Magazyn ESENSJA nr 4 (XVI)
kwiecień 2002




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

Stanisław Witold Czarnecki
  Flamingi

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     - Daniel. Czytałem raporty. - Jacek mówił tak jakby tłumaczył coś małemu dziecku. Objął dłońmi głowę Daniela i zmusił go do spojrzenia sobie w oczy - Z tobą, co się stało.
     Przez chwilę siedzieli nieruchomo. Potem Daniel delikatnie uwolnił się z uchwytu, wziął głęboki oddech, wytarł z oczu łzy, zanim spłynęły po policzkach i zaczął mówić, patrząc przyjacielowi prosto w oczy.
     - Kiedy dwa lata temu, jeszcze w szpitalu, podpisałem aplikację na nowego, powiedziałeś mi, że źle robię. Że nie na tym polega bycie policjantem, a mną kieruje strach. Miałeś rację. Zawsze to wiedziałem, chociaż mówiłem co innego. Bałem się. I dlatego podpisałem. Za jeden podpis dali mi wielki pistolet, ważący dziesięć kilo garnitur z nomexu, gore-texu, spectry i diabli wiedzą czego jeszcze, okulary i wszczepkę z biochipów - stuknął się palcem w lewą skroń - która jest bardziej kawałkiem mojego ciała niż serce czy nerki, bo może żyć tylko we mnie i razem ze mną umrze. Dostałem też pół roku treningu za oceanem i specjalne uprawnienia z mocy ustawy. Chodziłem po mieście i wmawiałem sobie, że niczego się nie boję. Polowałem na męty i szło mi świetnie, aż do dziś. - Daniel zamilkł. Ściągnął usta w wąską, poziomą krechę i nerwowo potarł blizny na twarzy. Przez chwilę znowu bawił się kieliszkiem, patrząc w złotawy alkohol. Wypili, poczekali, aż barman naleje i oddali się. Ich wzrok znowu się spotkał.
     - Jacek, wtedy załatwił mnie facet, którego ledwie zabiło sześć grzybkujących kul. Kryminalista, który nie wrócił z przepustki do zakładu karnego i myślał, że przyszliśmy po niego. Zwykły śmieć, naćpany ponad wszelkie wyobrażenie - a ja przez niego omal nie umarłem. Teraz po mieście biega "Ktoś" którego nie widać, a jak widać, to nie można trafić. Ktoś, kogo ja chybiłem piętnaście razy pod rząd, a pół setki gliniarzy z reflektorami nawet nie zauważyło. Ktoś, kto strzela z bliska i nie chybia. Jak to dla ciebie wygląda, co? Czy zdziwisz się, jeśli w nocy "ktoś" włamie się do kostnicy i powyrywa nieboszczykom głowy razem z kręgosłupami? - Daniel roześmiał się spazmatycznie i ukrył twarz w dłoniach.
     - Znowu jawnie się boję - mówił dalej przytłumionym głosem - sam przed sobą. Ale najgorsze, że tym razem wcale nie mam pewności, czy jestem po właściwej stronie.
     "I to, że mu zazdroszczę"- pomyślał, mając uczucie, że Jacek słyszy jego myśli.
     - Musisz go znaleźć, albo zmienić pracę. Partnerze. - tym słowem Jacek nie nazwał go od dwóch lat. "Żegnaj partnerze" powiedział wtedy, w szpitalu i Daniel czuł, że coś się skończyło. Teraz patrzył na lekko uśmiechniętą twarz Jacka i rozumiał, że pewne rzeczy, jeśli są - naprawdę nie kończą się nigdy.
     - Jasne, zostanę modelem i będę reklamował maszynki do golenia.
     Kawał był kiepski, ale śmiali się i śmiali, mało nie pospadali z wysokich, barowych stołków. Potem puścili sobie z szafy grającej kilka dobrych kawałków i opróżnili butelkę do ostatniej kropli.
     - Znajdziesz go - powiedział na pożegnanie Jacek, kiedy o świcie rozstali się na postoju taksówek.
     
     *
     
     Nie strzeliłem do policjanta. Nie chciałem i nie mogłem. Nigdy nie skrzywdzę człowieka po to, żeby uniknąć kary. Tym właśnie różnię się od innych, do których mnie porównują. Przyjąłem to co się stało, ze wszystkimi konsekwencjami. Jeśli jestem ściganą zwierzyną, to dlatego, że tak być musi. Jeśli mnie zabiją - niech tak będzie. Nic nie może trwać wiecznie.
     Ale nie strzelę do policjanta, aby uniknąć kary.
     I nie zdejmę kapelusza.

     
     *
     
     Media zamilkły po dwóch tygodniach - nie z własnej woli. Z taką barierą informacyjną Daniel nie zetknął się jeszcze nigdy. Dyrektywy musiały przyjść naprawdę z samej "góry".
     Ale to, że prasa, radio, telewizja i sieć nie wyły dwadzieścia cztery godziny na dobę o tajemniczym mścicielu, niczego nie zmieniało. Ludzie umierali z mała dziurką w czole, zawsze na oczach tłumu świadków, którzy ślepli i głuchli na ten moment, a policja goniła duchy. W końcu stało się nieszczęście i dwóch krawężników podziurawiło kulami turystę z Wyoming. Daniel dziwił się tylko, że coś takiego nie zdarzyło się dużo wcześniej.
     Przesłuchiwali ciągle nowych świadków, sprowadzili najnowszą wersję oprogramowania, a komputer nadal wypluwał dziesiątki portretów, na których byli zupełnie różni ludzie, albo sygnalizował błędne dane wejściowe. Jedyne co się z grubsza zgadzało, to szerokoskrzydły, kowbojski kapelusz, chociaż już z dokładnym ustaleniem fasonu były problemy. Zgadzały się również bryłki ołowiu, których kolekcja rosła w magazynie dowodów. Kiedy ich liczba przekroczyła piętnaście, w policji zapanował stan dobrze skrywanej paniki. Szeroko zakrojone śledztwo nie przynosiło rezultatów, więc tymczasem wszystkich, którzy zetknęli się z Duchem Puszczy skierowano na badania lekarskie. Niewidzialny człowiek, którego omijają kule, nie mógł pomieścić się w głowie komuś, kto sam się z nim nie zetknął i tylko czytał raporty.
     Daniel miał również uczucie, które po wezwaniu na badanie wykrywaczem kłamstw zamieniło się w pewność, że węszy dokoła niego Wydział Wewnętrzny. Nie dbał o to. Żył w stanie ciągłego napięcia, nieomal nie zdejmując okularów, których nie wyłączał nawet na czas snu, żeby nie przegapić zgłoszenia. Reagował na prawie wszystkie alarmy, z których większość była fałszywa. Ale też nie przegapił żadnego prawdziwego, chociaż okazja do strzału już się nie nadarzyła. Powoli, lecz skutecznie, wykańczał się psychicznie i fizycznie ciągłym czuwaniem. Zdawał sobie z tego sprawę, ale wiedział, że musi wytrzymać aż do skutku. To było jego jedyna szansa. Nieuchwytny "Ktoś" nie popełnił jeszcze żadnego błędu, a nikt nie jest nieomylny. Prędzej czy później zrobi fałszywy krok, a wtedy on, Daniel, jeden z niecałej setki nowych działających w kraju, musi być na miejscu.
     Kilka razy, przy okazji kolejnych zwłok z raną między oczami, spotykał Jacka. Nie rozmawiali za wiele, ale Daniel czuł, że nie jest sam. To na razie wystarczało, żeby nie oszaleć ze strachu.
     A dni mijały i rosła lista martwych zwyrodnialców.
     
     *
     
     To dziś, to już, to tutaj... Tyle jeszcze do napisania, a tak mało czasu.q
     
     *
     
     Idąc powoli w górę wąskich schodów Daniel miał uczucie narastającego odrealnienia. - "To dziś? To już? To tutaj?" - kołatało mu się po głowie. Z trudem zbierał myśli, żeby ocenić sytuację i zrobić wszystko jak należy, bez pomyłki. Od ponad pięciu minut wiedział, że tamten popełnił w końcu błąd, ale kiedy czeka się na coś bardzo długo, trudno po prostu przyjąć do wiadomości, że "stało się".
     Mężczyzna w kapeluszu wybrał złe podwórko, z którego uciekł przez niewłaściwe drzwi. Dwa błędne wybory pod rząd - rekompensata za dotychczasowe szczęście i kolejne zwycięstwo rachunku prawdopodobieństwa. Za drzwiami, które wybrał, były już tylko stare, wąskie schody prowadzące na płaski dach, z którego nie było ucieczki. A na schodach był już Daniel. Szedł ich środkiem, z bronią gotową do strzału. Nic wielkości człowieka, choćby i niewidzialne, nie mogło go ominąć. Kiedy doszedł do najwyższego piętra, zobaczył drabinę i otwartą klapę w dachu. Wystarczyło usiąść i zaczekać na posiłki, które miały być na miejscu za najdalej trzy minuty. Tak powinien zrobić zgodnie z regulaminem.
     Serce nieomal przestawało mu bić ze strachu, kiedy wspinał się powoli, szczebel za szczeblem.
     - Nie ruszaj się! Ręce do góry! - wrzasnął. Stał na drabinie, oparty plecami o krawędź otworu. Słońce świeciło mu prosto w twarz, ale dzięki okularom widział wszystko doskonale. Mężczyzna siedział po turecku, nie dalej niż cztery metry od niego. Pisał coś w grubym notatniku rozłożonym na kolanach. Był pochylony i kapelusz zasłaniał mu twarz. Przerwał pisanie, kiedy Daniel krzyknął. Spokojnie skręcił wieczne pióro, zamknął zeszyt i podniósł głowę. Daniel zobaczył jego twarz i przeżył kolejny szok.
     "To niemożliwe, to nie może być on" - pomyślał. To była uczciwa twarz, oczy dobrego człowieka i łagodny uśmiech kogoś, kto nie umie świadomie wyrządzić krzywdy. Ale zza szerokiego, kowbojskiego pasa wystawała rękojeść rewolweru, więc wycelował dokładnie w środek chińskiego symbolu na koszulce mężczyzny.
     - Siedź nieruchomo! Powoli wyjmij zza pasa broń i odrzuć ją na bok, a potem podnieś ręce do góry! Jeśli mnie posłuchasz, nic ci się nie stanie! - wydawał polecenia bezsensownie podniesionym głosem, czując się jeszcze bardziej głupio i nie na miejscu niż wtedy, na pustym parkingu.
     Mężczyzna odłożył zeszyt i wstał jednym płynnym ruchem. Daniel pociągnął za spust. Potem jeszcze raz. I jeszcze raz. Po szóstym strzale schował broń do kabury i wygramolił się na dach. Pomimo upału cały dygotał, czuł, że za chwilę zacznie szczękać zębami.
     A tamten stał nieruchomo, prawie w tym samym miejscu co przed chwilą, z niezmienionym wyrazem twarzy. Może tylko uśmiech był nieco bardziej smutny.
     - Miałem na imię Noah - powiedział.
     Odwrócił się, zrobił kilka szybkich kroków rozbiegu i odbił się od krawędzi dachu, szeroko rozkładając ramiona. Na oczach Daniela wzbił się powietrze i wznosił szybko w stronę słońca, które nagle rozbłysnęło wielką jasnością, oślepiając na moment wszystkie systemy okularów.
     Daniel stał na pustym dachu, aż usłyszał dochodzący z dołu tupot nadciągającej odsieczy. Wtedy podniósł szybko i ukrył pod marynarką zeszyt w twardej oprawie. Kilka sekund później, dach zaroił się od policjantów z brygady antyterrorystycznej.
     Tożsamość mężczyzny nigdy nie została ustalona. Jego odcisków palców, ani DNA nie było w kartotece, a po upadku na beton z wysokości szóstego piętra, żadna inna metoda identyfikacji nie wchodziła w grę.
     
     *
     
     Dawno temu przeczytałem w jakiejś książce o flamingach. Że są piękne i zupełnie bezbronne. Żyją w wielkich koloniach i każdy z nich może tylko mieć nadzieję, że nie on padnie ofiarą kolejnego drapieżnika. Pomyślałem wtedy, że to niesprawiedliwe, że ktoś powinien ich strzec od złego...
     Flamingi, to tylko ptaki. Są głupie i o niczym nie myślą. Dlatego żyją normalnie.
     A ludzie? No właśnie.
     Przyszedłem aby chronić flamingi przed drapieżnikami. Nie wiem skąd pochodzę, ale chciałbym wierzyć, że jest nas tam więcej.
     I choć byłem nieskończenie samotny, nie bałem się.
     I nie zdjąłem kapelusza.
     I miałem na imię Noah.

     
     *
     
     Daniel cała noc czytał dziennik Noaha i skończył go już po wschodzie słońca. Potem skrajnie zmęczony usnął na siedząco w fotelu, ciągle ubrany w służbowy garnitur. Przespał cały dzień. Wstał o zmierzchu, rozebrał się, wykąpał, ogolił, zjadł na kolację to co znalazł w lodówce, po czym poszedł do szafy z ubraniami.
     Wszystkie trzy służbowe komplety wisiały obok siebie na specjalnych wieszakach. Trzy pary służbowych butów stały poniżej, a na bocznej półce piętrzył się stos również służbowej bielizny i koszul. Na osobnej półce leżała broń ze wszystkimi akcesoriami i okulary. Od dwóch lat nie miał na sobie innego ubrania niż służbowe.
     Zamknął szafę, która również była częścią wyposażenia i poszedł zajrzeć do prywatnej, kupionej wieki temu na starzyźnie. Po kwadransie przerzucania starych ubrań, znalazł całkiem niezłe jeansy, hawajską koszulę z szerokim kołnierzem, jasną, sportową marynarkę i parę lekko podniszczonych adidasów. Oglądał się w lustrze ze wszystkich stron i stwierdził, że chyba dobrze mu będzie z długimi włosami, więc postanowił je zapuścić. Potem jeszcze odnalazł swój stary zegarek, który na szczęście ciągle chodził. Zbliżała się północ.
     "Idealna pora na mały spacer przez miasto" - pomyślał.
     Zatrzasnął za sobą drzwi od mieszkania i z rękami w kieszeniach ruszył w świat.

poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

7
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.