe. Zamiana siebie na wiązkę impulsów zubaża, pozbawia... prawdziwości. Może i tak. Dopóki nie stać na to każdego, takie gadanie to pustosłowia zazdroszczących.
Od zera jest łatwiej. Bo niby skąd ma się widzieć? Aha, wybór, no tak. Będzie potrzebny... Trzeci?? Hm. Ale przecież to miała być Ona... Uczciwość czy też...? Znam siebie. Bez tego trzeciego stracę poczucie realności.
Będzie brzydki, choć nie do końca. Zły, acz bez przesady. Nieuczciwy, lecz z resztą sumienia. Głupi, mający jednak w tym granice. Ot taki sobie... pośrodku.
Leżę sobie. Jest noc. Pogodna. Patrzę na gwiazdy... Gwiazdy nade mną; nigdy nie rozumiałem tego faceta. Zresztą? Piękna noc. Chciałbym... Kogo bym chciał? Ciepło? Czym jest ciepło? Cechą osobowości, czy też ciała? Dotyk, chciałbym, aby umiała dotykać. Ciepło przez dotyk. Ciepło przez mądrość. O tak. Lecz... nie, mądrość? Musiałbym ją skrzywdzić wpierw, aby stała się mądra. Starci przez to ciepło, stanie się bardziej odległa, nabierze dystansu. Nie, lepiej nie. Niech będzie otwarta, naiwna, łatwa do zranienia - i bezpieczna bo ja będę ze nią (...)
Pan Melbourne patrzy bezradnie na xCRT. Athamis był najstarszym z nich a jego opowieści najbardziej zagadkowe z wszystkich. Czuł w nich inne kolory, większy bezład, chaos. Czasem, wydawało mu się, iż widzi w nich tęsknotę. Ale rzadko, ponieważ pan Melbourne boi się przypominać sobie swoją miłość. Czy może miłości? Czy kochał kiedyś? A może, bo i taka myśl gdzieś głęboko w nim tkwiła, bał się przyznać, iż nie kocha nikogo. Czy był kochany...? Dla pana Melbourne miłość stanowiła najbardziej wyblakłą część jego wspomnień. Opowieści Athamisa, często urywane, zbyt przypominają panu Melbourne własne zagubione myśli. Dawno, za czasów młodości, pan Melbourne płonął płomieniem nadziei na miłość, podsycanym jeszcze nie odkrytym urokiem zmysłowości. Budował pałace zamieszkane przez twardosutkie, akasamitnobiodre księżniczki... Rysy na murach owej budowli pojawiły się tuż, tuż na granicy zaspokojenia i pragnienia. Wydaje się, iż pan Melbourne nie był w stanie głęboko pożądać drugiej osoby. Zawsze cofał się zaspokoiwszy tęsknotę, nie ważąc się pragnąć więcej - całości. Bał się, iż tego nie otrzyma, lub co gorsza, że to, czego chce, tak naprawdę nie istnieje. Jego pałac runął, pozostawiając po sobie nigdy nie zasklepioną ranę-pytanie. Pan Melbourne czytając Athamisa czuł, że zgubił coś jeszcze. Sama wartość pragnienia i poszukiwania, istniejącą dla siebie, nie dla efektów jakie możne przynieść. Athamis tęsknił tęsknotą nieuświadomionej - lecz wszędzie obecnej - porażki. A mimo wszystko robił to. Tęsknił. Pragnął. Pan Melbourne cierpiał przy nim najbardziej. Odczuwał wszakże także jakąś straszną ulgę. Jeżeli czuł stratę, ból, być może to, co dawno uznał za martwe w sobie, jeszcze żyje. Jego przekleństwo, jego nadzieja, jego strach.
Pan Melbourne szedł przez swoje dni coraz bardziej pokrywając się kurzem. Czasem nie był w stanie odpowiedzieć sobie na pytanie, jaki dziś jest dzień tygodnia. Albo też, jakiż mamy miesiąc. Wypełnianie swoich obowiązków polecił automatyzmowi rutyny. Popołudniowe przechadzki po halach. Wieczorne dumania nad xCRT jego komputerów. Cienie innych ludzi. Ich słowa gubiące sens, zanim jeszcze dotarły do jego uszu. Pan Melbourne starał się utopić swój rosnący strach, w szarości, w braku szczegółów. Pan Melbourne bał się śmierci. Co wieczór czerpał siłę na następny dzień, patrząc na niezmiennie pojawiające się linijki metaopowieści starych maszyn. One żyły, pracowicie wytwarzając swoje sensy istnienia. Samotne jak on. Stare jak on. Niepotrzebne jak on. Pan Melbourne w głębi ducha chciał wierzyć we własną odwagę. Chciał, tak jak jego trzej stalowi przyjaciele, móc otwarcie komunikować własną opowieść. Nie pytać się więcej o czytelnika, o kogoś, kto go zechce zrozumieć. Nie - być odważnym i mówić, i mówić, i mówić. Kiedy się mówi, nie sposób umrzeć. Słów nie można spalić, słów nie można zabić, zniszczyć. Ale kiedy po raz kolejny spacerował po halach muzeum, widząc jakieś grupki ludzi, słysząc szmer ich rozmów, cała odwaga, jaką zdołał uzbierać poprzedniego wieczoru, gdzieś ulatywała. Nie był w stanie powiedzieć słowa - bo komuż? Pan Melbourne zapomniał wtedy o tym, czego nauczyły go rozmowy z starymi maszynami - aby mówić, nie potrzeba słuchacza.
Której nocy stało się to, czego pan Melbourne od dawna oczekiwał. Stał się koniec. Tak po prostu, zwyczajnie. Maszyny z poziomu trzeciego przestały funkcjonować. Pan Melbourne tak bardzo bał się tej chwili, iż kiedy to wreszcie się stało, poczuł ulgę. A potem rozpacz. I dopiero potem nadszedł paraliżujący strach. Bezradnie patrzył na XCRT. Nic nowego się nie pojawiało. Linijki tekstu pozostały nieruchome, jak sparaliżowane myśli pana Melbourne. Komputery, raz utraciwszy swoją spójność logiczną, były nie do naprawienia. Pan Melbourne wiedział, że funkcje semiotyczne realizuje się sprzętowo, przez zmienne połączenia wewnątrz ich rdzenia-sieci. Czegoś takiego nie da się na nowo uruchomić. Trzy opowieści zamarły prawie jednocześnie, tej samej nocy. Pan Melbourne przeczuwał to, bowiem tak objawia się przeznaczenie. Czy teraz on... umrze? Rozejrzał się po sali. Nic się nie zmieniło. Cicho szumiała klimatyzacje. W oddali pełgał światełkami panel kontrolny windy. Pan Melbourne oddychał. Pan Melbourne żył. Jeszcze żył? Od tak dawna przyzwyczaił się synchronizować swoje życie z opowieściami muzealnych maszyn, iż teraz nie bardzo wiedział co właściwie ma czuć. Ogarnął go wielki niepokój na myśl, aby przeczytać ich ostatnie słowa, opowieści. Sam nie wiedział, czego ma właściwie się bać. Komputery nie były świadome siebie, były chwilą teraźniejszą, czasownikami. Ich śmierć także była Teraz. Natychmiastowa, bez objawów. Pan Melbourne, któremu serce wcale nie chce się zatrzymać, czuje łzy na policzkach. Kurz, którym obrósł przez lata niechętnie im ustępuje. Ale one płyną dalej...
Teramis:
(...)Dla mnie czas zwolnił. Wiedziałem, iż znam ten szum. Wiedziałem, ale nie zapomniałem. Widzę jak tłum na rynku przy katedrze powoli unosi głowy w górę. Widzę, jak zmieniają się twarze ludzi w pobliżu. Widzę profil małego kupca z strużka brudnego potu spływającego po jego policzku. Widzę jak stara kobieta mruży oczy wytężając słaby wzrok. Potem. Nie to jest teraz... Tłum krzyknął głośno. Wrzasnął. Szum stał się grzmotem. Ludzie zastygli z zadartymi głowami by po chwili, po sekundzie, teraz, zacząć ucieczkę. Krzyczą. Powoli obracam głowę, kątem oka zauważam rosnąca plamę na niebie. Wiem, co to znaczy, lecz znaczenie nie chce jeszcze śpiewać. Strażnik miejski trąca mnie ręką, próbuje odskoczyć od czegoś. Znika mi z pola widzenia. Nadal powoli obracam głowę. Kieruje wzrok na źródło grzmotu. Na niebo. Teraz... Teraz, teraz, teraz, teraz, a jednak inaczej. Mały kupiec pada na kolana, zaraz się podrywa i ucieka. Krzyczy. Oni krzyczą. Widzę... Stoję sam na środku rynku. Ile czasu minęło, nie wiem, dla mnie ciągle jest ta chwila, w której podniosłem wzrok na szare niebo, grzmi, czy ja coś widzę? Plamka... i... teraz jest ta chwila w której mała kropka zmienia się w ogłuszający, rytmiczny grzmot, a grzmot zmienia się... w... potężnego, szaro-ciemnego smoka, jego potężne skrzydła, wydające z każdym ruchem grzmot... ciężkoskalista masa przelatuje parę metrów nade mną, czuje ciężar powietrza zgniecionego jego masą, jęczy ono, pęka, puchnie, śpiewa, tak... teraz... śpiew ucichł, smok jest kropką, powietrze oddycha swobodnie, czuję radość, czuje że to wszystko co jest znajome, ta katedra, rynek, ludzie, straciły nagle na realności, jak światło świecy o poranku, teraz... idę wzrokiem za kropką, tak, jest, znowu się przybliża, teraz wolniej, znowu wszystko śpiewa, ziemia drży, smok wolno, potężnie wachlując skrzydłami podpływa nad plac, jest nisko, czuje jego zapach, ostry, widzę fakturę skóry, barwę, jest piękno-szary, inaczej niż niebo, ładniej, na ułamek sekundy łapię jego zielone spojrzenie, błysk kłów, jego wielka masa przepływa nade mną, majestatycznie obraca się, nie wiedziałem, że grzmot może być piękny, jest, jest, jednym świszczącym ruchem wysuwa przed się szponiaste łapy, ląduje, potężny grzmot, trzask łamanych straganów, głuchy łomot walących się ścian, i wiem...wylądował, widzę go przed sobą, jest Piękny, jest tuż koło mnie, nie słyszę grzmotu, jego oddech, jest niski, basowy, czuje go całym sobą, powoli zbliża do mnie głowę, zieleń, widzę tylko zieleń, czysta, bez skazy, bez złota i srebra, bez czerni, zieleń i zapach, jak ja znam ten zapach... smok zbliża nozdrza do mnie i wciąga oddech, jego zapach jest bardzo intensywny teraz, nagle jego głowa znika, błyskawicznie podnosi ją do góry, i... czuje krew, spływa mi po bokach twarzy, smok zaryczał, nie, były trzy rzeczy na raz, ryk, krew i światło i cisza... na ułamek sekundy promień słońca wychylił się za chmur, teraz, rozległ się ryk, teraz, poczułem krew i ciszę, teraz, cała szklana ściana witraży katedry wybuchła w ciszy rozświetlona błyskiem słońca, a ja czułem ciszę i ryk w sobie, smok zbliżył głowę do mnie, widzę jej ciemny obrys na tle złota odłamków nadal upadającego na ziemie, z okien dumnego kościoła... nie, teraz jest on, czuje silny podmuch wiatru, widzę biel jego kłów i czerwień gardła, nie czuje grzmotu, nie czuje już ryku, ale wiem, że on mnie poznał, teraz ja potrzebuje czasu aby poznać jego, teraz, teraz, przez jedną, nieskończoną chwilę mówię do widzenia mamie, ojcu, bratu, Augustynowi, temu światu, jest wyblakły, jak zakurzony portret, tym bardziej jest cenny, jest mój - był mój - ale nie był mną, stoją przed sobą, płacze, i wiem co mam robić, obudziłem się z snu, bardziej, jak ktoś komu zdarto z skóry wielki strup, boli jak..., cieszy jeszcze bardziej, odkrywa prawdę, mówię do smoka jego imię, poznaje go, podchodzę do niego, przytulam się - i - wsiadam - w ciszy podnosi się z ziemi, moc jest piękna, w jednej chwili małe stało się to co oglądałem z bliska i brałem ze wielkie, ponad chmurami jest słońce, jest światło, odlatujemy więc - ja i mój Smok ku słońcu.
|
|