W momencie, kiedy "The Shadow" wyszedł z nadprzestrzeni, w stolicy Chandrilii była wczesna noc. Inauguracja nowego roku akademickiego miała się odbyć dopiero następnego dnia, nie było więc najmniejszego sensu już teraz wysyłać na dół promu. Zgodnie z wcześniejszymi rozkazami piloci i nawigatorzy wprowadzili niszczyciela na orbitę i spokojnie zajęli się innymi obowiązkami.
Beyre cały czas pobytu w nadprzestrzeni spędziła w swojej kwaterze, mogąc nareszcie odpocząć. Miała ostatnio dużo irytujących i pilnych, a po prostu głupich spraw do załatwienia. Teraz stwierdziła, że zrobiła, co do niej należało, a resztą niech się zajmują jej podkomendni. W końcu za to dostają żołd. Sama zamknęła się w swoim apartamencie z głębokim postanowieniem egoistycznego relaksu. Nie do końca udało jej się to zrealizować, bo jednak musiała dopracować plan dalszego postępowania w kilku kwestiach, ale jak na nią równe sześć godzin odpoczynku, poza snem, to było bardzo dużo. I wcale nie miała zamiaru zrezygnować z jego końcówki tylko dlatego, że dolecieli.
Siedziała w dużym czarnym fotelu, który unosił się jakieś dwa metry nad podłogą w sali łączności. Pomieszczenie należało oczywiście do ściśle prywatnych. Ściany pokryte były monitorami, na których wyświetlały się przeróżne obrazy, od zdjęć z kamer przemysłowych na niszczycielu do serwisów informacyjnych najważniejszych stacji. Zwykłego człowieka rozbolałyby oczy, ale jej się tu świetnie pracowało. Jeżeli na którymś z bocznych ekranów coś było nie tak, zauważała to kątem oka.
Beyre ucieszyła się, kiedy wyszli z nadprzestrzeni, bo miała już dość odcięcia statku od kontaktu ze światem zewnętrznym.
- Włącz radio - rzuciła w przestrzeń.
Polecenie odebrał komputer zawiadujący wszystkimi automatami i robotami w apartamencie. Sterował kuchnią, sprzętem sprzątającym i medycznym, włączaniem i wyłączaniem światła; przechowywał dane o stanie zdrowia Beyre, kartotekę jej oficerów i szczegółowy życiorys księcia Xizora. A poza tym zajmował się na przykład łącznością.
Nie musiał się dopytywać, co jego pani ma na myśli, mówiąc "radio", bo zawsze chodziło jej o studencką radiostację "Nowa Chandrilla". Z głośników w różnych punktach pomieszczenia popłynęła ostra nowoczesna muzyka.
Beyre uśmiechnęła się pod nosem. Chyba wszyscy jej podwładni mocno by się zdziwili wiedząc, że tego słucha. No ale bez przesady, w końcu jest znacznie młodsza od połowy swoich oficerów.
"Nowa Chandrilla" uchodziła za rozgłośnię alternatywną. To, że działała pod oficjalnym szyldem uniwersytetu, było dowodem jego liberalizmu. Dzięki niemu dziennikarze z "Nowej Chandrilli" dostali dostęp do łączy nadprzestrzennych. Promowali niekomercyjną muzykę, wygłaszali kontrowersyjne opinie, czasem mocno niestosowne. Kiedyś robili sobie żarciki z imperialnej floty.
Ale to wszystko raczej Beyre bawiło, niż drażniło. Znała dokładnie skład zespołu prowadzącego radiostację. Studenci przedostatnich lat - fizycy różnych specjalności, lekarze, programiści. Oczywiście ani jednego politologa. Ktoś, kto ma takie poglądy jak oni, nie idzie w dzisiejszych czasach na politologię.
Beyre ich lubiła i wiedziała o nich więcej, niż mogliby się w najśmielszych domysłach spodziewać. Znała też sposób na spiłowanie pazurków zbuntowanym tygryskom z "Nowej Chandrilli". Za rok dostaną od niej świetne propozycje pracy dla wojska. Najlepszy sprzęt, obłędne kwoty na doświadczenia. Polityka wywietrzeje im z głów.
Beyre stuknęła w klawisz na poręczy i fotel uniósł się trochę w górę. Muzyka była teraz spokojniejsza, grana na nieznanym jej instrumencie. Beyre ziewnęła. Była rozleniwiona i starała się jak najlepiej wykorzystać resztkę wolnego czasu. Siedziała skulona w fotelu, ubrana jak do snu w białe, luźne spodnie i bluzę. Owinęła się swoim czarnym płaszczem i podwinęła bose stopy na siedzenie, bo w kajucie wcale nie było ciepło.
Pełny brak mobilizacji. Nawet miecza nie miała w zasięgu ręki. Żeby dostać się aż tutaj, trzeba by mieć oddział wojska i sporo materiałów wybuchowych, a wtedy miecz nie na wiele by się przydał.
Miała już łączność, więc teoretycznie mogła wejść do sieci i przejrzeć sobie najnowsze zapisy w bazach Vadera albo korespondencję Xizora, ale jej się nie chciało. Mniejsza o Falleen, ale Vader był zbyt spostrzegawczy, żeby mogła sobie pozwolić na brak koncentracji.
Z wrodzoną skromnością uważała się za jednego z najlepszych hakerów w galaktyce i być może była to prawda, bo oprócz umiejętności miała specyficzną intuicję, która przydawała się i przy tej okazji.
Czas płynął i trzeba się było przygotować do lotu na planetę.
- Daj mi obiad - rozkazała Beyre, nie przejmując się zupełnie tym, że według żadnego z dwóch obowiązujących na niszczycielu czasów nie było pory obiadu.
Po kilku minutach drzwi rozsunęły się i stanął w nich robot z tacą w ręku. Za nim do sali wlazł Deixel, wielki grafitowo czarny vornskr, potężne bydlę o tępo zakończonym pysku i żółtych ślepiach.
Beyre prychnęła poirytowana. Wypuściła zwierzę z jego kajuty, żeby mogło chodzić po całym apartamencie, ale to nie znaczy, że chce je mieć tutaj.
Dbała o niego, karmiła surowym mięsem, nikt też nie mógłby powiedzieć, że dręczy wielkiego drapieżnika zamknięciem w prywatnej kwaterze. Codziennie biegał razem z nią wiele kilometrów po niszczycielu.
Jednak miała go już dosyć. Z trudem się do tego przyznawała przed samą sobą, ale zaczynała ją męczyć napięta atmosfera, która wytwarzała się między nimi, a dla której w ogóle wpadła na pomysł zdobycia dla siebie takiej maskotki. Strach, niepewność, skrywana agresja. Deixel czuł doskonale, że ona jest Sithem, nawet, kiedy nie używała Mocy. Z jednej strony słuchał się jej bezwzględnie, ale z drugiej - bywał przecież nieprzewidywalny.
No a Beyre nie była przyzwyczajona do liczenia się z kimkolwiek. Drażniło ją, że przy vornskrze nie może nawet przesunąć Mocą na odległość przedmiotów na półce. To znaczy mogła oczywiście, ale nie miała pojęcia, co by wtedy zrobił i bała się próbować.
Przed miesiącem zdarzyło się jej coś naprawdę nieprzyjemnego. Medytowała w gabinecie z oknem. Szykował się duży atak, chciała być przygotowana.
W transie cały czas miała wrażenie, że z Deixlem jest coś źle, coś jej przeszkadzało, a obecność vornskra w pomieszczeniu obok czuła bardzo wyraźnie. Ocknęła się i z mocno mieszanymi uczuciami poszła sprawdzić. Nie otworzyła drzwi, tylko popatrzyła na zamontowany w nich monitor z obrazem z kamery wewnątrz. Nic. Pełen spokój. Vornskr leżał zwinięty pod ścianą.
Tknęło ją i przewinęła do tyłu, do momentu, kiedy medytowała. Vornskr rzucał się na drzwi, drapał je pazurami, żółte ślepia błyszczały. Zrobiło się jej zimno.
Później wszystko było z pozoru normalnie, ale Beyre dojrzewała do radykalnego rozwiązania. Problem w tym, że oznaczałoby to przyznanie, że się vornskra po prostu boi, a to była ostatnia rzecz, na którą miała ochotę.
Deixel wszedł za robotem do sali łączności i sprawiał wrażenie spragnionego towarzystwa. Beyre gwałtownie obniżyła fotel, ale i tak skoczyła na podłogę z większej wysokości niż zrobiłby to na jej miejscu kto inny.
- Wynoś się stąd! - wrzasnęła, wskazując vornskrowi drzwi. - Wynocha!
Była zła. Deixel popatrzył na nią zdziwiony, ale nie wyszedł.
I wtedy Beyre zaczęła kaszleć. Kolejny, chociaż oczywiście mniej ważny powód, dla którego chciała się go pozbyć. Uczulenie.
Charcząc i z trudem łapiąc oddech, wyrzuciła zwierzę. Włączyła wentylację na maksymalny przepływ. Siadła z powrotem w fotelu i minęła długa chwila, zanim uspokoiła się na tyle, żeby kazać robotowi odgrzać jedzenie, które w międzyczasie wystygło.
Uczulenie. Rycerze Jedi nie miewają takich felerów. To istoty doskonałe, pozbawione genetycznych niedoróbek. Tego ją przez lata uczono. Ale ona doskonale pamiętała, że w domu dziecka kaszlała, kiedy ktoś z kolegów przyniósł jakiegoś zwierzaka. Przeszło jej, kiedy odleciała z Ziemi. Kiedy została Jedi.
A teraz wróciło. Niedawno.
*
Nad kampusem chandrillskiego uniwersytetu świeciło słońce. Beyre kazała posadzić prom na głównym placu. Specjalnie przyleciała wcześniej, żeby móc się przespacerować. Zresztą niech sobie rektor nie myśli, że jak zaprosi Beyre na południe, to o dziesiątej może się czuć bezpiecznie.
Szła przez alejki, Piett tuż za nią, reszta eskorty bardziej z tyłu. Budzili zainteresowanie, ale niezbyt duże. Chandrilla należała do centrów galaktycznego życia, uprzywilejowane rządowe statki lądujące na kampusie i wysiadający z nich notable z wojskową ochroną wcale nie byli tu rzadkim widokiem.
Poranne słońce świeciło w szkle i metalu budynków. Na fontannach tworzyła się tęcza. Beyre miała słabość do Chandrilli, inaczej się tego nazwać nie dało.
Nie bez powodu to ten uniwersytet został zaszczycony jej propozycją. Postanowiła mianowicie wybudować centrum doświadczalne dla fizyków zajmujących się cząstkami elementarnymi. Armii się to opłacało. Wielki akcelerator, który powstał na Chandrilli, będzie wykorzystywany do wojskowych badań. Beyre finansowała inwestycję z własnych funduszy, ale Imperatorowi pomysł się spodobał do tego stopnia, że dołączył się do prezentu.
Uczeni byli zachwyceni. Ktoś tam protestował i powoływał się na neutralność planety, ale go nie słuchano. Przecież nikt tu nie przysyła żołnierzy, tylko pieniądze i technologię. A że efekty prac wykorzysta flota, bogowie, do tej pory też to robiła.
Beyre przyleciała obejrzeć Centrum dzień przed jego oficjalnym otwarciem. Na wszystkich wydziałach trwała właśnie ceremonia rozpoczęcia roku akademickiego. Kiedy znaleźli się w rektoracie, Piett spytał, gdzie jest aula i poszli zrobić rektorowi niemiłą niespodziankę. Beyre nie widziała powodu, dla którego miałaby nie wejść na główną, ogólnouniwersytecką uroczystość w połowie wykładu inauguracyjnego.
Aula była ogromna. Na scenie profesor Nur'chadaa'ah, błękitnoskóry n'Lyehi'ii, pisał coś na elektronicznej tablicy, a efekt wyświetlał się na telebimie nad jego głową. W pewnej chwili spojrzał na widownię i zamarł. Przez salę przemknął szmer i poruszenie.
Bocznym wejściem na balkon weszło kilku szturmowców w szarostalowych mundurach i z gotowymi do strzału miotaczami. Stanęli po obu stronach drzwi i przy barierce. Wtedy pojawiła się młoda kobieta w czarnej pelerynie obszytej srebrem, w rękawicach, z jasnymi włosami do ramion. Za nią pozostali żołnierze.
Na balkonie zrobiło się momentalnie pusto. Usiadła, szturmowcy stanęli za jej plecami. Była w świetnym humorze, nawet chciało jej się śmiać z piorunującego wrażenia, jakie osiągnęli, ale jej twarz nie drgnęła. Zimna, okrutna maska.
Nur'chadaa'ah opanował się, oderwał od niej wzrok i usiłował wrócić do przerwanego wątku. Po chwili mówił już płynnie, doceniła jego silne nerwy, zważywszy, że był znany z mocno antyimperialnych wypowiedzi i miał prawo poczuć się bardzo nieswojo widząc Sitha na swoim wykładzie.
Nie zamierzała aresztować profesora Nur'chadaa'aha. Ciągle miała nadzieję, że jej agentom uda się wreszcie odkryć, jaką drogą kontaktuje się z Rebelią. Bo to, że się kontaktuje, nie budziło najmniejszych wątpliwości.
Profesor wykładał ciekawie, ale jedyną osobą, która to doceniła, była Beyre. Pozostali byli zbyt zajęci nerwowym zerkaniem w jej stronę. Kiedy n'Lyehi'ii skończył, rektor i kilku wyznaczonych wcześniej profesorów rzuciło się do schodów na balkon, udając oczywiście, że wcale się nie śpieszą, oni po prostu zawsze witają gości tak wylewnie.
Beyre skinęła głową na ukłony, bez słowa wysłuchała przemowy powitalnej, a kiedy rektor umilkł speszony promieniującym od niej lodowatym chłodem, spytała pozornie bez związku:
- Nur'chadaa'ah przez dwa, czy przez trzy "a"?
- Przez trzy - jęknął rektor, a przez głowę przemknęła mu okropna myśl, że zatrudniając wywrotowca umożliwia mu głoszenie jego poglądów, czyli współuczestniczy w zdradzie stanu.
Beyre minęła go i ruszyła do wyjścia. Po tej demonstracji siły nie miała już ochoty bardziej ich straszyć. Szła powoli, pamiętając, że rektor jest niewysokim obcym, sięgającym jej do łokcia. Nie chciała, żeby śmiesznie podbiegał, starając się ją dogonić.
Szli więc dostojnie. Profesorowie, by zatrzeć złe wrażenie, mówili jakieś okrągłe i miłe dla ucha bzdury, których nawet nie próbowała słuchać. Mogli pojechać do Centrum kolejką, oczywiście specjalnym wagonem, ale Beyre nie po to przyleciała w ten cudowny klimat. Machnęła od niechcenia ręką.
- Przecież to tylko dwa kilometry.
Z rozkoszą zarejestrowała zgrozę w oczach gospodarzy. Wizja spaceru z Darth Beyre wcale ich nie zachwyciła.
Wtedy właśnie rektor uświadomił sobie, że popełnił straszliwą gafę, a mianowicie zapomniał przedstawić Beyre swoich towarzyszy. Wiedział, że teraz jest już za późno, ale rozpaczliwie szukał jakiegokolwiek tematu do rozmowy.
Beyre wysłuchała listy nazwisk i specjalności, przyglądając się kolejnym twarzom, należącym przeważnie do obcych. Ożywiła się, kiedy padło nazwisko Erskine Clavell.
- Ten Erskine Clavell? - spytała, znów wprawiając rektora w konsternację.
Potem odkaszlnęła. Nie reagowała uczuleniem na vornskra za każdym razem, kiedy go widziała, ale jeżeli już tak się stało, kaszel długo nie mijał.
- Filozof Erskine Clavell - ukłonił się zainteresowany. - Zasadniczo jestem prawnikiem, ale teraz zajmuję się filozofią.
Clavell był człowiekiem, dość niskim, z brodą i krótkimi włosami ciemnoblond. Nosił liliową szatę i ogólnie można by o nim powiedzieć "elegancik". Był piekielnie inteligentny i nieprzytomnie wprost pewny siebie. Milcząca, mierząca go pustym spojrzeniem Beyre nie onieśmielała go w najmniejszym stopniu.
- To pan mówił w wywiadzie dla "Nowej Chandrilli" te kompletne idiotyzmy o dualizmie korpuskularno-falowym Mocy?
Tym razem nawet Piett zerknął na nią, zdziwiony nazwą radiostacji.
- Ja. Ale ośmielam się zauważyć, że nie zgadzam się z określeniem ich jako idiotyzmy.
Byli w ogrodzie botanicznym pełnym egzotycznej gruboliściastej roślinności i kipiących kolorami kwiatów.
Rektor przestał oddychać, słysząc bezczelność Clavella. Beyre prychnęła.
- Rozumiem, że chciał pan zdobyć popularność wśród studentów, ale proszę mi nie mówić, że pan w to wierzy.
Profesorowie ostrożnie nabrali powietrza. Z jakiejś niewidomej przyczyny Beyre wdała się z filozofem w dyskusję. Szli dalej przez ogród - Beyre, Clavell, rektor i Piett z przodu, za nimi pozostali uczeni, a uzbrojeni szturmowcy otaczali ich dużym półkolem.
- Oczywiście, że wierzę! Nie mam zwyczaju mówić nieprawdy. Przecież to się da udowodnić. Moc można raz uważać za falę, rodzaj pola, które działa na różne przedmioty, a kiedy indziej da się stwierdzić jej obecność w postaci cząstek - midichlorianów. Od niepamiętnych czasów wiadomo, że osoby wrażliwe na Moc - nie umknęło uwadze Beyre, że nie powiedział "Jedi" - mają więcej midichlorianów, niż inni. Poza tym...
- Dość - przerwała potok jego słów.
Przez moment nie zrozumiał, dopiero po chwili dotarło do niego, że potraktowała go tak obcesowo. Zamilkł zaskoczony.
- Midichloriany to mit, w który poważny uczony wierzyć nie powinien. No, ale pan jest humanistą i chyba nie wie, o czym mówi - Beyre żywiła lekką pogardę dla osób, które nie umiałyby wyjaśnić, jak działa hipernapęd.
Erskine Clavell wrócił do obrony swojej tezy z ogniem w oczach.
- W ogóle Moc należy raczej do sfery mitu, doznań metafizycznych niedostępnych zwykłym śmiertelnikom. Wyjaśnienie dualistyczne jest równie dobre, jak każde inne. Szczerze mówiąc, pierwszy raz słyszę, jakoby midichloriany miały nie istnieć...
- To wymysł.
- Ja osobiście jestem zwolennikiem wszelkich teorii materialistycznych. Każde zjawisko można opisać i wyjaśnić w sposób naukowy.
- Każde?
Clavell nie wyczuł jadowitej ironii. Była dobrze zamaskowana.
Dochodzili już do Centrum, widzieli z daleka stojący na wzgórzu budynek. Szeroka aleja biegła równolegle do torów kolejki.
Clavell brnął nadal:
- Na odpowiednim poziomie wiedzy każde.
- Jak magiczną sztuczkę?
- O właśnie! - ucieszył się, nie widząc, że go podpuszcza. - Zawsze się okazuje, że to na przykład gra świateł.
- Zaraz panu zaprezentuję rodzaj gry świateł.
Piett popatrzył na Beyre z błyskiem strachu w oczach. Adiutant znał ją chyba lepiej, niż ona sama. Ale tym razem nie chciała zrobić nic złego. Jeszcze tylko przez chwilę usiłowała się powstrzymać przed czymś potwornie dziecinnym.
|
|