- Musimy natychmiast opuścić polanę - długowłosy kolonista nerwowo podrapał się za uchem. - Nie chcieliście mnie słuchać, a więc teraz macie... Przeprowadzka w strugach deszczu...
- Obuchowitz, nie gorączkuj się. Fakt, zawaliliśmy tę sprawę, ale nie ma co panikować. Deszcz już przestaje padać. Nawet jeśli to początek pory deszczowej, to mamy dość czasu, aby przenieść obóz.
- Tak sądzisz, Kaktus? Gratuluję optymizmu. Pamiętasz przeprowadzkę z krateru? Przypominasz sobie, ile czasu nam to zajęło? A ranni? Co z nimi? A jeśli deszcz nie przestanie padać?
- Uspokójcie się do cholery...
- Nie, niech mówi - Kaktus założył ręce na piersiach. - Od tego są thingi. Każdy ma prawo głosu...
- Te wasze thingi i wasze wieczne gadanie...
- Ależ Delilah...
- A może dla odmiany wzięlibyście się do roboty? Nie ma co ukrywać, spieprzyłeś to Kaktus. Idril już od dawna mówił wam, czym grozi pozostawanie na polanie. A ty, zamiast coś zrobić, rzuciłeś to jako temat do dyskusji na thingu. I jaki jest rezultat? Pogadaliście sobie i na tym się skończyło. Całe szczęście, że Idril znalazł kilku chętnych i rozpoczęli budowę Grodu... Do diabła, Kaktus! Ogłosiłeś się wodzem, to nim bądź. Zarządź coś! Rozdziel prace! I nie strasz mnie tymi swoimi złotymi oczami! Nie boję się ciebie....
- Dosyć!!! - potężny ryk rozdarł powietrze. - Koniec z tym. Obuchowitz, jaki był twój plan? Przenosiny na sawannę?
- Tak jest. Są tam wzgórza, na których postawimy bambusowe chatki... Zaczęliśmy już prace, ale potrzebuję więcej ludzi.
- Dobrze, zajmij się tym. Dobierz sobie ludzi, zaplanuj wszystko. Twój projekt ma bezwzględne pierwszeństwo. Delilah, jaki jest stan rannych? Zniosą kolejną przeprowadzkę?
Dziewczyna przymknęła na chwilę oczy. Pamiętała horror przenosin z krateru. Ale tutaj? Na sawannę nie jest tak daleko. Ciężko rannych trzeba by przenieść... Lżej ranni pójdą sami.... Tak, jeżeli wszystko się dobrze zaplanuje... Kiwnęła głową.
- Sądzę, że tak...
- Dobrze, dogadaj się z Obuchowitzem co do szczegółów. Jager!
- Tak?
- Zadbaj o porządek podczas ewakuacji. Pomyśl jak rozsądnie przenieść ekwipunek... Scott i Kawaii - opracujcie plan zabezpieczenia wraku. Nie możemy pozwolić by zalała go woda... Coreder i ... O'Callan. Weźcie jeszcze kilku ochotników. O świcie wyruszamy. Musimy złapać Sahma oraz naszego pięknego szpiega i jego wspólnika. Wszystko jasne? No, to do roboty!
*
Był wściekły na siebie. Jak mógł dać się tak podejść? Ta rudowłosa diablica opętała go. Jak mógł być tak naiwny? Uwolnił ją, a ona tak mu się odwdzięczyła. Nawet ślinę przełykał z trudnością. I jak teraz miał się pokazać w obozie Flowera? No jak? Zacisnął pięści.
Wracał do osady rolników z duszą na ramieniu. Bał się, że pochwycą go Kaktusowcy, że mu nie uwierzą, dlaczego uwolnił ich szpiega. Szpiega, który stanowił w tej chwili zagrożenie dla wszystkich kolonistów. Zakochał się, opętała go - dobre sobie! Sam by nie uwierzył w takie wyjaśnienia. Jednak mimo to nie skrócił sobie drogi na przełaj, przez sawannę. Było bardziej niż prawdopodobnie, że wówczas natknie się na pieski, które zaatakowały Flowera. Nie, mimo wszystko wolał wpaść w ręce wściekłych na niego ludzi. Zatarł zgrabiałe dłonie. Pogodny poranek był jednak dość chłodny.
Odetchnął głębiej, gdy w końcu doszedł do wydeptanej ścieżki, łączącej polanę z osadą rolników. Ruszył szybszym krokiem.
Zmierzchało już, gdy dotarł do plantacji. Przechodząc przez pole odruchowo strącił kilka larw pożerających liście matei. Tym żarłocznym bestiom najwidoczniej nie przeszkodziła wczorajsza gwałtowna burza.
Powoli wkroczył do namiotu, nie bardzo wiedząc co ma powiedzieć. Tu jednak nikt nie zwrócił na niego uwagi. Wszyscy skupili się w kącie, gdzie znajdowało się posłanie Borysa. Poczuł ukłucie zazdrości. Jednak wrócił... Zwalczył rozczarowanie i podszedł bliżej, przepychając się pomiędzy Chińczykami. Na posłaniu leżał obcy mężczyzna. Kalen klepnął w szerokie plecy pułkownika.
- Co się stało? - wychrypiał z trudem.
- A, to ty Kalen. Dobrze, że już jesteś. Dziś rano znalazłem tego nieszczęśnika zakatowanego niemal na śmierć. Jednak to twarda dusza. Ciągle coś bredzi o niebezpieczeństwie... O Sahmie i Shogunie... Judith właśnie próbuje doprowadzić go do stanu używalności. Musimy się dowiedzieć, o co mu chodzi.
- Chyba już wiem...- mruknął Kalen pod nosem.
- Coś mówiłeś? - zainteresował się pułkownik.
- Owszem, ale najpierw powiedz mi, kto to do diabła jest? - przeszedł na mentalną. Tradycyjna mowa sprawiała mu zbyt wiele bólu.
Khorst uśmiechnął się do niego.
- Nie poznajesz? Zresztą wcale ci się nie dziwię. Dawno już nie widziałem tak spuchniętej mordy. Otóż jest to, ni mniej ni więcej, jak nasz niedoszły przywódca, Russo.
- To jest Russo?
Khorst zachichotał złośliwie.
- Zmienił się nieco od ostatniego razu, no nie?
- A co z Legionem? Co z resztą jego ludzi?
- Cholera ich wie. Pewnie się zbiesili i postanowili pozbyć się wodza.
- A, Kalen. Już wróciłeś? - Judith dopiero teraz zauważyła jego obecność.
Spojrzeli sobie w oczy. Nie zadał tego pytania nawet w myślach, ale i tak je znała. Pokręciła lekko głową. "Dziękuję" szepnął cicho.
Khorst spojrzał na nich podejrzliwie.
- Ej, co wy tam ...
- Chyba wiem, o jakie niebezpieczeństwo chodziło Russo. Pozwólcie odpocząć biedakowi - odwrócił się od reszty i przykucnął przy ogniu. Judith zachowała jego idiotyczną wyprawę w tajemnicy, ale to i tak go nie ratowało. Chcąc nie chcąc musiał im o wszystkim powiedzieć. Odetchnął głęboko i zaczął swoją historię. Kiedy skończył, przez chwilę panowała cisza.
- Skoro zachciało ci się kobitki - Khorst przerwał ciszę - to trzeba było dać mi znać. Sam o tym myślę od czasu do czasu. Poszlibyśmy razem, to i nie byłoby tych wszystkich kłopotów.
- Co się stało, to się nie odstanie - pewnym głosem odezwała się Judith. - My ci wierzymy, a jak przyjdzie co do czego, to zaświadczymy, że mówisz prawdę.
Państwo T'ai zgodnie potwierdzili.
- Dobrze mówisz. Nie martw się Kalen, wszystkim powiemy jaki z ciebie poczciwy facet - pułkownik zatarł ręce. - A może by to jakoś uczcić? Judith, złotko, nie zostało się u ciebie w zapasie kilka tych alkoholowych liści?
- Zwariowałeś? A alkoidy? Pamiętasz jak się Borys nimi zatruł? Rzygał jak kot...
- Przesadzasz. Drobna niestrawność...
- Niestrawność? Dobre sobie! Mało nie wyzionął ducha... Zresztą dość. Lepiej się zastanówmy, co teraz zrobić.
- Jak to co? Przecież to proste - pułkownik wzruszył ramionami. - Jutro, skoro świt, ruszam, aby złapać tego szpiega....
- Idę z tobą!
- Ty? - oboje odezwali się jednocześnie.
- Tak, ja. Co się dziwicie? To przeze mnie uciekła. Nie mógłbym tu siedzieć bezczynnie. Jeśli Khorst mnie nie chce, pójdę sam.
- Chcę cię, chcę. Ale ty przecież nawet nie umiesz się obchodzić z bronią.
- To się nauczę - powiedział z zawziętą miną.
Judith westchnęła.
- Jak tam sobie chcecie. Dobrze, że chociaż państwo T'ai zostają ze mną. Teraz, gdy mam tu dwie osoby do opieki, nie będę miała czasu wychodzić na pole. Flower osiwieje, gdy zobaczy w jakim stanie są plantacje.
- Judith...
- Dobrze, już dobrze, Kalen. Idźcie spać, skoro macie wstać o świcie.
*
Dochodziło południe, gdy w końcu się zatrzymali. Dopiero wtedy Coreder nie wytrzymał i wypowiedział głośno cisnące się im wszystkim na usta pytanie.
- Kaktus, na diabła włóczymy się po tym lesie? Przecież, i Sahm, i szpiedzy, jeśli mają tylko odrobinę oleju w głowie, uciekli na sawannę.
- Coreder, chłopie, może by tak odrobina zaufania? Nie bój się, wiem co robię.
- Ale....
- Żadne "ale". Wiem co robię. Wkrótce odnajdziemy nasze ptaszki.
- Zanim sami nie potoniemy w bagnie - burknął O'Callan.
*
- Sahm, słuchaj. Nie skręcajmy do lasu. Zostańmy na brzegu. Schowamy się, gdy zauważymy pogoń.
- A jeśli i oni nas wówczas zauważą? Nie, Shogun. Lepiej nie ryzykować. Ukryjemy się w lesie. Jak to mówią: "Najciemniej jest pod latarnią". Tutaj nie będą nas szukać. Zresztą mamy tu spotkanie.
- Z Barbarzyńcą?
- Dokładnie tak, mój drogi rasisto. Głowa do góry - odwrócił się plecami do spochmurniałego nagle Shoguna i zaczął przedzierać się przez splątane chaszcze.
*
- Khorst! Zaczekaj!
- Co się stało? - pułkownik był wyraźnie zniecierpliwiony. Kalen znacznie opóźniał jego zwykłe tempo. - Co się stało? - powtórzył ostrzej.
Zdyszany rolnik dopiero teraz doszedł do niego.
- Nic takiego - uśmiechnął się przepraszająco. - Matka natura wzywa. Muszę iść za potrzebą.
- No to idź - burknął. Zrzucił sakwę z pleców i usiadł na trawie. Spokojnie patrzył, jak Kalen zmierza do pobliskiego zagajnika. - Ech, chłopie kilka dni w warunkach frontowych i nie szukałbyś drzewek. Starczyłyby ci nawet najmniejsze krzaczki. Daleko ci jeszcze do prawdziwego żołnierza, Kalen, daleko... - mruczał sobie pod nosem.
Przysadzisty mężczyzna właśnie zniknął między pierwszymi drzewami, gdy w głowie pułkownika odezwał się alarm. Coś było nie tak. To miejsce... Znał je. Ale przecież nigdy tu nie był. Russo... Ten obraz wciąż przewijał się w jego wspomnieniach, gdy niósł go na grzbiecie... To samo ukształtowanie terenu... Te dziwne drzewa... A w nich...
- Kalen! Stój!!! Stój, do jasnej cholery!!! - ruszył biegiem w kierunku zagajnika. Chociaż nie robił tego od lat, modlił się teraz, aby się mylił, aby to nie było to miejsce. Daremnie. Jedyne, co mu pozostało, to wkroczyć w dziwnie regularny krąg wielkich kamieni i podnieść nieprzytomne ciało z leżącej w centrum wielkiej kamiennej płyty. Szedł, a w jego oczach po raz pierwszy od dziesiątek lat zakręciły się łzy.
*
- Jesteśmy już blisko - Kaktus zrzucił prowizoryczną sakwę na ziemię i przeciągnął się. - Na dziś wystarczy. Zaraz i tak będzie zbyt ciemno na dalszą wędrówkę. A jutro rano podzielimy się na mniejsze grupki. Rozciągniemy sieć, w którą wpadną nasze rybki. Potrzebuję trzech ochotników, którzy nazbierają chrustu. Co, ochotnicy zginęli pod Silver Dale? A czy wspomniałem, że będą zwolnieni z nocnej warty? Spokojnie, zaraz. Trzech. Powiedziałem trzech...
*
Pułkownik na próżno próbował ocucić przyjaciela. Nie miał pojęcia jak daleko oddalił się Kalen i że klepanie po policzkach oraz zimna woda to zbyt mało, by powrócił...
*
|
|