Dębowy stół zastawiony był żarciem. Grubas o czerwonej nalanej twarzy chrząkał i rechotał. Spocone, rzadkie włosy zgarnięte znad uszu oblepiały łysinę. Na jego kolanach siedziała korpulentna dziewka. Obejmowała go gołym ramieniem i śmiała się wniebogłosy. Broniła się przed ręką zmierzającą pod spódnicę. Po kolejnej nieudanej próbie, tłuścioch chwycił za dzban. Uniósł go do ust. Gdy otworzył małe, świńskie oczka, zachłysnął się. Kaszląc, prawie wypluł płuca. Jego gęba nagle zbladła. Z rozszerzonymi źrenicami wpatrywał się w mężczyznę stojącego po drugiej stronie blatu.
- Strzygonia... na wszystkie diabły... - wyjąkał podnosząc krzaczaste brwi. - Ty tutaj?! - zaskoczenie mieszało się na jego twarzy z przerażeniem. Odepchnął białkę. - Precz!
Dziewka fukając zawinęła spódnicą. Grubas wskazał miejsce. Nachylił się nad drewnianą misą wypełnioną włochatą golonką. - Jesteś ścigany... - szepnął zasłaniając usta pulchną dłonią ozdobioną sporymi pierścieniami.
- To nie ja, Mamlicz... - kasztanowłosy uśmiechnął się. - Przecież nie mam gęby napakowanej zębami jak dratwy - dodał. - Komu kazałeś malować takie głupoty?!
- Ja nie... - zająknął się tłuścioch.
- Przyjeżdżam w odwiedziny - Strzygonia spoważniał. - Jesteś mi coś winien.
- No... - Mamlicz zmarszczył idealnie wygolone fałdy.
- Poza kilkoma starymi długami, zalegasz mi za sprzątnięcie Słowika.
Grubas nadął się i zbladł jeszcze bardziej. Na jego czole zalśniły kropelki potu. Palcami zaczął uderzać o blat.
- On... nie żyje?! - wybąkał osłupiały.
- Mogłeś nasłać kogoś lepszego. Poczułbym się doceniony... - nie spuszczając wzroku z Mamlicza odwiązał od pasa worek. Rzucił w jego ręce.
- Tylko nie trać głowy - najemnik parsknął i przystawił sobie misę z golonką przyprawioną ziołami i czosnkiem. Chwilę jadł.
Grubas krzyknął, gdy spojrzał w puste oczy Słowika. Wstrząsnął się i z odrazą odrzucił wór w ciemny kąt. Zaczął drżeć.
Strzygonia otarł tłuszcz z wąsów. - Do rzeczy - rzekł zimno. - Płać.
- Ledwo przyjechałeś... - Mamlicz ciężko łapał oddech. - Teraz nie śmierdzę groszem...
Strzygonia parsknął. - Gdyby od łgania rósł kutas, mógłbyś podpierać dach w tym chlewie - czknął. - Był jeden... Też nie chciał płacić. Spotkałem go w szopie dyndającego na postronku. Wolał to, niż spotkanie ze mną. Potem sprzedałem jego żonę. Krasawicą nie była, ale do zamtuza jak ulał. Przy okazji spełniłem dobry uczynek, bo jak by się utrzymała bez chłopa. A tam wikt, opierunek, towarzystwo... Przy okazji, jak zdrowie małżonki i córek? Słyszałem, że ładne... córki oczywiście.
Mamlicz pospiesznie otarł pot z grubego karku. Zakaszlał. Nerwowo zezował na boki. - Nie... nie rozumiem... - Zatrząsł się.
- Czego, do cholery, nie rozumiesz? - kasztanowłosy zmrużył oczy. Napięte mięśnie wyostrzyły rysy. Pochylił się nad stołem. Kosmyki z nanizanymi paciorkami nasunęły się na czoło. W ich cieniu twarz wyglądała upiornie. Strzygonia wiedział, że to działa. - To proste. Pozbawiłem cię problemu. Pospolitowałeś się z takim łachudrą Słowikiem, a doszło do mnie, że zaszedłeś wysoko.
- Owszem - Mamlicz wyprostował się. Drżącą dłonią ozdobioną pierścieniami pogładził atłasowy dublet i płaszcz podbity futrem.
- Zostałem wybrany w wolnych wyborach... - chrząknął. - Chcieli w Koziegłowach wójta, mają, na jakiego zasłużyli. Ludziom potrzebna jest nadzieja, a ja wiem jak ten towar sprzedawać. Zamiast szlajać się po traktach, pracuję umysłem.
- I w pocie czoła pierdzisz w stołek, rozumiem. Mimo wszystko lepiej było ci zostać handlarzem - Strzygonia podłubał paznokciem w zębach. - Byłeś małą kanalią. Władza deprawuje. Teraz stałeś się wielką. Wielu posłuchałoby o twojej przeszłości...
- Ja... ja... musze dbać o reputację... - wójt wytrzeszczył oczy. - ...Na moim stanowisku.
- Wszystko ma swoją cenę... czasem wysoką. Płać i rozejdźmy się.
- Zabiłeś Słowika... - Mamlicz opanował wreszcie emocje.- ...zajmij jego miejsce. Zarobisz więcej... - Uśmiechnął się podle. - I nie zapominaj, ty też jesteś mi winien niemało. To ja przygarnąłem cię, zasmarkanego szczeniaka, wygłodzonego, bez domu i bliskich... - dodał rozpierając się na ławie.
- Cena była wysoka, ale ją zapłaciłem. Nigdy potem nie miałem tyle krwi na rękach...
- O, miałeś szczególny talent.
- Jesteś sentymentalny, grubasie. Minęło tyle lat, a ty znów rzucasz mi kość, jak kiedyś... - Strzygonia odgarnął włosy na plecy, na kurtę szytą rzemieniem i niedźwiedzie czarne futro. - ...Ale dziś ten gnat brzydko mi pachnie.
- Jak śmiesz! - warknął tłuścioch. Wstał szybciej, niż można by ocenić po tuszy. Chwycił nóż upaćkany sadłem. Po chwili nurzał się twarzą w drewnianej misie z ochłapami golonki. - Pomocy! - zajęczał wgnieciony w resztę gotowanej, świńskiej skóry.
Nie posłuchał go nikt. Uwaga wszystkich skierowała się w stronę przestrzeni, gdzie jeszcze przed chwilą odbywały się tańce. Dobiegał stamtąd wrzask.
- Mógłbym wypatroszyć cię jak karasia... - syknął najemnik. Trzymał Mamlicza za kark. Przyłożył nóż do jego szyi. Od grubasa zaleciało uryną. - ...Ale znam cię lepiej, niż ktokolwiek. Za sprzątanie takich kanalii płacą mi najwięcej. Muszę dbać o robotę. Poczekam - przejechał ostrzem po policzku leżącego. Ten jęknął. Zalał się krwią. - To, żebyś o mnie nie zapomniał... I o niczym, co było - rzucił Mamlicza na ławę. Wmieszał się w tłum.
*
Po podwyższeniu dla kapeli ganiali przerażeni grajkowie. Zbierali walające się instrumenty i niedopite garnce. Chłopcy uspakajali co ładniejsze panny. Na deskach leżał Grabiec. Twarz umazaną od krwi obmywały mu trzy białki. Jego nos przelatywał z policzka na policzek.
Strzygonia przepchał się w pobliże. Wzrokiem szukał Wirgo. Nie znalazł. Nigdzie nie zobaczył też rudej tancerki. Zanim zdążył zakląć, drzwi jednej z komór otworzyły się z trzaskiem. Wyleciał z nich chudy karczmarz żydowina.
- Ludziska ratujcie...! Czarownica! - Oberżysta szarpał się za pejsy. Na jego zbielałej twarzy malowało się przerażenie. Wokół niego frunęły garnce i kamienne słoje. Nagle z trzaskiem runęły na dębową podłogę. Gdy wpadł w tłum, wskazał paluchem czarną jamę składziku. Ludzie w pośpiechu odsunęli się od wejścia.
- A ma tam kurzajkę? - rzeczowo spytał szewc. Ledwo trzymał się na bosych nogach. Gładząc się po łysinie, chwiejnym krokiem ruszył do komory. - Mam takie jedno życzenie...
Nie zdążył wejść. Grzmotnęło, błysnęło i zaśmierdziało spalenizną. Śmiałek z ogniem na wysokości pasa przeleciał przez izbę jak kometa. Włosów nie miał już nigdzie. Zniknął za drzwiami. W ciszy, jaka zapadła, słychać było plusk wody i jęk ulgi. Sprawa była jasna. Chłopi rzucili się po ławy.
- Weźmiem ją z dwóch stron! - część ruszyła do wyjścia. W ruch poszły widły, cepy i sztachety z płotów. Zamtuz został otoczony. Za późno. Otwarte okiennice piszczały na wietrze.
- Do stodoły! Polecieli do stodoły! - krzyczał stajenny.
- Oni?! - Strzygonia chwycił go za łachy. Pacholik oprzytomniał.
- Jest z nią kompan waszeci... - wyjąkał.
*
- Podpalim stsechę. Sama wylezie - po bójce z drwalem kowalowi brakło paru zębów.
- Prawie gada! - poparł go drwal. Trzymał w ręku resztę połamanego dyszla.
Grabiec pocieszany przez trzy dziewki wykrzykiwał coś niezrozumiale. Kowal wyrwał z jego ręki pochodnię. Razem z drwalem rzucili się ku ciemnej ścianie budynku.
- Stać, stać! - zaprotestował karczmarz, chudy jak tyczka żyd, właściciel składu. - Toż klątwa na wieś padnie i wrzody, i mór, i... - groźby nie działały. - ...niemoc do dziewek, słabość w piciu - dodał jednym tchem. Stanęli.
- No... - żydowina odetchnął z ulgą. - Przemyślmy inne rozwiązania.
Przed tłum wyszedł mężczyzna. Zawinięty był w czarny płaszcz spięty na ramieniu fibulą. Jedno oko przesłonięte miał opaską. Bez słowa ruszył w stronę wejścia do stodoły. Spod płaszcza wydobył miecz. Wokół ucichło.
Zanim dotarł do wrót, te uchyliły się. Przed składem stanął jasnowłosy młodzik w kubraku z wilczych skór.
- Odstąp - rzekł krótko jednooki.
- Nie mogę... - szepnął Wirgo. Natarł pierwszy. Zabrzęczała stal.
Mężczyzna w czarnym płaszczu wyraźnie przeważał. Uderzenie z góry przyjął na płaz. Przeniósł ciężar ciała i jelcem zblokował brzeszczot chłopaka. Szarpnął wytrącając broń z jego ręki. Pchnął Wirgo barkiem. Młodzik z jękiem padł w błoto. Zaczął czołgać się w stronę miecza. Jednooki rzucił się za nim.
- Stój! - smukły, barczysty mężczyzna o kasztanowych włosach z nanizanymi paciorkami zasłonił młokosa. Wojownik w ręku trzymał błyszczące żelazo. - To mój chłopak... - wychrypiał.
- Musi umrzeć. Dotknęła go.
- Kim jesteś?! - Strzygonia ściągnął brwi.
- Służę Radymirowi, nazywają mnie Geron...
- Nie mam do ciebie nic, Gero, ale chłopak jest mój - chwilę patrzyli sobie w oczy. Obaj wiedzieli, co musi być dalej. Zanim się zwarli, na plac przed karczmą wjechał oddział zbrojnych.
- Tu jest! Tu! - krzyczał wójt Mamlicz. Przy policzku trzymał okrwawiony strzęp sukna. - Strzyg przebrzydły, odmieniec podłota! - wrzeszczał grubas. Konni wpadli w tłum.
Najemnik przeklął. Spojrzał na jednookiego. Ten odwrócił się w stronę nadjeżdżających. Kasztanowłosy chwycił Wirgo. Rzucili się do stodoły.
Zamknęli wrota kiedy pierwszy z jeźdźców uderzył w nie z zewnątrz.
*
W środku było ciemno, że oczy wykol. Po chwili wzrok Strzygoni przywykł. Wojownik rozejrzał się. Grube słupy podpierały spadzisty dach. Między nimi zalegał zapas zeszłorocznej słomy. Przez środek składu prowadził wolny pas z ubitej gliny. Na polepie, u stóp rudowłosej leżał Wirgo.
- Co dalej?! - krzyknął w jego stronę najemnik. Był wściekły. - Może coś wymyślisz...! Albo ta ruda wywłoka! Podobno jest wiedźmą!
- Ona... - chłopak drżał. - Ty nie wiesz...
Ryża podniosła oczy. Czarne źrenice zalśniły w mroku, jakby przejrzały się w nich gwiazdy. Kasztanowłosy uległ głosom. Kiedy ich wzrok spotkał się, Strzygonia syknął z bólu. Dłońmi chwycił głowę. Wewnątrz wysoki jęk rozdarł świadomość, niczym żelazna dratwa ukłuł i okaleczył. Czarownica otworzyła usta w uśmiechu. Pod pełnymi, karminowymi wargami o kształcie pozornie harmonijnym, a jednak w swym wyrazie niepokojącym, zalśniły zęby drobne i białe jak u dziecka. Nie powiedziała nic, ale w głowie najemnika pojawiły się słowa, szeptane, wykrzykiwane, powtarzające się, jednako niezrozumiałe, zniewalające.
We wrota uderzyły siekiery. Blask pochodni wpadł przez szczeliny. Krwawa poświata zagrała na pociągłej kobiecej twarzy o delikatnych rysach, krótkim, zadartym nosie i lekko zarysowanej brodzie. Światło płomieni odbiło się od jej idealnie gładkiej skóry, ogień zatańczył w czarnych źrenicach wielkich oczu. Ich spojrzenie było zimne i przeszywające. Brwi o falistej linii rozstawione szeroko uniosły się, a ich wygięte łuki wzmocniły wyraz siły, władczej natury, determinacji, nawet okrucieństwa, bijące z całej postaci.
Charakternica nie przestawała uśmiechać się, kiedy wdarła się w myśli. Wypełniła je ciepłym światłem kaganka, wonią bursztynowego dymu, czarownym szeptem spełnienia. Strzygonia dostrzegł tam siebie, z przeszłości, z przyszłości. Oczarowany, szukał w głębi tych oczu odpowiedzi. Odpowiedzi na tak wiele pytań. Zapomniał o złości. W jednej chwili ból w skroniach minął, rozdrażnienie spłynęło jak rosa. Poczuł zniewalające ciepło rozchodzące się po ciele, żądło ociekające jadem wbijające się w myśli, coraz głębiej. Białka olśniła go niezwykłą, drapieżną urodą. Czuł jak kropelki potu spływają mu po rozpalonej twarzy, jak gorętwa falą spływa w dół, ku lędźwiom przeradzając się w dziką żądzę. Westchnął zamykając oczy. Wrażenie prysło.
Wiedźma odchyliła głowę na plecy. Rozłożyła ręce. Szerokie rękawy sukni opadły zwieszając się na szczupłych ramionach. Piersi zafalowały w przyspieszonym oddechu. Po chwili jej włosy zaczęły unosić się poruszane podmuchami wiatru. Kasztanowłosy przeklął. Cofnął się pospiesznie.
Z mroku zaczęły wyłaniać się blade smugi. Z początku niczym mgły oświetlone blaskiem miesiąca wiły się wokół stóp kobiety, aby po chwili wznieść się wyżej, otulając wiedźmę po pas, po szyję. Zajęczały słupy podpierające dach. Konstrukcja zadrgała. Widm przybywało. Coraz szczelniej otulały drobną sylwetkę rudowłosej. Ta szeptała niezrozumiałe słowa. Jej głos odbijał się echem. Brzmiał jak śpiew. Każde słowo powielane było dziesiątki razy. Po chwili zaklęcia wirowały wypowiadane przez niewidzialny chór, każda z szepczących osób o mgnienie za drugą. Powietrze zgęstniało. Smugi zbiły się w jedną poświatę, upiornie siną, przezroczystą.
Wiedźma wyprostowała się. Nie dotykała już podłoża. Otaczała ją pulsująca łuna. Blask przenikał przez ubiór ukazując zarys ramion, krągłości piersi, wąską talię, linię bujnych bioder, ud, spadzistych łydek aż do drobnych stóp. Zawieszona w przestrzeni, oświetlona blaskiem zorzy, była olśniewająco piękna. Otworzyła oczy. W czarnych źrenicach zalśniły gwiazdy.
- Chodź... - wyszeptała w stronę Wirgo. Wyciągnęła ręce. Chłopak zawahał się. Pustymi oczyma spojrzał na Strzygonię. Wreszcie wstał i chwycił nogi kochanki. Ona ułożyła dłonie na jego ramionach. Przylgnęła karminowymi ustami do jego warg. Spletli się w uścisku.
- Nie idź! Nie idź tam! - krzyczał kasztanowłosy. Czuł jak głos więźnie mu w gardle. Z trudem postawił krok. Wyciągnął ręce. Nie znajdował siły, aby przedrzeć się przez powietrze gęste niczym smoła. Wiedział, że chłopak jest stracony.
- Geldeth atr naftra... - ruda przerwała pocałunek. Wyrzuciła ręce ponad głowy kochanków. Przestrzeń wokół nich zadrgała. Niczym fala przyboju, wygięta i nagła, rzuciła się w stronę Strzygoni. Błysk rozświetlił ciemność. Wybuchło słońce.
Ognisty krąg pochłonął wszystko. Razem z nim buchnęła fala gorąca. Ryża i młodzik zniknęli w rozbłysku. Kasztanowłosy stracił wzrok. Wyciągnął rękę. W ostatniej chwili przytrzymał się słupa. Nie upadł. Przylgnął ramieniem do belki. W głowie słyszał szum, widział wirujące smugi, barwne korowody rozmazanych sylwetek, wydęte karykaturalnie twarze. Zwymiotował. Usłyszał trzask pękającego drewna. Walił się dach. Skoczył w kierunku sterty słomy. Kiedy zagrzebywał się w ostre źdźbła, przygniótł go ciężar. Jęknął, a potem nie czuł już nic. Nadeszła ciemność.
|
|