 |
- Nie mogę. Z ochroną dałbym sobie radę, ale oni mają sekretarki. Ja kobiety nie uderzę, ale ona mnie tak - odpowiedziałem spokojnie. Zdałem sobie sprawę, że po utracie mojego statku i dobrych chłopaków z załogi miałem ochotę na obicie mordy McCullena, lub jednego z jego ugarniturowanych kolegów. Kemal pomógł mi trafnie opisać moje uczucia.
- Oj racja, racja, kobieta jest święta - zafrasował się Kemal, przerywając moje rozważania. - To co można zrobić?
- Chwilowo nie mogę nic. Kiedy wrócę, mogę spróbować zorganizować kampanię pacyfistyczną i namieszać w mediach. Ale nie oczekuję, że odniesie to specjalne efekty. Ludzi i informacji jest po prostu zbyt dużo - rozważałem na cały głos.
- To może wezwij tego, no McCullena na pojedynek? Dałbyś sobie radę, nie? Poharatasz go wdzięcznie i będzie wieczna cisza - Kemal był pokojowo nastawiony. No, może nie do końca.
- Pojedynki są niedozwolone - zripostowałem. - Powyrzynalibyśmy się wszyscy nawzajem.
- Że niby jak ? - oburzył się Kemal. - Co to, sędziów u was niedostatek? Zrobić prawo i pilnować! Nie wolno dać każdemu bić się z każdym, proste nie? Straszne tam u was w ojczyźnie musi być barbarzyństwo.
Stada kontrargumentów pasły się właśnie na odległych łąkach. Jąkałem się, stękałem, kombinowałem, aż w końcu przytaknąłem. I chyba w tym momencie Kemal mnie polubił. Nie wiem na pewno, ale tak przypuszczam. Zaakceptowałem jednak jego punkt widzenia, bo w tej akurat chwili wydawał mi się sensowniejszy. W ten sposób otwarłem nam drogę do dalszego porozumienia. Wymieniliśmy tysiąc i jeden opinii na wszystkie ważne i nieważne tematy, podpisaliśmy protokół zbieżności odlewając się wspólnie do jeziorka, po czym, wspierani przez siebie nawzajem dohalsowaliśmy do domu.
Dzięki naszej udanej rozmowie, zniknęły nawet resztki naszego dotychczasowego statusu jeńca. Zostaliśmy atrakcjami turystycznymi. Jeździliśmy gdzie tylko się dało, witani w każdym mieście niczym bardowie ze starych bajek. Zawsze kiedy przyjeżdżaliśmy, czy to w grupie, czy to pojedynczo, czekała na nas zwarta grupa głodnych opowieści Warneńczyków. Chcieli słuchać o Ziemi. Wszystko było dla nich fascynujące. Czy mówiłem o niebie w Kalabrii, czy o pagórkach w Tyrolu, czy też o czymkolwiek innym, natrafiałem na zachwyconych słuchaczy. Nigdy bym nie wpadł na to, że moje własne rodzinne okolice mogą być tak wdzięcznym tematem do rozmów. Polubiliśmy się z tymi obcoplanetowcami.
Nasze nowe możliwości wykorzystywaliśmy również do zwiedzania samej Warny. Piękny był to świat. Jedna z tych rzadkich planet, gdzie można było żyć pod otwartym niebem, bez skomplikowanych urządzeń klimatycznych i będących cudami inżynierii kopuł. Nie trzeba było ryć pod ziemią, zawieszać się w atmosferze, czy też pływać po zalewającej całą planetę cieczy. Ot, trzy kontynenty, parę oceanów, niebo, jak sama nazwa wskazuje niebieskie, rośliny zielone, a dziewczęta uśmiechnięte.
Często towarzyszył mi Kemal. Polubiłem tą jego prostotę i radość życia. Jak było mu źle to płakał, jak dobrze to się śmiał. Myślał niechętnie i tylko wtedy, jak się go do tego zmusiło, ale za to bardzo dużo słuchał i czuł. Ilir, jego ojciec, był podobny, ale już starszy, bardziej poznaczony rozczarowaniami, nieco mniej ufny, a bardziej przebiegły. I jego dało się jednak lubić. Tym bardziej zdziwiłem się, kiedy Ilir przyjechał, usiadł, żeby z nami porozmawiać, po czym nie odezwał się ani słowem, a jedynie boczył się i patrzył spode łba.
- Ilir, co jest? - zagadnąłem.
- A, nic takiego - zbył mnie.
- Ilir, widzę przecież, że jesteś zły. Co jest, znowu ci Zlatiććc' bruździ? - spytałem.
Luan Zlatiććc' bardzo nie lubił Ilira Pahora i to z przepełnioną pasją wzajemnością. Była to jedna z niewielu rzeczy, które rozumiałem w warneńskiej polityce, pełnej waśni i nienawiści od siedemdziesięciu pokoleń.
Ilir popatrzył na mnie z niechęcią:
- Nie, nie on. Twoi rodacy znowu się odezwali.
Niedobrze. Miałem wrażenie, że stado naszych wesołków znowu popisało się bezmyślnością.
- Zresztą, co ja ci będę opowiadał - ciągnął Ilir - przeczytaj sam, gdzieś mam kopię.
Wziąłem i zacząłem czytać. Autor listu nie silił się na żadną dyplomację. Rzucał obelgi i pogróżki, mieszał Warneńczyków z błotem, przyrównując ich na zmianą, to do rozpieszczonych niewdzięcznych bachorów, to do ledwo cywilizowanych półzwierząt. Miał się Ilir czym denerwować, oj miał.
- Ilir, nie traktuj tego tak poważnie, wyluzuj się - spróbowałem obrócić całą rzecz w żart. - To tylko kilku chciwych durniów, którzy uznali, że mogą tanim kosztem zyskać poparcie. Weźcie ich na przeczekanie - przegrają jeszcze jedną, góra dwie bitwy i pognają ich ze stanowisk.
Ilir przekrzywił głowę i zmrużył oczy:
- Czyli byle gnojki mogą sobie nas publicznie znieważać, a my mamy się uśmiechać i udawać, że nic się nie dzieje, bo to normalne? Powiem ci, Astral, ja mam w dupie taki pokój. Ja się domagam szacunku, dla mnie i moich ludzi. I go dostanę, nawet jeżeli będę musiał do tego dojść po trupach waszych marynarzy - wysyczał złośliwie.
Warknął jeszcze parę razy pod nosem, ale nie były to rzeczy, które nadawały się do powtarzania. Dopiero po chwili był w stanie wyartykułować resztę swoich zarzutów:
- I powiem ci jeszcze, że jeżeli u was jest normalne, że takie barany, kłamią i wysyłają na śmierć dobrych ludzi, a jedyna kara dla nich to zdjęcie ze stanowiska, to może dobrze, że ta wojna wybuchła. Skopiemy parę dup, to się co nieco ruszy.
Ilir miał w sobie mnóstwo pionierskiej prostoty ducha. Ech, zazdrościłem mu tego jego optymizmu. Pomachał jeszcze trochę rękami, po czym zwrócił się do swojego potomka:
- Kemal, leć po wódę.
- Muszę? - Kemal śmierdział lenistwem na kilometr. Jednak kiedy Pahor senior popatrzył na niego przez chwilę spode łba, junior natychmiast pomknął w kierunku najbliższego osiedla.
- Smutno trochę i głupio, że się tak dzieje - stęknął Ilir. - Ale nie przejmuj się Astral. Jak na razie, to oni nikogo jeszcze nie wysłali do boju. Ślą tylko wyzwiska i upomnienia. Może rzeczywiście trzeba usiąść i poczekać.
Po chwili wrócił Kemal, zaopatrzony w odpowiednie zasoby. Rozmowa trwała jeszcze długo, dopóki wschodzące słońce nie ogłosiło przerwy. Okazało się, że ledwo widzimy na oczy, w związku z czym poszliśmy spać obiecując sobie powtórkę.
Nie doszło jednak do drugiej libacji. Świat zewnętrzny postanowił się wtrącić. Nadeszła bowiem pora, żeby Warneńczycy wykazali się głupotą. Zaczęli od zmiany na stanowisku głównodowodzącego. Ilir Pahor był nie tylko geniuszem taktyki, zdolnym do wygrania każdej bitwy, ale również bystrym strategiem i politykiem, który potrafił przewidzieć skutki swoich posunięć. W dodatku miał pojęcie o Ziemi i sposobie w jaki jest rządzona. Już przed naszą rozmową aktywnie promował strategię przeczekania i zastanowienia, posługując się przy tym nieraz moimi argumentami. Oczywiście wszystkie pozostałe klany zażądały zdjęcia go ze stanowiska, uważając, że Pahor zgłupiał i ich zdradza. Po cichu mówiono również o tym, że Ilir, jako komendant Floty i zwycięzca dwóch bitew, zaczyna sobie na zbyt wiele pozwalać. Przywództwo objął Luan Zlatićć, znany mi jedynie z opowieści, warneński motor całej awantury. Wpadł on na genialny pomysł zniszczenia kompleksu stoczni na Tytanie, trzeciego co do wielkości w całym Układzie Słonecznym.
Pomysł był samobójczy, ale, żeby to zrozumieć, warneńskie klany musiałyby znać się na historii Układu Słonecznego. Tytan jest bowiem dosyć daleko od Ziemi. Ponieważ przysyłanie tam pracowników i wysyłanie ich z powrotem było zawsze kosztowne, ich kontrakty były zawsze długoletnie. Nic więc dziwnego, że zaczęli nalegać na zezwolenie na zabieranie swoich rodzin. Jak rodziny, to i dzieci, co pociąga za sobą konieczność stworzenia jakiejś minimalnej oświaty i opieki zdrowotnej. Potem stwierdzono, że skoro już tam są, to po cholerę wysyłać ich z powrotem na Ziemię na naukę zawodu. Powstała niewielka wyższa szkoła techniczna. I tak to szło, aż do narodowościowej mozaiki Układu Słonecznego doszedł nowy klocek - Tytani. Bardzo zresztą lubili to miano.
Cały kompleks stoczni zamieszkiwało około pięćdziesięciu milionów ludzi. Rozciągał się we wszystkich kierunkach na kilkadziesiąt do kilkuset kilometrów, niczym splątane gałęzie stojących blisko siebie drzew. Tylko urodzeni Tytani rozeznawali się w tym gąszczu. Były tam nie tylko urządzenia do budowy statków emigracyjnych - były szkoły, szpitale, teatry, browary. I wszystko inne, czego można potrzebować do życia.
Zlatićć nie pomyślał o tym, że będzie zabijał tysiące niczemu niewinnych cywili. Do głowy mu nie wpadło, że Sol może uznać to za precedens i rozpocząć bombardowanie warneńskich planet. Nie powstała w jego rozumku żadna myśl wskazująca na to, że Ziemianie mogą się przestraszyć, że następne pociski spadną na ich dom, bo dla Warneńczyków nic już nie jest święte. I nie domyślił się najważniejszej rzeczy - że jego wrogów jest więcej, a Układ Słoneczny jest jedną wielką stocznią i nigdy nie uda mu się wygrać wojny totalnej.
Tyle na temat głupoty strategicznej. W taktyce okazał się durniem równie wybitnym. Postanowił, że skorzysta z nieobecności ziemskich jednostek bojowych i podleci sobie postrzelać trochę bliżej. Zapomniał (może nigdy tego nie wiedział?), że prawie wszystkie struktury orbitalne obracają się powoli, co miało zmniejszyć koszt utrzymywania sztucznej grawitacji oraz usztywnić pirsy - wielokilometrowe struktury do których dokowały statki. Jeśli dodać do tego ciągły ruch pomniejszych elementów spowodowany koniecznością przerzucania materiałów i ludzi, to można zrozumieć, czemu dokowanie na Tytanie wymagało obecności tamtejszego pilota. W taki to labirynt wpakowali się nasi adwersarze, waląc radośnie salwami we wszystko co popadnie.
Co się stało, nietrudno sobie wyobrazić. Pociski uderzyły w stocznie niszcząc wszystko co trafiły po drodze, dehermetyzując jednakowo wszystko, obiekty wojskowe, jak i cywilne. Jednak po kilkunastu salwach na ekranach warneńskich statków zaczerniło się. Połączony efekt obrotowego ruchu stoczni, grawitacji Tytana i Saturna oraz pędu pocisków wytworzył gigantyczną spiralną chmurę odłamków, która obracała się powoli, zmierzając w kierunku statków z Warny.
Wydawało się, że jest jeszcze dużo czasu, toteż Zlatićć kazał strzelać dalej, pogłębiając jeszcze chaos. Planował odskoczyć w ostatnim momencie. Zapomniał o jednym ważnym fakcie. Warneńczycy, którzy, w przeciwieństwie do nas, nigdy dotychczas nie przedzierali się przez sztuczne pasy meteorów mieli radary, których zadaniem było wykrywanie naszych kilkumetrowych pocisków. Szczątki urządzeń z Tytana istniały również w dużo mniejszych kalibrach. W statku Flagowym Zlatiććcia zapanowała konsternacja, kiedy parę zewnętrznych okrętów zameldowało trafienia. Nakazał wycofywanie się. Było już jednak trochę za późno. Odłamków nadlatywało coraz więcej i leciały coraz szybciej. Grawitacja Tytana podziałała jak proca. Co kilka minut milkł jakiś statek. Warneńczycy stawiali na szybkość i siłę ognia, przez co ich statki były dużo bardziej wrażliwe na uderzenia, a ich pancerze dużo łatwiej pękały.
I w ten oto sposób Flota Warny zdołała zadać sobie pierwszą porażkę w tej wojnie. Stracili prawie jedna trzecią statków z doświadczonymi załogami, nie zobaczywszy nawet jednego ziemskiego okrętu bojowego. Ilir opowiadał mi to z pianą na ustach. Jego wściekłości nie łagodził nawet wygrany ze skutkiem śmiertelnym pojedynek na noże z Luanem Z. połączony z powrotem Pahora na stanowiska Komendanta Wojny. Co się stało, to się nie odstanie. Ziemia przestała przysyłać jakiekolwiek listy, a to bardzo źle wróżyło.
Skończył się wycieczki i spotkania, a zaczęła cisza i posępne oczekiwanie na ciąg dalszy. Nie wpadało mi to w oczy, jako że ciągle doradzałem spółce Pahor i syn. Moja załoga zaczynała się jednak powoli męczyć. Aż w końcu dostałem wezwanie do naszego nieszczelnego więzienia. Wsiadłem w to co było pod ręką, upakowałem Kemala, który akurat nie miał nic do roboty i polecieliśmy.
Wylądowaliśmy na podwórku. Wyskoczyłem z pojazdu i podbiegłem do Jong-Ho:
- Co się stało? - wrzasnąłem poprzez wycie silników.
- Weimin jest chory - odpowiedział markotnie. - Nie wiemy nawet na co, bo lekarze nie chcą odpowiadać na nasze pytania. Patrzą tylko wściekle.
Szybko wziąłem go za rękę i poszliśmy do szpitala. Kemal, jak to on, grzebał się jeszcze w samolocie. Przedarliśmy się przez kordon pielęgniarek i weszliśmy do pokoju, w którym leżał nasz astrogator. W ogóle nas nie zauważył. Był czerwony i napuchnięty, oddychał z trudem a jego ciałem rzucały skurcze.
- Wyjdzie z tego? - spytałem Jong-Ho.
- Mówiłem ci już, że lekarze w ogóle nie chcą z nami rozmawiać. Unikają nas, albo udają, że nie rozumieją wspólnego - mój mechanik był mocno podenerwowany.
W tym momencie przez drzwi wsunął się powoli Kemal. Popatrzył na Weimina, potem na nas, po czym skomentował:
- Patrz, dopadło go. Niedobrze, będzie was trzeba odseparować - zadumał się.
- Co, to jest zaraźliwe? - jęknął Jong-Ho.
- Nie udawaj, że nie wiesz co to jest - Kemal zrobił paskudny wyraz twarzy. - Wiesz, że nie można się tym zarazić i że dla nas jest to niegroźne. Swoją drogą, jest w tym jakaś sprawiedliwość - dodał patrząc na Weimina.
- Jaka sprawiedliwość? - wrzasnąłem na Warneńczyka. - Że człowiek umiera to sprawiedliwość? I pewnie jeszcze mu nie pomożecie, bo to cholera, uczciwe?
Kemal popatrzył urażony.
- Zaraza marna, a kto nas wysłał tutaj na śmierć? - zapytał agresywnie. Nigdy nie widziałem go takiego wściekłego. Ja jednak byłem już na równie wysokich obrotach:
- Na jaką śmierć? Kemal, co ty pieprzysz? Macie planetę jak złoto, wszyscy wam zazdroszczą? Nie mów, że i tobie ta wojna uderzyła do głowy! - rozdarłem się na niego.
- A o Śmierci w Powietrzu też pewnie nie słyszałeś? - ryknął na mnie w odpowiedzi.
Zatkało mnie. Rzeczywiście nic nie słyszałem, a coś w tonie Kemala mówiło mi, że powinienem.
- Wasze powietrze jest trujące? - spytałem ostrożnie.
- Ty Astral, ty sobie ze mnie jaj nie rób gwiazdeczko. A te roślinki to jak się niby rozmnażają? Nie wiesz co to alergia, baranie? - Kemal nie przyjął mojej oferty pokoju.
- To co, wy tu wszyscy jesteście alergikami? - spytałem jeszcze raz. Wyjątkowo niezręcznie, jak się okazało. Kemal ryknął jak silnik przy starcie:
- A łeb ci urwać dowcipnisiu!? Alergicy już leżą na cmentarzach i nie ma nikogo, kto by bliskich nie stracił! Ja dopiero czwarty przeżyłem z rodzeństwa! - darł się. - Słaliśmy po pomoc, ale trzeba było wypełniać p a p i e r y! Bo my nie najważniejsi, i inni też chcą sprzętu, chemikaliów i lekarzy! Ach ty, nas tu miliony umarły, a ty się jeszcze pytasz!
Zdrętwieliśmy wszyscy, z wyjątkiem Weimina. Coś tam kiedyś czytałem między Jedną, a drugą linijką w książce do historii, ale nie przykładałem do tego tyle wagi co Kemal. Za dużo ludzi, za dużo informacji. Gorzej nawet, oni rzeczywiście nie byli jedyni. Problemy Błękitnej, Golkondy, czy nawet Pegaza były tak samo ważne, jeżeli patrzyło się w skali całej Ekspansji. Ale Kemal miał moje szerokie spojrzenie Ziemianina w szacunku rzędu pikometrów i dawał temu właśnie wyraz.
Nie zdołaliśmy już wygładzić efektów tej kłótni. Kemal wypadł jak bomba i zaczął wyzywać wszystko dookoła. A ponieważ Weimin zbliżał się do śmierci, a Warna bała się nas, Ziemian, to w ciągu trzynastu i pół godziny wpakowali nas na coś możliwie małego i taniego, i wysłali z powrotem na Sol. I tak znaleźliśmy się znowu w Układzie Słonecznym w jednym z uzgodnionych z resztą ludzkiego Kosmosu punktów przeładunkowych. Wisieliśmy sobie spokojnie, wysyłając sygnały we wszystkie możliwe kierunki. Już po kilkunastu minutach dostaliśmy potwierdzenie odbioru, po czym wyznaczono nam koordynaty, w które mieliśmy się wpasować. Zgodnie z każdą znaną mi procedurą do naszej łupinki zbliżył się holownik. Dopasowaliśmy luki, po czym otworzyliśmy drzwi, żeby wpuścić celników.
Ku naszemu zaskoczeniu zamiast poruszających się zazwyczaj dostojnie urzędników przez drzwi wpadło kilku masywnych, bojowo wyglądających junaków z dziwacznym sprzętem porozmieszczanym na głowach, barkach, ramionach, dłoniach i kilku innych miejscach, którym nie zdołałem się dokładnie przyjrzeć.
- Ręce do góry! - ryknęło dwóch mięśniaków naraz. Popatrzyli na siebie skonsternowani, w końcu jeden z nich machnął ręką. Drugi, najwyraźniej mianowany właśnie dowódcą zawył:
- Mamy was przeklęci warneńscy szpiedzy! Jesteśmy od was bystrzejsi i czekaliśmy! Dowieziemy was na Ziemię i wydusimy z was torturami wasze tajemnice!
- Eeee? - wydusiłem z siebie. Nie podnieśliśmy nawet rąk, tak byliśmy oszołomieni. Niech będzie, kwiatów i soli nie oczekiwałem, ale to była chyba przesada.
Stęknięcie nie było dobrym pomysłem. Nagle przed moją twarzą wyrosło kilkanaście otworów i ostrych zakończeń. Z wrażenia zacząłem wyrzucać z siebie wszystkie podstawowe dane:
- Kapitan Astral Otanto, koordynator frachtowca "Stalowy Ogier", urodzony w Kalabrii, dystrykt śródziemnomorski... i tak dalej, i tym podobnie. Rodacy Ziemianie patrzyli na mnie z drugiego końca swojego wyposażenia mrucząc coś w swoje hełmy. Nagle jeden z nich wrzasnął radośnie:
- Faktycznie! Zgadza się! Chłopaki, udało wam się uciec! Hurra!
Teraz wszyscy zrzucili swoje zbroje i zaczęli nas poklepywać. Wolałem nie tłumaczyć okoliczności naszego powrotu, bo pewnie by się znowu opancerzyli, więc po prostu pokazałem Weimina i zażądałem szybkiego transportu do szpitala. Przyczepili więc nas na stałe do holownika i wcisnęli regulatory tak głęboko jak się dało. Parę godzin i byliśmy już na stacji. Upewniliśmy się, że nasz kumpel jest w dobrych rękach i rozleźliśmy się w poszukiwaniu rozrywek, względnie odpoczynku.
|
|
 |
|