Magazyn ESENSJA nr 4 (XVI)
kwiecień 2002




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

Stanisław Witold Czarnecki
  Flamingi

        Stanisław Witold Czarnecki w fandomie bardziej znany jest jako Stan. Urodził się w Mławie, przez większą część życia mieszkał w Inowrocławiu. Ukończył fizykę na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika. Obecnie jest pracownikiem naukowym tej uczelni. Mieszka na wsi, z żoną i synkiem. Debiutował w "Fenixie" opowiadaniem "Oswojony".
Nie po raz pierwszy teksty Stana trafiają na nasze łamy, "We śnie", "W samotności" i "Jedno zwykłe polowanie" ukazały się we Framzecie.
Poniższe opowiadanie zdobyło trzecie miejsce w konkursie literackim Esensji.

Ilustracja: Robert 'Blutengel' Łada
Ilustracja: Robert 'Blutengel' Łada
     "Od czegoś muszę zacząć" pomyślał, kiedy wreszcie poznał odpowiedź na najważniejsze pytanie swojego życia. Wyciągnął więc z szafy swoją starą, ulubioną, ale niemożliwie złachaną kurtkę dżinsową, którą już od lat wstydził się nosić. Wstyd nareszcie minął. Mało tego, na jego miejsce przyszła odwaga. Bez wahania odpruł nożem rękawy, nie troszcząc się specjalnie o estetykę - przyciął tylko co bardziej wystrzępione nitki. W rupieciarni wyszukał sporą torbę chromowanych, graniastych ćwieków i zrobił z nich na plecach wielką gwiazdę szeryfa. Zawiesił kurtę na wieszaku, wieszak zaczepił o żyrandol i oglądał swoje dzieło ze wszystkich stron. "Będzie im ułatwiać celowanie" - zauważył z rozbawieniem, kiedy przeciąg zakołysał kurtką i ćwieki zamigotały odblaskami światła. Była gotowa, dokładnie taka jak trzeba. Pozostało mu na nią zasłużyć - cherlawy, blady i zgarbiony od ślęczenia przy komputerze, nie mógł jej założyć.
     Na razie zdjął foliowy pokrowiec ze swojego najlepszego garnituru i zapakował w niego kurtkę. Nie wiedział, jak długo będzie czekała - nie chciał, żeby się kurzyła.
     Potem poszedł do sypialni, wyciągnął z szafki swój dziennik i, siedząc na łóżku, plecami oparty o ścianę, zaczął czytać. Od początku, od nieregularnych zapisów, które robił jako nastolatek, nie bardzo rozumiejąc po co. Przemierzał własne życie, wracał do momentów które zapisał, żeby o nich nie zapomnieć, natrafiał na dziury - puste strony przypominające dni kiedy działy się złe rzeczy. Ich nie musiał zapisywać, pamiętał doskonale, wbrew swojej woli. Patrzył na nieczytelne bazgroły z nocy, kiedy pierwszy raz z premedytacją upił się do nieprzytomności. Tyle bólu - musiał pić, żeby zniknąć, przestać istnieć choć na kilka godzin i uciec od cierpienia. Ale teraz nawet do tych bazgrołów potrafił się gorzko uśmiechać. Nareszcie miały sens. W pogmatwanych liniach kreślonych pijaną dłonią tkwiła odpowiedź. Zbliżał się do niej ze strony na stronę, minęły lata, zanim zaczął podejrzewać, że istnieje. A dziś ją poznał.
     Kiedy skończył czytać, był już środek nocy. Odkręcił nasadkę Pelikana, na pustej stronie zanotował datę i godzinę. Pisał bardzo długo. Kiedy skończył, przez okno wpadało już pierwsze światło świtu. Potarł zmęczone oczy i rozejrzał się po pokoju: stół, komputer, szafa, kilka półek, pod oknem rower treningowy. Przeżył tu większość dorosłego życia. Nie chodził do pracy, bo łączność z firmą zapewniał mu komputer i stałe łącze. Większe zakupy i kontakty z ludźmi również załatwiał przez sieć. Zamiast spacerów miał rower, na który rzadko wsiadał. Na półkach i w szufladach spoczywały wszystkie materialne ślady jego życia: książki, płyty, ulubiony kubek, pamiątki ze szkolnych wycieczek, kalendarz z flamingami zawieszony nad biurkiem... Zabrać mógł tylko najpotrzebniejsze rzeczy - reszta musiała zniknąć.
     Wziął zimny prysznic, wypił kawę i wyszedł pozałatwiać co trzeba, w banku i na poczcie. Potem zabrał się za telefony: jak się spodziewał, już w pierwszym biurze podróży czekała atrakcyjna oferta "last minute". Inaczej być nie mogło. Na koniec obszedł sklepy przemysłowe i zrobił zakupy, zgodnie z poradnikiem "terrorist encyclopaedia" ściągniętym z sieci.
     Nazajutrz, w samolocie, poprosił stewardessę o piwo. Dziewczyna wprost z reklamy linii lotniczych - zgrabna, ładna, miła, uśmiechnięta... Przez kilka minut obserwował śmiejąc się w duchu, jak chodziła w tę i z powrotem między rzędami foteli szukając pasażera, dla którego przyniosła na tacy litrową puszkę Faxe'a i szklankę z grubego szkła. Cztery razy przeszła obok, patrząc mu za każdym razem prosto w twarz, zanim się zlitował i gestem dał do zrozumienia, że piwo jest dla niego. Była zmieszana, ale byłaby jeszcze bardziej, gdyby wiedziała, co się się naprawdę stało.
     - Mam na imię Noah - powiedział odbierając tacę i uśmiechnął się do stewardessy. Nie miał, ale zawsze chciał mieć. Spojrzał na zegarek - od prawie trzech minut jego stare życie płonęło w ogniu napalmu domowej roboty.
     "Mam na imię Noah" - pomyślał i od tej chwili była to prawda.
     
     *
     
     Odkąd Daniel zaczął pracować w policji, miał dziesiątki snów w których wracały do niego rzeczy obejrzane na jawie. Były to straszne koszmary, ale nie straszniejsze od wspomnień. Nie znajdował w nich niczego dziwnego, niezrozumiałego. Po prostu umysł próbował strawić coś z natury rzeczy niestrawnego. I tyle.
     Sen, od którego wszystko się zaczęło, był inny. W sumie, całkiem niezła, przygodowa historia.
     - Że co? - Jacek parsknął obryzgując chodnik łykiem porannej kawy. Stali obok samochodu, zaparkowanego na niemal pustym parkingu, otoczonym ślepymi ścianami kamienic. W radiu piękny głos śpiewał "jak dobrze wstać, skoro świt". Na masce postawili termos, styropianowe kubki i papierową torbę z ciągle ciepłymi pasztecikami. Daniel opowiadał partnerowi sen, jaki miał tej nocy.
     - No... byłem Terminatorem, takim jak Szwarc w pierwszej części... Cholera! - kpiący uśmiech Jacka wyjątkowo działał Danielowi na nerwy - Wiem, że to głupio brzmi, ale posłuchaj przez chwilę...
     - Dobra, nawijaj, ale tak między nami, ile razy na tym byłeś w kinie, kiedy ostatnio i czy masz na to jakichś świadków? - Jacek należał do wyjątkowo paskudnej grupy zboczeńców, którzy uwielbiają poranki i tryskają poczuciem humoru, gdy wszystkim dokoła kleją się oczy, a ręce drżą zaciśnięte na kubkach z kawą.
     - Osiem razy, dziesięć lat temu, nie, chodzę do kina sam - tym razem Daniel zachował zimną krew i spokojnie opowiadał dalej.
     - W tym śnie była podróż w czasie, i ktoś, jakby Sarah Connor i ten komandos, Kyle, który miał ją chronić, a ja... byłem widzem, chyba wiedziałem, że to film, aż nagle stwierdziłem, że ja sam jestem androidem. Oglądałem wszystko z dziwnej perspektywy, miałem broń, jakieś wielkie giwery, i czułem się silny, lekki, mogłem skoczyć z dowolnej wysokości, zresztą nieważne. W każdym razie, doszło do takiego momentu, że goniłem Sarę i Kyle'a w wielkim budynku, gdzie było dużo ludzi. On strzelał, ale nic nie mógł mi zrobić. Byłem coraz bliżej, aż wbiegli do pełnej ludzi sali, która wyglądała jak skrzyżowanie czytelni z restauracją. Ktoś krzyknął "Elektroniczny morderca!" i echo zwielokrotniło ten okrzyk. Ci tutaj wiedzieli kim jestem. Ale nie uciekali, Kyle coś do nich zawołał i zaczęli się tłoczyć przede mną, wyciągali do ręce, jakby chcieli mnie złapać, popchnąć. Musiałem strzelać. Strzelałem i strzelałem, padali, ale ciągle ich przybywało. Patrzyłem im w oczy, widziałem w nich świadomość, tego co robią. Poświęcali się, żeby mnie zatrzymać, dać czas uciekającym. Taka zimna, przerażająca determinacja: starszy pan w garniturze, młody chłopak we flanelowej koszuli, dziewczyna w sukience, kobieta w garsonce... Zwykli ludzie, dziesiątki zwykłych ludzi, widziałem jak nadchodzą z różnych korytarzy, zbliżają się, próbują mnie złapać, może przewrócić? Nie mieli szans, strzelałem i trafiałem, padali z rozwalonymi głowami, jakimś sposobem, jeszcze nie usypał się kopiec z ich ciał. I wtedy zacząłem się bać.
     Jacek spojrzał spod uniesionych brwi.
     - Bać? Przecież byłeś robotem. Nie mogłeś się bać.
     - No właśnie. Jednak tak było. Nagle zrozumiałem, że nie przejdę. Że ta hekatomba ma sens. Nie byli w stanie mnie odepchnąć, ale ich dotknięcia sprawiły, że zacząłem się cofać. Bałem się.
     - I co z tego wynika twoim zdaniem?
     - Jeszcze nie wiem, ale czuję, że coś ważnego. Nie mogę przestać o tym myśleć - Daniel potarł dłońmi policzki i zaczerwienione oczy. On bardzo nie lubił rano wstawać.
     Jacek pociągnął łyk kawy. Potem zrobił zamyśloną minę, popatrzył na słońce i pogłaskał krótko przyciętą szczecinę szarych włosów. W końcu odezwał się obrzydliwie mentorskim tonem.
     - To rzeczywiście pasjonujący problem, jestem pewien, że twoja podświadomość chciała powiedzieć coś ważnego, dając ci rolę w przeboju kinowym sprzed lat. Niewątpliwie jest to również ukłon w stronę twojej imponującej muskulatury. Myślę jednak, że mamy na dziś jeszcze bardziej zajmujący materiał do rozważań. Na przykład: jak wejść do meliny przy Śródmiejskiej 5, przesłuchać świadka i wyjść w taki sposób, żeby nie mieć obrzyganego płaszcza, a butów przesiąkniętych moczem i oblepionych kałem? Masz już może pomysł na skuteczne przesłuchanie nałogowego alkoholika, który prawdopodobnie za nie dalej niż kwadrans wypije swoje pierwsze śniadanie?
     - Cholera, wszystko potrafisz spłycić...
     - Po prostu nie chcę, żeby twoje ciężko ranne wstawanie poszło na marne - Jacek wrócił do swojej zwykłej, przyjaźnie kpiącej intonacji. - A jak się nie pospieszymy, to tak właśnie będzie. Zbieraj się, możemy jeszcze pogadać wieczorem.
     Taki był koniec rozmowy "na dzień dobry" i początek służby.
     Jacek wsiadł do samochodu, na miejsce kierowcy, a Daniel jeszcze raz rozejrzał się: było pięknie. W samym środku tej starej, śmierdzącej, osypującej się dzielnicy, nagle było pięknie błękitem nieba, zielenią rachitycznych drzewek, ciszą poranka, parą oddechu unoszącą się w powietrzu. Daniel dobrze zapamiętał tę chwilę - była częścią całej sekwencji zdarzeń, kolejną zapowiedzią tego co miało się zdarzyć, czytelną dopiero po fakcie.
     Najpierw sen, potem poranna rozmowa, przesłuchanie...
     Obrzydliwa nora w suterenie - co do wymiocin i fekaliów Jacek przesadził tylko trochę - a w niej jeszcze bardziej obrzydliwy menel, przyłapany w rzadkim momencie względnej trzeźwości. Najpierw klął, potem nieudolnie się stawiał, po pięciu minutach zaczął mówić, byle tylko wreszcie poszli, zostawili go sam na sam z butelką. Pożytku nie było z tego gadania żadnego. Wszystko wskazywało na to, że naprawdę był zbyt często i zbyt mocno pijany, żeby zauważyć, jak w pokoju obok czterech facetów przez dwa dni mordowało piątego, robiąc sobie przerwy na picie denaturatu i dymanie dwóch dyżurnych dziadówek.
     Nagrali, spisali co trzeba, byle szybciej wyjść, bo smród meliny wsiąkał w ubrania.
     A potem, kiedy wychodzili, spotkali tamtego... człowieka?
     Szli w stronę schodów korytarzem bez okien, oświetlonym jedyną ocalałą żarówką, w niemożliwie brudnym kloszu. Daniel pomyślał, że to nawet lepiej, nie widzieć dokładnie po czym idzie - czuł, jak podeszwy kleiły się do podłogi. Za jej mycie pewnie ktoś brał pieniądze.
     Daniel szedł przodem. Skręcał już na schody, kiedy otrzymał pierwszy cios. Napastnik wyszedł z niszy korytarza, widocznej jako prostokąt czerni. Pojawił się jakby znikąd - ogólny smród miejsca stłumił odór niemytego ciała, szmer oddechu nie przebił się ponad mlaszczący odgłos kroków policjantów.
     Daniel upadł. Po prostu przestał czuć prawą nogę - paraliżujący ból zaczynał się dopiero w biodrze. Odruchowo przetoczył się na plecy i wyciągnął przed siebie ręce, usiłując przyjąć pozycję "broniącego się chomika" - jak mawiał instruktor na treningach w akademii. Najpierw kolejna eksplozja bólu i paraliż odebrały mu władzę w lewym ramieniu, a potem dopiero zobaczył napastnika: niewysoka, barczysta sylwetka, przez chwilę lepiej widoczna w świetle padającym z góry, przez klatkę schodową. Ciemne ubranie nieokreślonej barwy, ciemna twarz z parą nienaturalnie błyszczących oczu, żółć wyszczerzonych zębów i wzniesione do ciosu ręce, trzymające pałkę. Gdyby uderzył, Daniel umarłby na miejscu, z roztrzaskanym czołem, ale pałka śmignęła w bok, tam skąd nadchodził Jacek. Trafiona ściana stęknęła głucho, osypał się tynk. Niemal równocześnie mężczyzna okręcił się w miejscu i padł na podłogę. Pałka upadła z głośnym, metalicznym brzękiem. Daniel nie widział, ale mógł sobie wyobrazić, co się stało. Unik i sierpowy w szczękę wykonane "jednym tchem" to była specjalność jego partnera. Jacek pojawił się w polu widzenia, w jego dłoni błysnęły kajdanki. Dopadł leżącego, nagle jęknął i odskoczył do tyłu. Prawą ręką sięgnął pod marynarkę, do kabury pistoletu. Napastnik już był na nogach. Miał w dłoni brzytwę, trzymaną fachowo, z ostrzem opartym grzbietem o kostki palców. Rzucił się na Jacka, jakby przed chwilą nie odebrał w szczękę ciosu zdolnego powalić byka. Jacek nie zdążył dobyć broni. W ciasnym korytarzu nie było miejsca na żaden manewr, kontrolę dystansu, pracę nóg. Na oczach Daniela walczący mężczyźni obijali się w zwarciu o ściany, usiłując skierować cały impet uderzenia na plecy i tył głowy przeciwnika, próbując zadać skuteczny cios ręką lub nogą. Bandzior był niższy o głowę od policjanta, ale miał przewagę - każde, nawet lekkie muśnięcie ostrzem brzytwy mogło rozstrzygnąć walkę. Daniel przezwyciężając szok, sięgnął do kieszeni płaszcza po taser. Bał się wyjąć pistolet - umiał celnie strzelać, ale nie z połamanymi kośćmi, targany bólem i mdłościami, walczący całą siłą woli, żeby nie stracić przytomności. Wiedział już, że nie może zemdleć, zauważył ciemną smugę na rękawie płaszcza Jacka, widział, że jego prawa ręka nie spisuje się najlepiej. Pięść bandyty co i raz trafiała policjanta w żebra, niebezpiecznie blisko wątroby.
     - Jacek, odskocz! - krzyknął Daniel i nacisnął spust.
     Mężczyzna zdążył jeszcze odwrócić się twarzą do nowego niebezpieczeństwa i strzałki trafiły go prosto w pierś. Pięćdziesiąt tysięcy wolt - działa zawsze i na każdego. Jego ciałem wstrząsnęły drgawki, z rozmachem uderzył plecami i głową o ścianę. Znieruchomiał w końcu, ale nie upadł, tylko stał, ciągle jeszcze stał i trzymał w kurczowo zaciśniętej dłoni brzytwę, jego wytrzeszczone oczy powoli gasły...
     A potem, bez ostrzeżenia spojrzenie bandyty odzyskało ostrość. Rzucił się na Daniela, który w ułamku sekundy przeszedł od zdziwienia do paraliżującego strachu. Już tylko patrzył, prosto w szeroko rozwarte, jarzące się oczy, niemal pozbawione tęczówki, o ogromnych źrenicach i białkach, które z bliska nabierały sinego odcienia.
     Zobaczył brzytwę wzniesioną do cięcia - nie mógł się osłonić, lewa ręka ciągle nie należała do niego.
     Trzy szybkie wystrzały napełniły piwnicę hukiem i błyskiem. Pociski musiały trafić w plecy, bo korpus mężczyzny wygiął się do tyłu w niewiarygodny łuk.
     - Nie wrócę... - dwa słowa wypowiedziane przez człowieka, który przed chwilą stracił większość płuc, zabrzmiały jak głos z zaświatów.
     A potem brzytwa spadła na twarz Daniela. Zapadając się w czerwień, zdążył jeszcze usłyszeć kolejne wystrzały. Potem był już tylko ból.
     
     *
     
     Noah szedł przejściem podziemnym. Było jasno oświetlone jarzeniowymi lampami i wykafelkowane na biało. W świetle o fioletowym odcieniu szeroki korytarz wydawał się czysty, wręcz sterylny. Znikał gdzieś osad kurzu naniesiony dziesiątkami tysięcy butów, umykały pobieżnemu spojrzeniu zacieki, zdeptane niedopałki pod ścianami, gruby osad szlamu zebrany pod kratkami, w kanałach, którymi spływała woda deszczowa. Tylko żebrak w obrzydliwych, śmierdzących na milę łachach, eksponujący kikut nogi z doczepioną, skórzano-drewnianą protezą, nijak nie chciał rozpłynąć się w migotliwym blasku świetlówek. Siedział naprzeciwko bocznych schodów i atakował podróżnych schodzących z peronu widokiem wyszczerzonych, spróchniałych pieńków, bezczelnie natarczywym spojrzeniem i smrodem niemytego ciała.
     Noah, nie zwalniając kroku, spojrzał mu przelotnie w oczy i zapamiętał go sobie.
     O tej porze, a była za minutę jedenasta, przejście nie było zatłoczone. Stuk jego podkutych obcasów niósł się daleko, niewytłumiony gwarem tłumu. Wyłapywał z zadowoleniem rozbiegane spojrzenia, szukające źródła tego dźwięku. Po raz pierwszy założył ubranie, którego kolejne elementy wyszukiwał i gromadził w ciągu kilku ostatnich lat. Od dziś miał się tak ubierać już zawsze, codziennie, bez względu na deszcz, śnieg, wiatr, głupi śmiech, złe spojrzenia i złe czyny.
     Brązowy, kowbojski kapelusz z podgiętymi skrzydłami ściągał spojrzenia. "A niech ściąga" myślał - teraz już się nie bał. Kurtka z odciętymi rękawami odsłaniała ramiona. Był silny i wiedział, że to widać. Jego bicepsy oplatały zielono-czerwone wizerunki smoków - dzieła sztuki na poziomie nieosiągalnym dla Europejczyków. Trudno było zdecydować co budzi większy respekt: węzły mięśni, czy świdrujące spojrzenia gadzich oczu, wyczarowane przez azjatyckiego mistrza. Pod rozpiętą kurtką widać było czarną koszulkę z symbolem jin-jang. Nabity srebrem pas podtrzymywał spodnie z brązowej skóry. A głośny odgłos kroków pochodził od obcasów kowbojskich butów, z niby-ostrogami z nabitych srebrnymi ćwiekami pasków tłoczonej skóry.
     Krążył po mieście od zachodu słońca. Wyszedł na ulicę gdy tylko światło lamp wydobyło prawdziwe kształty rzeczy, niezafałszowane światłem dnia. Szedł prosto przed siebie, lekko, jakby płynął przez materializującą się przestrzeń nocy. Wymieniał spojrzenia ze swoimi odbiciami w szybach wystaw, rejestrował nocne zapachy i dźwięki. Zaglądał w ciemne plamy bram, odstręczające przykrą wonią, wzbudzające lęk wyobrażeniem ludzi jacy mogą nimi chodzić do swych nor, wygryzionych w ciele topornych, brudnych kamienic.
     Nie znał miasta. Błądził, nie mając świadomości, dokąd i po co idzie, ufał swojemu przeczuciu. Tej nocy coś musiało się stać, widział niezwykłość we wszystkich kształtach, blaskach i cieniach nocy, w czasie, który płynął coraz wolniej w otaczającej go przestrzeni, pozwalając przyjrzeć się lepiej, zauważyć i zrozumieć drobiazgi wyłaniające się z mroku. Drżenie rąk młodej dziewczyny o wychudzonej twarzy i rozbieganym spojrzeniu wielkich oczu; odłamki szkła, połyskujące w krótko przyciętej trawie i szlak znaczony ciemnymi plamami, niknący w gęstych krzakach; szybki tupot trzech par adidasów i stłumiona, chociaż wcale niedaleka syrena autoalarmu... Miasto nocą, rzeczy, których zwykli ludzie nie zauważają, aby móc żyć normalnie. "Normalnie?" pomyślał Noah i wiedział już, o czym będzie pisał, jeśli uda mu się wrócić do wynajętego dziś rano pokoju.
     Jeśli... bo pewien był tylko jednego - tej nocy nie zdejmie kapelusza. Ani na chwilę.
     
     *

ciąg dalszy na następnej stronie

poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

5
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.