III
W norze czuć było pleśnią. Na mokrych kamiennych ścianach pląsało światło łuczywa zatkniętego w żelaznej kunie. Oświetlało przegniłą słomę zalegającą na ziemistej podłodze, grało światłocieniem na postaciach dwóch mężczyzn.
Jeden z nich leżał nieruchomo na plecach. Poparzona twarz błyszczała od nałożonych smarowideł. Czoło i oczy przykrywał opatrunek. Poszarpane odzienie sztywne było od zakrzepłej krwi.
Druga z osób, szczupły sędziwy dziad odziany w lniane giezło i grubo tkaną narzutę z kapturem, klęczał w pobliżu. Próbował zdjąć łachman z głowy nieprzytomnego. Ten przebudził się nagle. Syknął. Kiedy płótno zniknęło w misie ustawionej przy nogach starca, leżący otworzył oczy.
- Co robisz, chłopie? - szepnął z wysiłkiem.
- Nazywam się Morrion - dziad zdjął kaptur. Uśmiechnął się ukazując rzędy nierównych zębów. Na długiej, chudej szyi osadzona była duża głowa z odstającymi uszami. Nad wysokim czołem skręcały się rzadkie włosy. Okrągła twarz miała pogodny wyraz. - Co do pytania, leczę... Jestem Uzdrowicielem.
- Mam czuć, że umieram?! - jęknął poparzony. Spróbował się podnieść. Z westchnieniem padł na plecy.
- Niezbadane są wyroki bogów, Strzygonia - Morrion wyżął łachman. Przyłożył opatrunek do głowy woja.
- A co my ich obchodzimy...?! - najemnik oddychał już równo.
- Płacimy cenę za własną głupotę, czasami wysoką... najwyższą - Uzdrowiciel mówił spokojnie. Uśmiech nie znikał z jego twarzy.
- Mogłeś zginąć tam, pod belkami... - starzec chwycił nadgarstek kasztanowłosego. - ...Albo wcześniej, kiedy otwierała bramę - pokiwał głową z zadowoleniem. Puścił rękę. - Nie znam nikogo, kto by przeżył - dodał ciszej, jakby do siebie. - Jest w tym cel.
- O czym ty mówisz?! - Strzygonia skrzywił twarz. Skóra paliła go. Ból wzmagał złość i zniecierpliwienie. Podniósł się na łokciach. Mimo wirowania w głowie, nie poddał się. Opatrunek spadł z czoła.
- O tym, co komu pisane... O przeszłości, przyszłości, o drogach na jakie pcha los, często ślepy. Mówię o tym, jaką zawsze przychodzi płacić cenę i że tak rzadko, ktokolwiek myśli o tym, czy go stać, a tym bardziej, czy wybór był wart, czy był wart często ceny najwyższej - bynajmniej nie tylko życia. Powinieneś wiedzieć, o czym mówię. Ty powinieneś - Uzdrowiciel nie zwracał uwagi na rozdrażnienie wojownika. Wypłukał łachman.
- Tam, gdzie chcesz pójść, najemniku, śmierć nie będzie najgorszym z wyroków. Zastanów się.
- Skąd...? - Strzygonia zmrużył oczy. - Ty czytasz...
- Nie, nie jestem Żercem, kapłanem, jak twój ojciec... Ale twoje myśli krzyczą, wyrywają się i są takie czytelne, nawet dla mnie. Pamiętasz, co wtedy zdarzyło się w stodole?
- Widziałem poświatę... Potem błysk i ciemność.
- A wcześniej... - Morrion spojrzał w oczy Strzygoni - Dobra trucizna działa powoli, kropla po kropli zatruwa myśli, osłabia wolę i jak żądło przedziera się żyłami ku sercu... - wyszeptał.
- Pod zgliszczami nie było Goplany, ani twojego pachołka. Czarownica uciekła... Jest wciąż bardzo silna - dodał głośniej.
- Goplana?!
- Ruda wiedźma z jeziora, sylfa. Twój chłopak dotknął ognia i spłonie jak ćma... Jak wszyscy przed nim, jak wielu wciąż... Choćby sam Radymir - Morrion westchnął.
Nagle zgrzytnęły zawiasy pokrywy nad ich głowami. Jedyne wejście do piwnicy otworzyło się. Snop światła wpadł do nory. Szczury z piskiem rzuciły się w ciemność. Strzygonia przysłonił oczy. Postać Uzdrowiciela znikła zatopiona w jasnej smudze. Z otworu opuszczono drabinę. Po niej zszedł mężczyzna w czarnym płaszczu.
Strzygonia ręką omiótł otoczenie. Nie namacał broni. Przeklął. Nad wojem stanął jednooki.
- Jak się czujesz? - Gero trącił kasztanowłosego czubkiem buta.
- Wyżyję... - wychrypiał Strzygonia.
- Miałeś, najemniku, wiele szczęścia - głos jednookiego nie zdradzał emocji.
- Szczęście nie ma do tego nic... - szepnął Strzygonia. - Wolej tamto niż pal?!
- Wcześniej chce cię widzieć Radymir. Wstawaj! - przez chwilę wojownicy patrzyli na siebie.
- Tam, pod stodołą dałeś nam uciec...
- Może.
- I to ty sprowadziłeś Uzdrowiciela... - Strzygonia rozejrzał się za Morrionem. Nigdzie nie widział starca.
- Kogo? - Gero zmarszczył czoło.
- Nieważne... Mimo wszystko, dzięki - Strzygonia z trudem podniósł się na nogi.
- Mimo wszystko... - jęknął kasztanowłosy, czując jak Gero krępuje mu nadgarstki.
*
W izbie śmierdziało. Zatęchłe powietrze unosiło zmieszane wonie uczty, mocno przyprawionych mięs, piwa i miodów. Z kątów zalatywało wymiocinami.
Pomiędzy kamieniami paleniska płonął ogień. Pulsującym blaskiem oświetlał część przestronnej komnaty, skotłowane sylwetki wojów śpiących na kamiennej posadzce, pod dębowym stołem ustawionym pośrodku. Pomiędzy ciałami przechadzały się psy. Wybierały porozrzucane resztki jedzenia. Z mroku dochodziły pochrapywania i ciche jęki.
Nagle płomień strzelił wyżej. Błysk odbił się od białych czaszek zwierzyny, zawieszonych na ścianach krytych barwnymi płótnami i wyprawionymi skórami. Zalśniły zimno ostrza mieczy, toporów i włóczni, żelazne umba owalnych tarczy. Porzucona broń walała się na podłodze. Na hakach wbitych w solidne drewniane słupy wspierające wysoki dach, wisiały kołczany pełne strzał i solidne połabskie łuki.
Drzwi zatrzeszczały, zaskrzypiały bieguny. Pachołek w czarnej tunice otworzył wierzeje i stanął przy ścianie. Do środka izby, brzęcząc ostrogami wszedł brodaty mężczyzna średniego wzrostu. Skórzana kurta zwisająca na jego szczupłej, kościstej sylwetce była rozchełstana od długiej, żylastej szyi do piersi. Spod kurty wystawała jasna koszula. Za brodaczem szło dwóch wojów ubranych w płócienne kaftany na stalowych kolczugach. Ich twarze były doskonale obojętne.
Gęsty zarost zasłaniał Radymirowi usta i porastał policzki. W twarzy zaznaczał się tylko wąski nos i dwoje czarnych błyszczących źrenic w polu z przekrwionych od pijaństwa białek.
Vlad szybkim krokiem doszedł do ławy. Siadł przy stole. Odgarnął walające się po blacie resztki jedzenia i poprzewracane dzbany. Rozparł się wygodnie wyciągając nogi w butach z wysokimi cholewami. Woje stanęli za jego plecami. Radymir podniósł rękę. Jeden ze straży podał mu miecz w żmijowej pochwie. Vlad kiwnął przyzwalająco w kierunku dwójki ludzi stojących w cieniu, pod przeciwległą ścianą.
Jednooki pociągnął postronek. Strzygonia zatoczył się, ale nie upadł. Przed oczyma wirowały barwne plamy. Siłował się ze słabością. Ocknął się, gdy poznał swoją broń. Skrzywił twarz. Nie lubił oglądać jej w obcych rękach. Szarpnął rzemienie, ale trzymały mocno. Miał ręce związane na plecach. Sznur oplatający szyję zacisnął się ciaśniej. Gero doprowadził go przed panka.
Radymir wyjął brzeszczot na dwa palce. Przyglądał się ostrzu.
- Piękna stal... - mruknął głosem zdartym od krzyków. - Prawie jak frankońska - podniósł wzrok na kasztanowłosego. Ten pokiwał przecząco głową.
- Tak myślałem... Lżejszy - zgodził się brodacz. - Cudze chwalicie, swego nie znacie. Kowal, który go wykuł, zarobiłby fortunę, a samo ostrze warte jest kilka wsi. Tymczasem używa go jakiś najemnik, płatny zabójca... - władyka zmrużył powieki - Chociaż mówią też, że nie w smak ci Połabska niewola. Żeby nie komplikować, przyjmę, że mówią to nieprzychylni... W końcu i w naszych i waszych, lechickich żyłach, płynie ta sama, słowiańska krew - wyjął całe ostrze z jaszczura i wyprostował ramię. - Pięknie wyważony, idealnie... - szepnął pod nosem. Zamachnął się. Klinga rozcięła powietrze ze świstem.
- Podsumowując, jesteś włóczęgą, powiedziałbym zwykłym, ale nie wiadomo, dlaczego przeżyłeś czary Goplany. Zaiste niezwykłe i tu pojawia się cały kłopot, bynajmniej nie jedyny - dodał głośno.
- Kazałem ustrugać dla ciebie pal... - zawiesił głos. - Chociaż chłopi chcą cię spalić. Jak strzygę...
- Za jedno mi, byle już się stało - szepnął kasztanowłosy.
- Tak ci spieszno?
- A cena za życie nie byłaby zbyt wysoka?
- Może - Radymir pogładził zarost. - Już zapłaciłeś niemało. Ten młodzik nie był wart.
- Był tylko moim pachołkiem.
- Dużoście razem nawyprawiali. Trupy można liczyć na tuziny... Co prawda, oczyściliście ten kraj z większej części kanalii, wieprzów i złodziei. Na wasze nieszczęście, to były wpływowe kanalie i bogate wieprze... - parsknął, ale szybko spoważniał.
- Cena, jaką ja płacę za władzę - podjął po chwili - jest uleganie nastrojom moich poddanych i książęcym humorom Popielowych synów. Dlatego wydałem wyrok - westchnął.
- Mogę jednak skorzystać z prawa łaski, nawet w stosunku do ciebie.
- Co miałbym zrobić? - Strzygonia podniósł wzrok. Spojrzał z ukosa.
Radymir położył miecz na stole. Chwilę milczał. Szarpał brodę zmagając się z myślami.
- Nie sądzę żebyś szczególnie nawidził Goplanę, po tym - Wskazał na poparzoną twarz najemnika. - Chcę żebyś... - zawahał się - ...przyprowadził ją na postronku i rzucił tu, pod moje nogi - zmrużył oczy. Ostatnie słowa wypowiedział drżącym głosem.
- Zazwyczaj płacą mi...
- Wiem, za co ci płacą - syknął gniewnie brodacz. - Wyrok wydam sam... - ścisnął dłońmi oparcia siedziska. Twarz mu zbladła. Fuknął i poderwał się z siedzenia. Zamiatając płaszczem skierował się do drzwi.
- Nie zastanawiaj się zbyt długo. Łaska pańska na pstrym... - rzucił nim wyszedł. - Jeśli jednak mnie zawiedziesz, znajdę cię, choćby dla tego miecza.
*
Mglisty poranek zapowiadał gorący dzień. Zanim wstało słońce, niebo utonęło w krwistej łunie. Z tumanu zaściełającego koziegłowskie ulice wyszedł smukły, barczysty mężczyzna. Zgarnął kasztanowe włosy odsłaniając pociągłą twarz o ostrych rysach, zeszpeconą bliznami od poparzeń.
Pijani strażnicy nie przeszkodzili Strzygoni w opuszczeniu grodu. Najemnik nie czekał, aż Mamlicz zwoła pospolite ruszenie albo chłopi dokonają samosądu. Za wałami śmierdziało bagnisko. Rozpościerało się od niedalekiego lasu, po ciemne wody Gopła. Otaczało gród. Pośród topieli, między kwitnącymi kępami, świeciły zatknięte na palach czaszki ludzkie i zwierzęce.
W lesie mężczyzna poczuł się bezpieczniej. Odetchnął rześkim, pachnącym powietrzem.
|
|