nr 9 (XXI)
listopad 2002




powrót do indeksunastępna strona

Jacek Maria Fryderyk Dehnel
  Kaligrafia

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Należałoby się spodziewać, że na początku van Norg zadba o nowe sprzęty w miejsce tych, które zostawił w Holandii. Jednak, prawdę mówiąc, mógł się znakomicie obejść bez większości z nich, a parę najpotrzebniejszych - stół, kilka krzeseł, łóżko - znalazł w piwnicy i dostał w prezencie od tłustej sąsiadki. Może wrodzona nieśmiałość nie pozwoliłaby mu nawet ich przyjąć, ale pulchna signora z drugiego piętra, rozkrzyczana bez umiaru od rana do wieczora, tętniąca głosem w kamienicy jak jakiś wokalny krwiobieg, wręcz narzuciła mu się ze swą uprzejmością i gdyby się sprzeciwiał, byłaby go jeszcze ochotniej obsypywała spróchniałymi bieliźniarkami i stolikami na trzech nogach. Uległ więc, a ona odtąd zarezerwowała sobie prawo do głośnego pozdrawiania go na schodach, przytulania do obszernego łona, pachnącego sosem od spaghetti i - od czasu do czasu - przynoszenia misek dymiącej pasty.
     Tak więc Cornelius nie musiał się troszczyć o meble. Zamiast tego przemógł nieśmiałość i wybrał się na zakupy. Potrzebował gliny. Dużo gliny. Dużo gliny w najlepszym gatunku.
     Zjeździł bez mała całe Veneto, dopytując się o pierwszy sort oczyszczonego surowca, aż po miesiącu starań trafił na taki, jaki zalecał w swojej broszurce pilny uczeń uczniów Eleazara z Wormacji, Isaak ben Jochai. Tak oto wszedł w posiadanie dwustu kilo gliny, którą kierowca ciężarówki, właściciel i tragarz w jednej osobie zniósł w wilgotnych szmatach do pracowni kabały stosowanej, nie wiedząc czemu posłuży w przyszłości.
     Plany Corneliusa były planami odziedziczonymi po przodkach. Opierały się na starannej kalkulacji sił na zamiary, buchalterii pragnień rodem z ksiąg kupców bławatnych i pasamoników. Zamierzał stworzyć wielu golemów, a każdego z nich czynić lepszym i piękniejszym niż poprzedniego. Pierwszy miał być odbiciem swego stwórcy - homunkulusem marnej próby, o zbyt dużych, niekształtnych dłoniach, tak dobrych do pracowania z mięsistą i lepką gliną. Z początku chciał go wprawdzie uczynić pracownikiem zakładu pogrzebowego. Mógłby go wysłać Aapenowi w zastępstwie, by rubaszny właściciel "Charona" miał na powrót niemego pracownika, do którego tak się przyzwyczaił. Ale wkrótce postanowił, że pierworodny - czy raczej pierwolepny - będzie mu pomagał w przyszłych pracach nad całym plemieniem sztucznych ludzi. Dopiero następni - dla zwrotu kosztów - mieli zostać zatrudnieni w sklepach z używaną odzieżą, portowych tawernach, warsztatach szewskich. Ich doskonalsi sukcesorzy, jeśli tacy powstaną, będą się pieli po stopniach kariery, zdobywali zaszczyty i stanowiska, żenili się posażnie i błyskotliwie rozwodzili, pracowali nad fuzjami firm i hamowaniem światowej recesji. Buchalteria nie kłamie.
     Wskazówki Isaaka ben Jochai były przejrzyste, wydrukowane drobną coupertinowską czcionką na półprzejrzystych stroniczkach, rozsypujących się ze starości. Gdzieniegdzie prosty drukarski ornament oddzielał dwa akapity tekstu, jak niedbale spreparowany, poczerniały karaluch, lub rozgnieciona mucha.
     Ulepienie golema zdawało się nie sprawiać szczególnych trudności. Prototyp nie musiał przypominać Febusa, miał być raczej rodzajem na wpół ludzkiego perszerona, pociągowego bydlęcia wielkiego przedsięwzięcia. Byle umiał miesić glinę, zamiatać piwnicę i gotować posiłki - o resztę zatroszczy się jego mistrz. Zbyt duża, skłonna do sprzeciwów głowa, byłaby z pewnością nie na miejscu. A kiedy martwe, ciężkie ciało będzie już gotowe, duch zostanie weń nie tchnięty, a wypisany na czele hebrajskimi literami, by dało się go zmazać w razie niepowodzenia. Niektórzy rabini próbowali bowiem wkładać karteczkę z magiczną inskrypcją pod język golema, ale gdy, zbuntowany, obracał się przeciw swemu twórcy i siał wokół zniszczenie, znacznie trudniej było go na powrót zamienić w drętwą kukłę. Toteż dla świętego spokoju van Norg postanowił zastosować się do zaleceń Isaaka ben Jochai, by w razie niepowodzenia powstrzymać kataklizm.
     Również wyrycie rylcem na czele golema tetragramu - rzecz jasna nie boskiego JHWH, a jego szczególnej odmiany, odkrytej na drodze długotrwałych obliczeń i zestawień, zbyt trudnych dla głowy Corneliusa - było niezbyt skomplikowane. Cztery znaki hebrajskiego alfabetu, jakkolwiek pochodziły w linii prostej od zawikłanych rycin, przedstawiających splecione ze sobą bryły i drzewa kabały, od czerniejących na cienkim papierze wizerunków amuletów i nie kończących się kolumn liczb i cyfr, zaludniających trzy rozdziały traktatu, same w sobie były banalne.
     Wkrótce mógł przystąpić do tego prostego rytuału. Golem był już gotowy - stał w rogu piwnicy na niewielkim podwyższeniu z nieheblowanych desek. Nieforemny, bezkształtny niemal, przypominał do połowy wykuty z marmuru posąg, nad którym rzeźbiarz będzie musiał spędzić jeszcze sporo czasu - chyba, że jest Michałem Aniołem.
     Van Norg, choć mógł pokusić się o malowniczy wystrój i atmosferę grozy z frankensteinowskich horrorów, nie pracował w nocy, nie zniósł do pracowni ani zapalonych świec w srebrnych lichtarzach, ani wykaligrafowanych na płachtach papieru tajemnych emblematów z kart broszury. Gardził wyprawianiem takich cyrków - widział siebie jako solidnego robotnika, mozolnie powołującego do życia kolejne pokolenia sztucznych ludzi z gliny prima sort, a nie jako potężnego maga, czy naukowca w śnieżnobiałym kitlu. Wystarczały mu jego czarne krawaty wdowca, oddawane regularnie do prasowaczki, co dzień spinane tą samą starą szpilką z opalem, która była jedyną pamiątką po Anne, jeśli nie liczyć paru sennych koszmarów i melancholijnych snów erotycznych nad ranem.
     Podszedł do figury, wyciągnął dłuto z miseczki, pełnej brudnej wody, i wyrył na czole pierwszy znak, starając się jak mógł powstrzymać wrodzoną niezdarność, po czym przesunął dłoń nieznacznie w lewo - pamiętał oczywiście o kolejności pisania od prawej do lewej, by nie zapisać odwrotnego tetragramu, który mógłby zaowocować nie wiadomo jakimi konsekwencjami - i postawił drugą literę. Skrawki wyrytej gliny zwijały się w szarawe wióry i spadały na posadzkę. Trzecia litera. Nie znał jej nazwy, ale była trudniejsza niż inne, zakończona trzema przecinkami, czy płomykami na trzech długich ramionach.
     I byłby już się zabrał do czwartej, gdyby nagle nie zadrżała mu ręka. Czy to wystarczy? Czy charakter pisma - który z pewnością zadecyduje o charakterze golema - jest dostatecznie wykwintny? I, zamiast prawidłowo wyżłobić alef, pozostawił literę niedokończoną, by ozdobić napis ornamentem.
     Było jeszcze wcześnie, do sjesty zostało parę godzin, więc czytelnia uniwersytecka wciąż była czynna. Zamknął na klucz piwnicę, drzwi do pokoju, wyślizgnął się z objęć przechodzącej po schodach sąsiadki, nieodmiennie pachnącej spaghetti aglio e olio, ale głównie - niestety - aglio, i niemal biegiem ruszył w kierunku biblioteki.
     Do drugiej przedzierał się przez katalogi, fiszki i dzieła, by znaleźć taki zestaw wzorów, który pasowałby do pierwszego golema. Były to ozdobniki nieskomplikowane, ale urocze. Można by im zarzucić toporność, ale był to raczej rodzaj przaśnej skromności, w sam raz dla niezbyt rozgarniętego czeladnika, utytłanego po łokcie w glinie. Odrysował je niezgrabnie na kilku luźnych kartkach i, z wypiekami na twarzy, co nie zdarzyło mu się od wielu lat, Cornelius van Norg popędził do domu.
     Tak zaczął ulepszać golema. Nie wiedział wtedy, że dążenie do perfekcji zniweczy jego marzenie stworzenia wielkiego rodu homunkulusów, bo nie będzie umiał się opamiętać w tym pędzie do boskiej doskonałości kreacji.
     Prace, które rozpoczął wykreślając pierwszy ścieg ornamentu, były zakrojone na wieczność.
     Odtąd pracował całymi dniami. To, co wydało mu się tylko wieńczącym dzieło drobiazgiem, wkrótce okazało się dziełem samym w sobie. Jeśli nie spędzał czasu z dłutem w dłoni, ślęczał nad katalogami wzorów, secesyjnymi kalendarzami, lub albumami o sztuce iluminatorskiej i typograficznej. Wynajdował tam dawno zapomniane esy floresy, plecionki pokryte patyną minionych mód, zmurszałe zawijasy i nadgniłe nieco palmety. Żaden skręt roślinnej wici, żaden splot figur geometrycznych, żadna konfiguracja spiral i meandrów nie była mu obca. Kiedy ukończył już główną konstrukcję - cztery pary rozwijających się wstęg ornamentu, wychodzące z ramion czterech liter tetragramu - wypełniał przestrzenie między nimi, lub schodził z czoła na policzki, łysą czaszkę i ramiona. Pracował coraz drobniejszymi, coraz precyzyjniejszymi rylcami, kaligrafował misterne ażury i arabeski, splątujące się i rozplątujące z zachowaniem odwiecznych praw symetrii, rozkręcał spirale i woluty, lamował krawędzie lambrekinami. Golem z wolna upodabniał się do marynarza z portowej tawerny, od stóp do głów wytatuowanego w perskie oczy i zawikłane filigrany.
     Końca pracy nie było widać, bo tak naprawdę nie istniał obiektywnie, a tylko jako uboczny produkt obsesji Corneliusa, odkąd porzucił pierwotny zamiar uczynienia homunkulusa na swój obraz i podobieństwo. Teraz w wilgotnej, zagrzybionej piwnicy budynku, którego w najśmielszych nawet marzeniach nie ośmieliłby się nazwać weneckim palazzo, tworzył glinianego nadgolema, postać w rodzaju übermenscha, który będzie czerpał rozum i biegłość we wszelkich rzemiosłach z niepojętej kaligrafii, pokrywającej jego ciało. W przeciwieństwie do swych poprzedników - sztucznych służących i pałubowatych żołnierzy, broniących Żydów przed prześladowaniami w Pradze, czy Moguncji - jego twór miał myśleć i odczuwać. Dzięki ornamentowi, który przez kolejne lata narastał na jego ciele jak deseń złośliwego guza, albo pąkle na stępce karaweli, ten golem był zdolny nie tylko do lepienia z gliny następców, lub obmywania zwłok, ale i do czynów bohaterskich.
     Cornelius pewnie dałby już sobie dawno spokój z ryciem w glinianym ciele, zwątpiłby w sens misternej roboty, gdyby nie fakt, że od dłuższego czasu - niewątpliwie właśnie dzięki ornamentowi - golem nabierał rumieńców. Nie było to może to, co w rodzinnych stronach van Norga nazywano jagodami - krągłe, purpurowe placuszki na policzkach hożych dziewcząt z holenderskiej wsi. Jego twór, prócz tradycji żydowskiej, wywodził się przecież także z Wenecji, ze smug zimnego różu na chlupoczącej w kanałach wodzie, z perłowego błękitu, rosnącego świtem na wschodzie, z odblasków na fasadach pałaców. Co rano omiatany wilgotnym powietrzem laguny, zabarwiał się z wolna tęczowymi plamami, jak rzymskie szkło pod zwałami lawy w Herculanum. Albo jak brzuśce dzbanów z Murano, których wytwórcy przed wiekami posiedli wiedzę rodem z alchemicznych traktatów i nauczyli się nadawać szkłu ową cudowną, chorowitą poświatę. Tak, to powietrze z Murano, widoczne przez niskie okienko piwnicy, nadawało golemowi koloru. Wpływało przez kaligraficzne ornamenty niczym przez system umiejętnie zbudowanych śluz i rozchodziło się po ciele sobie tylko znanymi drogami.
     Tak więc w miejsce szarej gliny pojawiło się ciało zupełnie nowe, jak wyrżnięte w olbrzymim opalu. Z początku Cornelius bał się, że będzie musiał zmienić zwykłe dłuta na jubilerskie wiertła i pilniki, ale mimo nowego wyglądu materia się nie zmieniła. Kiedy tylko miękki wiór, wycięty z jakiegoś żłobienia padał na ziemię, na powrót przybierał barwy błota, bo opal był w golemie, a nie w glinie.
     Pracował w piątek, świątek i niedzielę, na dobre porzuciwszy studia nad kabałą i prowadzenie korespondencji z wysuszonymi specjalistami o twarzach suchotniczych mistyków, którzy, kto wie, pewnie dawno przenieśli się w sfery kryształowe - albo dzięki ekstazie, przeżywanej o piątej rano nad "Zoharem" i wyszczerbionym kubkiem z zimną, nie słodzoną herbatą, albo zjedzeni przez raka i samotność. Jeśli nie dłubał w statui, z lupą przy wyłupiastych oczach szukał wolnego miejsca, w którym mógłby dopisać jakąś mieniącą się glosę do charakteru golema.
     Często zastanawiał się, co sprawiło, że taki niezdara jak on, który mimo szczerych chęci nigdy nie potrafił narysować równego koła, zdobył się na wykonanie tak trudnej pracy, choć wydawała mu się nieraz zbyteczna. Skąd brała się ta łaska, prowadząca dłuto w palcach bez jednego drżenia, cierpliwie zaokrąglająca woluty i wyrzynająca w opalizującym ciele miniaturowe kasetony. Nie znał odpowiedzi. Przeczuwał wprawdzie, że było to zasługą broszury z amsterdamskiej biblioteki publicznej, ale nie zadał sobie nigdy pytania, jakim sposobem traktat Isaaka ben Jochai znalazł się w jego rękach. Skąd tak stara książka, wydana - jak zdołał zbadać - w tajemniczej, półlegalnej oficynie, książka która tyle razy mogła zostać zapomniana, potraktowana jako surowiec do uszczelniania okien, wywieziona za granicę, wreszcie spalona przez porządnych mieszczan, brzydzących się herezją i gnozą, trafiła do miejskiej biblioteki i leżała tam, dopóki nie chwycił jej, przylepionej do "Traktu do Madison". Wiedział dobrze, że zbieg okoliczności był wytłumaczeniem zbyt banalnym. Jeżeli - jak głoszą pisma - najpodlejszy robak, toczący wnętrze kamienia na dnie oceanu jest w baczeniu Pańskim, okładki książek nie zlepiają się przypadkowo. Ale za tym kryła się prawda tak olbrzymia i trudna do udźwignięcia, że van Norg nie ważył się pytać o nią nawet samego siebie. Wolał nazwać się krewnym tego robaka, niewidocznego dla całego świata prócz Boga, pierwotniakiem wyposażonym w dwie przerośnięte łapy, którymi w lepkiej glinie torował drogę swojej misji.
     Po paru latach barwy z Murano zaczęły stopniowo zanikać, a spod tęczowych nalotów jęła się ukazywać przezroczysta tafla skóry z purpurowego szkła. Golem był w środku zupełnie pusty, pozbawiony całej maszynerii ciała. Przez czoło widać było na przestrzał tył jego czaszki, wysklepiony jak najpiękniejsze weneckie flakony, przez brzuch, nie skalany pępkiem, prześwitywały lędźwie. Akanty piersi nakładały się na meandry pleców, rollwerki pachwin - na arabeski pośladków. Tylko oczy traciły przejrzystość, nabierając z wolna ludzkiego koloru, są bowiem zwierciadłem duszy, a w miarę żłobienia ornamentów golem stawał się coraz bardziej ludzki.
     Kiedy Cornelius schodził do niego po śniadaniu, homunkulus patrzył się na niego uważnie, nieznacznie ruszając na boki gałkami ocznymi. Trudno powiedzieć, czy było to spojrzenie ufne, tęskne, czy może wrogie, zresztą sam van Norg nie był do końca zdecydowany i wybierał tę lub inną wersję w zależności od własnego humoru. Natomiast z całą pewnością on patrzył się na swe coraz mniej gliniane dziecko z nieustającą dumą i miłością. Myśl, że po tylu latach pracy niebawem będzie zmuszony do zapełnienia arabeską lub palmetą ostatniego skrawka szklanej skóry i wskrzeszenia golema, nie dawała mu spokoju.
     Ów ranek nie był specjalny. Od kanałów niósł się odór fekaliów i gnijących glonów, po ścianach ściekały wąskie strużki wody. Był piątek. Ostatni piątek Corneliusa van Norg.
     Trzymając w jednej dłoni najlepsze szkło powiększające w tym mieście jubilerów, a w drugim najcieńsze dłuto w tym mieście artystów, kończył właśnie cyzelowanie policzka małego putta, siedzącego z girlandą kwiatów na paznokciu palucha lewej stopy. Nagle golem zadrżał. Znowu. Cała powierzchnia ciała zmętniała, jakby powracała do stanu pierwotnego, jakby purpurowe szkło odzyskiwało lepką matowość gliny. Ale nie, choć szara, skóra przybrała przecież inny odcień i nie straciła połysku; wręcz przeciwnie, zdawała się cała być wykuta z polerowanej stali. Niezliczone linie i zakamarki wzorów świeciły odbitym światłem, wciekającym przez okno piwniczki od strony Murano, ale pozbawionym owej łagodnej opalizującej aury, którą tak potrafił oddać Guardi. I znów cielsko drgnęło. Golem zamrugał oczami.
     Tetragram się wypełnił. Bowiem każdy niedokończony wyraz, każda urwana w pół słowa sentencja, każda zdławiona mowa, każdy okaleczony poemat pisze się sam, nawet jeśli nikt nie zada sobie trudu dodania tych paru liter lub wykrzykników. Dzieła tak czy owak powstają same, człowiek może tylko przyspieszyć ich rozwój, popędzać bacikiem swoich wysiłków, podobnie jak małe dzieci na holenderskich obrazach popędzają bacikiem wirujące po posadzce bąki z toczonego drewna.
     Ruszył przed siebie. Głupotą byłoby twierdzić, że nie był ani dobry, ani zły. Na luksus obojętności mogą pozwolić sobie tylko bogowie i paralitycy. Ornament oczywiście nie poszedł na marne - nadał golemowi manier i szyku, wtłoczył mu do łysej głowy dzieła klasyków i zachwyt nad Santa Maria della Salute o wschodzie i zachodzie słońca, korpuskularno-falową teorię światła, znajomość kilku taktów z "Don Giovanniego", tudzież całe hektolitry podobnej wiedzy, wciekającej latami przez pory filigranów. Zdawał sobie sprawę, że jest najwykwintniej wychowanym, najwszechstronniej wykształconym i najdokładniej wykonanym homunkulusem pod słońcem. Niewielkie, otaczające go istotki o pożółkłych twarzach i żylastych dłoniach, nudne kreatury zajmujące się handlem rybami i espresso, w weneckim świetle wydawały mu się niegodne istnienia. Alembiki, w których destylowano ich umysł, były brudne i zatłuszczone. Dłuta, którymi ciosano ich usta, były tępe. Glina, z której ich ulepiono, była podłego gatunku.
     I ruszył, rozkruszając ścianę piwnicy w kupę gruzu. Cornelius bezskutecznie próbował zetrzeć tetragram, ale upadł na ziemię od jednego ciosu pancernej dłoni. Rzeźbiony był w pierwszorzędnej glinie, wyrzeźbiony - z chromowanej stali.
     W perspektywie ulicy widać było go coraz słabiej. Zresztą, wzrok van Norga zmarniał w ślęczeniu nad zawiłościami ornamentu i dostrzegał stąd tylko olbrzymie fale, tłukące o fundamenty kamienic. Cornelius zauważył ze zdziwieniem, że osuwające się domy i kolumnady, składające się jak papierowe wachlarze, przywodzą mu na myśl coś miłego - w istocie, przypomniał sobie pewną książkę, którą dostał na szóste urodziny. Były tam tekturowe kulisy, które, gdy je wysunąć, odsłaniały ukryte obrazki - kreta, żabę, dziewczynkę. To była chyba książka o Calineczce. Duże, prążkowane płatki rozwierały się zupełnie tak, jak teraz rozwierały się duże i prążkowane fasady. W miejsce Calineczki w błękitnym kubraczku za parawanami murów ukazywały się kochające się pary, ojcowie rodzin chrapiący na małżeńskich łożach, wtuleni w barchanowe żony; porcelanowe sedesy, wieloczęściowe serwisy śniadaniowe, obiadowe i deserowe, wypryskujące z kredensów jak porcelanowe fontanny. Kataklizm był z pewnością urozmaicony dźwiękiem, ale Cornelius van Norg niemal doszczętnie stracił słuch - organ nie używany zanika - więc stracił trochę z widowiska. Ale doskonale wiedział, że kiedy runie ostatnia pierzeja, kiedy ostatni kanał połączy się z laguną, kiedy ostatnia kopuła kościoła zagłębi się w wodę jak łeb dobrze wypasionej ośmiornicy, golem wróci tutaj, by dokończyć dzieła zniszczenia. To leżało w jego wycyzelowanej naturze.
     Cornelius van Norg podrapał się po pośladku. Zupełnie nieświadomie, odpowiadając na dosyć przyziemny zew swędzenia. Absolutnie bez podtekstów. Niczego nie sugerował. Nie próbował zawrzeć w tym żadnej subtelnej aluzji. Jego pośladek - mówiąc dokładniej, jego lewy pośladek - nie posiadał drugiego dna. Nie było w tym geście żadnej utajnionej treści ani zakamuflowanego buntu. Po prostu podrapał się. A przecież miał do wyboru tyle wyśmienitych możliwości. Błyskotliwe ostatnie słowa, bezdenną rozpacz kreatora, któremu się nie powiodło, szatański śmiech, lament estety. Ale stał w wyrwie muru, przyglądając się kolejnym pierzejom ulic, zsuwającym się w kanały z krzykiem ginących i hurgotem trzaskających konstrukcji, stał nie wypowiadając ani sentencjonalnych banałów, ani bezsensownych zdań, które tak bawią miłośników historii, stał po kostki w wodzie, wsłuchując się w bicie serca, bardziej glinianego niż tamto, z twarzą tak spokojną, jakby ją właśnie wczoraj odebrał od prasowaczki z czterema czarnymi krawatami wiecznego wdowca, aż w końcu uniósł w górę brwi i spytał się - sam nie wiedział kogo - "Już?".
     
     Gdańsk, 22.XII.1998 - 1.I.1999

powrót do indeksunastępna strona

27
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.