nr 8 (XX)
październik 2002




powrót do indeksunastępna strona

Michał Chaciński
  Zaginiony w akcji

        "Szyfry wojny"

Zawartość ekstraktu: 40%
'Szyfry wojny'
'Szyfry wojny'
Coraz bardziej zastanawiam się, czy nie byłoby lepiej, gdyby John Woo został jednak kilka lat temu w Hong Kongu. Ostatecznie ówczesny eksodus hongkońskich twórców do USA, związany z wcieleniem Hong Kongu do Chin, okazał się niepotrzebny. Wygląda na to, że na kinematografię hongkońską (przynajmniej tę z nurtu kina akcji, z jakim związany jest Woo i jego mentorzy) nie wywierano praktycznie żadnych większych nacisków i nie było się czego bać. Tymczasem zmiana klimatu najwyraźniej zaszkodziła reżyserowi. Jego azjatyckie filmy były zwykle co najmniej przyzwoite. Wśród tych amerykańskich broni się moim zdaniem jedynie "Bez twarzy" (Face/Off). Cała reszta to większe i mniejsze nieporozumienia. Najnowszym są "Szyfry wojny".

Zasadniczy problem "Szyfrów wojny" wziął się chyba z braku standardowych tematycznych punktów zaczepiania dla reżysera już w samym scenariuszu. Rzadko który z reżyserów działających w Hollywood ustanowił dla siebie tak wyraźny zakres tematów jak John Woo. Praktycznie wszystkie jego najważniejsze filmy opierają się na rozegraniu dualizmów: honor-zdrada, złodziej-policjant itd. W "Szyfrach wojny" brak tego typu kontrastów i Woo po prostu pogubił się w materiale. Nad chaosem wojny na ekranie w ostatnich latach świetnie zapanowali Spielberg, czy Malick, którzy wykorzystali batalistykę do zilustrowania wewnętrznego stanu swoich bohaterów. U Woo wojna pozostaje po prostu malowniczym chaosem, wywołującym u widza tym bardziej nieciekawe wrażenie, że wszystko poza batalistyką jest w filmie po prostu mało interesujące.

Drugi problem scenariusza to sama jego konstrukcja. Siła Woo jako reżysera bierze się przede wszystkim z umiejętności inscenizacji fenomenalnych scen akcji - wie o tym każdy, kto obejrzał choć jeden hongkoński film reżysera. Pozostałe części scenariusza muszą być u niego skonstruowane prosto - ze ściśle zdefiniowanym problemem i bez nadmiernego polegania na dramatycznych umiejętnościach aktorów. W przeciwnym razie w stylu typowym dla hongkońskiego kina akcji, na ekranie pojawi się kicz i emocjonalny banał. Woo po prostu nie potrafi w przekonujący sposób pokazać na ekranie scen konwersacyjnych, natomiast doskonale definiuje swoje postacie przez działanie. Jego bohaterowie nie znoszą bezczynności. Niestety, scenariusz "Szyfrów wojny" próbuje przekazywać najważniejsze treści właśnie w konwersacjach pomiędzy sierżantem (Nicolas Cage z oczami zbitego spaniela, w najnudniejszej roli od lat), a jego podwładnym (Adam Beach). Film boleśnie obnaża w tych scenach jak nudnym reżyserem statycznych scen jest Woo.

Przy wojskowym żarciu, po każdej wizycie w latrynie trzeba było spieprzać co sił w nogach.
Przy wojskowym żarciu, po każdej wizycie w latrynie trzeba było spieprzać co sił w nogach.
Jak wspomniałem, "Szyfry wojny" zmieniają się nieco podczas scen batalistycznych. Pojawia się wreszcie rozmach i trochę ożywienia, w odróżnieniu od smętnych i nieciekawych scen konwersacyjnych. Problem w tym, że Woo nie daje tego, do czego przyzwyczaił swoich wielbicieli - do nowego spojrzenia na znane skądinąd sceny akcji. Batalistyki jest tu wprawdzie dużo, ale jednak niczym się ona nie wyróżnia wśród innych wojennych filmów w ostatnich miesiącach. Dla reżysera uchodzącego za mistrza kina akcji taka konstatacja to porażka. To też kolejny dowód, że reżyser nie czuł się w tym materiale dobrze i nie miał pomysłu jak sobie z nim poradzić. Zresztą wystarczy rzucić okiem na samo zakończenie - Woo zawsze czuł się jak ryba w wodzie, kiedy rozgrywał podsumowanie filmu w wybuchowej konfrontacji. Mógł wreszcie połączyć spektakularne sceny z melodramatem. W "Szyfrach wojny" zakończenie jest tylko boleśnie kiczowate, ciężkie od patriotycznej łopatologii.

I wreszcie chyba największy problem scenariusza i filmu - jego temat. O czym tak naprawdę są "Szyfry wojny"? Według reklam, wprowadzenia i podsumowania filmu, o wkładzie Indian Navaho w historię szyfrologii - kod oparty na ich języku był wykorzystywany podczas II wojny światowej przez armię amerykańską do szyfrowania przekazów i nigdy nie został złamany. Problem w tym, że w filmie tych motywów... prawie nie ma. Szyfrowanie widzimy 2 razy, w obu przypadkach w idiotycznej sytuacji - Indianin szyfruje wiadomość o pozycji wroga, czyli informacje doskonale znane przeciwnej stronie. Natomiast w scenie, w której podawane są faktycznie ważne dane - pozycja oddziału amerykańskiego - Indianin bez zmrużenia oka wykrzykuje je do radiostacji po angielsku. Gdzie tu sens?

Mniej więcej w połowie film rozpada się na zupełnie niepowiązane problemy, które zwiększają tylko wrażenie chaosu. Staje się opowieścią o zdobywaniu wyspy Sajpan, o odkupieniu smutnego sierżanta, o wojennej edukacji "kota", o żołnierskiej przyjaźni itd. O wszystkim, tylko nie o centralnym problemie, który zdefiniowano we wstępie. Kiedy na końcu pojawia się nagle podsumowanie powracające do kwestii szyfru Navaho, ze zdziwieniem przypomniałem sobie "faktycznie, to o tym miał być film". Miałem wręcz wrażenie, że te końcowe napisy dodano do filmu właśnie z takim nastawieniem: "o cholera, przecież miało być o Navaho - trzeba coś dopisać na ekranie".

Za bardzo lubię Woo, żeby dalej się nad nim znęcać. Tym bardziej martwi mnie wrażenie, że reżyser zagubił się w tych ostatnich latach w czysto hollywoodzkich, efekciarskich projektach i zgubił w tym gdzieś swój pomysł na kino. Nie wiem, co zobaczył w scenariuszu do "Szyfrów wojny". Oceniając z samego filmu, poza obiecującym głównym motywem brak w nim w zasadzie czegokolwiek, co decydowało o wcześniejszych sukcesach Woo - przede wszystkim przejrzystości. Może po prostu widział w nim wyzwanie. Liczę, że ta porażka skłoni go przynajmniej do większej ostrożności przy wyborze projektów. Wciąż mam nadzieję, na jego kolejny dobry amerykański film, chociaż ostatnio coraz słabszą.



"Szyfry wojny" (Windtalkers)
USA 2002
Reżyseria: John Woo
Scenariusz: John Rice, Joe Batteer
Obsada: Nicolas Cage, Adam Beach, Christian Slater, Peter Stormare, Frances O' Connor
Gatunek: dramat

powrót do indeksunastępna strona

81
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.