Człowiek na Hitalii nie zawsze jest istotą, którą chciałoby się spotkać. W ładowniach "Fenixa" przyleciało na planetę kilku typów mogących nawiedzać normalnych ludzi w koszmarach. Choć z drugiej strony kryteria normalności tutaj były znacząco różne od tych uznawanych na większości cywilizowanych planet.
Rozbitek przedzierający się przez bagna najwyraźniej ich nie znał. Co więcej - zachowywał się, jakby nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństw wynikających z powszechności telepatii i robił mnóstwo mentalnego hałasu. Kilka razy musiał przewrócić się w błoto, bo odbierałem wybuchy złości i wstrętu. Raz zaatakowała mnie fala bólu, rozlewając się czerwienią i czernią przed oczami. A potem usłyszałem trzaski, chlupot i przekleństwa.
Kiedy zastanawiałem się potem nad tym, co się stało, uświadomiłem sobie, że nie mam najmniejszego pojęcia, dlaczego nie zasygnalizowałem swojej obecności. Mogłem przecież wysłać telepatyczny impuls "słyszę cię, tutaj jestem". Myśli tego człowieka wywoływały jakiś niejasny niepokój, nie potrafiłem ich choćby w przybliżeniu przyporządkować do żadnego ze znanych mi pasażerów statku.
Mężczyzna zatrzymał się. Ostrożnie rozchyliłem kępę krzaków i wyjrzałem. Obcy stał tyłem do mnie i manipulował przy jakimś niewielkim przedmiocie, który trzymał w ręku. Słyszałem jak klnie, a telepatycznie odbierałem rozdrażnienie i złość. Zgubił się - pomyślałem z politowaniem. To był mój błąd. Z tak niewielkiego dystansu facet odebrał moją myśl, nagle poderwał się i przyczaił za zbutwiałym, sterczącym z błota pniem. Patrzył jednak w zupełnie inną stronę, na zachód. Dopiero po chwili zaczął rozglądać się dookoła. Jednak w moim kierunku nie spojrzał wcale. Coś w jego wyglądzie nie pasowało mi, jakiś drobny element był dziwny, jakby jeden kamyk nie pasował do układanki. Zaraz zorientuje się, że jestem za nim. Cicho wyszedłem na otwarty teren.
- Pozdrowienie - odezwałem się - Jestem Coreder. Pomóc...
Nie zdążyłem skończyć. Nieznajomy odwrócił się gwałtownie, wyciągając coś w moją stronę i jego pośpiechowi zawdzięczam ocalenie skóry, bo z rozpędu pośliznął się na mokrej trawie. Stracił równowagę i wyładowanie z elektrycznego pistoletu przeleciało z trzaskiem nad moją głową, napełniając powietrze ostrym smrodem ozonu. W pół sekundy wpojone na arenie odruchy obudziły się i pchnęły mnie skokiem do przodu. Kiedy zderzyłem się z uzbrojonym mężczyzną zwalając go z nóg, nagle zrozumiałem co nie pasowało w jego wyglądzie - faceci na Hitalii, w tej liczbie i ja, po dwóch tygodniach pobytu tutaj przypominali zarośniętych troglodytów, a ten nie miał śladu zarostu!
Gość był twardy; zanim jeszcze plecami dotknął ziemi, grzmotnął mnie w bok głowy, aż świeczki stanęły mi w oczach. Telepatia po raz kolejny jednak go zaskoczyła i ból po ciosie oślepił także i jego, spowalniając ruchy. Walnąłem go czołem w twarz, a potem, kiedy usłyszałem głuche stęknięcie, poprawiłem pięścią, nie zważając na purpurowe ognie, które rozbłysły mi pod czaszką. Oklapł, ale gdy próbowałem się podnieść, nagle wykręcił się ostro i skierował lufę cały czas ściskanej w ręku broni prosto w moją pierś. "Pazury Tsur" syknęły cicho wyskakując z osłon i chwilę potem facet zaryczał, aż posypało się na nas próchno ze sterczącej kłody, kiedy potrójne ostrze rozchlastało mu rękę od łokcia po nadgarstek, opryskując nas obu krwią. Odbity mentalnym rykoszetem ból rozwalonych ścięgien i żył prawie odrzucił mnie do tyłu pozbawiając oddechu, ale Ogolony nie był już w stanie walczyć dalej. Z całej siły uderzyłem go pięścią w splot słoneczny, a kiedy stracił oddech i poderwał do góry głowę, złapałem go od tyłu, zagiętym w łokciu ramieniem pod brodę i przyłożyłem mu Tsury do szyi.
- Rusz się, a przewentyluje ci tchawicę - wydyszałem ochryple.
Facet nie odpowiedział, zanosząc się jękliwym wrzaskiem, ściskając rozpłataną rękę, z której szeroko płynęła jasnoczerwona krew. Schowałem Pazury i kantem prawej dłoni uderzyłem rannego w bok szyi. Zachłysnął się, a potem stracił przytomność. Odepchnąłem się od ziemi i usiadłem, próbując opanować narastające mdłości. Znałem to uczucie aż za dobrze - reakcja organizmu na nadmiar adrenaliny - ale tym razem czułem, jakby coś ogromnego błyskawicznie pełzło mi w górę od piersi do gardła, gorące i lepkie jak smoła. Przed oczyma widziałem różnobarwne rozbłyski, czarne mroczki i plamy, a w głowie waliło oszalałe tętno. Zacisnąłem zęby, wciągając głęboko powietrze w rozpaczliwej próbie zachowania świadomości... Wytrzymać! Wytrzymać!
Minęła dobra chwila zanim odzyskałem ostrość widzenia. Mój przeciwnik leżał w błocie oddychając płytko, a wokół jego torsu rozszerzała się karminowa plama. Oderwałem rękaw jego kombinezonu, rozciąłem go wzdłuż i zacisnąłem prowizoryczną opaskę powyżej jego łokcia. Na piersi miał naszywkę z napisem "Fenix" i nazwiskiem Lorqs Sithard. Teraz zrozumiałem już, czym były pływające po powierzchni bagna szczątki. Zrozumiałem wszystko.
Kilka minut później znalazłem w sobie dość sił, aby przeciągnąć faceta kilkadziesiąt jardów dalej, na niewielkie wzniesienie. Miałem tylko nadzieję, że krew nie ściągnie tutaj jakiś okazów zwierzęcych paskudztw. Rana na ręce Sitharda ciągle krwawiła, ale po krótkim badaniu doszedłem do wniosku, że jeszcze jakiś czas pożyje. Rozpaliłem ogień zapalniczką, którą znalazłem w jego kieszeni i obszedłem miejsce naszej walki szukając pistoletu, ale znalazłem tylko mały kompas oraz pogniecione i połamane pudełko Marlboro. Widocznie w czasie szamotaniny broń wpadła gdzieś w bagnistą wodę. Wróciłem do ogniska i podniosłem torbę rannego. W środku znalazłem dwa batony żywnościowe, nóż, opakowanie płaskich tabletek (śmierdzących chlorem; pewnie chloramina do uzdatniania wody), małą lornetkę, walkie-talkie i niespodziewanie ciężkie prostopadłościenne pudełko z bezodpryskowego ciemnozielonego plastiku. Ten ostatni pakunek otwierałem ostrożnie - kiedyś otworzyłem metalową kasetkę, w której ktoś przesłał mi dwa funty azydku ołowiu i od tej pory miałem ceramiczną łatę na twarzy. Wewnątrz, w wyściółce z pianoplastiku, leżały dwa metalowe walce, z zegarem i kilkoma przyciskami na pokrywie. Ostrzegawczy znaczek "EXPLOSIVE" wybity na boku każdego z nich nie pozostawiał wątpliwości co do ich przeznaczenia. Dwa gniazda były puste. Odłożyłem pudełko na bok.
Radio nie działało. Mogło być zakodowane, może miało wyczerpaną baterię albo po prostu było zepsute. Po kwadransie manipulowania przełącznikami i pokrętłami cisnąłem je w jezioro, a potem patrzyłem jak gasną rozchodzące się po wodzie kręgi.
Lorqs Sithard odzyskał przytomność dopiero nad ranem. Siedziałem oparty plecami o jakiś pień przysypiając, kiedy ranny zaczął jęczeć i poruszać się. Wyprostowałem się, patrząc jednocześnie jak ociężale i powoli wraca do świata żywych. W głowie słyszałem chaotyczne myśli, wspomnienia i pytania, ale nie odzywałem się. Czekałem.
Po kilku chwilach mój niedawny przeciwnik zorientował się, że kończyny ma przywiązane do długich kijów, a lewą rękę spowija mu gruby, brudny i przesiąknięty krwią opatrunek z jego własnego kombinezonu. Poczułem, jak ogarnia go strach. Kiedy mnie zobaczył, starał się maskować to uczucie bezczelnością, ale widziałem lęk i niepewność w jego oczach.
- Kim jesteś? - spytał próbując podnieść się z ziemi, ale był związany i zbyt osłabiony.
- Pasażerem "Fenixa" - powiedziałem spokojnie, dorzucając gałęzi od ognia.
- Rozwiąż mnie! Jestem ranny, dostanę jakiegoś zakażenia. I daj mi trochę wody.
- A kto ci powiedział, że dożyjesz do chwili, żeby rozwinęło się zakażenie?
Widziałem, jak nerwowo przełyka ślinę. Jego strach zamienił się w przerażenie.
- Słuchaj, ja jestem z załogi! To ja cię tu przywiozłem.
- I teraz chciałeś zabić - stwierdziłem.
- Zaskoczyłeś mnie! Myślałem, że to jakieś zwierzę! Drapieżnik...
- Drapieżniki nawet tutaj nie przedstawiają się z nazwiska. I nie potrafią myśleć o tym, że ktoś zgubił drogę.
- Będą mnie szukać...
- Tym gorzej dla ciebie - przerwałem mu.
Zamilkł i tylko oddychał, szybko i płytko. Jego strach był niemal namacalny, czułem go, mogłem prawie dotknąć.
- Słuchaj, możemy się dogadać. W obozie mam pieniądze, zapłacę ci...
Wybuchnąłem śmiechem.
- I co za nie kupię? Tutaj?
- Nie chcesz pieniędzy, to mam inne cenne rzeczy...
- Takie jak w kapsule, którą wysadziłeś w powietrze? - zapytałem wskazując na jaśniejące powoli w przedświcie bagienne rozlewisko. - Wiesz Sithard, spóźniłeś się. Ja wiem, co ty i reszta załogi załadowaliście do środka za nasze pieniądze. Sam osobiście wyciągałem ten szmelc z błota, ryzykując swoje i innych życie. I wiesz co? Myślę, że ci, którzy byli tu ze mną, zrobią z resztą twoich przyjaciół to samo, co ja z tobą. Chyba, że Kaktus ochroni im tyłki.
- O czym ty mówisz, człowieku?! Ja nie znam żadnego Kaktusa!
- Ech, byłeś w obozie i nie widziałeś naszego szanownego Przywódcy O Skręconej Nodze? Oddał wam rządy sam, czy go do tego zmusiliście? A może przyjął kilka "cennych przedmiotów" i odszedł w stan spoczynku?
- On nie żyje!
- Nie żyje? A więc jednak nie chciał zrezygnować z funkcji dobrowolnie?
- Nie! To był mutant! Biorobot! Coś mu się stało, coś... coś się w nim zepsuło! Wczoraj znaleźli go na klifie!
Nie kłamał, czułem to. Kaktus nie żyje! Tego się, prawdę mówiąc, nie spodziewałem. Co teraz będzie z rozbitkami? Kaktus nie był może najlepszym przywódcą, ale JAKIMŚ zawsze. A co z anarchistami? Nie lubili Kaktusa, co zrobią, kiedy go zbraknie? Zdaje się, że sytuacja nieco się skomplikowała...
Wstałem i podszedłem do brzegu jeziorka. Znowu nie widziałem co robić. Wracać? Iść dalej? Cholera, a ja myślałem, że Hitalia uwolni mnie od kłopotów... Odwróciłem się do rannego.
- A tak przez ciekawość, to co jest w ładowniach "Fenixa"? O ile w ogóle coś tam jest.
Milczał, ale nie umiał ukryć swoich myśli. Właściwie powinienem wpaść w furię, ale byłem dziwnie spokojny. Jakbym się tego spodziewał.
- Ach tak. Może ta katastrofa była dla nas mniejszym złem, co? Ile wzięlibyście od następnej tury straceńców, marzącej o lepszym życiu? A może od razu zaproponowalibyście transakcję Federalnej Służbie Bezpieczeństwa? Ścigani i poszukiwani - hurtem! Atrakcyjna cena!
W miarę, jak mówiłem, coś dziwnego działo się z moim głosem. Na bladej twarzy Sitharda pojawiły się kropelki potu, wargi mu się trzęsły.
- To nie ja... To wymyślił Trasser, drugi oficer. Ja tylko... Chciałem...
- Wiem. - przerwałem mu. Na dźwięk tego słowa ranny skulił się. - Moralnie byłeś przeciw, Lorqsie Sithard. To jak zwykle wina innych. Szkoda, że ich tu nie ma, prawda?
Nad las wyjrzał rąbek czerwonej słonecznej tarczy. Bagno dymiło mgłą, zamazującą kształty i kolory na ziemi. Gdzieś w szarym oparze jakieś zwierzę pochrząkiwało, z pluskiem wędrując przez wodę. Nagle poczułem, że zrobiło się bardzo zimno. Podniosłem prawą dłoń i popatrzyłem na przecinającą ją sieć blizn i szram. To jest moje życie, pomyślałem. Ani kawałka, który byłby prosty i gładki.
Podniosłem z ziemi skrzynkę z ładunkami wybuchowymi, wyciągnąłem jeden, a potem wyrzuciłem ją śladem radia do wody. Zebrałem swoje rzeczy, podniosłem torbę Sitharda i starannie zadeptałem resztki ogniska. Ranny patrzył na mnie z rosnącym przerażeniem, próbując się szarpać i wstać.
- Coreder, zaczekaj! Nie zostawiaj mnie!
Nacisnąłem czerwony przycisk na wieku metalowego cylindra. Z cichym piknięciem ożywił się plazmowy wyświetlacz, błyskając rzędami cyferek. Dwieście sekund.
- Mógłbym poderżnąć ci gardło, Sithard. Mógłbym zerwać ci tę szmatę z ramienia i zostawić cię, aż się wykrwawisz. Ale to było by zbyt proste. Daję ci szansę - taką jaką ty i twoi kumple dali nam. Za każde sto kredytek, które dostaliście ode mnie, masz sekundę czasu. Możesz z nim zrobić co zechcesz. Take a good time.
Uruchomiłem zegar i rzuciłem cylinder w resztki popiołu. Ranny zawył, rozpaczliwie próbując stanąć na nogi i odsunąć się. Odwróciłem się i odszedłem. Idąc instynktownie liczyłem: siedemdziesiąt jeden, siedemdziesiąt dwa, siedemdziesiąt trzy...
Wydawało mi się, że parę sekund przed wybuchem słyszałem rozpaczliwy krzyk. Nie zatrzymałem się; ostatecznie mógł to być jakiś hitaliański ptak.
Kiedy słońce zaczęło przypiekać, byłem już daleko od bagien. Stałem na szczycie nagiego, kopulastego wzgórza i patrzyłem na sawannę rozpościerającą się przede mną. Wiatr niósł od oceanu zapach soli oraz tego wszystkiego, co żyje i umiera na krawędzi wody i lądu.
Przypływ, pomyślałem nagle. Dwa księżyce plus jeszcze słońce. Do diabła, ależ tu muszą być wysokie pływy syzygijne. Trzeba uważać na plaży. Muszę to zapamiętać. Wielu rzeczy będę się musiał nauczyć.
Może rzeczywiście Lorqs Sithard nie chciał nas sprzedać. Może naprawdę chciał, żeby w tym świecie było nam lepiej. Może załoga "Fenixa" okazała by się lepsza, niż myślałem. Może... Ale Genszer zawsze powtarzał, że lepsze jest wrogiem dobrego. A nierozsądnie jest zaczynać nowe życie od robienia sobie wrogów...
Zszedłem ze wzgórza.
Rumia, marzec-kwiecień 1999
|
|