 | Ilustracja: Katarzyna Oleska |
X
I znowu pub wieczorem - ostra i wyrazista twarz Anki. Całując spierzchnięty od zimna policzek zastanawia się, czy ona już wie, czy zwierzała się jej tamta mglista siostrzyczka. Odsuwa się i patrzy. Ona wybucha śmiechem. Długo jeszcze chichocze, dziecinnym, piskliwym dźwiękiem otrzeźwia atmosferę. Nie wie przecież, że on, będąc z nią, myśli o tej porannej chwili na placu, o uśmiechu, który niczym uśmiech kota z Lewisa Carrolla zawisł na moment we mgle, pozbawiony właścicielki, uśmiech łagodny i melancholijny. Nie wie o niczym, już się upewnił co do tego, nie wie ona, nie wie Anka, którą odprowadzał popołudniem prawie pod sam blok, nie wie, że on wraca do pubu. Nie dowie się Aśka, że znów będzie stał wypatrując w oknie miękkiej sylwetki. Nie wie, że pociąga go i kusi bezcielesność i delikatność tamtej.
Aśka mruży oczy i wtedy on drży, bo zdaje mu się, że dziewczyna wypali jakieś wiem o wszystkim, myślałeś, że to się da ukryć? I zacznie drwić z tego pięknego, subtelnego uczucia, które, jak sądzi, rodzi się w nim, i nie zrozumie pusta dziewczyna, że on od dwudziestu minut usiłuje się przyznać, próbuje wytłumaczyć się jakoś i jednym cięciem zakończyć znajomość; Aśka mruży oczy, patrzy na niego tym bezwstydnym wzrokiem i on już wie, że nie zdoła się dziś wyrwać spod władzy jej spojrzenia. Zostaje więc. W jej oczach, w jej wyciągniętych, sprężystych ramionach.
Lampy. Bardzo dużo lamp. Neon olbrzymi na dachu dworca i wiadukt rzęsiście oświetlony nad ruchliwą, pełną samochodów ulicą. A przecież jest noc, więc skąd ich tyle? Jest noc, dlaczego więc tak jasno?
To jest to, mówi Aśka, wskazując palcem na to wszystko, lampy auta, wiadukt, dworzec. Miasto. Nie zasypia. Zawsze czujne, zawsze czymś zajęte. Pośpiech, ruch, bieg, zwycięstwo. Postęp. Tak się żyje. W jego rytmie, razem z nim. Zdobywa się je, zdobywa się świat. To jest to.
Strząsa jego rękę z ramienia niecierpliwym drgnieniem. To jest to. Miasto, sztuczny, kanciasty, jaskrawy świat.
XI
Ten lokal jest cichy i ciemny, umieszczony poniżej poziomu ulicy, więc jakby odsunięty od głównego nurtu; schodki, korytarzyk. Nim dochodzi się do głównej sali, zapomina się o zakupach, pracy, zajęciach, szumie dnia. Wszystko to widziane z oddali traci powoli znaczenie. Zapachy herbat unoszą się spod śmiesznych, kolorowych, lnianych kapturków, przykrywających czajniczki. Wybiera się zawsze dwa rodzaje: każde z siedzących tę, którą lubi najbardziej. Po pierwszej filiżance można się przecież zamienić czajniczkami i delektować się dla odmiany herbatą rozmówcy.
Cynamonowa pachnie najmocniej: odpychająca na początku, bo nie z herbatą, ale z szarlotką tłustą i kruchą się kojarzy. Idiotyczny pomysł, pakować cynamon do herbaty. Zapach jednak wciąga, fascynuje; chciałoby się nos utopić w filiżance. Jest wspomnieniem rodem z muzyki Debussy'ego - czymś zniewalająco egzotycznym i upajającym. Co innego maraschino: ta uwodzi przede wszystkim smakiem. I nie wolno przesadzić z cukrem, jeżeli w ogóle używa się cukru do herbaty, bo w odróżnieniu od goryczkowatej, arystokratycznej cynamonowej sama w sobie ma dość słodyczy; miękka i trzeźwa zarazem, łagodna, a jednak mocna. Cukier szkodzi jej, odbiera siłę.
Więc, mówi on, a Anka tylko się uśmiecha, zamyka oczy i rozkoszuje się smakiem wiśniowym i słodkim. Więc, niecierpliwi się on, bo jest ignorantem i nie rozumie, czym dla niej jest herbata. Piwo stępia zmysły, mruczy ona, nie rozumiem piwoszy, ludzi, którzy całymi wieczorami potrafią wlewać w siebie coś, co składa się głównie z procentów i ma smak dwutlenku węgla.
Tu kiedyś był bar kanapkowy, mówi on, nie do wiary, jak się zmieniło. I tak tu było jasno. Kręci głową, podczas gdy ona sięga po jego czajniczek, nalewa, podnosi filiżankę do ust, zamyka oczy.
Więc mam starszą siostrę, mówi ona, i dwie siostry równolatki. I jeszcze to idiotyczne podobieństwo. Zewnętrzne, oczywiście. Jedno istnienie w czterech odmianach. I wierz mi, naprawdę nie chciałbyś być sam w podobnej konfiguracji. Zwłaszcza, że nawet Alicja - ta grzeczna, mądra i rozważna Alicja - choć starsza o dwa lata, dziwnie wyglądem się nie różni. Jak gdyby rodzice dali jej te same geny, które potem podarowali nam.
Zawsze takie same. Jakbyś miał przed sobą trzy lustra. Dorosłych to bawi. Zachwycają się niczym laleczkami. Ubierają jednakowo i potem nigdy nie wiadomo, czy ma się na sobie ciuchy swoje czy siostry. To znaczy, ja zawsze poznawałam, po zapachu. Ale nikt mi nie wierzył. Bo to przecież wszystko jedno.
Zawsze takie same. Może dlatego wnętrza wykształciły się nam tak odmienne. Obrona własnej tożsamości. Straszliwy wysiłek - po co? w obronie swojego istnienia. Żeby nie było wszystko jedno - ja czy ona.
Nie umawiałyśmy się. Nie rozdzielałyśmy ról w dramacie. Nie wyrzuciłyśmy na wielki stos wszystkich cech charakteru, żeby je potem podzielić na cztery równe kupki: ty będziesz mądra, ty roztargniona, ty dziecinna. Wyszło samo, po iluś tam próbach i błędach. Wyodrębniłyśmy się. Z "A razy cztery", jak nas nazywali w podstawówce, wyłoniły się cztery niezależne, różne osoby.
Tak mruczy do niego Anka nad filiżanką cynamonowej. Jeszcze przy kontuarze długo wybiera, nachyla się nad słojami, które podaje ta kobieta ubrana na czarno, ascetycznie. Z paczuszkami w ręce wychodzą z herbaciarni. Ona znika we mgle, on przyspiesza kroku.
XII
Szuka. Biegnie ulicą. I następną. Przemierza miasto w absurdalnej pogoni za nieznanym celem. Przetrząsa osiedla, koczuje przed blokiem, co do którego nie ma przecież całkowitej pewności, że jest tym właściwym, one ciągle kłamią, mogły zwodzić go i tutaj. Ale sterczy pod nim codziennie. Krąży po parku, przyglądając się niecierpliwie zakochanym na ławeczkach. Obejrzał już nawet wszystkie narkomanki na placu z fontanną i wszystkie ekspedientki w domach towarowych. W pogoni za zjawami traci sen, traci zmysły. Wszystko na próżno.
Wszystko na próżno. Czasem wydaje się, że to ona. Znajoma sylwetka, ciemne włosy rozrzucone na ramionach, tańczące z wiatrem, długie, wąskie palce zbierające je w warkoczyk. Czasem błysk oczu: migdałowe źrenice i rude piegi. Ale natychmiast przychodzi rozczarowanie. Obca twarz, zdziwiona wzrokiem, który przez moment na niej spoczął, znika w tłumie. Znów fałszywy trop.
I znów, niestrudzenie, przebiega ulice miasta, poszukując dziewczyny, choć sam nie wie, której.
Prosi Aśkę. Kotku, mówi ona, za mądra dla ciebie. Pięć minut rozmowy z Alicją przyprawia o ból głowy każdego normalnego człowieka.
Anka odpowiada chłodno, zapomnij, zepsuty jesteś, Anielinka taka dziecinna, zgorszy się tylko samym przebywaniem w twoim towarzystwie.
Odmawiają obie, ze wściekłością zagryza wargi.
Nie umie wytłumaczyć, nie tylko im, ale samemu sobie, dlaczego tak zależy mu na poznaniu pozostałych sióstr. Dlaczego tak ważne są, jak dwa elementy układanki, ich osoby, dlaczego we wszystkie twarze dziewcząt zagląda tak niecierpliwie.
Wie tylko, że musi je odnaleźć, zanim nadejdzie lato. Męczy go już ta uparta pogoń, a jeszcze bardziej lawirowanie pomiędzy Anką i Aśką, nie potrafi mimo to zrezygnować ani z szukania, ani z tamtych dwóch.
Musi je odnaleźć, uzupełnić ten obraz, złączyć w jedność wszystkie rozpierzchnięte wątki, scalić to, co rozszczepiło się na cztery.
Nie rozumie tylko, jaki jest tego cel.
XIII
Budynek nieopodal jednego z wejść do parku: stary, szacowny, ale odnawiany właśnie, część fasady jest więc jeszcze szarożółta i zamglona, po prawej stronie jakby śnieg spłynął, oczyszczając z kurzu, pastelowo cytrynowa barwa ściany radośnie wystawiającej się do słońca. Nawet okna niejednakowe: tam brudne i przysmutniałe, tu błyszczące szyby i framugi świeżo odmalowane, wysychające na ciepłym, rześkim wietrze. Ta połowa budynku już wiosenna, tamta - ciągle w trakcie odwilży, z rusztowaniami dopiero co przystawionymi do murów. Często spotykany widok w mieście zdążającym ochoczo do kapitalizmu, dziwny tylko dlatego, że, jak tabliczka nad drzwiami ogłasza, jest to uczelnia wyższa, a szkoły rzadko kiedy miewają taki gest: pastelowe, świeże mury.
On nie zastanawia się nad losami edukacji w kraju przechodzącym transformacje ustrojowe: zafrapował go głównie kontrast pomiędzy dwoma tak odmiennymi skrzydłami, tym odnowionym i tym ciągle czekającym na odnowę. Przypomina mu się wystawa fotografii, którą widział w telewizji: wizerunki twarzy ludzkich podzielono na pół, wzdłuż linii nosa, a każdą z połówek połączono z jej lustrzanym odbiciem. Okazało się bowiem, że czasem lewa strona twarzy może być smutniejsza, lub na odwrót, weselsza od prawej. Takie skojarzenie ma, patrząc na budynek. Ale ta myśl umyka szybko, zatopiona w powodzi wielu innych myśli i skojarzeń. Nie przyszedł tu po to, by oglądać mury. Jego uwaga skupia się na wychodzących z budynku.
Poznaje ją od razu, jest tak uderzająco podobna do sióstr, może tylko trochę poważniejsza, z włosami uczesanymi gładko, w okularach, wielki segregator w ręce, granatowy płaszczyk. Nie zwraca na niego uwagi, czego się zresztą spodziewał, rozmawia przez chwilę z koleżanką, otwierają swoje segregatory, przeglądają kartki, porównują notatki. Żegnają się i rozchodzą: koleżanka idzie na prawo, siostra Anki i Aśki przechodzi przez uliczkę, wprost na niego, obrzucając go obojętnym spojrzeniem. Mija go. Odchodzi. On woła, wymawiając imię Anki. Ona nie reaguje. On biegnie za nią i woła jeszcze raz. Odwraca się, zdejmuje okulary z nosa i mruży oczy, bo słońce. Kilka słów wyjaśnień. Kiwa głową z ironicznym uśmiechem, kiedy on mówi jej o siostrach. Tak, Anka lubi opowiadać różne dziwne rzeczy, powinna założyć sobie kartotekę: co, gdzie i do kogo powiedziała, jak już zmyślać, to logicznie i konsekwentnie, a ona ciągle plącze swoje wątki. Ależ mylisz się, nie jesteśmy aż tak podobne. Musiałbyś nas zobaczyć razem, mnie i moje młodsze. Tak, młodsze siostry. Nie, nie mam czasu, muszę się uczyć. Dziś wieczorem? Przymknięcie oczu, przegląda w myślach swój plan dnia. Ale odmawia, ma dużo nauki. Egzaminy, rozumiesz. Odchodzi, ściskając mocniej w dłoniach swój niebieski segregator. On nie idzie za nią, ale wie, że nie ustąpi. Wie, że będzie czekał jutro i za tydzień, o tej samej porze, w tym samym miejscu. Kiedyś będzie miała czas. Dziś odchodzi, powtarzając w myślach jej imię. Alicja, tak, Alicja.
XIV
Jesteście identyczne, upiera się on, znów nieufny. Aśka prycha niecierpliwie, odrzuca w tył rude włosy związane w kitkę, mruży oczy. Nie jest tak podobna, jak się to tobie zdaje. W ogóle nie jesteśmy aż tak podobne do siebie, wszystkie cztery, jak się tobie zdaje. Gdybyś zobaczył nas razem, zrozumiałbyś. Właśnie, przerywa jej i łapie dziewczynę za przeraźliwie chudy nadgarstek, a ona wypuszcza z ręki szklankę pełną piwa. Gdybym zobaczył. Nigdy ie widzę was razem. Dlaczego, no, dlaczego? Nigdy. Ani razu. Zawsze pojedynczo.
Szklanka szczęśliwie wylądowała na stoliku, brzęknęła tylko niezbyt głośno, no, i piwo się rozchlapało na lakierowanym blacie. Aśka milczy. Dlaczego, powtarza pytanie. Uwalnia rękę, rozciera, znowu mruży oczy, gdy on patrzy, z tym idiotycznym spojrzeniem inkwizytora, a w pubie robi się duszno i gorąco. Czy my, pyta cierpko, jesteśmy przywiązane jedna do drugiej? Czy mamy się zawsze trzymać razem, pozwalać, żeby się nam wszyscy przyglądali i może jeszcze pozować do zdjęć jak te podrabiane niedźwiedzie w górach? Ty, złotko, myślisz, że we czwórkę nam raźniej. A ja wolę tak, jak jest, kiedy nikomu się w oczach nie dwoi i nie troi. I wolę być uznawana za oryginał, nie za jedną z kopii. Urywa i prosi o kolejne piwo. - Rozchlapałeś, kolego. - Wypija szybko i wstaje. Zostań, prosi on, obejmując cienką talię odzianą w obcisły, bawełniany podkoszulek, obiecuję, że nie będę już pytać o nie. Kotku, odpowiada chłodno, źle mnie oceniasz, zazdrosna nie jestem o twoje mrzonki na ich temat i wszystko mi jedno, bylebyś Anielinkę zostawił w spokoju. Nawet jej nie znam, mówi on. Tym lepiej, odpowiada ona. Więc dlaczego tak wcześnie? Tu właśnie o nią chodzi, Aśka pochyla się nad nim z pobłażliwym uśmiechem, wszyscy wyjeżdżają z miasta, oprócz małej, a ona się boi sama. Taki dzieciak. Więc muszę wracać do domu. Pa. Znika i tylko jeszcze przez chwilę jej zapach krąży wokół niego, jak jakaś mgiełka.
XV
Jest wieczór, są latarnie, jest dziewczyna, która idzie obok niego. Spacerują ulicą smętną, ledwie oświetloną i zamgloną, światło rozprasza się i niknie we mgle, nim jeszcze dotrze do bruku. Więc widać niewiele, przysiągłby, że nawet stopy się gdzieś gubią i boi się, że również ona, idąca obok niego, gdzieś mu zniknie. Wyciąga rękę i przyciąga dziewczynę ku sobie, ta opiera dłoń na jego ramieniu i przytula się, nie przestając monologować. Na ulicy robi się pusto.
Chodzimy własnymi drogami, mruczy ona, mają mnie za dziwaczkę, a w gruncie rzeczy normalne to one nie są, wiesz. Dziwne jesteśmy wszystkie i różne tak, że bardzo trudno jest nam się porozumieć. Każda z nas we własnej mgle. Niewiele rozmawiamy. Żyjemy z dala od siebie. Irytuje nas to zewnętrzne podobieństwo... Milknie, a on wyobraża sobie ten blok, spod którego wyfruwają co ranka w cztery różne strony świata, by wrócić wieczorem, ani chybi Aśka ostatnia, kiedy inne już śpią i może tylko Alicja przegląda notatki.
Każda z nas we własnej mgle. Uważasz, jaka mgła! W tym mieście nie wiadomo, umrzeć czy roztopić się we mgle.
Umrzeć? Dlaczego?
Ot tak. Z bezsensu życia, odpowiada ona. Cztery małe dziewczynki na spacer wyszły wśród mgły - jedna się w niej zagubiła - zostały tylko trzy - to i tak dużo - mógłbyś wtedy, uważasz, zamiast mnie chodzić na spacery z którąś z moich sióstr...
Głupstwa opowiadasz, mówi on. To bez różnicy, dodaje ona.
To wielka różnica, oburza się on.
Nawet byś nie zauważył, wzdycha ona melancholijnie, a on ma dreszcze, bo przez moment jest pewien, że ona wie. Ale tylko przez moment.
|
|