Annatar był wstrząśnięty. Jak one się wyrażały? Co to znaczy kuuul? I dlaczego balrogowie byli kuuul? Gdyby jego ktoś pytał, to byli raczej skur... Zresztą, nieważne.
Chciał uniknąć niezręcznej sytuacji i sięgnął szybko do worka, podsuniętego żwawo przez eee... elfy.
- Zobacz, no zobacz - powiedział do Fiony podstawiając jej pod nos zabawkę, wielkiego pająka z naklejką "Made in Umbar". - Zobacz, jakie ładne, włochate zwierzątko. Możesz sobie zrobić z niego przytulankę...
Fiona obdarzyła podarek ponurym spojrzeniem.
- Ale chała - podsumowała. Chwyciła pająka za nogę i poszła sobie, popłakując z cicha i napełniając Annatara kiepskimi przeczuciami.
Przeczucie to okazało się słuszne. Żaden dzieciak nie był zadowolony. Annatar miał w worku najlepsze rzeczy, jakie zdołał zgarnąć w Umbarze, Mrocznej Puszczy, na bagnach Dagorladu i w Morii. Niektóre z nich były co prawda nieco nadgryzione zębem czasu (i nie tylko czasu), ale wciąż wydawały mu się interesujące. Minęło sporo czasu, od kiedy ostatni raz zetknął się z jakimiś dziećmi i teraz się to zemściło.
Gdy ostatni dzieciak opuścił salon, atmosfera - dotąd nieziemską grobowa - pogorszyła się o kilka rzędów wielkości. Była pewnie taka jak w najgłębszych lochach Barad Dur, jednak Annatar nie wiedział na pewno, bo nigdy nie opuszczał sali tronowej. Barad Dur był po prostu zbyt straszny i zbyt ponury.
Hobbici, gromada sztywniaków ciągle siedząca za stołem i pykająca z licznych fajek, częstowała go spojrzeniami, które były niczym ostrza pik.
- No cóż... - Sam odchrząknął, wreszcie budząc się z pełnego zdumienia letargu. - Dobry hobbicie, bardzo dziękujemy ci za twój trud. Nie nawykliśmy tutaj do podobnych zaskoczeń, ale w ten miły wieczór jesteśmy w stanie cieszyć się każdymi odwiedzinami.
- Nie podobało wam się, prawda? - Annatar słyszał w myślach trzeszczenie fundamentów własnego planu. - Nie ujęło was tak samo, jak nie ujęło waszych dzieci?
Sam wyraźnie był w kropce.
- Nooo... wiesz...
- Może nie było tak źle... - Pippin przyszedł mu w sukurs zza stołu.
- Nie było - przytaknął Merry. Wstał i stanął u boku Sama. Wskazał worek. - A te ołowiane Nazgule to bardzo sprytny pomysł... Dzieciak dostaje tylko króla Nazguli i jak chce dozbierać pozostałych osiem, musi być co roku grzeczny.
- Trochę praktyki... odrobina charyzmy... - Sam uśmiechnął się niemal promiennie. - I któregoś dnia można na tej kanwie można na większej liczbie dzieciaków zrobić naprawdę solidny szmal...
- I te kawałki palantiru niby z Barad Dur - pochwalił na koniec Bilbo. - Naprawdę wyglądają jak prawdziwe kawałki palantiru. Spodobają się dzieciakom. Chociaż - dodał po chwili namysłu, wspominając reakcję obdarowanego syna Meriadoka - może nie od razu...
Annatar był w naprawdę kiepskim humorze.
- Naprawdę tak myślicie?
Sam i Merry popatrzyli po sobie.
- Oczywiście, mój dobry hobbicie. Oczywiście - uśmiechęli się i pyknęli Annatarowi dymem fajkowym prosto w twarz. Zakrztusił się, zakaszlał i kichnął potężnie, aż ogień poszedł.
- Na zdrowie - grzecznie życzył mu Bilbo.
Ale Annatara trafił ostateczny szlag. Żądza plugawienia wzięła w nim górę nad rozsądkiem i chlasnął ich w twarze najplugawszym językiem na jaki było go stać.
- Bagosz! Gorzaleń! Myślicie żeście tacy cwani? Jesteście jak krzatowe kalosze, które zdepczę kiedy tylko będę miał pragnienie!
W salonie znów zrobiło się cicho i ponuro.
- Za przeproszeniem - odezwał się Bilbo zza stołu. - Chcesz w mordę za Bagosza?
- A ten Gorzaleń? - zapytał zdezorientowany Merry. - Mieszkam tu całe życie, a jakoś nie znam hobbita.
Za późno, za późno Annatar się opanował. Teraz stał jak słup, z głupawym uśmiechem błąkającym się wokół ust. Za nim słychać było stękania jego eee... elfów, które nie upuszczając worka próbowały wyciągnąć spod swoich zielonych kaftanów różne ostre przedmioty.
Róża Gamgee wstała, z twarzą różową z gniewu.
- Samie - powiedziała. - Wyproś tego gościa.
I to był koniec.
* * *
Szli gęsiego przez zasypane śniegiem na kilka łokci pola. Annatar na przedzie, za nim szóstka jego eee... elfów. Zaprzęg z saniami na końcu, powoli i nieco zygzakiem. Żadne nieszczęście nie zostało oszczędzone ambitnemu Panu Darów. Pozostawione bez dozoru wierzchowce z zaprzęgu zlekceważyły widmowych jeźdźców i zaczęły tłuc się na poroża. Po kilku rundach popręgi i rzemienie zaprzęgu przemieniły się w prawdziwy mordyjski węzeł, a tak się złożyło, że żadnego miecza Annatar ze sobą nie miał.
Wlekli się więc na piechotę, a Sauron Wielki, obecnie uwięziony w postaci Pana Darów, w złoworogim milczeniu rozpamiętywał swą klęskę.
Po jakimś czasie jeden z eee... elfów zdecydował się (mimo, że kompani ze wszystkich sił starali się do tego nie dopuścić) zadać swemu panu pytanie. Dogonił Annatara i chwilę szedł równo z nim.
- Panie, panie... czy mygę... o cyś zapytać?
Annatar skinął przyzwalająco głową.
- Panie, panie... Co włyściwie pyszło ne tak?
Eee... elf spodziewał się najgorszego. Gniewu. Krzyku. I własnej potwornej śmierci. Jednak żadna z tych rzeczy się nie zdarzyła, co oznaczało, że wygrał zakład i kompani byli mu teraz winni cztery krasnoludzkie czaszki. Zamiast tego Sauron nie zwalniając spojrzał na swojego sługę i pozwolił sobie na paskudny uśmiech.
- To zupełnie nieistotne. Spróbujemy znów.
Przyspieszył kroku.
- Za rok.
KONIEC
|
|