Magazyn ESENSJA nr 6 (XVIII)
czerwiec-lipiec 2002




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

Dominik Herman
  [GW] Płytoteka kinomana :  Atak klonów

        "Star Wars Episode II: Attack Of The Clones - Original Motion Picture Soundtrack"

Zawartość ekstraktu: 80%
'Star Wars Episode II: Attack Of The Clones - Original Motion Picture Soundtrack'
'Star Wars Episode II: Attack Of The Clones - Original Motion Picture Soundtrack'
Zachwyt. Oczekiwanie. Nadzieja. Przekonanie, że mający mieć premierę dopiero za miesiąc "Atak klonów" będzie tym nowym epizodem Gwiezdnych wojen, na który czekałem odkąd okazało się, że "Mroczne widmo" jest filmem zrealizowanym technicznie bez zarzutu, jednak na ekranie pozornie pozbawionym szerszego zamysłu, koncepcji spajającej kolejne wyświetlane sceny. Takie myśli nie były napędzane przez cztery coraz bardziej intrygujące zwiastuny zapowiadanego filmu Lucasa. Nie były to również internetowe ploteczki, przecieki, ani w końcu scenariusz dostępny w sieci na kilka tygodni przed majową premierą. Wiarę w świeżo ożywione gwiezdnowojenne uniwersum rozbudził John Williams ze swoimi nowymi kompozycjami, które - czyżby znak czasów? - pojawiły się w globalnej sieci właśnie na cztery tygodnie przed premierą filmu. Kiedy w końcu w moje ręce trafiła jeszcze ciepła płyta z muzyką i kiedy obejrzałem w kinie "Atak klonów", nadszedł czas na refleksję.

Muzyka do "Gwiezdnych wojen" z 1977 roku wzbudziła zachwyt i została słusznie nagrodzona złotym posążkiem z kilku powodów. John Williams umiejętnie dopasował wagnerowską technikę motywu przewodniego (czyli tematu muzycznego jednoznacznie skojarzonego z postacią, miejscem lub wydarzeniem) do przełomowego z wielu względów - również tego kompozycyjnego - kosmicznego widowiska. Leitmotif pozwolił twórcy odpowiednio kontrolować - żeby nie użyć właściwszego określenia: manipulować - emocjami widzów. O sile przemyślanego muzycznego przekazu widownia miała się przekonać dwa lata wcześniej podczas seansu "Szczęk" Spielberga. Tam dość prosty, ale niezwykle niepokojący temat napisany przez Williamsa, zwiastował i podkreślał obecność głównego czarnego charakteru, ludożerczego rekina - chociaż jego samego prawie w ogóle nie widać w filmie przez pierwszą godzinę! O ile jednak w "Szczękach" leitmotif był mało skomplikowanym pomysłem, o tyle już w "Gwiezdnych wojnach" urasta do rangi wyszukanej - a przez to pochłaniającej - sztuki.

Własnego tematu muzycznego doczekali się wszyscy główni bohaterzy kosmicznego spektaklu. Lekkość tematu młodego Skywalkera stykała się z mistycyzmem wybrzmiewającym na sali kinowej, kiedy na ekranie pojawia się Alec Guinness. Swingujące utwory z kantyny na Mos Eisley kontrastowały z mechaniczną muzyką różnych zakamarków Gwiazdy Śmierci. I w końcu awanturnicze, ilustujące poświęcenie i odwagę brzmienia wydawane przez orkiestrę symfoniczną w scenie, gdy Luke niszczy ten przytułek galaktycznego zła, płynnie przechodziły w patos, wyniosłość końcowej ceremonii dla zwycięzców. Muzyka Williamsa nie dość, że definiowała sposób emocjonalnego odbioru każdej ze scen, była perfekcyjną ilustracją i dopełnieniem obrazu, to jeszcze pojedyncze fragmenty tematów, wysłuchiwane już po seansie, rozbudzały wyobraźnię i pozwalały na ponowne przeżycie filmu - już poza salą kinową.

Motywów przewodnich w "Gwiezdnych wojnach" było nieco więcej, jednak własnej ilustracji muzycznej nie doczekał się w epizodzie czwartym pozostający mimo wszystko na drugim planie, w cieniu Petera Cushinga, Darth Vader. "Imperium kontratakuje", również ilustrowane kompozycjami Williamsa, naprawiło ten błąd. Ponownie, określenie "naprawiło" nie będzie tutaj całkowicie sprawiedliwe. Skoro pozwoliłem sobie nazwać muzykę w "Gwiezdnych wojnach" sztuką, to wkład kompozytora w epizod piąty jest już mistrzostwem. Tematy napisane dla poprzedniego filmu, po seansie "Imperium kontratakuje" wydają się pozostawać w stanie surowym, niepełne i nieoszlifowane. Są jakby przymiarką do tego, co udało się Williamsowi osiągnąć w 1980 roku. Wystarczy zestawić tę wspomnianą końcową walkę z "Gwiezdnych wojen" z początkową bitwą w śniegu Hoth, żeby uzmysłowić sobie różnorodność i bogactwo nowych pomysłów muzycznych Williamsa. A to przecież dopiero początek filmu! Jednak już na samym starcie kompozytor wprowadza nowość najważniejszą - jak się później okaże - dla całej sagi, która w gruncie rzeczy nie jest opowieścią o przygodach Hana i Luke'a, ale o życiu i przemianie Anakina Skywalkera w Dartha Vadera. Tą nowością jest brakujący marsz imperialny - temat przewodni mrocznego pana Sith.

Mając tak doskonałą kompozycję, Williams nie osiada na laurach. Marsz imperialny przewija się przez całe "Imperium kontratakuje", jednak proste powtórzenia tego samego fragmentu partytury nie pozwoliłoby mi nazwać tej muzyki mianem mistrzowskiej. Nie ma chyba w filmie dwóch scen, w których marsz ten grany byłby w sposób identyczny. Za każdym razem pojawia się jakaś modyfikacja. Mamy więc wersje wolniejszą i bardziej dramatyczną. Mamy wersje grane przez różne sekcje orkiestry symfonicznej. Mamy krótką, niemal ulotną wstawkę w najbardziej emocjonującym fragmencie muzycznym w całym filmie - podczas gdy Sokół Millennium ucieka z Bespin i Vader kontaktuje się telepatycznie ze swoim synem. Prawdziwe mistrzostwo.

Oczywiście marsz imperialny nie jest jedyną nowością w "Imperium kontratakuje". Do grona świeżych tematów trzeba zaliczyć jeszcze bardziej mistyczną, nastrojową aranżację tematu Mocy, przypisaną Yodzie, temat miłosny Hana i Lei, czy ciekawe muzyczne klimaty z okolic Bespin. Ta olbrzmia różnorodność i jednocześnie perfekcyjne dopasowanie do najlepszego epizodu Gwiezdnej Sagi, sprawiają, że muzyka Williamsa do "Imperium kontratakuje" jest zdecydowanie i bezapelacyjnie najlepszym osiągnięciem w całej filmowej twórczości kompozytora.

Piszę o tym nieprzypadkowo. Okazało się, że "Atak klonów", który miał być dla nowej trylogii tym, czym dla starej było "Imperium kontratakuje", nie zagraża pozycji filmu z 1980 roku - ani w sensie muzycznym, ani tym bardziej w sensie fabularnym. Nie zagraża - co nie znaczy, że w odniesieniu do "Mrocznego widma" nie spełnia podobnej roli, jaką opisałem w relacji E4-E5.

"Mroczne widmo" było projektem niezwykle ryzykownym, fabularnie i muzycznie. Oto po kilkunastu latach twórcy mieli do opowiedzenia historię, która w ciągu trzydziestu filmowych lat przeobrazi się w to, co mogliśmy oglądać w oryginalnej trylogii. Ryzyko było tym większe, że starsze filmy Lucasa od dawna nosiły miano kultowych, a ludzie, którzy nadali sadze ten tytuł dorośli i zmieniły się ich oczekiwania. Lucas (nie wnikając w jego zdolności reżyserskie i pisarskie) chcąc stworzyć coś nowego, musiał naruszyć świętość. Przed podobnym zadaniem stanął John Williams, którego kompetencje nie budzą jednak żadnych wątpliwości. Problemem było to, że bohaterów "Gwiezdnych wojen" w "Mrocznym widmie" jeszcze po prostu nie było, złowrogi Darth Vader był zaledwie kilkuletnim chłopcem, a cała Galaktyka wyglądała zupełnie inaczej. "Mroczne widmo" było wyzwaniem, polem do popisu, dowiedzenia swoich umiejętności, ale równocześnie do narzekań twardogłowych fanatyków, którzy w sumie mogli spodziewać się czegoś innego.

Williams wybrnął z powierzonego zadania umiejętnie. Muzyka w epizodzie pierwszym jest bardziej wyważona i stonowana niż w awanturniczym epizodzie czwartym, ma przy tym to samo tchnienie świeżości, odkrywania nowych obszarów rozległej Galaktyki. Kompozycje napisane przez Williamsa zogniskowane są wokół dwóch całkowicie nowych tematów: motywu młodego Anakina Skywalkera, w którym bardzo delikatnie zarysowane zostały nutki marszu imperialnego, oraz koncertowego utworu "Duel Of The Fates", który w filmie przetwarzany jest na potrzeby pojedynku rycerzy Jedi z Darthem Maulem. Oczywiście, jak to u Williamsa, występuje całkiem sporo motywów pobocznych, związanych z epizodycznymi wydarzeniami na Tatooine i Naboo oraz kluczowymi scenami na obu tych planetach: wyścigiem ścigaczy i finałową walką.

Trochę niepokoju wniosły do muzyki z "Mrocznego widma" krążące plotki. Otóż ukończone przez Williamsa kompozycje do finału, rozgrywającego się aż w trzech miejscach (pojedynek Jedi-Sith, pojedynek w kosmosie i walki na Naboo), wskutek montażu usuwającego część scen, przede wszystkim z kosmosu i kładącego nacisk na pojedynek na miecze, zostały mocno przemontowane i w ten sposób pozbawione właściwej kompozytorowi harmonii i ładu. Faktycznie - muzyka odsłuchiwana poza filmem z płyt "Ultimate Edition" (zawierających poszczególne fragmenty muzyczne ułożone chronologicznie, tak jak w filmie) szczególnie na drugiej płycie brzmi jakby została niewprawioną ręką zburzona i następnie bez głębszej logiki z powrotem poukładana w całość.

Niestety, podobne posunięcia montażowe dotknęły także i "Ataku klonów". Co gorsza w nowym epizodzie te nieumiejętne przeróbki poszły na tyle daleko, że w niektórych scenach dzieło Williamsa, jedno z najlepszych od czasów "Imperium kontratakuje", zostało zaprzepaszczone. O kontrowersjach i wątpliwościach można przeczytać aż w dwóch miejscach. Pierwszy adres (http://jwfan.net/modules.php?op=modload&name=News&file=article&sid=57&mode=thread&order=0&thold=0) zawiera dokładną analizę motywów muzycznych z filmu, pod drugim (http://www.filmscoremonthly.com/articles/2002/13_May---Star_Wars_Episode_2_Attack_of_the_Kaplans.asp) znajdują się ostre, ale precyzyjnie sformułowane zarzuty pod adresem producentów z odpowiednim komentarzem o poczynionych modyfikacjach. Ale po kolei.

Nie jest tajemnicą, że praca nad "Atakiem klonów" była dla Williamsa najtrudniejszym zadaniem z dotychczas zrealizowanych epizodów sagi - z dość prostego powodu. Film nie był jeszcze ostatecznie zmontowany, nie były także ukończone efekty specjalne w istotnej mierze budujące warstwę wizualną "Ataku klonów". Kompozytor musiał więc pracować mając za podstawę nie obraz, do którego można precyzyjnie dopasować muzykę, lecz scenariusz, dający jedynie zarys emocji. Oczywiście, dla twórcy klasy Williamsa nie jest to żadną przeszkodą i niech najlepszym dowodem będzie "Szeregowiec Ryan", do którego znakomita, aczkolwiek pozostająca nieco poza typowym stylem mistrza, muzyka powstała "obok" samego filmu. Williams zilustrował spektakularną bitwę na Geonosis oryginalnym podkładem muzycznym, chociaż trudno będzie znaleźć na to oficjalne potwierdzenie, inne od około czterominutowego fragmentu jednej ze ścieżek z płyty. Z jego prawdopodobnego dzieła w filmie pozostało niewiele, żeby nie powiedzieć wprost - nic. Wielominutowa sekwencja została uzupełniona szeregiem poskładanych fragmentów muzyki wyciągniętej przede wszystkim jeszcze z "Mrocznego widma", ale nie tylko. Ze szczegółami, tutaj zbędnymi, można zapoznać się pod pierwszym z powyższych adresów.

Oczywiście, można wysnuć odmienny wniosek, że Williams po prostu nie ukończył partytury dla najbardziej kluczowej sekwencji filmu. Jednak taka hipoteza wydaje się mało prawdopodobna, jeżeli wziąć pod uwagę cięcia montażowe pamiętne z "Mrocznego widma" i wspomnieć o podobnych praktykach zastosowanych w innych scenach "Ataku klonów". Pomimo ukończonego tematu muzycznego (nawiasem mówiąc bardzo dobrego) dla sceny na taśmie montażowej na Geonosis, w filmie wzięto zaledwie początek i koniec tego utworu, natomiast w środku umieszczono fragmenty innych kompozycji napisanych dla "Ataku klonów" i wydanych później na płycie! Modyfikacja została poczyniona z powodu dodania do sekwencji kilku ujęć. Ale pytanie pozostaje otwarte: dlaczego porzucono naprawdę udany temat muzyczny? Mniejsze zmiany dotknęły również kolejnej, zupełnie oryginalnej kompozycji, słyszanej w scenach pościgu po Coruscant. Milczeniem pominę fakt wycięcia z filmu fragmentu muzycznego finału Williamsa.

ciąg dalszy na następnej stronie

poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

82
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.