 |
Paweł Pluta |
Cztery dni mocnych akordów |
Polcon, Kraków 29.08-01.09.2002 |
 |
 | Okładka informatora |
Zaczęło sie od tego, że nie mogłem znaleźć planu Krakowa. Prawdopodobnie gdzieś go zdefraudowała moja siostra, nie przejąłem się jednak zbytnio sytuacją, przekonany że taki plan bez trudności zdobędę na miejscu. Był to, jak się okazało, błąd.
W czwartek, zaraz za Katowicami, od czytania pasjonującej lektury podręcznika inżynierii oprogramowania oderwał mnie dobiegający z korytarza głos znajomy, acz w tym miejscu trochę nieoczekiwany. Za drzwiami przedziału mignął znikając najpierw jakiś mętnie rozpoznawalny kształt, a zaraz za nim drugi, powiewający długimi włosami, przy czym ten akurat zareagował na krzyknięte przez pół wagonu "Kojer!". Zza niego wychyliła się Yaal, bo to właśnie jej wdzięczny głos zwrócił moją uwagę chwilę wcześniej. Jak się okazało, Kojer uwierzył konduktorowi, że na końcu składu jest wagon Warsu, konduktor natomiast nawet aż tak bardzo go w błąd nie wprowadził, gdyż na końcu pociągu istotnie był wagon, aczkolwiek nie barowy, tylko do przewozu rowerów. Zawszeć to jakieś urozmaicenie po dziesięciu zwykłych osobowych. Kojer jednak małostkowo chciał tylko i konkretnie kawy, więc zawrócił przez cały skład i w trakcie tego manewru przechwycił najpierw Yaal, potem mnie, w przedostatnim przed lokomotywą wagonie ledwie mu się wywinął Remov, po czym ze zdobyczą wrócił do przedziału, w którym czekał Eryk Remiezowicz.
Na dworcu w Krakowie kupiłem zamiast planu miasta dwa precle, co było drugim moim błędem. Remov, chociaż znalazł się na peronie, znikł ponownie zanim zdążyliśmy podjąć próbę zdobycia taksówki na pięć osób, więc zwyczajną dojechaliśmy pod Wydział Fizyki Jądrowej AGH. Był to jeden z dwóch budynków zajmowanych przez tegoroczny Polcon, ten można powiedzieć ogólnofantastyczny, podczas gdy część growo-konkursowa została umieszczona w nieodległej szkole podstawowej. Nie jest to, co prawda, najlepsze rozwiązanie, bo poza problemami ogranizacyjnymi dzieli też konwent na dwa, w dużej części oddzielne, ale nie zawsze daje się takiego zabiegu uniknąć.
 | Organizatorzy przegrupowują się. (Michał Stachyra 'Puszon', Tomasz Z. Majkowski, Szymon Sokół, Jo'Asia Słupek) [fot. autora, skan: Zuzanka Krzyżaniak] |
Przy rejestracji dostałem standardowy zestaw informatorów i zieloną koszulkę zdobną w obrazek kobiety z ogonem, chociaż może to była taśma nabojowa do trzymanego w rękach karabinu. Prawie od razu, żeby gdzieś nie posiać karty do głosowania na Zajdla, spełniłem swój obywatelski obowiązek przy urnie pilnowanej przez Elę Gepfert, po czym wyruszyłem na rodzinną serię prelekcji Ewy i Marka Pawelców w odwrotnej kolejności. Marek, konkurujący spotkaniowo z Markiem, ale Huberathem, podobno zajmującym się suszeniem i ponownym namaczaniem żab tak, aby to przeżyły, przedstawił historię rozwoju broni w Chinach. Jak się między innymi okazało, chińskie konie przez dłuższy czas były za małe żeby z nich zrobić kawalerię, więc rozwijała się ona słabo, nadrabiając nieco rydwanami. Dopiero po dłuższym czasie powstały jednostki jazdy, w których zresztą każdy żołnierz miał przynajmniej po dwa wierzchowce. Niestety nie zdążyłem zapytać, czy miało to rekompensować mizerne ich rozmiary.
Po Marku, Ewa opowiadała, jak się sprawdza doświadczalnie, co zrobi sonda kosmiczna lądująca na obcej planecie. Ponieważ zaś pierwszą rzeczą, jaką taka sonda napotka, jest atmosfera, która kolorowo świeci, gdy coś przez nią szybko przelatuje, prelekcja była ilustrowana efektownymi zdjęciami, a niektóre z nich wymagały nawet zgody prawdziwego francuskiego szefa laboratorium, takie tajne rzeczy na nich były. Tajności to zresztą dość problematyczna kwestia, bo ESA i NASA do tego stopnia partnersko ze sobą współpracują, że nierzadko nie wiadomo, czy jakaś informacja pochodzi z wymiany naukowej, czy z wywiadu gospodarczego, co zmusza do ostrożnego prowadzenia międzyfirmowych rozmów.
Na zakończenie, wraz z wyświetleniem finałowej ilustracji, Pawelcowy notebook zawył efektownie i dramatycznie się wyłączył. Po krótkim dochodzeniu wyszła na jaw drastyczna prawda, mianowicie dwie godziny wcześniej Marek wetknął jego kabel zasilający do jedynego na sali niedziałajacego gniazdka i biedne urządzenie zagłodziło się na śmierć. Kliniczną na szczęście.
 | Międzynarodówka fantastyczna gości honorowych (Piotr W. Cholewa, Ken MacLeod, Kirył Jes'kow, Anna Brzezińska) |
Dalszy ciąg programu miał się odbywać w klubie Rotunda, który jednak pozawalał jakieś sprawy organizacyjne, w związku z czym nie tylko oficjalne rozpoczęcie Polconu musiało się odbyć w jednej z sal AGH, ale też wypadł cały przewidziany blok filmowy, co wywoływało w organizatorach tłumiony bulgot przy niedyskretnych pytaniach, a mnie znowu odebrało szansę obejrzenia "12 małp".
Do filmów jednak na razie i tak nikt nie miał głowy, ponieważ po ogłoszeniu otwarcia konwentu na środek zostali wystawieni goście honorowi oraz Piotr W. Cholewa, który też jest gość i też honorowy, ale nie o to tym razem chodziło. Występował bowiem jako prowadzący i równocześnie bohaterski tłumacz z angielskiego dla Kena MacLeoda, rosyjskiego dla Kiryła Jes'kowa, oraz polskiego dla Ani Brzezińskiej. Do tego ostatniego tłumaczenia jednak niezbyt sie przykładał. Prezentacja gości przebiegała pogodnie, dopóki Kirył nie wyraził szczerego poglądu iż rosyjskie środowisko tolkienistów spełnia wszystkie wymagania stawiane totalitarnym sektom. Lakier na ławkach w sąsiedztwie Tadeusza Olszańskiego zaczął się złuszczać, a drewno nim pokryte z wolna poczerniało. Zaś gość ze wschodu, kontynuując, wyraził pogląd że furia tolkienistów nie zraża go zbytnio, gdyż "Ostatniego władcę Pierścienia" napisał nie dla nich, lecz dla normalnych ludzi. Stalowe szkielety ławek wokół Tadeusza zmiękły nieco i zaczęły jarzyć się wiśniowo.
Eskalacja konfliktu na szczęście nie nastąpiła, jako że spotkanie dobiegało końca, jeszcze tylko PWC miłym zbiegiem okoliczności zdołał pomylić wojnę północ-południe z wojną wschód-zachód. Miłym, ponieważ przy tej okazji gromki protest z sali ujawnił, że podobnych mnie reliktów, dla których rosyjski nie jest językiem egzotycznością dorównującym japońskiemu, zostało nadal całkiem sporo.
 | Mimo dobrej organizacji, o parkingu dla wózka zapomniano. (Tomasz Fruń) |
Robiło się już późno, toteż stwierdziłem, że wypada pojechać do kuzyna, u którego się zatrzymałem, a który następnego dnia przecież szedł do pracy. I tu popełniłem ostatni z serii błędów, nie pytając gdzie jest ulica, na którą się wybieram, wyszedłem bowiem z słusznego w gruncie rzeczy założenia, że taksówkarz i tak będzie to wiedział, więc ja nie muszę. Z taksówki wysiadłem siedem i pół złotego później, zacząłem zatem podejrzewać, że kuzyn mieszka bliżej, niż mi się wydawało. Grozę sytuacji ujrzałem jeszcze wyraźniej, gdy w sklepie pod jego domem spotkałem Majkoszową Małgosię, która wyjaśniła mi, że przyszła tu na chwilę coś kupić i zaraz wraca na konwent. Ogrom mojego błędu w pełnej krasie zobaczyłem zaś ostatecznie rano, kiedy przeszedłszy od jednego skrzyżowania do drugiego, co zajęło mi około pięciu minut, stanąłem przed drzwiami Wydziału Fizyki Jądrowej AGH. Ale to już był piątek.
Rozpocząłem go dotrzymując towarzystwa pierwszym tegodniowym przybyszom, oczekującym na jakieś oznaki istnienia organizatorów, którzy by ich zarejestrowali, przez co napastowali każdego, czyj identyfikator choćby zalatywał czerwienią. Z tego powodu oberwało się kilku nosicielom plakietek nominalnie pomarańczowych, trzeba bowiem przyznać że dobór kolorów trochę nie wyszedł i różnicę między organizatorem a twórcą programu widziało się dopiero kiedy stali obok siebie. Czas oczekiwania w każdym razie skracaliśmy sobie rozmową o czasopismach, a czasem i książkach, fantastycznych, oraz zwyczajach kultywowanych przez ich autorów i wydawców, szczególnie zaś o osobniczych różnicach w rozumieniu słów takich jak "zapłata" i "termin".
 | Loża Wielkiego Wschodu: Paweł Laudański, Eugeniusz Dębski, Ewa Skórska, Kirył Jes'kow (tyłem), Wojciech Sedeńko |
Około dziewiątej pojawiła się Ania Brzezińska i opowiedziała straszną historię o tym, jak musiała bladym świtem prawie siłą przebijać się do studia radiowego, do którego została wcześniej zaproszona. Dla nabrania sił poszła więc na kawę, a ja z nią, ale na herbatę. Zdążyłem jednak wypić tylko pół szklanki do momentu w którym, mijając właśnie przybyłych z małą Wiktorią Justynę i Tomka Fruniów, jako rezerwowy specjalista od rozpoznawania Kaji 1 Mikoszewskiej pojechałem na dworzec kolejowy. Oryginalnie pełniącej tę funkcję Yaal nie dało się znaleźć o tak wczesnej porze, więc dysponujący samochodem Pawelce zabrali mnie. Rozpoznanie powiodło się, mimo braku w składzie fryzury Kaji warkoczyków typu sznurówki występujących licznie jeszcze dwa tygodnie wcześniej, jak bowiem wiadomo kobieta zmienną jest. Przedarłszy się po drodze przez pana handlującego na dworcu ksiażkami, gardzącego trzema złotymi za to najwyraźniej chętnego do przyjęcia zapłaty w naturze, zarejestrowaliśmy Kaję w przeniesionej do szkoły recepcji i zdążyli na prelekcję Ewy Białołęckiej o różnych zabawnych operacjach chirurgicznych dokonywanych już od czasów starożytnych. Nasi przodkowie robili sobie mianowicie a to trepanacje czaszek, a to dorabiali uszy lub nosy, a to zaćmę usunęli, a największa atrakcja polega na tym, że przeżywalność pacjentów mieli całkiem sporą. Na wykład fachowym okiem spoglądał Lesław Olczak, twierdzący że nowoczesne narzędzia chirurgiczne jakoś znacząco się od antycznych konstrukcją nie różnią, chociaż zwykle bywają w lepszym stanie niż te z wykopalisk.
Kiedy Ewa skończyła, wyszedłem znowu na korytarz, gdzie Ania Brzezińska z poświęceniem zbierała głosy na Zajdla, własną swoją dłonią podwójnej laureatki przyklejając na identyfikatory znaczki przysługujące temu, kto zagłosował. Z bezpiecznej odległości doglądał żony Greg Wiśniewski razem ze Stanem Czarneckim, a przy nich stał dawno nie widziany Romek Pawlak. Pozostawiając swojemu losowi spotkanie autorskie Andrzeja Pilipiuka tudzież kilka innych punktów programu wybraliśmy się za róg do małego barku przyczepionego do hotelu Polonez przeprowadzić poważne rozmowy na różne tematy. Omówiwszy perspektywy światowej polityki gospodarczej i wymieniwszy poglądy na twórczość, obecnego również na Polconie, Mirka Jabłońskiego, wróciliśmy do budynku AGH, gdzie wstąpiłem na prelekcję szumnie zatytułowaną "Nieudane próby kontynuacji twórczości Tolkiena".
 | Takich trzech jak my dwie to nie ma ani jednej. (Runa - Edyta Szulc, Anna Brzezińska, Paulina Braiter) |
Było to jedno z bardziej mnie interesujących spotkań, po którym sporo sobie obiecywałem, bo i zaproszony Jes'kow, i Pierumow mający tolkienistyczne imprimatur, i "Nuda pierścieni" prezentująca humor na poziomie intelektualnym garfieldowego Jona stanowią niemałe podłoże do dyskusji. Niestety, z mojej wizji żywego sporu ostał się jeno swąd spalenizny, kiedy prowadzący Jakub Lichański oświadczył, że on o tym mówić nie będzie, bo właśnie wyszła nowa hagiografia Profesora i oni się w związku z tym zajmą nią, a nie jakimiś zapowiedzianymi duperelami. Cóż, różne rzeczy ludzie lubią, ja na przykład lubię, jak się swoich gości traktuje poważnie, więc wyszedłem.
Równoległe spotkanie z Anią Brzezińską przy całej do niej sympatii i z tejże właśnie powodu opuściłem, bo ciekawiej się rozmawia w małym towarzystwie, niż przez mikrofon na sali wykładowej. Zamiast tego udałem się w okolice spotkania z redakcją "Science Fiction", której dokonania literackie są tyleż rynkowo imponujące, co artystycznie kontrowersyjne, więc liczyłem na następną okazję do zadania paru bezczelnych pytań. Nie dotarłem tam jednak wtedy, zawrócony z drogi, jakkolwiek by to dramatycznie nie brzmiało, przez kobietę. Skąd wziąłem pomysł, że to ona, nie mam pojęcia, bo jedyne dostępne mi zdjęcie pochodzące ze "SFinksa" przypomina oryginał w stopniu przyzerowym, ale po dogonieniu i eleganckim spojrzeniu na identyfikator przekonałem się, że to istotnie Ewa Skórska. Tłumaczeń z rosyjskiego, z Łukianienką Ewy na czele, pojawia się ostatnio coraz więcej, toteż pewnie i na konwentach zacznie się popyt na tych tłumaczeń autorów, któremu sam jeden Gieno Dębski może nie nastarczyć. Dzięki ofiarności Pawła Laudańskiego i jego samochodu udało się zatem poczynić pierwsze kroki w kierunku asymilacji Ewy przez fandom.
Pozostawiwszy ten proces w pewnych rękach Arkadiusza Nakoniecznika i Roberta Szmidta jako redaktora "Science Fiction", bo w końcu wspólnie wstąpiliśmy jednak na to spotkanie, pokręciłem się tu i ówdzie, zwiedzając niezwykle obszerny Green Room. Udało mi sie przy tym zaobserwować Kiryła Jes'kowa w odległości niecałych dwóch metrów od Tadeusza Olszańskiego, który twardo siedział i dalej coś czytał. W drugim końcu pomieszczenia nieświadomi dramatyzmu sytuacji Joanna i Maciej Szaleńcy przygotowywali się do swojej prelekcji o najsłyniejszych, jak sama nazwa wskazuje, szaleńcach świata. Poza standardowym zestawem Nerona, Hitlera i Stalina pokazali też sporą liczbę innych, włącznie z hiszpańską królową Joanną, która nie dopuszczała do swojego męża żadnych kobiet kiedy żył, a na wszelki wypadek woziła ze sobą także, kiedy umarł. I oczywiście absolutnie nie pozwalała zostawiać jego trumny w klasztorach żeńskich.
1 Co prawda oficjalna gramatyka ma na temat odmiany tego imienia inne zdanie, ale oficjalna gramatyka nie ma na imię Kaja, a Kaja ma i tak woli.
|
|
 |
|