Kamila Sławińska
Oscary 2002 - monolog chaotyczny
Noc była długa, a emocje ciągle nie opadły!... Mam dziwne wrażenie, że istnieje zależność między poziomem filmów, ścigających się o złotego golasa, a uszczypliwością i śmiesznością żartów prowadzącego. Im wyższy i bardziej wyrównany poziom nominowanych, tym dowcipy jakieś takie - wodniste. W tym roku nie nominowano byle kogo, za to Whoopi Goldberg była wyraźnie nie w formie. Na szczęście emocji i niespodzianek było w tym roku tyle, że może nikt nie zauważył bardziej niż zwykle płaskich żartów i nieudanych gagów. W zasadzie jedynym pewniakiem był tytuł najlepszego filmu dla Pięknego Umysłu - od czasu triumfu na Złotych Globach film Howarda należał do faworytów. Jednak dla nikogo nie ulega wątpliwości, że film nigdy nie zostałby zauważony, gdyby nie genialna rola Russela Crowe'a, który w tym roku pominięty został w podziale złotych figurek, ku zdziwieniu wszystkich (i zapewne własnemu). Innym wielkim przegranym w tym roku był przejmujący dramat Todda Fieldsa In The Bedroom - nominowany w pięciu kategoriach, nie dostał żadnej nagrody. Szkoda, bo taki mały, kameralny film o sile dramatycznej greckiej tragedii nie zdarza się co dzień - a jeszcze rzadziej bywa zauważony przy podziale oscarowych łupów. Miejmy nadzieję, że Sissy Spacek i Tom Wilkinson będą mieli jeszcze dość szczęścia w przyszłości, by dostać - i zagrać - równie wspaniałe role.
Trzynaście nominacji dla pierwszej części filmowego Władcy Pierścieni rozbudziło wiele nadziei, z których praktycznie żadne się nie spełniły. Trudno orzec, czy ten, bez dwóch zdań niezwykły film padł ofiarą politycznych rozgrywek, czy po prostu Akademia nie lubi fantastyki (a może artystów z Antypodów?). Jakiekolwiek spiskowe teorie snuć by na ten temat - stało się, i miejmy nadzieję, że szacowna rada starszych świata filmowego doceni filmową Trylogię wcześniej czy później. W końcu strach narażać się rzeszy fanatycznych wielbicieli dzieła Petera Jacksona...
Co szczególnie spodobało mi się w tegorocznej uroczystości, to że wreszcie nie przerywano nagrodzonym podziękowań. Po raz pierwszy od wielu lat pozwoliło mi to trochę odzyskać wiarę w to, że ta wielka ceremonia jest nie dla reklamodawców, zachwalających swoje towary w przerwach telewizyjnych transmisji, i nie dla wyfiokowanych spikerek, z przekąsem wygłaszających komentarze o sukienkach gwiazd - ale nade wszystko dla artystów, których praca i wysiłek znajdują zasłużone uznanie w oczach szacownego gremium.
Ta ceremonia różniła się od innych - tak, jak wszystko, co dzieje się po wrześniu 2001 roku nie jest takie, jak kiedyś bywało. Na szczęście polityka nie zdominowała uroczystości tak, jak dominuje wszystkie inne dziedziny życia Ameryki przez ostatnie pół roku. Mały nowojorski akcent był wyważony i elegancki - poza tym chyba wszystko, co powoduje pojawienie się na scenie Woody Allena należy przyjmować z wdzięcznością. Zwłaszcza, że w epoce, kiedy nawet najlepsi spuszczają z tonu, genialny okularnik nadal jest nieodmiennie zabawny i uroczy.
Oscary 2001 z pewnością do historii ze względu na nagrodę dla Halle Berry - jej pełne emocji przemówienie będzie z pewnością jednym z tych, które na długo zapadną w pamięć. Oscar dla Denzela Washingtona był niespodzianka - choć ten aktor bez dwóch zdań od dawna zasłużył na nagrodę po stokroć. Nie widziałam filmów, za które ci dwoje otrzymali statuetki Akademii, więc nie wiem, jak wyglądali na tle konkurencji - wierzę jednak w talent obydwojga i w to, że na te nagrody zasłużyli, cokolwiek ktokolwiek mówi na ten temat. Jedno nie ulega dla nie wątpliwości: jak długo po przyznaniu komuś Oscara komentarze dotyczą koloru jego skóry, a nie samej roli, rasizm w Hollywood (i nie tylko) ciągle ma się dobrze.
Michał Chaciński
Konstatacje po Oscarach za rok 2001
Tegoroczna ceremonia wręczenia Oscarów była co najmniej dziwaczna. Żarty Whoopi Goldberg wyszły słabo - w najlepszym razie co trzeci nadawał się do użytku (teksty napisał jak zawsze Bruce Vilanch, więc trudno powiedzieć skąd nagły spadek formy). Nieodpowiedni ludzie pojawiali się na nieodpowiednich miejscach (Glenn Close i Donald Sutherland w roli trzecioplanowych spikerów?! Peter Jackson tak daleko od statuetek i mikrofonu?!). I krok po kroku robiło się coraz dziwniej.
Ceremonię rozpoczął Tom Cruise próbujący nadać swoim słowom wzniosły ton, ale... jego przemowa brzmiała wyraźnie jak napisany i wyćwiczony kawałek patriotycznego przemówienia. Wiadomo było, że Hollywood nie jest zagłębiem subtelności i opanowania, ale po jej najlepszych przedstawicielach spodziewamy się raczej jako takich umiejętności aktorskich. Cruise wyszedł na suchego profesjonalistę, który do roli na ceremonii podszedł tak samo jak do roli superagenta w filmie - zrobił co do niego należało, ale bez wzruszeń i przekonania widza, że mówi z serca, nie ze scenopisu.
Pierwsi nagrodzeni nie mogli oczywiście wiedzieć, że zdobędą nagrodę i musieli być zaskoczeni, ale... trudno było to zauważyć. Jennifer Connelly jako pierwsza odebrała Oscara (za drugoplanową rolę kobiecą) i przeczytała swoje podziękowanie z kartki, jakby był to wiersz na szkolnej akademii. Później trochę więcej życia wnosili przede wszystkim spontaniczni nagrodzeni, związani z "Władcą pierścieni".
Cały wieczór bardzo szybko stanął pod znakiem walki z rasowymi uprzedzeniami Hollywood. Oscara honorowego odbierał Sidney Poitier, który kilka razy podkreślił trudną pozycje czarnych aktorów w Hollywood i wyraził nadzieję, że Akademia zdoła szybko odejść od podziałów, z którymi on sam mierzył się całe życie. Wszystko świetnie, ale... dlaczego w filmie-hołdzie dla Poitiera wypowiadali się tylko czarnoskórzy aktorzy? (Nawiasem mówiąc reżyserka, Kasi Lemmons, również jest kolorowa). Osobliwy sposób sygnalizowania, że podziały rasowe nie mają znaczenia. (Uwaga na marginesie dla znawców wczesnej filmografii Willa Smitha - Poitier nie wykorzystał szansy i nie potwierdził, że Smith jest jego synem.)
Globalnie, akademia nagrodziła najważniejszymi nagrodami jednego z dwóch faworytów, czyli "Piękny umysł", ale... czy nie wyszło to absurdalnie? Zdaniem prawie wszystkich komentatorów, najważniejszym punktem tego filmu była rola Russela Crowe'a, który "zrobił" większość filmu. Na Oscarach jednak pozostał bez nagrody. Ba, z trzech nominacji uzyskanych pod rząd ("Informator", "Gladiator" i "Schizator", er przepraszam, "Piękny umysł") nagrodzono go za rolę najprostszą i wymagającą chyba najmniejszego aktorskiego wysiłku.
Nagrodzono natomiast reżysera "Pięknego umysłu", Rona Howarda. Kto uczciwie powie, że jego zdaniem w towarzystwie Roberta Altmana, Davida Lyncha, Ridleya Scotta i Petera Jacksona to właśnie Howard wyróżnia się największym talentem, ten narazi się na śmieszność. Howard wśród tych panów jest najmniej charakterystyczny, najmniej wizjonerski, najmniej utalentowany, najbardziej konwencjonalny, po prostu najbardziej typowy dla masowego amerykańskiego kina.
Nagrodzono również scenarzystę "Pięknego umysłu", Akiva Goldsmana. Nie mnie komentować osiągnięcia branżowe pisarza, jednak pozwolę sobie na jedną tylko uwagę - niniejszym najważniejszą nagrodę filmową świata ma obecnie pisarz, który w ciągu ostatnich lat rozłożył wszystkie produkcje w jakich brał udział właśnie swoim słabym scenariuszem. Przykłady? "Batman i Robin", "Zagubieni w kosmosie", "Praktyczna magia", "Czas zabijania". Rzeczywiście "Piękny umysł" jest jego najlepszym dokonaniem w karierze, ale punkt odniesienia jest przecież tak nisko, że trzeba go szukać na poziomie gruntu. Scenariusz do filmu Howarda jest w najlepszym razie średni, a na ekranie ratuje go Crowe i reszta ekipy.
Ostatecznie Akademia zrobiła to co zawsze - nagrodziła film najbardziej "bezpieczny", najmniej odkrywczy, najmniej ryzykowny, ot po prostu najbardziej hollywoodzki. Nic nowego, widzieliśmy to już wielokrotnie wcześniej.
Fantastycznie złożyło się natomiast, że Akademia błyskawicznie odpowiedziała na apel Poitiera i po raz pierwszy w historii przyznała jednego wieczoru dwa najważniejsze aktorskie Oscary dwójce czarnoskórych aktorów - Halle Berry (pierwsza kolorowa kobieta w najlepszej roli pierwszoplanowaej) i Denzelowi Washingtonowi. Znam tylko rolę Washingtona i wiem, że nie był to ruch polityczny - aktor jak najbardziej zasłużył na wyróżnienie (choć to, czy był w swojej roli lepszy od faworyta, Russella Crowe'a, pozostaje oczywiście kwestią arbitralną.)
Fantastycznie zakończyła się również część ceremonii poświęcona muzyce. Howard Shore zdobył pierwszego Oscara przy swojej pierwszej nominacji. Słusznie - jego muzyka do "Władcy pierścieni" jest moim zdaniem osiągnięciem wykraczającym nawet poza getto muzyki filmowej. Pierwszego Oscara zdobył również Randy Newman, tyle że po... piętnastu wcześniejszych bezowocnych nominacjach. Gdzie tu w życiu sprawiedliwość...
W rejony fantastyczne wkraczali też niektórzy przedstawiciele hollywoodzkiego światka, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę stroje. Prowadząca Whoopi Goldberg wyglądała rewelacyjnie w stroju tancerki z "Moulin Rouge" i jako hobbit z "Władcy pierścieni". Za to Gwyneth Paltrow wyglądała dokładnie tak, jakby na ceremonię przyjechała prosto z wiejskiego grilla, oderwana od konsumowania golonki z kapustą. Nie wiem, kto namówił aktorkę na kreację do złudzenia przypominającą siatkowane podkoszulki mojego sąsiada, ale do pełni szczęścia brakowało mi w jej wizerunku jedynie przygaszonego peta zwisającego z kącika ust.
Największe zaskoczenia - pomijając wspomniane wyróżnienia pierwszoplanowe, brak Oscarów dla "Amelii" za film zagraniczny i dla Bena Kingsley'a za "Sexy Beast", Oscar dla Jima Broadbenta za drugoplanową rolę męską w "Iris" (bez wątpienia wynikający również ze świetnej roli aktora w "Moulin Rouge"), niespodziewane pojawienie się Woody Allena i... ogólna słabizna całości ceremonii. To najmniej interesujące Oscary od kilku lat.
Miejmy nadzieję, że za rok będzie ciekawiej.
Konrad Wągrowski
Noc niespodzianek
Zapowiadało się naprawdę interesująco. Po pierwsze - nie było tym razem zdecydowanego faworyta wśród filmów w walce o najcenniejszą statuetkę - za "Best Picture". Faworytem bukmacherów był nieznacznie "Piękny umysł", ale najwięcej nominacji zdobył "Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia" i nie można było lekceważyć "Moulin Rouge" (aż osiem nominacji), a nie znaliśmy (i nadal nie znamy) w Polsce "Gosford Park" i "In the bedroom". Do tego dochodziły aż dwie nominacje dla Polaków - Sławomir Idziak za zdjęcia do "Helikoptera w ogniu" Ridleya Scotta i "Meska sprawa" Sławomira Fabickiego w kategorii najlepszego aktorskiego filmu krótkometrażowego. Tym ciekawsza wydaje się decyzja TVP, żeby w tym roku zaprzestać bezpośredniej transmisji z gali. Ale czego wymagać od kierownictwa stacji, która poziomem stara się przebić Polsat, ale czyni to z jeszcze mniejszym wdziękiem? Kinomanom w Polsce pozostała więc telewizja niemiecka Pro7, która transmitowała na żywo i po angielsku.
Zapowiadał się więc interesująco, ale było - raczej nudnawo. Przyznam, że dużo bardziej odpowiada mi poczucie humoru Billy'ego Crystala, czy Steve'a Martina, więc żarty Whoopi Goldberg śmieszyły mnie średnio. Zresztą była to raczej ceremonia na poważnie - większość uroczystości zajęła śmiertelnie poważna sekwencja oddawania hołdu Sidneyowi Poitierowi, a poza tym wiele miejsca poświęcano wydarzeniom 11 IX.
Po stronie plusów - znakomite zaiste wystąpienie Woody'ego Allena poświęcone ukochanemu miastu Allena, czyli oczywiście Nowemu Jorkowi, ładny tym razem show cyrkowy ilustrujący w oryginalny sposób filmowe efekty specjalne i rewelacyjnie pomyślana ceremonia wręczania Oscarów w nowej kategorii - dla najlepszego pełnometrażowego filmu animowanego. Wygrał "Shrek", ale trzeba było zobaczyć po tym miny Potworów, którzy, podobnie jak inni nominowani, siedzieli na widowni (przynajmniej w relacji telewizyjnej).
Niestety z 13 nominacji "Drużyna Pierścienia" zamieniła na tylko 4 statuetki i to w mniej ważnych kategoriach. A więc znów film należący gatunkowo do fantastyki nie zdobył uznania Akademii - cóż, Peter Jackson będzie miał jeszcze dwie szanse...
Niespodzianką była porażka Russella Crowe'a z Denzelem Washingtonem, aczkolwiek trzeba przyznać, że były to doskonałe role, które trudno porównywać i być może zadecydował tu fakt, że Crowe swego Oscara już ma, a Washington za rolę pierwszoplanową jeszcze nie. Tylko dziwne jest, że najlepszy film nie zostaje uhonorowany za swój najlepszy element...
Przepadło "Moulin Rouge" otrzymując ledwie dwie statuetki - a zresztą, czy to nie paradoks regulaminowy, że najlepszy musical nie ma szans na nominacje w kategoriach 'Najlepsza muzyka' i 'Najlepsza piosenka'? W tej ostatniej wygrał utwór z "Potworów i s-ki" - nie odbierając nic zasłużonemu Newmanowi, zauważę, że nagrodzona piosenka brzmi jednak jak nowa wersja przeboju z "Toy Story" i na pewno ustępuje utworom Stinga, Paula McCartneya, czy Enyi.
Niespodzianką była klęska nominowanej w 4 kategoriach "Amelii", która przegrała nawet w kategorii najlepszego filmu obcojęzycznego... Przepadli tez Polacy. Z drugiej strony - ciekawe czy doczekamy kiedyś żeby polski film był znów nominowany jako najlepszy film obcojęzyczny - patrząc na stan naszej kinematografii i to, co w tej chwili powstaje - chyba jeszcze długie lata muszą upłynąć.