Piotr Warych |
Doktor Wolf |
Autor pisze o sobie: Jestem socjologiem z wykształcenia. Moje nałogi to pisanie, Allegro i wystąpienia publiczne. Pisanie jest dla mnie zarówno potrzebą jak i odreagowaniem, a najbardziej przyjemnością, bo uwielbiam pisać, tworzyć i budować zdania, z których powstaje dobrze skrojony tekst. Dobra historia. Prywatnie jestem posiadaczem 10miesięcznego Dawidka i żony Gosi. |
 |
 | Ilustracja: Piotr 'Grabcu' Grabiec |
Siedziałem w wygodnym fotelu i patrzyłem ponad głową faceta, który miał mi pomóc. Nazywał się Mervin i był lekarzem.
- Nie czuję się najlepiej.
- Co konkretnie się dzieje? - lekarz zmarszczył czoło nie odrywając wzroku od notatnika.
Moja dolegliwość była dość powszechnie spotykana, a jedynie jej natężenie zaważyło na mojej decyzji, aby przyjść tu i rzecz całą wyjaśnić. Byłem jednym z tych biedaków, którzy męczyli się, gdy księżyc zaglądał im przez okno. Jedni nie mogą wtedy zasnąć, inni mają koszmary. Ja miałem koszmary po których nie mogłem dojść do siebie.
Lekarz wysłuchał cierpliwie moich zwierzeń. Zanotował coś na kartce, kiedy wspomniałem o trębaczu w zielonej koszuli, który kazał mi robić omlet dla króla z tysiąca jaj, a potem spojrzał na mnie.
- Wie Pan. Ja nie łagodzę dolegliwości. Działam radykalnie
- O, to coś dla mnie - nachyliłem się w jego kierunku. - Podoba mi się.
- Płaci mi Pan, a ja jestem fachowcem.
- Tak jest - przytaknąłem.
Byłem więcej niż zadowolony. Nareszcie poczułem, że trafiłem na profesjonalistę, a nie kolejnego naciągacza z jego "Weź się Pan w garść", czy "Śpij Pan w dzień".
- Zaczynamy dzisiaj - lekarz zerknął na mnie - Nie ma żartów, trzeba dorwać sukinsyna póki jest pełnia.
Zaskoczył mnie tą ciężką metaforą, ale udałem, że doskonale wiem o co mu chodzi.
- Tak, trzeba go dorwać - przytaknąłem. - Ile dni potrwa leczenie i co mi Pan przepisze? Jeśli można, to chciałbym zaznaczyć, że nie działają środki nasenne ani zaciemnianie pokoju.
- Niech Pan sobie wyobrazi letni lipcowy poranek. Siedzi Pan na werandzie w bujanym fotelu i czyta zajmująca lekturę, ale za cholerę nie może się Pan skoncentrować, bo natrętna mucha raz po raz siada Panu na czole. Czy i wtedy bierze Pan coś na sen, żeby się od niej uwolnić?
Nie wiedziałem do czego zmierza, ale mogłem sobie doskonale wyobrazić jak natrętna mucha próbuje przeszkadzać mi w czytaniu kolejnego kryminału z serii "Mordercy w Krainie Czarów".
- Co robię? Zabijam ją, oczywiście - powiedziałem.
- I otóż to. Zabija ją Pan. Skoro męczą Pana koszmary, to kto jest winny? - zapytał lekarz.
Pomyślałem, że może to ja sam jestem sobie winny, bo mam słaby charakter, albo bo prowadzę jałowe życie, albo...
- Księżyc! - przerwał mi lekarz.
- Co księżyc? - zapytałem.
- Księżyc jest jedynym winowajcą i przyczyną, a ja jestem fachowcem i moim zadaniem jest zlikwidować przyczynę.
Poruszyłem się w fotelu, a na mojej twarzy odmalował się dziwny grymas. Księżyc? Facet sugeruje, żeby zlikwidować księżyc? Chyba jednak nie znam się na ludziach. Nie umiem
w porę rozpoznać wariata. Ale czym dłużej siedziałem w jego pokoju tym bardziej zapadałem się w fotel.
- Dziś o północy przy jeziorku. I niech Pan nie zapomni latarki. Ja wezmę sieci.
Kiedy wyszedłem z gabinetu, byłem zrozpaczony. Nie dość, że nikt nie był w stanie mi pomóc, to w dodatku trafiłem na pomyleńca.
Oczywiście przystałem na jego propozycję, jedynie po to, żeby się odczepił i dał mi wyjść.
Powoli zbliżała się dziesiąta wieczór, a ja zdążyłem wykąpać się i zakopać w pościeli. Jednak sen nie nadchodził. Mimo zasłon czułem jego obecność. Tego potwora krążącego wokół globu, niczym natrętna mucha. Zerwałem się z łóżka, podbiegłem do okna, odsunąłem żaluzje
i spojrzałem prosto w twarz księżyca.
- Żeby cię ktoś wreszcie zajebał - powiedziałem głośno.
I wtedy zrozumiałem, że muszę być o północy, przy jeziorku, żeby spotkać się z moim lekarzem
Kiedy przyszedłem Mervin był już na miejscu. Siedział na kamieniu i pykał fajkę. Zobaczył jak idę.
- O, przyszedł Pan. Szczerze mówiąc nie spodziewałem się. No, ale do roboty. Zaświeć Pan, muszę odcumować łódź.
Stanęliśmy nad brzegiem, a potem wsiedliśmy do łódki i popłynęliśmy w kierunku miejsca, gdzie odbijał się księżyc.
- Przynajmniej lepsze to niż koszmary - pomyślałem.
Mervin kazał mi wiosłować, a sam odwijał sieci. Rzucił je na wodę i przechylony przez burtę dotykał palcem ust, kiedy tylko chciałem coś powiedzieć.
- Mam go! - krzyknął nagle Mervin zwijając sieci.
O mały włos nie utopiłem lewego wiosła.
- Teraz do brzegu. Tam się z nim rozprawimy.
Mervin był stuknięty. W sieci nic nie było, a księżyc nadal świecił jednocześnie na niebie
i na wodzie.
Siedziałem w wygodnym fotelu i patrzyłem przez okno. Naprzeciw mnie siedział facet, który miał mi pomóc. Postanowiłem, że będzie to ostatni lekarz, którego proszę o pomoc.
Po tym jak Mervin rozwinął na brzegu puste sieci i kopał w urojony księżyc, który rzekomo poszedł w zaparte po prostu zwątpiłem, że można mnie wyleczyć.
Nabrałem przekonania, że to niektórzy lekarze, tacy jak Mervin, sami potrzebują pomocy.
Na moją decyzję, by jeszcze raz zaryzykować wpłynął fakt, że moja dobra przyjaciółka Susan została wyleczona przez doktora Wolfa z lęku przed ludźmi, z którym borykała się od dzieciństwa.
- Umowa jest taka - płaci Pan, kiedy objawy miną.
- Podoba mi się - odpowiedziałem.
Niestety suma, jaką wymienił zwaliła mnie z nóg. Pięć tysięcy baksów i nigdy więcej koszmarów. Susan uprzedzała mnie o kosztach. Sama zapłaciła mniej więcej tyle samo, ale za to teraz ma spokój.
Dostała od Wolfa dożywotnią gwarancję, że lęki się nie powtórzą. Z tego, co wiem lęk rzeczywiście zniknął i nie pojawił się nigdy więcej, choć mijają właśnie dziesięć lat od kuracji.
- Musi Pan zarabiać miliony - powiedziałem.
Wolf ułożył usta w grymas, jaki robią dzieci na chwilę przed tym zanim się rozpłaczą.
- W sumie to nie tak wiele. Większość idzie na środki.
Nie bardzo rozumiałem o jakie środki chodzi. Powiedziałem tylko, że już podjąłem decyzję i zgadzam się.
- Jeśli tak, to proszę to podpisać - podsunął mi formularz.
Było tam napisane między innymi, że zlecenie zostanie wykonane najwyżej w przeciągu dwóch dni.
Nie dostałem żadnych leków, ani skierowania na psychoterapię. Jedyne, co miałem zrobić, to przyjść kiedy mi przejdzie.
Zupełnie bez sensu.
Powoli zbliżała się północ, a ja szykowałem się do snu. Leżałem w łóżku i czytałem książkę. Czytałem i czytałem, ale sen nie nadchodził. Jednak to nie to co zwykle. Coś było nie tak. Coś się zmieniło.
Podszedłem do okna i wyjrzałem przez rozchyloną żaluzję Księżyca ani śladu, a niebo bezchmurne. Wyszedłem w piżamie na balkon i przez kwadrans szukałem księżyca. Ale nigdzie go nie było. Jakby nigdy nie istniał. Tej nocy po raz pierwszy spałem spokojnie, a gdy się obudziłem miałem wielką ochotę iść pobiegać.
- Witam, witam. Proszę siadać. Po uśmiechu widzę, że nie miał Pan koszmarów ubiegłej nocy - Wolf rozpromieniony potakiwał głową.
- Nie dość, że nie miałem żadnych koszmarów, to jeszcze dawno nie spałem tak dobrze
w czasie pełni - mój entuzjazm przebijał z każdego słowa.
- W czasie pełni? - doktor spojrzał na mnie z ukosa. - Nie było żadnej pełni.
- Ah, prawda - powiedziałem - to dość niezwykłe, ale rzeczywiście nie mogłem wczoraj odnaleźć na niebie księżyca.
- I nie znajdzie Pan.
Wydawało mi się, że źle usłyszałem.
- Słucham? - musiałem odkaszlnąć.
- Powiedziałem, że może pan sobie darować te nocne poszukiwania, bo tylko się Pan przeziębi. Zdaje mi się nawet, że już coś Pana złapało, ale z tym to już nie do mnie, nie do mnie Szanowny Panie. Na to wystarczy aspiryna i ciepłe łóżko.
Wyłożyłem na stół pięć tysięcy, a w zamian dostałem pokwitowanie. Nadal jednak nie mogłem uwierzyć, że tak po prostu zostałem wyleczony.
- Nie mogę uwierzyć doktorze, że zdołał mnie Pan wyleczyć w ciągu jednego dnia.
- Ja Pana nie wyleczyłem. Zlikwidowaliśmy z Franko tylko przyczynę. Działamy radykalnie.
Świat zawirował mi z lekka przed oczami. "Zlikwidowali przyczynę?". Gdzieś już to słyszałem - przypomniałem sobie słowa doktora Mervina: "Skoro męczą Pana koszmary, to kto jest winny?" i odpowiedź: "Księżyc jest jedynym winowajcą i przyczyną".
Spojrzałem nieprzytomnym wzrokiem na doktora Wolfa.
- Zlikwidował Pan księżyc? - zabrzmiało to jak: zjadł Pan słońce na obiad?
- Franko go zlikwidował. Próbowaliśmy negocjacji, ale w tego rodzaju sprawach to nie skutkuje - stuknął ołówkiem o blat stołu. - Dosięgło go aż siedem kul, zanim raczył umrzeć. Próbował coś powiedzieć przed śmiercią, ale - tu uśmiechnął się szeroko - z tej odległości mało, co słychać. - Aha - przypomniał sobie - nie słyszał Pan w nocy czegoś w rodzaju, no jakby coś wpadło do wody?
- Do wody? Nie, niestety nie słyszałem. - powiedziałem.
- Tak tylko pytam, bo jestem prawie pewien, że spadł do tego jeziorka przy Piątej Alei,
a zdaje mi się, że mieszka Pan w pobliżu.
Poczułem jak skwierczy mi w żołądku. Musiałem też odkaszlnąć.
Chyba naprawdę się przeziębiłem.
- Doktorze?
- Tak?
- Myśli Pan, że on się utopił?
- Kto taki?
- No, księżyc - wyjąkałem.
- Aaa, księżyc. Z tego, co wiem, to nie umiał pływać. Zresztą z tyloma ranami - Wolf pokręcił głową zadumany nad jakimś nowym problemem.
Doktor miał rację. Księżyc rzeczywiście nie umiał pływać. Nigdy więcej nie pojawił się na niebie. Ale przeziębienie to też męcząca sprawa.
|
|
 |
|