nr 8 (XX)
październik 2002




powrót do indeksunastępna strona

David Zindell
  Klejnot światła: rozdział 1

        David Zindell "Klejnot światła"
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Asaru posłał mi ostrzegawcze spojrzenie, jakby radził mi nie ujawniać rodzinnych sekretów. Zignorowałem go; mówiłem dalej nie tylko do Marama, ale także mojego brata, lorda Harshy i siebie samego:
     - Dziadkowi śniło się, że zjednoczy wszystkich Valarich przeciwko Morjinowi.
     Na dźwięk tego straszliwego pradawnego imienia lord Harsha zamarł w bezruchu, a Joshu Kadar wybałuszył oczy, patrząc na mnie z niedowierzaniem. Czułem strach, który trzepotał w trzewiach Marama jak uwięziony kos. Odległe ciemne chmury poczerniały jeszcze bardziej.
     - Ishkanie nie chcą, żeby Valari zjednoczyli się pod naszym sztandarem - odezwał się Asaru. Głos miał zimny niczym stal, jak zwykle, kiedy był na mnie zły. - Nikt tego nie chce, Val.
     Kruki kołowały nad polami w poszukiwaniu padliny lub innego łatwego pożywienia. Śledziłem je wzrokiem. Nie odpowiedziałem.
     - Musisz zrozumieć, że nie ma takiej potrzeby.
     - Nie?! - krzyknąłem. - Armia Morjina zajęła pół kontynentu, a ty mi mówisz, że nie ma takiej potrzeby?!
     Zwróciłem wzrok ku zachodowi, gdzie lśnił bielą szczyt Telsharu, i próbowałem sobie wyobrazić wstrząsające posadami ziemi wydarzenia, które rozgrywały się daleko od nas. Wieści o podbojach Morjina, jakie z rzadka docierały do naszego otoczonego górami kraju, były bardzo złe. Z Sakai, twierdzy w Białych Górach, Morjin - czarnoksiężnik i niedoszły władca Ea - wysłał armię, która zajęła Hesperu i inne krainy o dziwnych nazwach: Uskudar i Karabuk. Zniewoleni mieszkańcy Acadu dawno już ukorzyli się przed sztandarem Czerwonego Smoka; szpiedzy Morjina działali w Surrapamie, Yarkonie, a nawet w Eannie, próbując rozsadzić te państwa od wewnątrz. Terror Morjina sięgnął ostatnio aż do Galdy; upadek tego potężnego królestwa, leżącego tak blisko Gór Poranka i Meshu, wstrząsnął wolnymi ludami od Delu po Thalu. Mieszkańcy Meshu pozostali jednak obojętni, podobnie jak Ishkanie, Kaashowie i wszyscy inni Valari.
     - Naszego kraju Morjin nigdy nie podbije - stwierdził z dumą Asaru. - Nigdy.
     - Nie podbije, o ile stawimy mu opór - zauważyłem.
     - Żadnej armii nie udało się dotąd zająć Dziewięciu Królestw.
     - Co nie znaczy, że żadna nie próbowała. Po co czekać, aż wróg stanie u naszych drzwi?
     - Potniemy na kawałki każdego, kto najedzie Mesh. Tak jak Kaashowie pochlastali kapłanów Morjina.
     Asaru miał na myśli ponure wydarzenie, do którego doszło pół roku wcześniej w Kaashu, najbardziej górzystym i surowym ze wszystkich państw Valarich. Kiedy król Talanu dowiedział się, że dwaj spośród jego zaufanych lordów przyłączyli się do wiernego Morjinowi sekretnego zakonu kapłanów-zabójców, kazał ich ściąć i poćwiartować. Ich szczątki rozesłał następnie do wszystkich Dziewięciu Królestw jako ostrzeżenie dla zdrajców i ewentualnych sług Morjina.
     Wzdrygnąłem się na wspomnienie dnia, w którym poseł Talanu przywiózł do Silvassu jego makabryczny dar. Zakłuło mnie w piersi, gdy przypomniałem sobie inne, jeszcze gorsze zdarzenia. W Galdzie pod topór poszły tysiące mężczyzn i kobiet. Nieliczni, którzy ocaleli z tej rzezi, przemierzyli stepy i dotarli do Meshu, ale na górskich przełęczach kazano im zawrócić. Wiele wycierpieli, nie byli jednak w tym cierpieniu osamotnieni. Szczęk kajdan, w które Morjin zakuł podbite ludy, wstrząsnąłby górami, gdyby te mogły go usłyszeć. Podobno szczepy Sarnich znów włóczyły się po Wędrowie, a pojmanych wrogów piekły żywcem na ogniskach. Z Karabuku dochodziły pogłoski o nowej strasznej zarazie i o mieście spalonym przez ognisty kamień. Wyglądało na to, że cała Ea płonie, podczas gdy my siedzimy sobie na łące, pijemy piwo i rozważamy perspektywę jeszcze jednej wojny z Ishką.
     - Świat nie kończy się na Meshu - powiedziałem, wsłuchując się w dobiegające z lasu ptasie trele. - Co z Eanną i Yarkoną? Co z Alonią? Elyssu? Delu?
     Maram wstał, gdy wspomniałem o jego ojczyźnie. Mimo niechęci do wszelkiej walki, potrząsnął wojowniczo łukiem.
     - Mój przyjaciel ma rację. Raz już pokonaliśmy Morjina i możemy tego dokonać ponownie.
     Zaleciała mnie tak silna fala piwnego odoru, że na chwilę wstrzymałem oddech. Nie chodziło mi o to, że mamy pokonać Morjina; miałem nadzieję, że jeżeli się sprzymierzymy, w ogóle nie będziemy musieli z nim walczyć.
     - Wystawimy zjednoczoną armię Valarich! - zawołał Maram.
     Próbowałem powstrzymać się od uśmiechu, gdy zorientowałem się, że mówiąc "my" Maram ma na myśli nas: Meshów i innych Valarich.
     - Dokąd posłałbyś tę armię, którą tak chwacko skleciłeś w swojej głowie? - zapytałem z przekąsem.
     - Jak to dokąd? Do Sakai, naturalnie. Należałoby wykurzyć stamtąd Morjina zanim za bardzo urośnie w siłę, a potem skończyć z nim raz na zawsze.
     Asaru zbladł, pobladł również lord Harsha, a i ja, jak sądzę, zareagowałem podobnie. Dawno, dawno temu Valari przemierzyli Wędrowo, sprzymierzyli się z Alończykami i razem ruszyli do szturmu na Sakai. W bitwie pod Tarshidem ponieśli sromotną klęskę; Morjin użył podstępu i wykorzystał moc ognistych kamieni. Podobno tysiąc wziętych do niewoli Valarich ukrzyżował wzdłuż liczącej trzydzieści kilometrów drogi do Sakai. Jego kapłani rozcinali żyły naszym wojownikom i pili ich krew. We wszystkich opowieściach tak właśnie wyglądał początek Wojny Kamieni.
     Nikt oczywiście nie miał pewności, czy Morjin zasiadający obecnie w Sakai to ten sam człowiek, który mordował moich przodków: Morjin Król Kłamstw, Wielki Czerwony Smok, który skradł Klejnot Światła i ukrył go w podziemnym mieście Argattha. Często słyszało się opinie, że nowy Morjin to jakiś drugorzędny czarownik, uzurpator, który przybrał budzące grozę imię. Mój dziadek twierdził jednak, że chodzi o jedną i tę samą osobę. Wierzyłem mu.
     Asaru wstał.
     - Zamierzasz więc pobić Morjina - zwrócił się do Marama. - Chciałbyś przy okazji odzyskać Klejnot Światła?
     - Cóż, Klejnot... - Maram zaczerwienił się gwałtownie. - Klejnot Światła to zupełnie co innego. Zaginął przed trzema tysiącami lat, przez ten czas został prawdopodobnie zniszczony.
     - Z pewnością - przytaknął mu lord Harsha. - Klejnot Światła, ogniste kamienie, większość gelstei... Zniszczyła je Wojna Kamieni.
     - Oczywiście - zgodził się z nimi Asaru, jakby to stwierdzenie załatwiało sprawę.
     Zastanawiałem się, czy naprawdę można zniszczyć złoty gelstei, najpotężniejszy z kamieni mocy, ten, z którego stworzony został Klejnot Światła. Milczałem, patrząc jak chmury nadciągają nad dolinę i przesłaniają słońce. Burzowe olbrzymy były ciemne i gęste, ale i tak trochę światła przebijało się przez nie na ziemię.
     - Nie zgadzasz się z nami? - spytał mnie Asaru.
     - Nie. Klejnot Światła wciąż istnieje, chociaż nie wiem, gdzie jest.
     - Minęły trzy tysiące lat, Val...
     - Wiem, że istnieje. Nie można go zniszczyć.
     - Nawet jeśli masz rację, to przepadł na wieki.
     - Król Kiritan musi być innego zdania. Nie wezwałby rycerzy do poszukiwań, gdyby myślał tak jak wy.
     Lord Harsha burknął coś, pakując do juków resztki jedzenia. Odwrócił się do mnie i przeszył mnie spojrzeniem ocalałego oka jak włócznią.
     - Kto ich tam wie, tych obcych królów? Bardziej mnie ciekawi, co ty byś zrobił, Valashu Elahadzie, gdyby Klejnot nagle trafił w twoje ręce?
     Powiodłem wzrokiem po widnokręgu na północy i wschodzie, gdzie leżały Anjo, Taron, Athar, Lagash i pozostałe valarskie królestwa.
     - Położyłbym kres wojnie - odparłem.
     Lord Harsha potrząsnął głową, jakby źle mnie usłyszał.
     - Chciałbyś zakończyć wojny?
     - Nie. Chciałbym unicestwić samą ideę wojny.
     Tym razem nie tylko lord Harsha, ale także Asaru i Joshu Kadar spojrzeli na mnie z niedowierzaniem, jakbym zapowiedział koniec świata.
     - Ha! - wykrzyknął lord Harsha. - Tylko wróżki widzą przyszłość, ale mimo to pokuszę się o małą przepowiednię: kiedy Ishkanie i Meshowie staną następny raz naprzeciw siebie, będziesz w pierwszym szeregu naszych wojsk.
     Czułem wilgoć w powietrzu i żądzę krwi w gorącym, starym sercu lorda Harshy, ale nic nie powiedziałem.
     Asaru podszedł do nas i wbił we mnie spojrzenie swoich błyszczących oczu.
     - Jesteś bardzo podobny do dziadka - szepnął. - Pokochałeś złoty puchar, który nie istnieje.
     A czy świat naprawdę istnieje? Czy naprawdę widziałem światło w oczach mojego brata?
     - Gdybyś musiał wybierać, walczyłbyś o Klejnot Światła? - zapytał Asaru. - Czy raczej stanąłbyś po stronie swojego ludu?
     Jego szlachetna, smutna twarz skrywała nie wypowiedziane pytanie: czy walczyłbyś za mnie?
     I właśnie wtedy, gdy chmury piętrzyły się nam nad głowami, a powietrze robiło się ciężkie i nieruchome, poczułem, że wzbiera we mnie jakieś ciepłe, jasne uczucie. Jak mógłbym za niego nie walczyć? Przypomniałem sobie naszą wycieczkę sprzed siedmiu lat, kiedy załamał się pode mną cienki lód Waskaw. Sam nalegałem, żeby wrócić do domu niebezpiecznym skrótem przez jezioro. Czy Asaru, nie dbając o własne życie, nie wskoczył wtedy w czarną toń, żeby mnie ratować? Jak mógłbym porzucić tę szlachetną istotę i pozwolić jej zniknąć z powierzchni ziemi? Czy umiałbym sobie wyobrazić świat bez wysokich, strzelistych dębów? Bez krystalicznie czystych górskich strumieni? Bez słońca?
     Patrzyłem na mojego brata i czułem w sobie to słońce. Czułem też gwiazdy. To dziwne, pomyślałem, że choć on jest pierworodnym, a ja najmłodszym z braci, i chociaż to on nosi cztery brylanty w pierścieniu, a ja tylko jeden, to zawsze on pierwszy spuszcza wzrok, kiedy patrzymy sobie w oczy. Teraz też się tak stało.
     - Posłuchaj mnie, Asaru - powiedziałem.
     Dla Valarich człowiek jest brylantem, który należy powoli ciąć, szlifować i doskonalić. Jeżeli dobrze się go przetnie, uzyska się doskonały klejnot, ale wystarczy się pomylić, trafić na skazę - i kamień pęka. Asaru był z pozoru najsilniejszym i najtwardszym z ludzi, lecz w głębi jego istoty biegła żyła niewinności, czysta i miękka jak złoto. Zawsze musiałem obchodzić się z nim delikatnie, żeby ani słowami, ani nawet błyskiem w oku nie zahaczyć o tę skazę; musiałem chronić jego serce nieskończenie staranniej niż własne.
     - Może walcząc o niego będziemy walczyć za naszych rodaków. Za wszystkich ludzi. Nie ja, Asaru. My.
     - Może... - przytaknął i podniósł na mnie wzrok.
     Pewnego dnia, pomyślałem, zostanie królem, a zarazem najbardziej samotnym z ludzi. Potrzebował kogoś, komu mógłby całkowicie zaufać.
     - Dopuść przynajmniej do siebie myśl, że nasz dziadek nie musiał być skończonym durniem - zaproponowałem. - W porządku?
     Asaru wolno pokiwał głową. Położył mi dłoń na ramieniu.
     - W porządku.
     - To świetnie. - Uśmiechnąłem się, podniosłem łuk i skinąłem głową w stronę lasu. - To co, idziemy poszukać naszego jelenia?
     Pomogliśmy lordowi Harshy spakować nie dojedzony obiad i przewiesiliśmy przez plecy kołczany ze strzałami. Pożegnałem się z Altaru, moim ognistym czarnym rumakiem, który niechętnie pogodził się z myślą, że pod moją nieobecność zajmie się nim Joshu Kadar. Podziękowałem lordowi Harshy za gościnność, a potem poprowadziłem Asaru i Marama w głąb lasu.



David Zindell "Klejnot światła" (Lightstone)
Tłum. Wojciech Szypuła
MAG 2002
ISBN 83-89004-11-9
Gatunek: fantasy
s. 456
Cena: 29,- zł
Redakcja: Sylwia Dobija

ciąg dalszy w książce

powrót do indeksunastępna strona

54
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.