Magazyn ESENSJA nr 7 (XIX)
sierpień-wrzesień 2002




poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

Adam Wiejak
  Całopalenie

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     - To mój ojciec, chamie! Rób, co ci każę! Dwa bierwiona na krzyż!
     Marysia znowu płakała. Właściwie spod zapuchniętych powiek wypłynął już cały zapas łez. Nie brakowało jedynie smarków, które wyciekając strużkami z noska panoszyły się na chlipiących usteczkach. Matka przygarnęła dziecko, szukając na sukni względnie czystego miejsca do otarcia dziewczynce buzi.
     - Już dobrze, dobrze. Ciii... Nie płacz... Mamusia jest z tobą.
     Waresz stał nad grobem Siermicha z brzozowymi bierwionami w dłoniach. Po dniu spędzonym z Magdą zdążył wyzbyć się całej guślarskiej dumy. Niejednokrotnie zastanawiał się, jaki sens ma taszczenie na noszach tej połamanej kobiety i jej latorośli. Oczywiście, mówiła mu, że da sobie radę sama i żeby się wynosił do swoich pogańskich powstańców. Wypominała, że przygotowała się na śmierć i niczego się nie boi i że w ogóle po ścierwo licha je uratował. Wprawdzie nie oczekiwał wdzięczności, ale czasem, doprawdy, ciężko było słuchać. Wszelako nie mógł ich tak po prostu zostawić! A zresztą, co tu się oszukiwać, nie chciał i nigdy by tego nie uczynił.
     Bo Sławka wcale nie była zrzędliwą jędzą. Waresz doskonale o tym wiedział. Dziewczyna z dobrego guślarskiego rodu, wiedźma jak się patrzy, cały świat stał przed nimi otworem! Waresz zaprawiał się w rzemiośle u jej ojca Siermicha, który zawsze krytycznie oceniał nadmierne zapędy ucznia. Rozchodziło się o te przeklęte demony, licho wie, jakaś armia Swaroga czy co? Ale jaką dawały moc! Nic dziwnego, że uczeń w krótkim czasie przewyższył mistrza, lecz wtedy także zaczął tracić nad sobą kontrolę. Kroplą, która przelała czarę goryczy, stał się pierwszy mord rytualny na pogrzebie. Dałby głowę, że uczynił to mimowolnie, zresztą zgodnie z pradawnym zwyczajem, tyle że nie dopuszczanym przez Siermicha. Sławka tego nie zniosła i już nigdy nie spojrzała na Waresza tak jak kiedyś. Kto mógł przypuszczać, że po powrocie z jednej z królewskich wypraw na zachód wojenny kompan Waresza - Jamrosz pojmie ją za żonę? Potem jeszcze doszło to przeklęte chrześcijaństwo, które tak ich od siebie oddzieliło, że budowa fortu na wzgórzu w ogóle guślarza nie zdziwiła.
     No i teraz tkwili w świętym kręgu, gdzie wczoraj mieli znaleźć schronienie, a znaleźli zwłoki Siermicha. Starzec sztywniał z kosturem w jednej i z nożem w drugiej ręce. Krew zakrzepła na poderżniętym gardle i zgniłej trawie wokół głowy. Waresz z jakimś niezrozumiałym nabożeństwem przyglądał się posklejanej krwią plątaninie białych włosów, jakby widział umarłego boga. Otrzeźwiła go dopiero rozpacz Sławki. Miał pochować swego nauczyciela po chrześcijańsku i to na dodatek w świętym miejscu Słowian! Z początku protestował, lecz w końcu wykopał dół, zasypał ciało i wpatrywał się teraz w głupie bierwiona, jakby nie umiał z nich zrobić krzyża.
     Myśli łaziły mu pod czaszką jak robaki w kurhanie. Jak to możliwe, że demony nie bronią swego terytorium? Przecież widzą wszystko! Zdaje się, że czekały na wezwanie. Miał przeczucie, że chrześcijański grób odbierze im to miejsce na zawsze i że to on będzie za to odpowiedzialny. Jako kapłan wiecznej wiary miał obowiązek wezwać gospodarzy świętego kręgu do obrony. Wystarczyło jedno słowo. Tymczasem złożył krzyż, przewiązał rzemieniem i wbił na szczycie mogiły.
     - Ten pan nam pomoże w podróży, a potem wróci tatuś, i Adalbert. Taaak. Zobaczysz. - twarz Magdy rozjaśnił uśmiech. - A teraz zaśnij. Aaa, aaa... - matka zakołysała się na noszach. Skrzywiła się w bolesnym grymasie, gdy ruch odczuły połamane nogi.
     - Jakaś belka się nada, żeby nogi unieruchomić. - zauważył Waresz.
     Magda nie reagowała, aż mała zasnęła. Przykryła dziecko skórzanym pledem, sporządzonym naprędce z kubraka guślarza i westchnęła ciężko:
     - Sikać mi się chce, psia mać!
     - Klniesz jak wojacy w Budziszynie - Waresz chciał rozładować napięcie, choć po słowach rannej spod brody wyślizgnęły się na jego twarz pąsy jak u sztubaka. Wyczekiwał zakłopotany, nie śmiąc niczego zaproponować. Otwarcie rzecz ujmując, tylko on mógł wysadzić Magdę. Ona też nie czuła się najswobodniej i zwlekała z kłopotem jak najdłużej. Ale ile można? Niemniej pierwsza przerwała wstydliwe milczenie:
     - Długo już nie pociągnę, więc nadrabiam za całe życie. No dobra, weź mnie pod pachy i przytaszcz do ogniska. Nie chcę się przeziębić, bo musiałbyś mnie wysadzać co dwa pacierze.
     Waresz przygryzł wargi i pochylił się nad Magdą.
     - Czekaj! Daj coś na knebel, bo będę krzyczeć z bólu. Mała się jeszcze obudzi.
     Ułamał kawałek gałęzi, który wetknęła sobie między zęby. Miała rację: gdy tylko uniósł ją nieznacznie, nogi bez usztywnienia zapiekły takim bólem, że słysząc zduszone kneblem jęki, Waresz obawiał się, iż Magda zemdleje. Jakoż dotarli szczęśliwie do błogiego ciepła bijącego od ognia. Knebel wypadł na ziemię.
     - Odwróć się!
     Waresz odchylił głowę w momencie, gdy suknia unosiła się odsłaniając zgrabne łydki.
     - Stefan cię ukatrupi, jak będziesz patrzył.
     Guślarz poczuł się jak ryba miotająca się w sieci. Zacisnął powieki, bo naprawdę chciał być posłuszny, wierząc podświadomie, że to mogło odkupić jego przewiny. Przełknął nawet pokornie wspomnienie o mężu. Czuł kobiece kształty poruszające się w dłoniach przy tej głupiej, przyziemnej czynności, a jednak ogarniało go zaskakująco błogie przekonanie, że obcuje z boginią i że nie wolno mu, że nie zasłużył. Czy to była gówniana obłuda, czy też głęboka wewnętrzna odmiana, nie wiedział. Dość że w momencie gdy odwrócił głowę w drugą stronę otwierając nieśmiało powieki, ujrzał drąga spadającego na jego ciemię jak grom z jasnego nieba, a za nim wściekłe spojrzenie napastnika. Głuchy łoskot wypełnił czaszkę Waresza i w ten sposób zgasły wszystkie rozterki. Runął nieprzytomny prosto w ognisko, nie słysząc bolesnego jęku Magdy.
     
     * * *
     
     Kraj Polan przypominał chorego. Powstanie niczym ostry stan zapalny trawiło doszczętnie tę ziemię. Mimo nadciągającej zimy panowała ognista gorączka, która zwalała z nóg wszelką władzę. Nie żeby potężnemu niegdyś państwu zabrakło namaszczonego przez Rzym króla, nie żeby najpospolitszego księcia nie było, ale w najodleglejszych nawet ostępach nie ostała się choćby jedna kasztelania. Kościół poległ jako pierwszy, bo tu ostrze buntu celowało najchętniej. Zapomniano o chrześcijańskich ceremoniach, skarby z danin rozgrabiono, a ostatnich przyznających się do chrztu już dawno na palach rozdziobały kruki.
     Nie było władców i poddanych. Każdy stał się zarazem panem i niewolnikiem. Grabienie niewiele pomogło na głód, a wściekłość wciąż narastała. Żywcem rozdzierano przywódców rebelii i obwoływano nowych, by po kilku dniach uczynić z nimi to samo, nierzadko dla zaspokojenia głodu. Ludzie bali się siebie nawzajem, chronili się w samotniach, a przy jakimkolwiek spotkaniu dosłownie skakali sobie do gardeł.
     Ten nieludzki chaos nie był wrzodem toczącym młode państwo Polan. Okazał się gniciem od posad, dla którego nie było już ratunku. Rzekłbyś: kraj pluł krwią i wznosił błagalne jęki o dobicie.
     Kat nadszedł z południa. Książę czeski Brzetysław nie miał zamiaru o tej porze roku ruszać na podboje. Jednak wysłannicy powracający z ziem potężnego niegdyś sąsiada nalegali niczym natrętni handlarze relikwiami. Skoro o relikwiach mowa, dworscy dostojnicy kościelni wskazywali na bezprawnie trzymane w Gnieźnie szczątki biskupa praskiego Adalberta, o które wypadało się zbrojnie upomnieć. Brzetysław wciąż jednak nie potrafił się przekonać do pomysłu. Zawierzył dopiero obszernej i rzeczowej relacji swego zausznika Mścibora, który miał rozległe kontakty na dworze sąsiada i należycie przygotował grunt pod najazd. Polanin to był z urodzenia, tamtejszy język i zwyczaje znał, wszelako z urazy jakiejś osobistej czy też z chęci zysku oddał się na usługi Czechom.
     I oto wtargnął Brzetysław na ziemie sąsiada. Dorzynał, co jeszcze się ruszało, grabił, co pozostało, a stolicę obrócił w perzynę. Zagarnął relikwie Adalberta odbierając konającym chrześcijanom wszelką nadzieję. I był jako ten miecz potępienia zanurzony w sercu piastowskiego władztwa. Zaiste, przestało bić to serce, a krwiobiegu odrodzonej później państwowości już nigdy nie napędzał prastary kraj Polan.
     
     * * *
     
     Kiedy Waresz się ocknął, ujrzał nad sobą oblane słonecznym blaskiem korony dębów. Poczuł w prawym oku nieznośne kłucie, jakby ktoś naciskał nań gałęzią jałowca. Odruchowo podniósł dłoń do twarzy, lecz ku wielkiemu zaskoczeniu wyczuł nabrzmiałą opuchliznę, dla której dotyk był jak pchnięcie włócznią. Guślarz zasyczał z bólu i zorientował się, że nie widzi na obite oko. Obrócił więc drugim - zdrowym, lecz dostrzegł jedynie trzaskające wesoło ognisko, od którego biło przyjemne ciepło. Usłyszał za to odgłosy rozmowy i upewnił się, że Sławka wciąż jest przy nim. Drugiego rozmówcy nie rozpoznał.
     - Ja wam mówię, pani, jeno na zachód nam uchodzić.
     - Przeszliśmy kawał do Międzyrzecza, to teraz nie będę zawracała.
     - Przecie klasztor w popiołach!
     - Ach, gadanie...
     - Do cesarstwa powstanie nie dotarło. Ukryjemy się u eremitów. Przyjmą braci wygnańców.
     - Sławomirze, nikt cię tu nie trzyma. Idź, gdzie cię oczy poniosą. My sobie poradzimy. Wszak jesteś wolny.
     Waresz podźwignął się. Ku swemu miłemu zaskoczeniu zauważył dwa juczne konie skubiące trawę nieopodal obozowiska. Widocznie chłopak, korzystając z chaosu we wsi, zatroszczył się o ekwipunek przed wyruszeniem w drogę śladami uciekinierów.
     - Wolny ci on nie jest, jeno mój niewolnik - oświadczył guślarz, otrzepując źdźbła trawy ze spodni.
     - Daj spokój - odparła Magda - Jak się czujesz?
     - Wolałbym cię widzieć także drugim okiem. To on mnie tak urządził?
     - Myślał, że nas uprowadzasz. Rezolutny chłopak, juki wziął na drogę. Nie to co ty. Tobie do wszystkiego miecz wystarcza. Nie martw się, szybko wydobrzejesz.
     - Będzie mi lepiej, gdy posiekam tego gówniarza na kawałki.
     Na te słowa Sławomir zerwał się, dzierżąc kurczowo miecz Waresza w dłoniach.
     - Zostaw to - krzyknęła Magda, aż wtulona w jej piersi Marysia obudziła się i poczęła rozdzielać wokół nieprzytomne spojrzenia. - Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie, nie słyszałeś? A ty przestań pleść duby smalone - zwróciła się do Waresza - bo cię ten chłopak cały dzień pielęgnował. Zdaje się, że o jeden dzień za długo. A przecie mógł zostawić w ogniu! Byłbyś smażoną zakąską dla wilków.
     Uśmiechnęła się. Do kroćset! - zapiał w duchu Waresz - jednak nic się nie zmieniła! Mógłby znieść upokorzenia od ostatniego ciury ze swojej posiadłości, byle już nie udawała żmii, kiedy stara się jej pomóc. Głowa bolała go niemiłosiernie, jakby ktoś miarowo uderzał w nią młotem, a mimo to poczuł się wreszcie szczęśliwy.
     Sławomir zwiesił wzrok i jakby ze wstydem utkwił na głowni wareszowego miecza. Cisnął wreszcie broń w trawę i zbliżył się do guślarza, który zawołał rozweselony:
     - Masz miecz, toś pan! No co ty, trzymaj go! Czemu rzucasz?...
     - Wybacz - przerwał Sławomir, wyciągając rękę - wybacz ranę, którą ci zadałem. Ja w imię Chrystusa odpuszczam ci wszystkie okrucieństwa względem mnie i moich ojców.
     - Wybacz - odparł Waresz - ale ja nie wiem, o co ci chodzi. - Odwrócił się i poszedł do juków po łuk i kołczan, po czym przytroczył miecz.
     Zapadło kłopotliwe milczenie. Tylko wiatr przygrywał między gołymi gałęziami. Zawtórowała mu Marysia z dziecięcą piosnką.
     - Nie ma nic do jedzenia. Pójdę zapolować - powiedział.
     Odszedł w gęstwę leśną, jakby chciał przed czymś uciec. Różne myśli kołatały mu do zbolałej głowy. Na ściółce wyraźnie dawały się odczytać harce dorodnego dzika. Waresz był świetnym tropicielem, lecz teraz nawet nie zauważył okazji na porządny obiad. Wodził niewidzącym wzrokiem po pniach i koronach drzew, aż hen, do nieba i rozmyślał: Doprawdy, dziwni ci chrześcijanie. Hm. "Wybacz moje winy" Dobre sobie! Ech, łagodni jak stado baranków. Jak stado głupich, wątłych baranków!
     
     * * *
     
     Dzień okazał się piękny, rześki i czysty, jak bywają tylko słoneczne dni na jesieni. Słońce powędrowało na zachodnią stronę, wydłużając cienie drzew i czerwieniąc się jaskrawo. Waresz zatoczył w lesie olbrzymi łuk i powrócił na międzyrzecki gościniec. Nie był w najlepszym nastroju, bo z pięciu wystrzelonych strzał odnalazł tylko trzy. Na plecach przytroczył skromny łup - dwa szaraki z posklejanym krwią futerkiem. Dobre i to, na cztery osoby powinno wystarczyć - pomyślał. Zamierzał drogą dotrzeć w okolicę obozowiska. Miał już dość samotnego wałęsania się w ostępach i chciał wrócić do Magdy, choćby miała znowu mu urągać.
     Na gościńcu ujrzał samotnego wędrowca kroczącego od strony Międzyrzecza. Kolczuga brzęczała mu na plecach, głowę wieńczył szyszak. Waresz ujął rękojeść miecza. W tych trudnych czasach każdy napotkany człowiek mógł być wrogiem. Przezorność guślarza okazała się słuszna, gdy bowiem przybysz zbliżył się dostatecznie, rozpoznał w nim Stefana.
     Chciał się przywitać, powiedzieć choć słowo, lecz nim otworzył usta, miecz ze złowrogim błyskiem powędrował ku jego szyi. Zrobił unik tak nagły, że wylądował na liściach zalegających korzenie drzew. Natychmiast poderwał się na nogi, zrywając z pleców łuk i szaraki. Ze świstem wyciągnął broń.
     Stefan stał przez chwilę, wpatrując się w guślarza, jakby go chciał uśmiercić samym spojrzeniem. Przeciął mieczem powietrze dla rozruszania nadgarstka.
     - Czyś ty zmysły postradał? - krzyknął Waresz - Mogłeś mnie zabić!
     - Stawaj!
     - Uspokój się, Jamroszu! Nim słońce zajdzie, dotrzemy do twojej rodziny. Właśnie niosę im coś do jedzenia.
     Stefan drgnął, twarz ściągnęła mu się w wyrazie niewypowiedzianej rozpaczy. Dyszał ciężko, zlany zimnym potem, jak konający w malignie. Słowa bezwiednie wydobywały się z jego ust.:
     - Moja rodzina? Magda, Marysia... a gdzie Adalbert? Ty wiesz, co się stało z Adalbertem?
     - Wiem, że wyruszył z tobą do klasztoru.
     - Piekło go pochłonęło! Bestia rzucała nim na wszystkie strony, dźgała widłami jak snop zboża. Na moich oczach!!!
     Waresz spuścił wzrok:
     - Ja też straciłem synów.
     - I chciałeś się odegrać, tak? Za własne nieszczęścia, za Magdę, za twoje piekielne pogańskie gusła?
     - O czym ty mówisz? - głos Waresza załamywał się jak u dojrzewającego chłopaka. - Jamroszu, masz gorączkę, majaczysz! Chodź lepiej do żony.
     - Z tobą nigdy! Ty rozpętałeś to piekło! Ty zbudziłeś bestię! Skończmy wreszcie sobie zawadzać. Stawaj!
     Stefan sapnął przy pierwszym ciosie. Waresz odparował, nie do końca jednak wierząc w powagę zajścia, ale szybko się przekonał, że stawką w tym starciu jest życie. Wir walki obijał ich o pnie drzew, tarzał nogi w stertach liści i coraz większą zawziętość rzeźbił na twarzach. Waresz, zręczny w obronie, umiejętnie kontrował przeciwnika. Stefan zaś nacierał jak oszalały, nie dbając o techniczne niuanse. Po czole biegały mu perły potu, a z włosów uchodziło pierze pary. Cała gorycz rozwiała się nagle, przez co czuł nieznaną dotąd lekkość i z tym większą siłą nacierał.
     Głownie furkotały w powietrzu i zderzały się z brzękiem, płosząc kruki obserwujące walkę z przydrożnych olszyn. Waresz przyparty do pnia z coraz większym trudem odpierał natarcia. Nie nadążał za ciosami przeciwnika i widząc wreszcie pionowe cięcie, do którego nie zdołałby unieść miecza, rzucił się na ziemię i wywinął koziołka. Stefan rozrąbał tylko w drobny mak sosnową korę, lecz w mgnieniu oka pojawił się nad dźwigającym się z ziemi przeciwnikiem. Słony pot spływał na oczy i piekł okrutnie. Guślarz spostrzegł się, że tym razem pozostał bezbronny. Wargi błyskawicznie wypowiedziały zaklęcie. Uniósł tylko dłoń i potężny płomień omiótł księdza biorącego zamach zza pleców. Waresz wyskoczył z parteru, prześlizgując ostrze po brzuchu przeciwnika.
     Stefan osunął się z dłońmi na podołku, starając się podtrzymać wypływające jelita. Leżał na miękkim liściastym podłożu, które szeleściło przy konwulsjach. Patrzył nieruchomo w dal, skąd rozlała się jasność, jakiej jeszcze w życiu nie widział. Jednak nie zmrużył powiek, tylko z głęboką nadzieją, ale też i lękiem spoglądał w jej oblicze. Starał się odgadnąć, czy to Wybawiciel - Światłość Świata przychodzi po niego, czy też Ognisty Książę - Szatan, przed którym go przestrzegano.
     Waresz tymczasem stał osłupiały. Spojrzał na swój miecz, jakby widział go po raz pierwszy. Rozmazał palcami krew parującą z głowni. Wreszcie odrzucił broń i pochylił się nad konającym.
     - Stefan... !
     Słowa grzęzły mu w zaciśniętym gardle. Położył dłoń na stygnącym ciele, zwieszając brodę na piersi.
     
     * * *
     

ciąg dalszy na następnej stronie

poprzednia stronapowrót do indeksunastępna strona

10
powrót do początku
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.