Magazyn ESENSJA nr 7 (XIX)
sierpień-wrzesień 2002




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

C. J. Cherryh
  Ogień z nieba

        Zapowiedź nowej książki wydawnictwa MAG: C.J. Cherryh "Ogień z Nieba"
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Rozdział 3
     
     "Ila zstąpiła na Lakht i ustanowiła środek ziemi. Na zewnątrz leżało pustkowie. Do tego czasu nigdzie nie było wiosek ani uprawnych pól.
     Ila założyła Święte Miasto i z niego to wyruszyły wyznaczone władze, by założyć na całej ziemi inne ośrodki, poszerzyć tereny nadające się do zamieszkania, odeprzeć plugastwo i wzbogacić ziemię ogrodami."
     Księga Oburanu, rozdz. 1, wers 1
     
     Miał nadzieję na audiencję osobistą. W najbardziej szalonych nadziejach chciał podejść bardzo blisko do Ili, podczas gdy jej strażnicy będą bardzo daleko.
     Ku jego rozczarowaniu nie był jednak sam. Przed potężnymi drzwiami w górnym holu czekała zbieranina starych i młodych mężczyzn i kobiet, odzianych w zwykłą biel i brąz świętego miasta. Wszyscy byli wymizerowani, a niektórzy mieli świeże rany. Marak zastanawiał się, czy to plon miejscowych ulic.
     Na skraju grupy zobaczył jednak żonę z Tarsy, garncarza, balwierza i całą resztę, która szła razem z nim. Wtedy poznał, że na tej audiencji nie będzie sam, lecz tylko lepiej odziany.
     To wszystko muszą być szaleńcy, wygarnięci przez poszukiwaczy Ili, i to nie tylko z wiosek na zachodzie, lecz z całej ziemi. Wypełniali cały hol.
     Metalowe drzwi westchnęły ciężko i rozwarły się, nie dotknięte niczyją ręką.
     Za nimi znajdowała się wąska sala z kolumnami. Na jej końcu stał na podwyższeniu wysoki fotel, a na nim siedziała postać odziana w czerwień.
     Ila. Źródło wszelkiej władzy... nieśmiertelna, jak powiadali niektórzy. Kapłani utrzymywali, że jest bogiem na ziemi, a Ila nie zakazywała im się czcić.
     Marak zamierzał dowiedzieć się, czy jest bogiem. Skłoniwszy głowę jak reszta stada, mierzył spod oka odległość, jaka dzieliła go od tej postaci. Wyobraził sobie, że zanim zostanie powalony, uderzy w tę pozornie delikatną szyję jeden, tylko jeden raz.
     Rozkazy wydawano gestami, Ila uniosła przyzwalająco dłoń i strażnicy poprowadzili całą grupę, by mogła jej się przyjrzeć.
     Marakowi mocno biło serce. Widział, jak ludziom i zwierzęta przebija się, a nawet przestrzeliwuje serca. Może dosięgnie jej zanim strażnicy choćby zorganizują jakąś akcję.
     Dopóki jednak nie będą mu przeszkadzać w spokojnym, wręcz wymaganym zbliżaniu się, będzie tak posłuszny, jak pozostali szaleńcy.
     Marak, odezwały się nagle głosy, a szaleńcy wzdrygnęli się i zawirowali ku rozbawieniu Ili. Marak rozpaczliwie bronił się przed ulegnięciem temu impulsowi: to było jego jedyne wyłamanie się spośród pozostałych, jedyne poniżenie, na które nie zgadzał się przez całe życie.
     Między kolumnami byli rozstawieni strażnicy i wszędzie wokół zalśniły dobyte ostrza. Ludzie Ili patrzyli na szaleńców z uzasadnionym niepokojem. Czekali, by dotknięci tą przypadłością zrobili coś bardziej niezwykłego, co zaświadczyłoby o ich szaleństwie, i jeden ze strażników, zaciekawiony odmiennym zachowaniem Maraka, szturchnął go w bok.
     Odmienne zachowanie dyktowała mu duma. Będąc chłopcem, uciekał na pustynię. Ukrywał swoje ataki w magazynach, w samotności, w długich przejażdżkach po pustkowiu. Nauczył się, że mają one pewien rytm: pojawiają się o pewnych godzinach w dzień i w nocy, z regularnością kalendarza, z regularnością przybywających i ubywających księżyców. Nauczył się z nimi żyć, udawać, ukrywać drgawki i nagłe ruchy.
     Ostatnio jednak ataki zatraciły swój rytm i zwyczajność.
     Ten atak był zupełnie niespodziewany, jakby sprowokowała go sama obecność Ili.
     {Marak, odezwały się głosy. Obróć się. Zacznij iść. Chodź.} Spokojnie, zagryzając wargi do krwi, Marak posłuchał.
     Szaleńcy zgromadzeni w sali zaczęli się niepokoić. Ila obserwowała ich. W pobliżu siedziała au'it i pisała, pisała. Zapisy powstawały jeden po drugim: strażnicy oddzielali kolejnych szaleńców od stada, by au'it mogła zanotować ich imiona, pochodzenie i zachowanie, a potem pozwalali im wrócić do grupy. Ila wydawała się znudzona, zniecierpliwiona.
     Wtem Ila dała znak ręką i strażnicy zatrzymali szaleńca, którego właśnie wyciągnęli z tłumu.
     - Syn Taina - rzekła Ila; strażnicy puścili mężczyznę i szturchańcami zmusili Maraka, by przesunął się do przodu.
     Teraz, pomyślał, przewidując kilka następnych posunięć, i stał się spokojny jak myśliwy. Karmił swą cierpliwość. Potężne pragnienie znalezienia się jak najbliżej Ili nie pozwalało mu podnieść głowy i przyśpieszyć kroku.
     Zatrzymali go tuż przed granicą obszaru, w którym mógł się poruszać bez zatrzymania. Strażnicy nałożyli mu na ręce łańcuchy. To też zniósł pokornie: masywne łańcuchy z mosiądzu stanowiły broń, mógł nimi osłonić pięść, owinąć szyję czy rozbić czaszkę. Następnie przez przymocowany do łańcuchów pierścień przeciągnęli do tyłu włócznię, którą następnie ujęło dwóch mężczyzn, ale to nie wystarczyło. Włócznia też stanowiła broń i była w zasięgu Maraka.
     Podjąwszy te środki ostrożności, podprowadzili go do stóp siedziska Ili.
     Na Maraka zstąpił wielki spokój, a nawet poczucie zawieszenia w czasie, kiedy mógł zaspokoić swoją ciekawość, zanim wykorzysta swą ostatnią szansę. Podniósł oczy na Ilę, tyrana i władcę świata, jakby należała do niego.
     - Marak Trin - rzekł dowódca, a au'it zapisała jego słowa.
     Wtedy obudziły się w jego głowie zdradzieckie głosy: Marak Trin. Marak Trin. Marak Trin, głupie, bezmyślne echo, plączące myśli.
     Na pustyni, na rozległych równinach Lakht, w stałym towarzystwie szaleńców głosy stały się wyraźniejsze i bardziej natarczywe. Marak je zwalczył. Spojrzał na czerwone szaty, na krwistoczerwone szaty, na twarz Ili, i uznał, że czas umierać, zanim głosy będą ostatnią rzeczą, jaką usłyszy. Nigdy jednak nie widział istoty jej podobnej.
     Biała, bardzo biała skóra, dłonie w rękawiczkach, obute stopy. Na Lakht ceniono białą skórę, skórę nietkniętą przez słońce. Skórę panien i panów młodych wybielano kremami. Ceniono szczupłe ciała, które wyraźnie nigdy nie podnosiły ciężarów, nie nosiły wody i nie czepiały się życia na pustyni.
     Ila miała wszystkie te oznaki urody. Na głowie miała dopasowaną czapeczkę z czerwonego jedwabiu i jedwabne spodnie w odcieniu ognia. Promieniowała bogactwem, władzą i, jak powiadali niektórzy, świętością.
     Zarazem wydawała się jednak delikatna, wzrostem i siłą tak podobna do jego młodej siostry, że Marak się przestraszył.
     - Czy jesteś naprawdę szalony? - zapytała go bezpośrednio, jak mogłaby zapytać jego siostra, pytaniem tym omotując jego umysł i serce. Zabijał wrogów. Nigdy nie zabił dziewczyny.
     Nigdy też jednak nie chybił zamierzonego celu. Chybi; nie chybi; w rozterce rzucił się na stopnie, pociągając za sobą strażników. Szarpnął łańcuchami i u jego stóp znalazło się trzech gramolących się mężczyzn. Chwycił włócznię i uniósł ręce, mierząc w tę drobną postać.
     Uderzyła go błyskawica, przewiercając mu kości i nerwy; Marak stoczył się po stopniach. Strażnicy przydusili go do posadzki, szarpali za łańcuchy i bili, lecz to zderzenie kości z ciałem było niczym, niczym w porównaniu z błyskawicą.
     - Nie, nie, nie - rzekła Ila tonem lekkim jak podzwanianie dzwonków. - Nie zróbcie mu krzywdy. Wiedzieliście, że syn Taina spróbuje zrobić coś takiego.
     Marak, przygnieciony przez strażników do posadzki, nie mógł zaczerpnąć tchu ani się poruszyć. Leżał na twardej krawędzi stopni na wpół przykryty ciałami strażników, skupiając na sobie wszystkie spojrzenia, i zdążył uświadomić sobie upadek swych planów, wstyd ojca oraz to, że raz na zawsze zaprzepaścił życie swojej matki.
     Bogowie godzą w rękę, która dotyka Ili. Czyż nie słyszał tego ostrzeżenia przez całe życie? Nie miał żadnych bogów, podobnie jak Tainowie... ale bezspornie natknął się na mur mocy, która odebrała mu dech, wstrząsnęła sercem i przyprawiła kończyny o drgawki. Co gorsza, w uszach dziko ryczały mu głosy, zagłuszając wszystko niczym szum fal.
     Strażnicy podnieśli go na kolana. Kiedy go puścili, Marak nie potrafił nawet utrzymać tej pozycji, i osunął się twarzą na posadzkę, wciąż ciekawie obserwowany przez szaleńców mimo obecności ludzi Ili.
     - Marak Trin - rzekła Ila.
     Udało mu się unieść głowę na tyle, by spojrzeć na Ilę. Poruszył ręką i stwierdziwszy, że panuje nad mimowolnymi ruchami, spróbował wsunąć ją pod siebie. Udało się. Podciągnął najpierw jedno, potem drugie kolano i dźwignął się z wypolerowanych kamiennych płyt śmiesznie jak zwierzę, unosząc najpierw siedzenie, a potem wyprostowując ręce. Dłonie go nie słuchały. Czuł jedynie mrowienie w stopach.
     - Marak Trin Tain.
     Ryk w uszach nie ustawał, stanowiąc katusze same w sobie i utrudniając zrozumienie słów Ili. Udało mu się jedynie uklęknąć u stóp swego tyrana. W świętym mieście istniały różne rodzaje śmierci. Ludzi wbijano na haki i wywieszano na murach albo wieszano żywcem dla powietrznego plugastwa. Zastanawiał się, jaka śmierć przypadnie jemu w udziale albo czy może wystarczą błyskawice jej palców, które spalą go na sucharek.
     - Jesteś szalony? - zapytała Ila. Sala zawirowała w rytm głosów. Ból zebrał się w kościach Maraka i chyba się tam zadomowił. Rozzłoszczony jego milczeniem strażnik uderzył go w plecy łańcuchem. - Jesteś szalony? - ponowiła pytanie Ila tym swoim miękkim głosem. - Czy jest to może któraś ze sztuczek twego ojca?
     - Szalony jak oni - powiedział Marak. Z przerażeniem odkrył w sobie nagłe tchórzostwo, strach przed kolejnym uderzeniem, i poczuł do siebie pogardę za to, że jego usta wolały odpowiedzieć. Już nie wiedział, na co ma nadzieję. Powiedział sobie w duchu, że jego nadzieją jest wstać i znów spróbować, ale członki nie chciały, nie mogły się poruszyć, a jego serce odkryło strach równy strachowi przed ojcem. - Szalony jak cała reszta - wymamrotał.
     - I twój ojciec się ciebie wyrzekł.
     Nie odpowiedział. Na plecy znów spadł mu łańcuch.
     - Tak - odparł.
     - A kiedy odkryłeś u siebie szaleństwo?
     - Przed laty. Przed wielu laty.
     - Jako chłopiec?
     Dopuszczało to okres bezradności. Otwierało drzwi do domu jego ojca, wstydu matki, wyrzeczenia się go przez ojca po tylu latach. Nic nie powiedział, wiedząc, że zaraz nastąpi uderzenie łańcucha. Do licha z nimi, pomyślał, a potem odkrył granicę swego strachu, tuż przy granicy upartej, głupiej dumy.
     Łańcuch spadł mu na plecy.
     Uniesienie urękawiczonej dłoni nie dopuściło jednak, by spadł z całą siłą i powstrzymało następne uderzenie.
     - Tain wiedział? - zapytała Ila. - Czy może Tain Trin Tain też jest szalony?
     - Nie - odparł Marak i zaczerpnął tchu. - To odpowiedź na oba pytania.
     - Ilu jest jeszcze szaleńców w twoim domu?
     - Nie wiem o żadnym. - O to pytała też innych. Rozpoczęli bezpieczną litanię pytań zadawanych innym i Marak mógł odetchnąć oraz przestać spodziewać się uderzeń. Mógł zebrać siły.
     - Jak to nadeszło?
     - Jako światła. Jako głosy. - Na stopniach u stóp Ili siedziała odziana w czerwień au'it z księgą na kolanach, w której zapisywała każdą odpowiedź. Jej pióro migało między kostką tuszu i stronicą.
     - I Tain nic nie wiedział.
     - Nie - odparł Marak. - Aż do niedawna. Utrzymywałem to w tajemnicy.
     - A co cię zdradziło? - Ila poruszyła się i oparła blady podbródek na zaciśniętej w pięść, odzianej w czerwoną rękawiczkę i ozdobionej pierścieniami dłoni. Jedwab zaszeleścił niczym pełzający wąż. - Dostałeś ataku i padłeś na ziemię?
     - Tak. - Twarz zarumieniła mu się ze wstydu. Padł ojcu pod nogi, przed wszystkimi wodzami. Darował sobie wyznanie tej części, tej chwili, wszystkich wstrząśniętych twarzy.
     - Co zrobił twój ojciec?
     - Zapytał o prawdę, a ja przestałem kłamać. - Zapadła cisza, wypełniona tylko tymi słowami. Marak chciał mówić dalej. - Usłyszał, że twoi ludzie zbierają szaleńców i posłał po nich.
     - Cieszył się, że się ciebie pozbywa.
     - Jeśli cieszył się naprawdę - odparł. Życie jego ojca załamało się, zapadło w siebie: bez spadkobiercy, bez żony, a teraz jeszcze nadszarpnięta reputacja, śmiech albo litość. Czy było to dla Taina Trina Taina powodem do zadowolenia? Czy po podpisaniu tego rozejmu z Ilą Tain odczuwał jakąkolwiek ulgę?
     Marak pomyślał, że chyba nie. Nie myślał jednak o niczym więcej. Ból zmniejszył się, lecz ryk w uszach osiągnął ogłuszające natężenie i trwał dalej, jakby zostały w nim zamknięte wszystkie głosy i teraz szukały wyrazu. Śmierć znów zaczęła wydawać się przyjazna. Marak zadał sobie pytanie, ile jeszcze upłynie czasu, zanim zlasuje mu się mózg, zanim zacznie krzyczeć. Zagryzł wargę, zagryzł ją do krwi.
     - Widzisz światła i słyszysz głosy? - zapytała Ila.
     - Tak.
     - I co te głosy mówią?
     - Nic sensownego. - Czy mogło być jeszcze gorzej? Marak wątpił, czy utrzymałby się na nogach, czy zdoła na nich stanąć.
     - A obrazy? Wyobrażenia? Wizje?
     Utkwił wzrok w twarzy Ili, jedynym stałym punkcie w rozchwianym świecie. Wirował, przechylał się i zatrzymywał, wciąż od nowa.
     - Budynki - powiedział. - Budynki. Wieża.
     - Ta wieża? Beykaskh?
     Potrząsnął głową, by rozjaśnić myśli. Mogła to uznać za przeczenie, i słusznie. Skupił się na niej, tylko na niej. Wyjąwszy bladość, miała klasyczną lakhtańską twarz o pociągłych rysach i zakrzywionym nosie. Powieki miały czarną obwódkę. Źrenice były ciemne, a oczy stały się otchłaniami, w które mógł wpaść sens; nie, nie była dzieckiem, świadczyły o tym same oczy.
     Palec z rękawiczce uniósł się groźnie, po czym zwinął się na wargach, wygodnym miejscu odpoczynku.
     - Syn mojego nieprzyjaciela. Mężczyzna, który pali moje miasta, okrada mój skarbiec, rabuje moje karawany, profanuje moich kapłanów. Co mam z tobą zrobić?
     Ból rozprzestrzenił się ze stawów na miękkie części ciała. Hałas w uszach sprawiał, że własny głos Marak słyszał jakby z oddali.
     - Tain wydał swego syna - rzekła szyderczo Ila - więc ja go biorę. Co mam z tobą zrobić, Maraku Trinie Tainie? Jak mam cię nazywać?
     Szyderstwa nie zamierzał znosić.
     - Generałem swoich armii - rzekł, igrając z ogniem. - Dowódcą swojej straży.
     Odchyliła się i uniosła dłoń, być może chcąc powstrzymać żołnierzy. Au'it, która wszystko zapisywała, zastygła w bezruchu z piórem zawieszonym nad stronicą swej księgi.
     Dłoń Ili zatoczyła koło w powietrzu. Au'it zamknęła księgę i odłożyła pióro.
     - A teraz bez zapisywania - rzekła Ila - pytam cię... gdzie jest to szaleństwo?
     - Na wschodzie - odparł niewiele myśląc i zdumiewając tym samego siebie. Rzeczywiście leży na wschodzie. Wszystko jest na wschodzie. Nie ma po temu żadnego powodu, ale Marak wiedział, że tak jest. Przejmowało go to dogłębnym niepokojem.
     - Pragniesz być dowódcą mojej straży - powiedziała Ila. - Mam już jednego, który mi wystarczy. Ale może dowódcą badaczy, jak to bywało zanim nastały plemiona. A więc jesteś nim. Rozkazuję ci odnaleźć dla mnie źródło szaleństwa. Masz udać się tam, dokąd idą szaleńcy, kiedy błąkają się bez celu, i dowiedzieć się, dlaczego zwracają się na wschód. Masz wrócić do mnie i zdać sprawę ze wszystkiego, czego się dowiesz. A jeśli wrócisz do mnie i powiesz prawdę, otrzymasz ode mnie prezent. Ty będziesz rządził Kais Tain.

ciąg dalszy na następnej stronie

poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

49
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.