 |  | 'Star Wars Episode II: Attack Of The Clones - Original Motion Picture Soundtrack' |
Zachwyt. Oczekiwanie. Nadzieja. Przekonanie, że mający mieć premierę
dopiero za miesiąc "Atak klonów" będzie tym nowym epizodem Gwiezdnych
wojen, na który czekałem odkąd okazało się, że "Mroczne widmo" jest filmem
zrealizowanym technicznie bez zarzutu, jednak na ekranie pozornie
pozbawionym szerszego zamysłu, koncepcji spajającej kolejne wyświetlane
sceny. Takie myśli nie były napędzane przez cztery coraz bardziej
intrygujące zwiastuny zapowiadanego filmu Lucasa. Nie były to również
internetowe ploteczki, przecieki, ani w końcu scenariusz dostępny w sieci
na kilka tygodni przed majową premierą. Wiarę w świeżo ożywione
gwiezdnowojenne uniwersum rozbudził John Williams ze swoimi nowymi
kompozycjami, które - czyżby znak czasów? - pojawiły się w globalnej sieci
właśnie na cztery tygodnie przed premierą filmu. Kiedy w końcu w moje ręce trafiła
jeszcze ciepła płyta z muzyką i kiedy obejrzałem w kinie "Atak klonów",
nadszedł czas na refleksję.
Muzyka do "Gwiezdnych wojen" z 1977 roku wzbudziła zachwyt i została
słusznie nagrodzona złotym posążkiem z kilku powodów. John Williams
umiejętnie dopasował wagnerowską technikę motywu przewodniego (czyli
tematu muzycznego jednoznacznie skojarzonego z postacią, miejscem lub
wydarzeniem) do przełomowego z wielu względów - również tego
kompozycyjnego - kosmicznego widowiska. Leitmotif pozwolił twórcy
odpowiednio kontrolować - żeby nie użyć właściwszego określenia:
manipulować - emocjami widzów. O sile przemyślanego muzycznego przekazu
widownia miała się przekonać dwa lata wcześniej podczas seansu "Szczęk"
Spielberga. Tam dość prosty, ale niezwykle niepokojący temat napisany
przez Williamsa, zwiastował i podkreślał obecność głównego czarnego
charakteru, ludożerczego rekina - chociaż jego samego prawie w ogóle nie
widać w filmie przez pierwszą godzinę! O ile jednak w "Szczękach"
leitmotif był mało skomplikowanym pomysłem, o tyle już w "Gwiezdnych
wojnach" urasta do rangi wyszukanej - a przez to pochłaniającej - sztuki.
Własnego tematu muzycznego doczekali się wszyscy główni bohaterzy kosmicznego
spektaklu. Lekkość tematu młodego Skywalkera stykała się z mistycyzmem
wybrzmiewającym na sali kinowej, kiedy na ekranie pojawia się Alec
Guinness. Swingujące utwory z kantyny na Mos Eisley kontrastowały z
mechaniczną muzyką różnych zakamarków Gwiazdy Śmierci. I w końcu
awanturnicze, ilustujące poświęcenie i odwagę brzmienia wydawane przez
orkiestrę symfoniczną w scenie, gdy Luke niszczy ten przytułek
galaktycznego zła, płynnie przechodziły w patos, wyniosłość końcowej
ceremonii dla zwycięzców. Muzyka Williamsa nie dość, że definiowała sposób
emocjonalnego odbioru każdej ze scen, była perfekcyjną ilustracją i
dopełnieniem obrazu, to jeszcze pojedyncze fragmenty tematów, wysłuchiwane
już po seansie, rozbudzały wyobraźnię i pozwalały na ponowne przeżycie
filmu - już poza salą kinową.
Motywów przewodnich w "Gwiezdnych wojnach" było nieco więcej, jednak
własnej ilustracji muzycznej nie doczekał się w epizodzie czwartym
pozostający mimo wszystko na drugim planie, w cieniu Petera Cushinga,
Darth Vader. "Imperium kontratakuje", również ilustrowane kompozycjami
Williamsa, naprawiło ten błąd. Ponownie, określenie "naprawiło" nie będzie
tutaj całkowicie sprawiedliwe. Skoro pozwoliłem sobie nazwać muzykę w
"Gwiezdnych wojnach" sztuką, to wkład kompozytora w epizod piąty jest już
mistrzostwem. Tematy napisane dla poprzedniego filmu, po seansie "Imperium
kontratakuje" wydają się pozostawać w stanie surowym, niepełne i
nieoszlifowane. Są jakby przymiarką do tego, co udało się Williamsowi
osiągnąć w 1980 roku. Wystarczy zestawić tę wspomnianą końcową walkę z
"Gwiezdnych wojen" z początkową bitwą w śniegu Hoth, żeby uzmysłowić sobie
różnorodność i bogactwo nowych pomysłów muzycznych Williamsa. A to
przecież dopiero początek filmu! Jednak już na samym starcie kompozytor
wprowadza nowość najważniejszą - jak się później okaże - dla całej sagi,
która w gruncie rzeczy nie jest opowieścią o przygodach Hana i Luke'a, ale
o życiu i przemianie Anakina Skywalkera w Dartha Vadera. Tą nowością jest
brakujący marsz imperialny - temat przewodni mrocznego pana Sith.
Mając tak doskonałą kompozycję, Williams nie osiada na laurach. Marsz
imperialny przewija się przez całe "Imperium kontratakuje", jednak proste
powtórzenia tego samego fragmentu partytury nie pozwoliłoby mi nazwać tej
muzyki mianem mistrzowskiej. Nie ma chyba w filmie dwóch scen, w których
marsz ten grany byłby w sposób identyczny. Za każdym razem pojawia się
jakaś modyfikacja. Mamy więc wersje wolniejszą i bardziej dramatyczną.
Mamy wersje grane przez różne sekcje orkiestry symfonicznej. Mamy krótką,
niemal ulotną wstawkę w najbardziej emocjonującym fragmencie muzycznym w
całym filmie - podczas gdy Sokół Millennium ucieka z Bespin i Vader
kontaktuje się telepatycznie ze swoim synem. Prawdziwe mistrzostwo.
Oczywiście marsz imperialny nie jest jedyną nowością w "Imperium
kontratakuje". Do grona świeżych tematów trzeba zaliczyć jeszcze
bardziej mistyczną, nastrojową aranżację tematu Mocy, przypisaną
Yodzie, temat miłosny Hana i Lei, czy ciekawe muzyczne klimaty z okolic
Bespin. Ta olbrzmia różnorodność i jednocześnie perfekcyjne dopasowanie do
najlepszego epizodu Gwiezdnej Sagi, sprawiają, że muzyka Williamsa do
"Imperium kontratakuje" jest zdecydowanie i bezapelacyjnie najlepszym
osiągnięciem w całej filmowej twórczości kompozytora.
Piszę o tym nieprzypadkowo. Okazało się, że "Atak klonów", który miał być dla nowej
trylogii tym, czym dla starej było "Imperium kontratakuje", nie zagraża
pozycji filmu z 1980 roku - ani w sensie muzycznym, ani tym bardziej w
sensie fabularnym. Nie zagraża - co nie znaczy, że w odniesieniu do
"Mrocznego widma" nie spełnia podobnej roli, jaką opisałem w relacji
E4-E5.
"Mroczne widmo" było projektem niezwykle ryzykownym, fabularnie i
muzycznie. Oto po kilkunastu latach twórcy mieli do opowiedzenia historię,
która w ciągu trzydziestu filmowych lat przeobrazi się w to, co mogliśmy
oglądać w oryginalnej trylogii. Ryzyko było tym większe, że starsze filmy
Lucasa od dawna nosiły miano kultowych, a ludzie, którzy nadali sadze ten
tytuł dorośli i zmieniły się ich oczekiwania. Lucas (nie wnikając w jego
zdolności reżyserskie i pisarskie) chcąc stworzyć coś nowego, musiał
naruszyć świętość. Przed podobnym zadaniem stanął John Williams, którego
kompetencje nie budzą jednak żadnych wątpliwości. Problemem było to, że
bohaterów "Gwiezdnych wojen" w "Mrocznym widmie" jeszcze po prostu nie
było, złowrogi Darth Vader był zaledwie kilkuletnim chłopcem, a cała
Galaktyka wyglądała zupełnie inaczej. "Mroczne widmo" było wyzwaniem,
polem do popisu, dowiedzenia swoich umiejętności, ale równocześnie do
narzekań twardogłowych fanatyków, którzy w sumie mogli spodziewać się
czegoś innego.
Williams wybrnął z powierzonego zadania umiejętnie. Muzyka w epizodzie
pierwszym jest bardziej wyważona i stonowana niż w awanturniczym epizodzie
czwartym, ma przy tym to samo tchnienie świeżości, odkrywania nowych
obszarów rozległej Galaktyki. Kompozycje napisane przez Williamsa
zogniskowane są wokół dwóch całkowicie nowych tematów: motywu młodego
Anakina Skywalkera, w którym bardzo delikatnie zarysowane zostały nutki
marszu imperialnego, oraz koncertowego utworu "Duel Of The Fates", który w
filmie przetwarzany jest na potrzeby pojedynku rycerzy Jedi z Darthem
Maulem. Oczywiście, jak to u Williamsa, występuje całkiem sporo motywów
pobocznych, związanych z epizodycznymi wydarzeniami na Tatooine i Naboo
oraz kluczowymi scenami na obu tych planetach: wyścigiem ścigaczy i
finałową walką.
Trochę niepokoju wniosły do muzyki z "Mrocznego widma" krążące plotki.
Otóż ukończone przez Williamsa kompozycje do finału, rozgrywającego się aż
w trzech miejscach (pojedynek Jedi-Sith, pojedynek w kosmosie i walki na
Naboo), wskutek montażu usuwającego część scen, przede wszystkim z kosmosu i
kładącego nacisk na pojedynek na miecze, zostały mocno przemontowane i w
ten sposób pozbawione właściwej kompozytorowi harmonii i ładu. Faktycznie
- muzyka odsłuchiwana poza filmem z płyt "Ultimate Edition" (zawierających
poszczególne fragmenty muzyczne ułożone chronologicznie, tak jak w filmie)
szczególnie na drugiej płycie brzmi jakby została niewprawioną ręką
zburzona i następnie bez głębszej logiki z powrotem poukładana w całość.
Niestety, podobne posunięcia montażowe dotknęły także i "Ataku klonów". Co
gorsza w nowym epizodzie te nieumiejętne przeróbki poszły na tyle daleko,
że w niektórych scenach dzieło Williamsa, jedno z najlepszych od czasów
"Imperium kontratakuje", zostało zaprzepaszczone. O kontrowersjach i
wątpliwościach można przeczytać aż w dwóch miejscach. Pierwszy adres
(http://jwfan.net/modules.php?op=modload&name=News&file=article&sid=57&mode=thread&order=0&thold=0)
zawiera dokładną analizę motywów muzycznych z filmu, pod drugim
(http://www.filmscoremonthly.com/articles/2002/13_May---Star_Wars_Episode_2_Attack_of_the_Kaplans.asp)
znajdują się ostre, ale precyzyjnie sformułowane zarzuty pod adresem
producentów z odpowiednim komentarzem o poczynionych modyfikacjach. Ale po
kolei.
Nie jest tajemnicą, że praca nad "Atakiem klonów" była dla Williamsa
najtrudniejszym zadaniem z dotychczas zrealizowanych epizodów sagi - z
dość prostego powodu. Film nie był jeszcze ostatecznie zmontowany, nie
były także ukończone efekty specjalne w istotnej mierze budujące warstwę
wizualną "Ataku klonów". Kompozytor musiał więc pracować mając za podstawę
nie obraz, do którego można precyzyjnie dopasować muzykę, lecz scenariusz,
dający jedynie zarys emocji. Oczywiście, dla twórcy klasy Williamsa nie
jest to żadną przeszkodą i niech najlepszym dowodem będzie "Szeregowiec
Ryan", do którego znakomita, aczkolwiek pozostająca nieco poza typowym
stylem mistrza, muzyka powstała "obok" samego filmu. Williams
zilustrował spektakularną bitwę na Geonosis oryginalnym podkładem
muzycznym, chociaż trudno będzie znaleźć na to oficjalne potwierdzenie,
inne od około czterominutowego fragmentu jednej ze ścieżek z płyty. Z jego
prawdopodobnego dzieła w filmie pozostało niewiele, żeby nie powiedzieć
wprost - nic. Wielominutowa sekwencja została uzupełniona szeregiem poskładanych fragmentów muzyki wyciągniętej przede wszystkim jeszcze z
"Mrocznego widma", ale nie tylko. Ze szczegółami, tutaj zbędnymi, można
zapoznać się pod pierwszym z powyższych adresów.
Oczywiście, można wysnuć odmienny wniosek, że Williams po prostu nie
ukończył partytury dla najbardziej kluczowej sekwencji filmu. Jednak
taka hipoteza wydaje się mało prawdopodobna, jeżeli wziąć pod uwagę cięcia
montażowe pamiętne z "Mrocznego widma" i wspomnieć o podobnych praktykach
zastosowanych w innych scenach "Ataku klonów". Pomimo ukończonego tematu
muzycznego (nawiasem mówiąc bardzo dobrego) dla sceny na taśmie montażowej
na Geonosis, w filmie wzięto zaledwie początek i koniec tego utworu,
natomiast w środku umieszczono fragmenty innych kompozycji napisanych dla
"Ataku klonów" i wydanych później na płycie! Modyfikacja została
poczyniona z powodu dodania do sekwencji kilku ujęć. Ale pytanie
pozostaje otwarte: dlaczego porzucono naprawdę udany temat muzyczny?
Mniejsze zmiany dotknęły również kolejnej, zupełnie oryginalnej
kompozycji, słyszanej w scenach pościgu po Coruscant. Milczeniem pominę
fakt wycięcia z filmu fragmentu muzycznego finału Williamsa.
|
|