...Szelmutowi...
Jest naprawdę pięknie
Upał. Pachnące bajecznie ogrody w centrum zatrutego miasta. Drewniane ławki wokół kamiennej fontanny. Spacerowicze szlachetnie kroczący ścieżką życia w najlepszych ubraniach. Czy ma to jakiekolwiek znaczenie, skoro pod widzialną powłoką rozgrywa się niewidzialna batalia? Na śmierć, bo o życie. Słońce głaszcze mnie po twarzy pocieszając. Ma tajną misję: uśpić moją czujność. Może dziś mu się uda.
Pod kasztanowcem gawędzą dwie kobiety. Ta w słomkowym kapeluszu o rysach przedwojennej aktorki prawdopodobnie skrywa pod nim tętniak wielkości orzecha włoskiego. Jeszcze o nim nie wie. Czasami tylko zaboli ją głowa. Teraz szepcząc coś towarzyszce, dzieli na cząstki pomarańczę. Słońce zamienia krople słodkiego soku w złoto. Złoto cieknie jej po ręce aż po łokieć. Kobieta śmieje się, strząsa płynną słodycz i oblizuje palce. Niespodzianka wisi w powietrzu. Odejdzie w aureoli tajemnicy nieskażonej manipulacjami świata zdrowych. A tak lubiła pomarańcze, powie ktoś potem. Ja też lubię...
Gorące powietrze przesiąka woń miodu, migdałowca i rozgrzanej ziemi. Amatorów przechadzek po raju przybywa. Wiatr od fontanny litościwe przynosi orzeźwiającą wilgoć. Pryszczaty chłopak w zielonkawych spodniach i podkoszulku mruży oczy przed łaskoczącymi kroplami. Skubie plaster na serdecznym palcu lewej dłoni. Wczorajsze ukłucie agrafką otworzyło wrota intruzom. Czuje się świetnie, ale tam wewnątrz ranki już grasują bakterie. Wystarczyło im 15 sekund, żeby złamać szyfr dostępu. A może to początek wirusowego zapalenia. Wirus będzie zżerał tkankę, zajmie się potem kością. Wgryzie się z przykładnością prymusa. Atak nastąpi za godzinę, kiedy jego żywiciel wstanie, by wyjść na spotkanie swojej dziewczyny, uważając się za największego farciarza w klasie i na świecie...
Czuję głód. Ze skórzanej torebki o modnym tego lata kroju wyjmuję kanapkę z soczystym plastrem szynki i pomidorem o przepisowo pomidorowym smaku. Kęs. Organizm pobiera materię. Mieszanka świni, warzywa i wypieczonego ziarna. Zaczyna się... Ślina. Język. Perłowy żwir chrzęści pod butami spacerowiczów. Pokarm wchodzi w zęby, może początki próchnicy, zakażenie krwi, ból prawego jajnika zbudzi mnie nagle w nocy... Słońce chowa się za chmurę. Pogotowie? Błagam, szybko! Ostatni kęs. Słońce wychodzi. Przejeżdżam czubkiem języka po zębach. Właśnie, zęby. Sztuczna szczęka. Wyjąć, wyczyścić, włożyć. "Aaaaaa części zamienne do człowieka, sprzedaż, skup, wymiana, dzwonić wieczorem". Sypię się już teraz. Strzepuję okruchy chleba z kolan. Ludzkość składa się z mniej lub bardziej nieuleczalnych przypadków. Nucony do znudzenia refren szlagieru sprzed 10 lat, irytacja matki upominającej swoje dziecko, żeby nie pakowało do buzi główek peonii, głupie przekomarzania zakochanych, wybuch wojny w republice bananowej, rozdmuchany przez brukowce romans sztucznie lansowanej gwiazdy z kontrowersyjnym politykiem, naprawdę ostatnie wyprzedaże bardzo markowej odzieży.... Zrób głośniej! Jeszcze bardziej! Byle odwrócić uwagę od...
Alejką między krzakami róż sunie wolno kobieta-android z okładki luksusowego pisma dla kobiet. Wygląda zbyt idealnie by być człowiekiem. Ale powleczona organiczną tkanką nie jest niepodatna na szczeźnięcie. Te ostatnie prototypy jeszcze nie są takie doskonałe. Grozi jej ślimaczące zakażenie intymnych miejsc, które zapewne chciałby zwiedzić niejeden kolega z biura. Na pewno fantastycznie opanowała umiejętność nieokazywania bólu. Patrzy na zegarek. Tik tak. Zwiędnie kręgosłup. Będzie potrzebował laski, albo takiego dziwacznego balkonu na kółkach, bo ramię, na którym się opierało, pewnie już dawno uschło wepchnięte siłą w zimnym prosektorium w rękaw granatowej marynarki. Tik tak tik tak. Żylaki. Tik tak. Spuchnięte kostki. Tik tak. Kośćmi skrytymi pod profilowanymi na zajęciach fitness mięśniami i lateksopodobną skórą zajmie się koronczarka zwana osteoporozą. Android kręci szyją, pochwycił moje myśli. "Myślałam, że mój serwis działa bezbłędnie". Zdziwiona? Uciekam wzrokiem w bok i odwracam głowę. Nie zamierzam oglądać załamania tej misternej konstrukcji.
"Czy mogę?" Mechanicznie potwierdzam... Choć w zasadzie bliskość cudzej flory bakteryjnej może zakończyć się dla mnie źle. Podjęłam ryzyko i teraz będę walczyć o przetrwanie. "Jest naprawdę pięknie" słyszę słowa. Co za bzdura! - o, tak, tak... Wymuszony uśmiech. Nie podejmuje konwersacji. Nie muszę nawet patrzeć. Znam ten zapach antymolowych kulek. Starość czuć naftaliną. Siedzi koło mnie. Alarm! O, tu na przegubie, nawet kiedy nie zginam ręki, już lekko marszczy mi się skóra. Tak w ogóle pewnego dnia zdradzi mnie brodawka ukryta sprytnie w zgięciu pod ramieniem. I to właśnie w momencie, kiedy zdobędę puchar świata. Lekarz z nieokreślonym wyrazem twarzy znaczonej 48-godzinnym dyżurem oświadczy mi pewnego dnia po prostu: - Tak... niestety... to zdarza się rzadko, mogłaby pani grać w totolotka. Medycyna jest bezsilna... .tak, tak.
Po co siłownie, witaminy w tęczowych drażetkach połykane jak komunia św., balsamy ujędrniające, rajstopy wyszczuplające, ketokonazol i zapobiegające wypadaniu włosów szampony. Na nic. Już się zaczęło, proszę państwa! Już gdzieś w moim mózgu czai się Alzhaimer. Najmłodsza jego ofiara siedzi na ławce w Europie Środkowo-Wschodniej! Nie pomoże hipochondryczne badanie krwi i innych płynów. Laborantka, która ma zgłębić tajemnice poziomu glukozy, bilirubiny, białych ciałek i wytropić Obcego, jest młoda i niedoświadczona. Zatrudnili ją tydzień temu. Popełnia błąd. Padło na mnie! Zaczynam powoli zapominać... Ślinię się, kiwam ... Dziennikarka popołudniówki rezygnuje z przeprowadzenia ze mną wywiadu pt. najstarsza mieszkanka naszego miasta... Nawet nie wiem jak się nazywam.
I także tę kwitnącą oazę w środku metropolii trawi rozkład. Pod drzewem mrówki łażą po zdechłym wróblu. Błąd w scenografii. Nie czuję wzruszenia. "Tak musi być" powtarza się jak na "na zdrowie" w takich chwilach, wzdychając z udawanym zrozumieniem. Kwiatowe rabatki pachną zawzięcie. Wreszcie zrozumiały. Muszą się spieszyć. Pąki eksplodują, produkcja kształtów, woni i barw w toku. Za kilka miesięcy przyroda zestarzeje się i umrze. I tak gnijący człowiek wygląda zdecydowanie gorzej niż gnijący liść.
O właśnie, może odrodzić się na nowo...? Przesiąść się do lepszego modelu. Teraz w mym ciele siedzi prawdopodobnie kolejne tysiąc ileś tam wcielenie mnie samej, nie pamiętając jednak poprzednich perypetii sprzed dwóch tysięcy lat. Ćwiczenia oddechowe, kadzidełka i kotlety wegetariańskie, medytacje.... Całe to gadanie o reinkarnacji to lipa. Nie martwię się o duszę. Ta spryciara jest nieśmiertelna. Zamierzam podjąć zdecydowane działanie: wyssać soki, esencje i zawiesiny psujące mnie od środka, zanim ciało zacznie ślimaczyć się, śmierdzieć, rozpulchniać się, próchniczeć, ropieć, lepić i zatraci kontury. Wypełnię to jakąś substancją o zapachu proszku do prania, sterylnie, wiecznie... Słońce cierpliwie liże mnie po twarzy. No dobrze, dobrze, przeprosiny przyjęte.
Jest chyba grubo po południu. Róże i irysy staczają pojedynek na zapachy. Cudownie ciężkawa woń penetruje nozdrza, siada miękko na ramionach jak rajski ptak, wnika we włosy, skórę... Konserwuje przyjemność. Przymykam oczy. Ta chwila jest po prostu słodka. Chciałabym ją utrwalić w bursztynie jak komara z ery eoceńskiej. Niektóre po śmierci warte tysiące dolarów są sławniejsze od laureatów nagrody takiego a takiego. Ja w bursztynie, właśnie teraz.... Róże górą. Jeszcze długo nikt nie śmie ściąć im główek. Cholera, jest naprawdę pięknie.
Wstaję i idę żwirową ścieżką. Mijam nie wykryty jeszcze przypadek nowotworu kości, zakażenie limfy, 157 stronę suplementu encyklopedii medycyny. Pogrom trwa. Sama jestem nosicielką jakiegoś fatum. Dopadnie mnie jutro albo za 50 lat. Przechodzę przez metalową bramę. Mijam sprzedawcę tanich baloników i pańskiej skorki, matkę z dzieckiem na wózku co to zbieram-na-operację-dla-syna-chorego-na-białaczkę-pomóżcie-dziękuję-bóg-zapłać... Ucieczka przed śmiercią to pełnoetatowa praca. Idę drzewiastą aleją wzdłuż ulicy. Tętno miasta, moje tętno. A więc dobra wiadomość: żyję! I po raz setny przyrzekam zająć się sobą. Na niebie dostrzegam wybuchające fajerwerki i samolot ciągnący za sobą napis z moim imieniem. Parking. Moje auto. Wsiadam. Zapalam silnik. Włączam muzykę. Uśmiecham się na widok wetkniętych za wycieraczkę wizytówek burdeli reklamowanych przez niewiarygodnie biuściaste wyrobniczki sexu. Może jednak za 50 lat.... I nagle widzę. Martwe muszki na przedniej szybie.
Ona
Siedział nerwowo ruszając nogą. Ona zaraz przyjdzie. Niepokój zaczynał już powoli igrać z jego żołądkiem. Czy dobrze wyglądam? Uważnie przyjrzał się własnemu odbiciu w lustrze. Generalnie nie mizdrzył się, nie gapił na własną gębę. Była ani ładna ani brzydka... Nie poprawiał tak starannie włosów, ubrania. No, tylko wtedy, wyłącznie wtedy, kiedy miał się z Nią spotkać. Znów lustro. Chciał się Jej podobać. Bardzo.
Wczoraj była kapryśna. Nie zachwycała się tym, co mówił, ani jak żartował, ani jak patrzył na Nią, a on jak zawsze chciał na Niej zrobić wrażenie. Zacisnął usta. Wzruszył ramionami. Westchnął. Potarł palcami podbródek. Pewnie nie miała humoru, przecież wiedział, że była zmienna...
Spotykali się już od roku. Wieczór. Kochał tę porę. Wtedy... Cholera, ile to jeszcze może potrwać? Zerknął na zegarek. No, jeszcze trochę. Sekundy, jedna za drugą. To uczucie tuż przed... Puls zaczyna przyśpieszać. Wypieki. Gorąco. Wirówka w głowie. Spokojnie, spokojnie... Za każdym razem reaguje jak gówniarz... No więc, spotykali się wieczorem. Gdy pojawiał się, Ona już czekała. Zżerały go nerwy, ale zawsze instynktownie wiedział co zrobić, powiedzieć. Był dla Niej. Gotów zrobić z siebie kretyna, błazna, małpę, żeby Ją rozbawić. Wmówić sobie największe winy i grzechy tego świata, żeby Ją zaszokować. Tydzień temu wzruszył Ją. Udało się! Widział w oczach łzy i to wyczekiwanie: co dalej, co dalej. To była niesamowita rozmowa... Nie, nie, w zasadzie monolog. A on, kiedy widzi Ją taką, taką tylko "jego", może mówić jak najęty. To go nakręca. Lubił, kiedy czasem z zachwytu klaskała w ręce, pragnął Jej oczu wpatrzonych w niego. No jasne, był też trochę egoistą. Był zazdrosny, kiedy zwracała uwagę na innych. Najchętniej te źrenice przykułby do siebie na zawsze. Wiedział, że wielu zabiega o Jej względy. Czasem wątpił, czy czuje coś do niego prócz zwykłej sympatii.
Zamknął oczy, przypomniał sobie pierwsze spotkanie. On i Ona. Nie miał dla Niej nawet kwiatów. Nie znał, nie wiedział jak to będzie. Pamięta: język kleił mu się do podniebienia, w rękach delirka. Tak chyba czuł się Ludwik XVI idąc na gilotynę. O rany, ale porównanie! Kumpel życzliwie poklepał go po ramieniu - daj spokój, facet, nie przeżywaj tego tak. Szedł niepewnie. Była, czekała. Zawsze w tym samym miejscu. Mieli takie swoje, tylko i wyłącznie dla siebie. Panował półmrok. Teraz albo nigdy. Badała go spojrzeniem jakby mówiła: no dalej, na co czekasz. Sama była raczej bierna, milczała zaciekawiona. Pocierał przez chwilę spocone dłonie o spodnie... Zamarł z przerażenia... Zapomniał, co miał powiedzieć, a w głowie siedziało mu jedno: Ona przejrzy cię na wylot, oceni, nie oszukasz Jej, jeśli nie będziesz szczery. Zaczął mówić... Jakoś poszło, był nawet z siebie zadowolony. Spodobali się sobie.
Skomplikowała mu życie. Wzrokiem teraz uciekł w okno, zamyślił się. Czyjaś twarz stanęła mu przed oczami. Już tej twarzy - ostatnio coraz bardziej smutnej - nie ma. A przecież Ona nie dbała o to, co ich nie dotyczyło. Każda inna przegrywała z Nią. Wtedy poczuł bardzo wyraźnie, że są sobie przeznaczeni, że nie może bez Niej żyć, że stała się jego krwiobiegiem. Jeśli Ją utraci, to...
Znowu zerknął na zegarek. Boże, to właściwie już... Czas przyspieszył nagle, mimo że wskazówka mozolnie wspinała się po tarczy. Lustro. Dlaczego facetów używających odrobiny pudru podejrzewa się o bycie ciotą? Uśmiechnął się do siebie. Wyobraził sobie jak już na niego czeka. Tam. Jeszcze trzy minuty. Pora się ruszyć! Podniósł się. Serce wpadło w galop. Miał je już chyba w gardle. Wyprostował się. Głośno westchnął. Próba skupienia. Wygładził marynarkę. Rzucił okiem ostatni raz na swoje odbicie. Przeczesał palcami włosy. Dobra, może być. Metaliczny smak w ustach... Oblizał wargi. Drzwi. Otworzył. Zamknął za sobą.
Potem szedł długim korytarzem, 6 stopni do góry, prosto, 2 w dół, na lewo, jeszcze trochę, parę metrów....Serce stop! Jest! Wyszedł, zalało go światło. Ona już czekała. Ona... Jego Publiczność.
Zachęta
Spotkała go na jakiejś wystawie sztuki bardzo współczesnej, gdzie wszyscy zachowują się jakby pojmowali o co chodzi w nie potrzebujących już ram rysunkach, złożonych z kółek, kresek i jaskrawych plam wyglądających jak splunięcie żula. Tylko oni nie udają znawców przedmiotu, przekonując się, że ta wystawa to pomyłka estetyczna. Wychodzą z sali w tym samym momencie, schodzą ze schodów, patrzą na siebie, wymiana uśmiechów. - Co za badziewie. - Tak, bez sensu... - ... powinni im kazać za karę namalować bitwę pod Grunwaldem. - Proponuję od razu szafot. Śmiech. A potem niezręczna chwila, o czym dalej rozmawiać i czy w ogóle... - Wiem, odprowadzę Cię na koniec świata, pewnie tam mieszkasz - słyszy z jego ust. Mieszka w sumie niedaleko, w odrapanej kamienicy, dzielnica też nie za piękna... Czar zaczyna działać. Zapomina, że właściwie nie przepada za facetami o jasnych włosach. Tak w ogóle to kogoś jej przypomina. Włóczą się po wyludnionych ulicach śpiącego miasta, by rozstać się długim pocałunkiem koło 5 rano. Zwyczajna wymiana telefonów wydaje się zbyt oczywista, więc... On: Znajdę Cię, i odgarnia jej włosy z twarzy. Ona: Jeśli tylko..., i dotyka jego dłoni swoją. Z nieba spada Ikar. Ich miłość - bo to jest właśnie to poszukiwane uczucie - stopiła wosk, którym - jak mu się naiwnie wydawało - starannie zlepił pióra skrzydeł. Nawet nie zauważają, gdy wpada do rzeki... Po trzech dniach jadą metrem w tym samym kierunku. Takie sytuacje popularnie zwie się przypadkiem. On: To coś znaczy. Ona: na pewno... Od tego momentu nie ma już dla nich rzeczy niemożliwych. Zdobywają ośmiotysięcznik, kręcą amatorską kamerą film doprowadzający do orgazmu zarówno wymagających krytyków, jak i widownię. Hodują pełnej krwi szlachetnej araby. Jadą na południe Francji, by żywiąc się widokiem lazurowego morza, świeżym chlebem i młodym winem, pozwalać gwiazdom spadać na swoje głowy. Są jak para z "Natural born killers", albo jak Bonnie i Clyde - nie-do-skopiowania. Kiedy idą, trzymając się za ręce, mijające ich kobiety zastanawiają się, dlaczego nie zasypiają u jego boku. Po niej ślizgają się oczy facetów próbujących bezskutecznie złowić jej uwagę w sieć swoich wdzięków. Nad ich głowami aureola, pod stopami - drżąca ze wzruszenia ziemia, dozgonnie wdzięczna, że może ich nosić. Nie grozi im starość, ból ani konwenanse.
Późne popołudnie. Są blisko. Za cicho. Ona opiera się na łokciu i widzi jak zwykle własne odbicie w jego oczach. Zdecydowanie za cicho... Zna mapę jego twarzy, teraz wodzi jeszcze po niej palcem jakby upewniając się, że zapamiętała ją dobrze. Milczą. No tak... Spisek w raju. To chyba już... Zsuwa z siebie jego czarną skórę, podnosi się bez słowa i wychodzi. Tłum. "Nienawidzę wystaw sztuki współczesnej" - myśli, zaciska pięści błagając, aby nierówna szachownica chodnika rozstąpiła się wreszcie... Szybkie kroki, odwraca się dokładnie w momencie, kiedy czuje silny uścisk na ramieniu. Wszędzie poznałaby te dłonie. Anioł stróż szepcze jej do ucha: A nie mówiłem.... "Przecież wiedziałam" - odpowiada bezgłośnie. Tej nocy... Chociaż nie, nie, zaraz .... Inaczej, super gdyby po raz pierwszy spotkała go w... "Oj sorry. Hej, uważaj!" Ocknęła się nagle, mrugając nieprzytomnie powiekami. Ktoś ją potrącił, sprowadzając gwałtownie na ziemię. Resztka wina zalała bluzkę. Fuck! Syknęła. Blondyn w skórze nadal pochłonięty był rozmową, odbezpieczając kolejny browar... Patrzyła na niego jeszcze jakiś czas, przytomniejąc powoli i niedbale pocierając palcami powiększającą się plamę. Gotowa była założyć się, że on nigdy nie dowie się o jej istnieniu. Zresztą w tym rozbawionym tłumie... Ty marzycielko, ty idiotko, ty... Ktoś litościwie zmienił płytę. "Trzeba będzie stąd spadać" - pomyślała, zmuszając język i ślinianki do spłukania goryczy w ustach podobnie, jak zaczął to robić z ulicznym kurzem deszcz za oknem i ruszyła ku wyjściu, nie żegnając się z nikim.
###
...siedział zakamuflowany pod ścianą w zbyt szarej bluzie i o zbyt przeciętnej twarzy, by być zauważonym. W ciągu może godziny poślubił ją, spłodził z nią dzieci i żył spokojnie w wielkim domu, patrząc jak ona starzeje się razem z nim. Zwyczajne, ale podobało mu się. Fajna dziewczyna. Po prostu chciałby ją kiedyś dobrze poznać. Co z tego... Gapiła się uparcie na gościa o twarzy znanego muzyka rockowego. Prawie jej przed chwilą ktoś nie przewrócił. Heh, wygląda teraz jak zraniona! Dobrze, że zmienili muzę. Nie trawił jazzu. "No, ale i tak chyba już pójdę, nic tu po mnie" pomyślał, odstawiając butelkę z niedopitym trunkiem i podnosząc się z sofy.
Rozpadało się na dobre.