 | NOTKA O KSIĄŻCE (KRÓTKI OPIS): Księga pierwsza cyklu Ea. Niesamowita opowieść fantasy, mająca swe korzenie we Władcy Pierścieni Tolkiena i Opowieściach o królu Arturze.
TREŚĆ KSIĄŻKI: Na kontynencie zwanym Ea dobiega końca Wiek Smoka. Nastaje mroczny czas chaosu i wojen, kończą się sny o dawnych dobrych czasach. Morjin, upadły anioł, znów szuka Klejnotu Światła. Dzięki niemu będzie mógł uwolnić Angrę Mainyu, Króla Kłamstw, mrocznego archanioła uwięzionego przed milionem lat. O dziwo, jest to także czas światła, gdyż ziemia ponownie wchodzi w Złote Pasmo. Narodził się bohater, który ruszy na poszukiwania Klejnotu Światła, aby spełniło się proroctwo o nadejściu złotego wieku. Nazywa się Valashu Elahad i jest siódmym synem króla Meshu. Pobłogosławiony (a może przeklęty?) darem współczucia dla wszystkich żywych istot, poprowadzi swoich przyjaciół do krainy Morjina, w serce ciemności, dzierżąc w dłoni magiczny miecz Alkaladur. Ale Morjina nie jest łatwo pokonać. Tylko człowiek o duszy bliskiej doskonałości może znaleźć Klejnot. Valashu musi stać się takim człowiekiem, zanim stanie do ostatecznej rozgrywki...
BIOGRAFIA AUTORA: David Zindell mieszka w Boulder, stan Kolorado, i jest uznanym autorem książek science fiction. Do jego najbardziej znanych powieści należą: Neverness, The Broken God, The Wild i War in Heaven. Klejnot światła jest pierwszą książką fantasy w dorobku autora, rozpoczynającą cykl Ea. |
W pogodne zimowe noce wspinam się na górskie szczyty, żeby znaleźć się bliżej gwiazd. Niektórzy twierdzą, że te migające światełka to dusze poległych w boju wojowników; inni utrzymują, że u źródła czasu Arwe we własnej osobie cisnął w niebo nieskończoną ilość diamentów, żeby ich blask po kres dni rozpraszał mroki nocy. Ja jednak sądzę, że gwiazdy to takie same słońca jak nasze. Ich ognisty szept rozpala we krwi wspomnienia pradawnych snów i nie spełnionych obietnic. To z gwiazd dawno temu ludzie przybyli na ziemię z pucharem zwanym Klejnotem Światła; wrócimy tam pewnego dnia jako aniołowie, niosąc światło w dłoniach.
Mój dziadek też tak uważał. To od niego nauczyłem się historii Wielkiej Niedźwiedzicy, Smoka, Siedmiu Sióstr i innych gwiazdozbiorów. To on nadał mi na cześć jasnej Gwiazdy Zarannej imię Valashu; zawsze powtarzał, że rodzimy się po to, by lśnić własnym blaskiem. Powiedział mi kiedyś, że wojownik Valarich powinien najpierw wygładzić do połysku swą duszę, a potem miecz. Dopiero wtedy bowiem może dostrzec swoje przeznaczenie i albo pogodzić się z nim, albo z nim walczyć, jeżeli jest jednym z tych nielicznych, którym dane jest kształtować swój los. Tacy ludzie przynoszą światu chwałę. Taki właśnie był mój dziadek. Ale Ishkanie i tak go zabili.
Elkasar Elahad uznałby za naprawdę niezwykłe zrządzenie losu, że tego samego dnia, gdy posłowie króla Kiritana przybyli z Alonii, by obwieścić rozpoczęcie poszukiwań Klejnotu Światła, cała armia rycerzy i arystokratów z Ishki zjawiła się w zamku mojego ojca z zamiarem rozpoczęcia negocjacji lub wypowiedzenia wojny. To było pierwszego ashte 2812 roku, w epoce, którą historycy nazwali Wiekiem Smoka. Tak ciepłej i ślicznej wiosny nie pamiętali najstarsi ludzie: śniegi topniały i spływały z gór, łąki rozkwitały dzikim kwieciem, w lasach otaczających Silvassu roiło się od dzików, jeleni i innej zwierzyny łownej. Policzywszy gości, majordomus nachmurzył się i burknął, że jeżeli planujemy ucztę, trzeba uzupełnić zapasy w spiżarni. Wezwano nas zatem - mnie, moich braci i innych rycerzy - byśmy udali się na polowanie. Cóż, nawet królobójcy muszą coś jeść.
Było wczesne popołudnie, gdy z najstarszym z braci, lordem Asaru, zjeżdżaliśmy ze wzgórz, na których stoi nasze pradawne miasto. Towarzyszyli nam mój przyjaciel Maram i jeden z giermków mojego brata; tworzyliśmy małą (tego dnia zapewne najmniejszą) grupkę myśliwych przemierzających okoliczne lasy. Cieszyło mnie to; nie bawi mnie, gdy sfora ujadających psów i banda mężczyzn na parskających koniach ściga oszalałą z przerażenia dziką świnię. Asaru przypominał bardzo naszego ojca, króla Shamesha: był tak samo poważny, stanowczy i bez reszty poświęcał się osiągnięciu raz obranego celu. Jego dusza została nie tylko wypolerowana, ale i naostrzona tak, że cięła groźniej niż najlepsza godhrańska stal. Powiedział, że zapolujemy na jelenia, więc lepiej będzie poruszać się po cichu i w małej grupie. Mimo to Maram, który wolałby polować z pompą i w tłumie innych rycerzy, postanowił się do nas przyłączyć. Prawdę mówiąc, po prostu chciał jechać ze mną; często powtarzał, że nigdy nie opuści najlepszego przyjaciela. Znacznie mniej chętnie przyznawał się do tego, że tchórzy, bo widział kiedyś, co ostre jak brzytwa szable dzika potrafią zrobić z męskim przyrodzeniem. Polowanie na jelenia było o wiele bezpieczniejsze.
Dzień był ciepły, w powietrzu unosił się zapach świeżej ziemi i kwiatów lila. Wśród wytyczonych niskimi kamiennymi murkami pól, na których właśnie zielenił się młody jęczmień, mniej więcej co trzysta metrów stały solidne wiejskie domy. Na niebie złociło się słońce. W głębi Łabędziej Doliny zaczynał się nieprzebyty bór. Na granicy pól i lasu, gdzie stare dęby tworzyły zielony mur, zatrzymaliśmy się i zsiedliśmy z koni. Asaru rzucił wodze giermkowi, Joshu Kadarowi, który kwadratową twarz i powściągliwy charakter odziedziczył po ojcu, lordzie Kadarze. Nie podobało mu się, że musi zostać z końmi; z zazdrością patrzył, jak Asaru sięga po swój cisowy łuk i napina go na próbę. Miałem ochotę oddać Joshu własną broń, żeby mógł sobie postrzelać, kiedy ja będę się wylegiwał na słońcu. Nie cierpiałem polowania niemal tak samo jak wojny.
Asaru, wysoki i władczy w swoim czarnym, powiewającym na wietrze płaszczu, podał mi łuk i wskazał w kierunku drzew.
- Dlaczego tutaj, Val? - zapytał. - Dlaczego ten las?
- A dlaczego nie? - odpowiedziałem pytaniem. Zdając sobie sprawę, jak bardzo nienawidzę zarzynania bezbronnych zwierząt, pozwolił mi wybrać miejsce dzisiejszego polowania. Wprawdzie przez całą drogę z zamku milczał jak zaklęty, ale musiał sobie zdawać sprawę, dokąd jedziemy. - Przecież wiesz - dodałem łagodnie, patrząc mu w oczy.
Nie spuścił wzroku. W jego spojrzeniu nie było lęku; każdy Valari chciałby tak wyglądać. Miał oczy króla: głębokie, tajemnicze, czarne jak noc i błyszczące jak gwiazdy. Wydatne kości policzkowe i długi orli nos potwierdzały przynależność do naszego wiekowego rodu. Spalona wiosennym słońcem skóra przypominała wyblakłą kość słoniową. Wiatr rozwiewał mu grzywę długich, gęstych, czarnych włosów. Chociaż Asaru był jak najbardziej człowiekiem z krwi i stali (a także innych pierwiastków obecnych w ziemi), miał w sobie także coś nieziemskiego. Ojciec twierdził, że jesteśmy do siebie podobni jak bracia bliźniacy, lecz Asaru był pierworodnym synem Shavashara Elahada, a ja - najmłodszym z siedmiu. To wielka różnica.
Podszedł bliżej i przyjrzał mi się w milczeniu. Uparłem się, żeby założyć na polowanie skórzaną kurtkę myśliwską, koszulę z samodziału i ciemnozielone spodnie. Asaru tymczasem przywdział płaszcz i czarną tunikę z wyszytymi na piersi symbolami królewskiego rodu z Meshu: srebrnym łabędziem i siedmioma srebrnymi gwiazdami. Nie wyobrażał sobie, że mógłby publicznie pokazać się w innym stroju. Był najwyższy z braci i choć przerastał mnie tylko o centymetr, miałem wrażenie, że patrzy na mnie z góry. Jego oczy niczym dwa palące słońca wpatrywały się w bliznę, którą miałem nad lewym okiem: niezwykłą bliznę w kształcie błyskawicy. Chyba przypominała mu o czymś, o czym wolałby zapomnieć.
- Dlaczego taki z ciebie dzikus? - spytał natarczywym szeptem.
Stałem przed nim wsłuchany w łoskot własnego serca. Milczałem.
- Hola, hola! - rozległ się donośny głos. - Co się dzieje? O czym tak rozprawiacie?
To Maram, który zorientował się, że coś iskrzy między nami, podszedł do nas, chrząkając nerwowo. W ręce trzymał łuk. Nie dorównywał Asaru wzrostem, ale i tak był człowiekiem solidnej postury, a wydatny brzuch zdawał się służyć mu do usuwania z drogi wszelkich przeszkód i ludzi mniejszych niż on sam.
- Co powinienem wiedzieć o tych lasach? - zapytał.
- Że pełno w nich jeleni - odparłem z uśmiechem.
- I innego zwierza - dodał prowokacyjnie Asaru.
- Jakiego zwierza? - zainteresował się Maram. Oblizał wydatne, zmysłowe usta i podrapał się po gęstej brodzie.
- Ostatnio w tym lesie nie sposób było się ruszyć, żeby nie wejść na jakiegoś królika - wyjaśnił Asaru. - Poza tym roi się tu od wiewiórek.
- To dobrze. Bardzo dobrze. Lubię wiewiórki.
- Lisy też je lubią - zauważył Asaru. - I wilki.
Maram odchrząknął i kilka razy z wysiłkiem przełknął ślinę.
- W moim kraju widywałem tylko zwyczajne rude lisy. W niczym nie przypominają tych waszych szarych olbrzymów, które właściwie niewiele różnią się od wilków. A co do wilków... No cóż, już dawno prawie doszczętnie je wytrzebiliśmy.
Maram nie pochodził ani z Meshu, ani nawet z Dziewięciu Królestw Valarich. Co więcej, wszystko w jego osobie drażniło prawdziwego Valari. Ogromne brązowe oczy przywodziły na myśl delską słodzoną kawę i łatwo napełniały się łzami złości lub melancholii; olbrzymie jak bochny chleba dłonie były całe upierścienione. Na polowanie Maram przywdział szkarłatną tunikę i spodnie królów Delu. Lubił, naturalnie, czerwień jako zewnętrzną manifestację temperatury swojego ognistego serca, ale przede wszystkim chciał być widoczny, zwłaszcza w lesie, w którym roiło się od wygłodniałych ludzi z łukami. Moi bracia uważali, że zesłanie go do szkoły Bractwa w górach nieopodal Silvassu miało być karą za tchórzostwo. Jednak prawda przedstawiała się inaczej: Maram został wygnany z dworu za nieskromne zabawy z ulubioną konkubiną ojca.
- Nie poluj na wilki w Meshu - uprzedził go Asaru. - To przynosi pecha.
- Dobrze, dobrze. - Maram naciągnął i puścił cięciwę łuku, która zadźwięczała głośno. - Jeżeli one nie będą polować na mnie, to i ja zostawię je w spokoju.
- Wilki nie polują na ludzi - uspokoił go Asaru. - Powinieneś raczej wystrzegać się niedźwiedzi.
- Niedźwiedzi?
- O tej porze roku szczególnie groźne są matki z młodymi.
- W zeszłym roku widziałem jednego z tych waszych niedźwiedzi - stwierdził Maram. - Mam nadzieję, że żadnego więcej nie spotkam.
Podrapałem się po czole. Czułem, że Maram się boi. Mesh słynie z olbrzymich, zajadłych brunatnych niedźwiedzi, które przed wiekami wyparły swych łagodniejszych czarnych pobratymców do spokojniejszych krain. Takich jak Delu.
- Jeżeli nie wyleją cię ze szkoły i zostaniesz z nami wystarczająco długo, napatrzysz się jeszcze na niedźwiedzie - zapewnił go Asaru.
- Myślałem, że niedźwiedzie trzymają się gór...
- A jak ci się wydaje, gdzie właściwie jesteś? - Asaru szerokim gestem powiódł po otaczających nas ośnieżonych szczytach.
Znajdowaliśmy się w Łabędziej Dolinie, największej i najpiękniejszej dolinie w całym Meshu. Kurash przecinała łagodnie pofalowany teren i wpadała do jeziora Waskaw. Było tam mnóstwo innych jezior, nad które co roku wiosną przybywały łabędzie, by składać jaja i pływać w przejrzystej błękitnej wodzie.
Po drugiej stronie doliny, trzydzieści kilometrów na wschód, piętrzyła się granitowo-lodowa piramida Eluru, a za nią jeszcze wyższe wierzchołki pasma Culhadosh, rozdzielającego Waas od Meshu. Siedemdziesiąt kilometrów na południe od nas majaczył mur Itarsu, na którym moi przodkowie nieraz odpierali najazdy wojsk Sarnich, nadciągających z szarych równin. Za naszymi plecami wznosiły się wzgórza, które przebyliśmy tego dnia, a nad nimi, na zachód od zamieszkałych przez niedźwiedzie lasów, w które właśnie mieliśmy się zagłębić, widniały trzy najpiękniejsze szczyty Masywu Centralnego: Telshar, Arakel i Vayu. To były góry mojej duszy; wydawało mi się, że właśnie tu leży serce Gór Poranka, a zapewne także całej Ea. W dzieciństwie bawiłem się w ich lasach i śpiewałem piosenki przed ich milczącymi, kamiennymi obliczami. Tuż za granicą zabudowań i fortyfikacji Silvassu wznosiły się niczym bogowie: błyszczący, wysunięty kilka kilometrów ku południowi Vayu, Arakel na zachodzie, zaraz po drugiej stronie rwącej Kurash, i Telshar Wielki, na którego zboczu dziadowie moich dziadów zbudowali zamek Elahad. Kiedyś wspiąłem się na sam szczyt tej świetlistej góry. Gdy patrzyło się zeń na północ, za Diamentową Rzeką lśniły Raaskel i Korukel, a za nimi - niczym za plecami pary strażników - wyrastały białe, lodowe góry Ishki. Rzecz jasna, przez całe życie starałem się nie patrzeć w tamtą stronę.
Maram podążył wzrokiem za wyciągniętą ręką Asaru, potem spojrzał na mroczny, wyczekujący las.
- Właśnie, gdzie ja jestem? - mruknął. - Zabłądziłem, zupełnie się zgubiłem.
W tej właśnie chwili, jak gdyby w odpowiedzi na nie wypowiedzianą modlitwę Marama, rozległ się niespieszny stukot końskich kopyt. Odwróciłem się i ujrzałem siwowłosego mężczyznę, który szedł przez pole w naszą stronę, prowadząc za uzdę konia. Miał przepaskę na prawym oku i wyraźnie utykał, jakby ktoś przetrącił mu kolano maczugą lub korbaczem. Wyglądał znajomo, ale nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie się spotkaliśmy.
- Witajcie, chłopcy - powiedział, podchodząc bliżej. - Piękny dzień na łowy, co?
Maram obrzucił bacznym spojrzeniem jego ubłocone wełniane odzienie, cuchnące świniami i końskim gnojem. Z obrzydzeniem zmarszczył nos. Obdarzony bystrzejszym wzrokiem Asaru od razu dostrzegł migoczący na sękatym palcu wieśniaka pierścień. Ja również zwróciłem na niego uwagę: był srebrny, niewyszukany, ozdobiony czterema brylantami. Pierścień wojownika. I do tego lorda.
- Lordzie Harsha - odezwał się Asaru, który pierwszy rozpoznał starca. - Dawno się nie widzieliśmy.
- W rzeczy samej. - Lord Harsha spojrzał na giermka, potem na Marama i na mnie. - Kim są twoi przyjaciele?
- Wybacz, proszę. Pozwól, że przedstawię ci Joshu Kadara z Lashku.
Lord Harsha skinął giermkowi głową.
- Twój ojciec to zacny człowiek - powiedział. - Walczyliśmy razem przeciw Waasom.
Młody Joshu ukłonił się nisko, jak nakazywała jego ranga, i w milczeniu napawał się usłyszanym komplementem.
- To książę Maram Marshayk z Delu - ciągnął Asaru. - Adept Bractwa.
Lord Harsha zwrócił na Marama swoje jedyne oko.
- Czy to prawda, że członkowie Bractwa nie polują na zwierzęta? - zapytał.
- Tak, to prawda. - Maram ścisnął mocniej łuk. - Wolimy zdobywać wiedzę. Jestem tu tylko po to, by chronić mego przyjaciela, gdybyśmy natknęli się na niedźwiedzia.
Lord Harsha odwrócił się w moją stronę, przeniósł wzrok na Asaru, a potem znowu na mnie. Jego spojrzenie było gorące jak promień słońca.
- Ty musisz być Valashu Elahad - stwierdził.
|
|