nr 8 (XX)
październik 2002




powrót do indeksunastępna strona

Autor Agnieszka "Achika" Szady
  Zabawa w ganianego

        Polcon '02

Na ogół na konwentach potrzebna bywa umiejętność bilokacji, w celu brania udziału w kilku interesujących punktach programu naraz. Na krakowskim Polconie dochodziła do tego zdolność do teleportacji, ponieważ organizatorom udało się to, co do tej pory było domeną Arraconów: zorganizowali konwent wędrowny. Prelekcje i spotkania odbywały się bowiem w gmachu Wydziału Fizyki i Techniki Jądrowej AGH, zaś konkursy i blok RPG - w budynku szkoły podstawowej, dwie przecznice dalej. Trzecim punktem w przestrzeni miał być położony jeszcze dalej klub studencki Rotunda, ale pokazy filmów nie doszły do skutku.
Ale zacznijmy od początku. Początek ów miał miejsce w holu Wydziału Fizyki, gdzie równo z wybiciem godziny 11.00 otwarto konwentowy punkt akredytacyjny. Nieszczęśni organizatorzy tonęli w stosach identyfikatorów (potem któryś wpadł na pomysł, żeby ułożyć je alfabetycznie) i pobazgranych długopisami kartek (komputerowa rejestracja jest najwyraźniej dla nich wynalazkiem nieznanym). Na szczęście dzięki specyficznym połączeniom kolejowym między Lublinem a Krakowem nasza dziewięcioosobowa ekipa przybyła jeszcze przed otwarciem, co zapewne zaoszczędziło nam wiele czasu i nerwów. Oczekiwanie na otwarcie rejestracji umilaliśmy sobie analizowaniem rysunku zdobiącego konwentowe koszulki i odbite na ksero kartki, które, jak się okazały, były oficjalnym plakatem Polconu... Rysunek wykonany jakimś najwyraźniej dość topornym narzędziem graficznym przedstawiał kobietę o dziwnej anatomii i proporcjach tułowia, odzianą w buty na wysokich obcasach i coś, co zapewne było zbroją lub mundurem, trzymającą w rękach coś, co najwyraźniej było jakimś rodzajem broni. Przez dłuższą chwilę byliśmy pewni, że posiada ona ogon (coś na kształt skorpiona lub Obcego), ale po bliższym, przyjrzeniu okazało się, że jest to raczej długa na trzy metry taśma z nabojami. Jest dla mnie tajemnicą, jakim cudem bohomaz ten został zaakceptowany przez ekipę, która robi Krakony, na całą Polskę słynące z wybitnie pięknej, artystycznej oprawy graficznej.
Pewnym pocieszeniem estetycznym były dwie zgrabne książeczki zawierające program oraz informator (wraz z bogatą kolekcją opowiadań znanych i popularnych autorów) - książeczkom owym ilustracji na okładkę użyczyło wydawnictwo Runa, więc przyjemnie było popatrzeć. Szczególnie na tę z opowiadaniami.
Pierwsze atrakcje zaczynały się o trzeciej po południu. Byłam w rozterce, czy pójść na prelekcję Cathii "Kobiety w Gwiezdnych wojnach" czy na Pilipiuka "W cieniu szubienicy" (o alchemikach, jak wynikało z opisu w informatorze), a może na Michała Studniarka opowiadającego o wierzeniach Cyganów? W końcu zdecydowałam się na to ostatnie. Wprawdzie większość czasu zajęło Michałowi przedstawienie historii, obyczajów i profilu zawodowego Cyganów i na wierzenia zostało mu jakieś 10 minut, ale prelekcja i tak była bardzo ciekawa. Czy ktoś z Was wiedział na przykład o Smorgońskiej Akademii (dla niedźwiedzi), o tym, że wolno jeść jeże, jeśli mają pysk o świńskim, a nie psim kształcie, albo, że sztućce położone przy łóżku są w stanie odpędzić upiora?
Po prelekcji teleportowałam się szybko do szkoły, gdzie zaczynał się właśnie konkurs potterowski. Prowadząca go Cathia z iście sithowską perfidią poczekała, aż uczestnicy dobiorą się w drużyny, po czym poddała ich działaniu Tiary Przydziału, czyli kapelusza wypełnionego karteczkami, z którego każdy losował dom, do którego go przydzielono. Ja znalazłam się w Hufflepuffie i po zaciętej walce zajęliśmy II miejsce. Jak na konkurs Cathii, pytania były całkiem łatwe - ani jednego o długość różdżek czy materiał, z którego były zrobione... Pierwsze miejsce zajęła drużyna Ravenclaw, zaś Gryffindor skompromitował się haniebnie, lądując z IV pozycją. Spodziewaliśmy się nawet, że Cathia wykona Manewr Dumbledore'a i na sam koniec przydzieli drużynom jakieś dodatkowe punkty, ale tak się nie stało. Swoją drogą dobrze, że były tylko cztery drużyny, bo dla piątej Cathia miała zarezerwowaną nazwę Mugole i strach pomyśleć, co by się stało, gdyby to oni wygrali...
Na kolejnej prelekcji Marek Huberath opowiadał o tym, co lubi najbardziej, czyli o tym, jak różne organizmy znoszą mrożenie i suszenie. Dowiedzieliśmy się, że larwy ochotek afrykańskich mogą wyschnięte na wiór spędzić nawet 17 lat, będąc przy tym odporne na temperatury ciekłego helu albo przeciwnie: +106 C. Ktoś zapytał, czy są one liofilizowane, ale Huberath odparł, że raczej kandyzowane, ponieważ w trakcie wysychania ich organizm wytwarza kolosalne ilości pewnego specyficznego cukru. Było też coś o przechłodzonej wodzie, która nie zamarza nawet w temperaturze -45 C i o tym, czy kosmonaucie można by dać posolonej kawy i wysłać go w kosmos kabrioletem. Pewnie wiedziałabym dokładniej, o co w tym chodzi, gdybym w tak zwanym międzyczasie nie wychodziła do holu pilotować telefonicznie Kasię Chmiel, która właśnie docierała w okolice AGH. Przy okazji natknęłam się na Ewę Białołęcką, sprzedającą za bezcen Jedyne Pierścienie (zapewne jest to jej dalekosiężny plan przejęcia władzy nad światem. W każdym razie, jeżeli na przyszłorocznym Polconie spotkam parę osób odzianych w czarne, postrzępione płaszcze i syczących spod kapturów: "Baginssssss.... Shire.....", to już będę wiedziała, co o tym wszystkim sądzić).
Wieczorem poszliśmy wszyscy razem na oficjalne otwarcie, które z właściwą sobie elokwencją prowadził Majkosz czyli Tomasz Majkowski, a potem w akademiku oddawaliśmy się tradycyjnym zajęciom w podgrupach, zrezygnowawszy z oglądania panelu z uczestnictwem gości honorowych. Bardzo chciałam wziąć udział w konkursie o Narni, ale niestety rozpoczynał się on o 23.00, nawet później niż kalambury (to doprawdy dziwne). Wszyscy byliśmy zmęczeni i już w okolicach pierwszej w nocy poszliśmy spać.

Czwartkowy program znowu przyprawił mnie o wewnętrzne rozdarcie, bo musiałam zdecydować, czy iść na konkurs z Kajka i Kokosza, na blok tolkienowski czy też może na prelekcję Ryśka Jeziornego (zwanego potocznie RAJem) "Intryga polityczna w Ataku klonów". Oczywiście moja ukochana saga wygrała w tej konkurencji i poszłam na prelekcję RAJa. Dokonał on szczegółowej analizy wszystkich meandrów akcji II Epizodu i okazało się, że różne pozornie całkiem bezsensowne wydarzenia oraz niejasności mają pewien głęboki sens, który w skrócie sprowadza się do tego, że wszystko przebiega tak, jak to zaplanował Imperator. Jango Fett strzela do Zam pociskiem pochodzącym z Kamino specjalnie po to, żeby rycerzy Jedi naprowadzić na ślad istnienia tej planety, Palpatine celowo proponuje Anakina jako obstawę Amidali, żeby pchnąć go w jej objęcia, Dooku bezsensownie przedłuża egzekucję, żeby Yoda miał czas sprowadzić na odsiecz klony i tym samym wywołać precedens ich użycia... Wszyscy zastanawialiśmy się, czy George Lucas wie, że nakręcił tak logiczny i spójny film, czy też wyszło mu to przypadkiem :-)
Po prelekcji wszyscy mieliśmy ochotę jeszcze podyskutować, ale Ewa Białołęcka właśnie zaczynała opowiadać o starożytnych technikach chirurgicznych, więc udaliśmy się do sali A. Oczywiście wszyscy chyba słyszeli już o tym, że w neolicie dokonywano udanych operacji trepanacji czaszki, ale informacje o hinduskich sposobach odtwarzania uciętego nosa albo o mrówczych łebkach używanych jako zaciski dla większości z nas były jednak nowe. Ewa ilustrowała wykład pokazywanymi na rzutniku przezroczami. Zdjęcie starorzymskiego wziernika ginekologicznego przyprawiło kilku panów z widowni o lekki szok. Dla jeszcze większej liczby osób szokiem był szczegółowy rysunek przeprowadzania operacji usunięcia zaćmy za pomocą igły wsadzanej do oka. Brr!
Ponieważ tym razem nie udało mi się sprawnie teleportować z AGH do szkoły, darowałam sobie konkurs autostopowo-galaktyczny. Przez chwilę posłuchałam, jak Arkadiusz Nakoniecznik opowiada o wydawaniu książek w Polsce, a następnie zajrzałam na prezentację filmowych "Dwóch wież" i już tam zostałam. Główną atrakcją były oczywiście pokazywane po kilka razy trailery (przerywane okrzykami "Kursor! Kursor!!", jeżeli chłopcy niechcący zostawili go na środku ekranu) i reklama telewizyjna przedstawiająca Czarnych Jeźdźców goniących samochód. Zobaczyliśmy też liczne zdjęcia z filmu i dowiedzieliśmy się rozmaitych, niekiedy dość zaskakujących faktów. Ma się otóż pojawić jakaś dodatkowa kobieta, z Rohanu bodajże, o imieniu Morwena ("So... you have a twin sister?..."), Aragorn ma oswoić sobie konia po jakimś poległym bohaterze (o ile zrozumiałam, koń nosi imię po jeszcze innym bohaterze, co, jak widać, wśród Rohirrimów jest normalną praktyką...), Legolas będzie zjeżdżał na tarczy po schodach, ostrzeliwując się równocześnie z łuku, a Saruman być może wypadnie ze swojej wieży i nadzieje się na ogromne, stalowe kolce. Jak widać, w lutym czeka nas wiele atrakcji.
Wpadłam na chwilę na spotkanie z redakcją "Science Fiction", a potem byłam na spotkaniu z Anią Brzezińską, ale mam jakąś dziwną lukę pamięciową w tym miejscu... Po spotkaniu dałam się Kasi i reszcie wyciągnąć do miasta, przez co straciłam multimedialną prelekcję Szaleńców o szaleńcach i nie zdążyłam na Konkurs Straszliwie Dziecinny. Wszystko przez jakiś głupi obiad...
W każdym razie po południu poszłam na panel dyskusyjny "Fantastyka dla dzieci". Ewa Białołęcka mówiła, Andrzej Pilipiuk od czasu do czasu wtrącał jedno zdanie, a Remov tylko był. Chyba więcej publiczności było na prelekcji o seksie w horrorze, ale może to i dobrze, bo w sali C i tak prawie nie było czym oddychać.
Ewa przeanalizowała fantastykę dziecięco-młodzieżową poczynając od czasów przedwojennych i z grubsza podzieliła ją na baśniową, przygodową, hurraoptymistyczną s-f (z podgrupą fantastyki naiwnej) i fantasy. Widownia podrzucała tytuły swoich ulubionych lub znienawidzonych książek z dzieciństwa. Pod koniec panelu Andrzej opowiedział o szesnastotomowej powieści s-f dla młodzieży ("...na próbę napisałem trzy pierwsze tomy..."), która ma opowiadać o tym, jak po III wojnie światowej niedobitki ludzkości czynią próby wysłania swoich agentów wehikułem czasu, żeby zapobiegli katastrofie. Wehikuł może przerzucić w przeszłość jedynie 40 kilo materii, więc agenci owi muszą mieć 12-13 lat. Znając zamiłowanie Andrzeja do historii i jego talent do pisania książek przygodowych, lektura może być bardzo ciekawa, aczkolwiek niektóre sceny (np. miasto ogarnięte epidemią dżumy) niezbyt się chyba nadają dla młodszych czytelników. Choć spotkałam się potem ze stwierdzeniem, że może dokładny opis torturowania przez carską ochranę uświadomiłby im, że pewne rzeczy w życiu wyglądają inaczej, niż w grach komputerowych.
Zastanawiałam się trochę, czy nie pójść na konkurs cytatów "Mądrej głowie dość dwie słowie", ale organizowali go Szymon i Jo'Asia, a ich konkursy są zawsze straszliwie wyrzynające. Zajrzałam więc tylko na salę, żeby pomachać znajomym i przeczytać wypisane na tablicy kategorie pytań :"Cytaty z cytatów w cytatach", "Z wizytą u logopedy", "Wieszczenie wierszem" i tak dalej. Wyglądało na to, że będzie ciekawie, i faktycznie było, bo potem doszły mnie słuchy o straszliwym numerze, którzy organizatorzy wycięli uczestnikom. Spytali mianowicie, skąd pochodzi cytat: "Zawsze jest ich dwóch. Mistrz i uczeń", a potem okazało się, że jest to fragment książki "Skarby stolinów"... Potworne, jak tak można się znęcać nad człowiekiem! :-)
To był w zasadzie dla mnie koniec drugiego dnia konwentu, bo prelekcje trwały tylko do godziny 19.00. Wieczór i większą część nocy poświęciłam więc na dalszy ciąg zajęć w podgrupach.

W sobotę trzeba było zwlec się wcześnie, bo o 10.00 zaczynało się spotkanie z wydawnictwem Runa. Wprawdzie ich plany wydawnicze można sobie przeczytać w Internecie, ale wiedziałam, że na spotkaniu zdominowanym przez olśniewającą osobowość Ani Brzezińskiej mój kapownik pewnie spuchnie od smakowitych cytatów, i nie pomyliłam się. Dowiedzieliśmy się oto, że agencja początkowo miała się nazywać TKM ("Trzy Kobiety Manipulują"), ale runa "została wybrana nie bez powodu, ponieważ symbolizuje ona dokładny program wydawnictwa, czyli władzę i pieniądze", że "książka Tomasza Pacyńskiego ma, oprócz bieżnika podeszwy na pierwszym planie, całą masę innych zalet" (dokładną historię tego bieżnika też usłyszeliśmy, a jak!), że autorzy nie będą szczuci kotami w celu wymuszenia produktywności i że nie chodzi o to, żeby wyprodukować "kohortę takich małych, stepujących Ań Brzezińskich, które będą siedziały i pisały wszystkie na tę samą nutę". W trakcie dyskusji o grafikach okładkowych Ania ujawniła też swoje marzenia dotyczące okładki "Żmijowej harfy". Miała się tam otóż znaleźć ilustracja wzorowana na gobelinie "Dama z jednorożcem", tylko, że przedstawiająca damę ze żmijem trzymającym jej łeb na kolanach. Niestety, grafik wyprodukował tłustą, siedzącą tyłem babę z fryzurą na Limahla, co Paula Braiter skomentowała, że może jest tak młody, że Limahl i gobeliny to dla niego jedna i ta sama epoka.
Spotkanie się skończyło, ale ja zalęgłam się w sali B na kolejne dwie godziny, ponieważ odbywał się tam panel "Czy łatwo debiutować w polskiej fantastyce", a następnie prelekcja o archeologii. Panel prowadziła również Ania, która najpierw barwnie opowiedziała o swoim debiucie ("Byłam chyba dość zgodnym autorem - nie rwałam włosów z głowy... ani swoich, ani wydawcy..."), potem poprosiła o wypowiedź Ewę Białołęcką, potem Andrzeja Pilipiuka, który "jak wieść gminna głosi, wkroczył do literatury prosto z plaży", a następnie Iwonę Surmik, określaną przez Anię mianem "nieustającej debiutantki". Potem mieli szansę zabrać głos autorzy, którzy właśnie zadebiutowali lub mają zamiar to zrobić, i podzielić się wrażeniami oraz dobrymi radami (dobre rady Ani i Ewy sprowadzały się generalnie do stwierdzenia, że należy "być cichym, pokornym i nie drażnić redaktorów").
W następnej godzinie Andrzej Pilipiuk zszedł z widowni i zasiadł za katedrą, wraz z Michałem Sołtysiakiem i Łukaszem Czyżewskim prowadząc panel pod tytułem "Archeologia - fikcja filmowa czy rzeczywistość", gęsto inkrustowany barwnymi anegdotami z życia archeologów. Opowiadali o tym, jak znaleźli swojego pierwszego nieboszczyka, jak naprawdę wygląda mumia, o budowaniu ołtarzyków bogini Kali z czaszek na zajęciach ("Mało kto wie, ale strych w naszym instytucie to jest bardzo ładny napowietrzny cmentarz"), o reakcjach ludności tubylczej na wykopaliska ("Jak się nie będziesz uczył, to skończysz tak jak oni, przy łopacie!", "O, to panowie tutaj dinozaury kopią??") i różnych ciekawych a mało znanych faktach. Na przykład o tym, jak to w pewnej instytucji przy okazji remontu znaleziono za szafą nieznane nauce drzwi, a za drzwiami składzik wypełniony eksponatami dawno uznanymi za skradzione lub zaginione... Prawdopodobnie przyszłe pokolenia archeologów będą po prostu przeprowadzać wykopaliska w magazynach. Może i Arka Przymierza się znajdzie?...
Musiałam opuścić prelekcję 8 minut przed końcem, żeby mieć pewność, że załapię się na gwiezdnowojenny konkurs Cathii. Konkursy Cathii są na ogół straszliwe, ale zachęciła mnie wzmianka w informatorze, że pytania mają być tylko z filmów. Okazało się jednak, że z przyczyn organizacyjnych Cathia musiała zrobić wash and go, czyli dwa konkursy w jednym, i w rezultacie pytania filmowe można było policzyć na palcach. Trochę to bez sensu, robić blobowy konkurs na pierwszym dużym konwencie po premierze II Epizodu - słowo daję, z "Ataku klonów" były może dwa pytania! Mimo braku znajomości tak ważkich faktów jak to, jak miała na imię ukochana Dengara (nie wiedzieliśmy, kim był Dengar, a co dopiero, że miał ukochaną), nasza drużyna w składzie Sławek Graczyk, Misiek Cholewa i ja, zajęła II miejsce. Moc zdecydowanie była z nami, ponieważ w kilku przypadkach strzelaliśmy i trafiliśmy celnie. Uratowały nas też aktorskie talenty Miśka, który w scence rodzajowej "Przeproś Imperatora za niepowodzenie akcji" wykazał się udatną mieszaniną służbistości i talentów humorystycznych, tłumacząc występującemu w roli Palpatine'a Yaksie, że udało się zniszczyć większość rebelianckich myśliwców, ale niestety, razem z Gwiazdą Śmierci... Dostaliśmy za to maksymalną ilość punktów, czyli dwa. Taką ilość udało się zdobyć tylko jednej drużynie, która wystawiła agentkę płci żeńskiej, przepraszającą Imperatora za pomocą siadania mu na kolanach :-) Wszystkim podobał się też występ choreograficzny trójki chłopaków śpiewających "Always look on the Dark Side of the Force".
Po konkursie starwarsowym odbywał się shrekowy, jak się później dowiedziałam, bardzo multimedialny i sprawnościowy, ale zwyciężył prozaiczny głód i poszłam do barku coś zjeść, a potem na spotkanie z redakcją "Nowej fantastyki". Maciej Parowski wygłaszał odważne tezy, że to czytelnicy powinni się dostosować do pisma, a nie odwrotnie. Wyznał też, że jest redaktorem zewnątrzsterowalnym i mgliście sugerował nadejście pewnych zmian w wyglądzie i zawartości NF. Widownia protestowała, twierdząc, że dla graczy RPG są specjalistyczne pisma, a wprowadzanie kolorowych stron w całej objętości niczemu nie pomoże, a wręcz przeciwnie.
Kolejnym punktem programu był wykład Andrzeja Ziemiańskiego o postępie w s-f, ale byłam na nim obecna raczej ciałem niż duchem. Gdzieś w międzyczasie przyjechała Ewa Gajda i w sali C rozwiesiła trzy swoje olejne obrazy inspirowane twórczością Tolkiena. Musiało to wystarczyć za całą galerię konwentową. Potem poszłam na prelekcję Jarosława Grzędowicza o horrorach. Jeremiasz z właściwą sobie swadą wyłożył nam podstawowe cechy, które decydują o tym, że horror jest horrorem (niewinność, izolacja, siły nadprzyrodzone, zagrożenie pochodzące z zewnątrz itp.), ilustrując to przykładami ze znanych filmów i książek. Ponieważ głównymi twórcami i konsumentami horrorów są Amerykanie, ich historie dzieją się albo w zabitych deskami miasteczkach w stanie Maine lub Teksas (głęboka prowincja jest czymś strasznym i obcym dla mieszczuchów ), albo w betonowej dżungli wielkich miast (te z kolei horrory przeznaczone są do straszenia prowincjuszy). Dowiedzieliśmy się też, że przeciwnicy opowieści grozy niesłusznie odsądzają je od czci i wiary - otóż w horrorze zło prawie zawsze zostaje na końcu pokonane i ukarane, co powoduje, że w istocie są to głęboko umoralniające opowieści!
Po zakończeniu prelekcji Jeremiasza pozostało akurat tyle czasu, żeby spokojnie dojść piechotą do klubu studenckiego Żaczek, gdzie odbywało się oficjalne zakończenie Polconu. Jak to słusznie zauważył Majkosz, konwenty są takimi dziwnymi tworami, gdzie oficjalne rozpoczęcie ma miejsce w pół dnia po rozpoczęciu faktycznym, a oficjalne zakończenie - pół dnia przed faktycznym.
Klub składał się z niskiej, mrocznej i nieco dusznej sali z barem i stolikami, nastrojowo oświetlonej czerwonymi, pomarańczowymi i niebieskimi światłami. Posiadał też oczywiście odpowiednią niedużą estradę, na której Majkosz wygłosił kilka okolicznościowych słów, a następnie odbył się pokaz strojów. Jako pierwszy wystąpił młody rycerz Jedi płci żeńskiej, bardzo zdziwiony faktem, że jego strój może być na tej planecie uznany za przebranie. Potem na scenę weszła odziana w powiewiste czernie wampirzyca z własną agentką, która to agentka wyglądała, jakby chciała powiedzieć coś zabawnego, ale w ostatniej chwili zabrakło jej inwencji. A potem było najlepsze. W odległym końcu sali, przy wejściu, zaczął się nagle jakiś ruch, widzowie rozstąpili się i w krąg reflektorów posuwiście wkroczyły dwie statuetki nagrody im. Zajdla. Był to Witek "Szaman" Siekierzyński z Maćkiem Nowakiem-Kreyerem, rozdziani do pasa, dołem owinięci w fałdzistą materię i pomalowani na kolor miedzianozłoty, z jedną ręką odstawioną w bok, drugą podniesioną do góry jakby wskazywała niebo. Oczywiście robili też odpowiednią minę. Jeden miał przyczepioną kartkę "Nagroda za opowiadanie roku", drugi "Nagroda za powieść roku". Widownia zareagowała owacyjnie, zwłaszcza, kiedy Szaman powiedział: "Przepraszamy za spóźnienie, ale próbowano nami manipulować".
Wszyscy obecni laureaci nagrody im. Zajdla weszli na scenę i sfotografowali się ze statuetkami, które pozostały na miejscach również w czasie rozdania nagród za rok 2001. Odbyło się to jednak trochę później, gdyż w międzyczasie przewidziany był jeszcze pokaz filmu Tomasza Bagińskiego "Katedra". Wszyscy zeszli do piwnicy i stłoczyli się w ciasnej salce, zajmując wszelkie dostępne powierzchnie horyzontalne - głównie podłogę. Marne warunki z nawiązką wynagrodził nam sam film, robiący niezwykłe wrażenie nastrojem i pięknymi, malarskimi kadrami. Większość z nas wyraziła natychmiastową chęć przeczytania opowiadania Jacka Dukaja, którym inspirował się twórca filmu, a część nawet stwierdziła, że może im się to przyśnić (ufam, że nie była to negatywna opinia *__~).
Potem wróciliśmy na górę i nastąpiło wreszcie to, na co wszyscy czekali, czyli rozdanie Zajdli. W tym roku nagroda za najlepszą polską powieść przypadła Jackowi Dukajowi za "Czarne oceany". W kategorii najlepszych opowiadań głównymi faworytami byli Maja Lidia Kossakowska i Andrzej Ziemiański, który konkurował sam ze sobą dwoma opowiadaniami z dwóch miesięczników i wygrał, pokonując sam siebie oraz resztę rywali. Czytelnicy za najlepsze opowiadanie uznali "Autobahn nach Poznań". Po zakończeniu części oficjalnej wszyscy uczestnicy Polconu zostali zaproszeni na bankiet z okazji rozdania nagród.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

112
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.