nr 9 (XXI)
listopad 2002




powrót do indeksunastępna strona

Eryk Remiezowicz
  Godzina piąta, minut trzydzieści

        Urodzony w lutym dawno temu, z zamiłowania chemik i inżynier chemik, lubi czytać, oglądać, grać, śpiewać, biegać, śmiać się i mieć dużo pracy. Pisze dużo i chętnie, czasem sensownie.
Debiutował we Framzecie, opowiadaniem "Trzy małe problemy" .
Publikowane opowiadanie zostało wyróżnione w pierwszym Konkursie Literackim "Esensji"

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Ilustracja: Robert 'Blutengel' Łada
     O godzinie 17.30 czasu centralnego, druga międzygwiezdna stacja transportu Układu Słonecznego została wybita ze swojej orbity. Natychmiast wysłano kilka holowników, które miały ściągnąć ją do najbliższej stoczni w celu przeprowadzenia niezbędnych napraw. W tym samym czasie, kiedy na Thalassę odholowywano uszkodzone instalacje, na Ziemi pośpiesznie szukano winnych, a tam, gdzie dawniej istniała stacja numer dwa, stworzono niewielki rezerwowy punkt komunikacyjny, osłaniany przez ciężki lotniskowiec "Moltke" i współpracujący z nim zespół uderzeniowy "Teuta".
     Podczas remontu, w trakcie usuwania szczątków pocisków z resztek stacji, odkryto kapsułę z wyjątkowo trwałego molibdenowego organostopu. Otworzono ją z najwyższą ostrożnością, bardziej pieszcząc niż tnąc. W środku znajdował się ozdobiony czerwoną lakową pieczęcią papierowy rulon, którego treść wysłała znaczną część dowództwa Floty na przyspieszoną emeryturę. Wystarczyło tych kilka prostych zdań: "Próbowaliście zniszczyć nasz dom, licząc na to, że usuniecie nas w ten sposób. Nie udało się. Żyjemy. Udało wam się jedynie przerwać ostatnie łączące nas z Sol więzy. Spotkamy się jeszcze. Pozdrówcie admirała Konopackiego.".
     Oznaczało to, że najbardziej sporna z operacji ziemskiej Floty nie przyniosła spodziewanych efektów. Mój przyjaciel Kemal Pahor żył i miał jeszcze więcej powodów, żeby nas nie lubić. Winny całego zamieszania Konopacki wywinął się od sprawy - już nie żył. Wojna z Warną trwała dalej.
     
     ***
     
     Nigdy nie zrozumiem jakim cudem ludzkość zgromadziła aż tyle głupoty, krótkowzroczności, zapalczywości i bierności zarazem, żeby przekształcić niewinne i bzdurne spory handlowe w ludobójstwo. Dziwię się tym bardziej, że pamiętam jeszcze czasy, kiedy było prosto i pięknie, bo trwała właśnie ekspansja poza Układ Słoneczny. Sama idea wojny międzyplanetarnej uważana byłą przez opinię publiczną za wybitny kretynizm i pojawiała się jedynie jako pretekst do rozdymania drajdewizyjnych produkcji. Na żadnej z planet nie było niczego, czego nie dałoby się taniej i lepiej wytworzyć w strefie Słońca. W dodatku wszystkie skolonizowane światy uznawały z dobrej woli przewodnictwo swojej ojczyzny często prosząc ją o pośrednictwo i rozsądzanie sporów. Kiedy zaś Rada Sol grzecznie poprosiła o przesyłanie na Ziemię nadwyżek, tłumacząc, że wysyłać emigrantów trzeba, a surowce nie są niewyczerpane, otrzymała w odpowiedzi kurtuazyjne zapewnienie, że pomoc dla macierzy jest najwyższym zaszczytem, poparte, co więcej, całkiem poważną liczbą kontenerów. Niewiarygodne, prawda? Ale byliśmy wtedy sercem ludzkości wysyłającym do gwiazd dzień w dzień tony sprzętu i tego co najważniejsze - ludzi.
     Idylla trwała jeszcze, kiedy zaczęto zaludniać Warnę, największy układ planetarny jaki kiedykolwiek odkryliśmy. Dwadzieścia jeden planet, w tym cztery nadające się prawie od razu do zamieszkania. Od razu rozpoczęła się masowa emigracja w tamtym kierunku. Budowano, tworzono, rozwiązywano problemy, a przy okazji na największym z nadających się do kolonizacji światów odkryto życie. Nie było to pierwsze tego typu znalezisko, ale po raz pierwszy stwierdzono podobieństwo (niewielkie, ale jednak) substancji tworzących organizmy ziemskie i pozaukładowe. Pokrywało się nawet kilkanaście aminokwasów. Na prośbę Rady Ziemi Warneńczycy przesłali nam parę zbiorników pełnych tamtejszych porostów, które następnie szczegółowo przebadano w ziemskich laboratoriach, odnajdując w warneńskich ziółkach krocie fascynujących substancji. Były tam leki i środki przeciwbólowe, całkiem niezłe halucynogeny, niektóre z roślin stały się też modnymi przyprawami. W dużych dawkach były owe warneńskie dodatki trujące, ale w małych miewały zbawienne, względnie zabawne działanie. Na naszą prośbę, Warneńczycy zaczęli z każdym transportem przysyłać regularnie kilka kontenerów z "ziółkami". W zamian za to ich statki emigracyjne dostawały dodatkowe automatyczne minizakłady, absurdalnie olbrzymie pojemniki z lekami, czy też inne oprzyrządowanie, które Warneńczycy uznali akurat za potrzebne. I tak to trwało przez całe sto dziewięćdziesiąt lat, od pierwszego statku z transportem z Warny do Sol, aż do początku awantur. Sam nie wiem komu ten układ przeszkadzał. Mnie na pewno nie, ale ja na początku całego zamieszania miałem jakieś pięćdziesiąt lat, mieszkałem w Kalabrii i byłem pilotem wewnątrzukładowego frachtowca. Krótko mówiąc, nikt mnie o zdanie nie pytał, bo i niby dlaczego.
     Z naszej strony cała ta bezsensowna historia zaczęła się od komisarza McCullana. Znalazłszy silne plecy, stwierdził na jednym z posiedzeń komisji ekonomicznej Ziemi, że wymiana z Warną przynosi nam wiele strat. Oznajmił, że należy powołać specjalne biuro do zbadania sprawy, potem uchwalić podstawy prawne dla handlu międzygwiezdnego, rozszerzyć je na całe Sol i resztę układów, a na końcu utworzyć komisję Handlu Międzyplanetarnego. Rzecz jasna szefem nowo powstałej agencji miał być McCullan. Chodziło prawdopodobnie o dodatkowe stołki dla krewnych i znajomych, w związku z czym sprawę naświetlono w gazetach ze znudzeniem, uważając ją za kolejną typową biurokratyczną ruchawkę. A szkoda. W tym samym czasie podobną kampanię rozpoczęto bowiem na Warnie. Prowadził to niejaki Zlatićć, szermując dziwnie podobnym do naszego hasłem "Nie dajmy się wykorzystywać!". Na Ziemi nikt tego nie zauważył, a jeżeli nawet, to zignorował, bo kogo tak naprawdę obchodził prosty wiceminister bez jakiegokolwiek demokratycznego mandatu. Błąd był to straszny, bo ów zdawałoby się nieznaczny urzędnik, miał powiązania z kilkunastoma najważniejszymi klanami tamtego układu gwiezdnego. Nikt nie zauważył, że na Warnie faktycznym ustrojem rządzącym była oligarchia, a rodzina Zlatićć, do spółki z familiami Pahor, Sonal, Kutlay i Solakovi decydowała o wszystkim, o czym się dało.
     Pierwszy ruch należał do McCullana, który wysłał list domagający się przyznania Ziemi uprzywilejowanego statusu w handlu z Warną. To bardzo zdenerwowało przeciętnych Warneńczyków, którzy w międzyczasie zdążyli już się poczuć wykorzystywanymi pionierami. Oprócz tego, McCullan zdołał rozwścieczyć szefów klanów, bo skierował swoje dzieło do prezydenta, podczas gdy każdy na Warnie wiedział, że jest on nieznaczną marionetką z drugorzędnego klanu, a wybiera się go wyłącznie dla uspokojenia nastawionych demokratycznie solańskich polityków. Warneńczycy, klnąc po cichu, zaproponowali rozmowy. Ziemianie zachowali jeszcze resztki zdrowego rozsądku, co skłoniło ich do przyjęcia oferty i rozpoczęcia negocjacji. Z Sol wysłano dyplomatów, najwyższej rangi specjalistów, wydając przy tym sumy większe niż rzekome straty w handlu. Na Warnie przyjęto ich wystawnie, formując na ten cel specjalnie kompanię honorową i ozdabiając w pośpiechu port pasażerski. Warneńczycy wydali na to prawie tyle samo co my na naszych negocjatorów, co jasno dowodzi, że głupota jest zaraźliwa i ani międzygwiezdna próżnia, ani ponad sto lat świetlnych nie jest dla niej przeszkodą.
     Rozmowy zaczęły się od płomiennych deklaracji, z których jasno wynikało, że żadna stron nie ma specjalnego pojęcia o tym czego chce druga. Właściwie, to mało kto wiedział czego chce. Dyplomaci z obu obozów przystąpili do spotkania pewni, że mają rację, a ci drudzy są głupsi i robią im na złość. Nic dziwnego, że negocjacje przypominały nieco układ dwóch gwiazd - Ziemianie i Warneńczycy krążyli wokół siebie w stałej odległości i nic nie mogło ich do siebie zbliżyć. Trwało to kilka miesięcy, po których nasi pojechali do domu, nie osiągnąwszy niczego. Nie mogli jednak dopuścić do tego, żeby wydało się, jak bardzo są niepotrzebni. W celu uniknięcia wydatków zdecydowano się na bardzo prostą i tanią metodę kontynuowania negocjacji. Wysłano kapsułę z listem, co samo w sobie nie byłoby może takie złe, gdyby nie fakt, że było to dzieło bardzo obraźliwe w treści. Stwierdzono tam dobitnie, że Warneńczycy istnieją tylko dzięki pomocy i pracy wszystkich Solan, a w szczególności Ziemian. Zaznaczono wyraźnie, że ich poczynania są niewdzięcznością, po czym zagrożono bliżej niesprecyzowanymi konsekwencjami.
     W odpowiedzi na nasze ultimatum przysłano nam z Warny kapsułę, w której znajdował się list ze zwięzłym "Idi u piczku materinu". Wtedy klika McCullana wpadła na drugi z kolei idiotyczny pomysł, decydując o zaprezentowaniu naszej siły. Mocno już byli zdesperowani i wydało im się to najlepszym wyjściem z sytuacji. Postanowiono więc naprężyć ziemskie mięśnie i pokazać drzemiącą w Układzie Sol potęgę (jakoś tak to uzasadniano). Wzięto kilkadziesiąt frachtowców, obito płytami pancernymi, doklejono do każdego kilkanaście wież z prostą artylerią i posłano w drogę. Nasi chłopcy mieli trochę postrzelać do sztucznych satelitów, może zniszczyć parę instalacji i wrócić. Nic prostszego, gdyby nie podstawowy błąd popełniony w trakcie planowania ekspedycji. Założono mianowicie milcząco, że Warneńczycy nie wpadną na ten sam pomysł. Nasze frachtowce pojawiły się w ich układzie, ustawiono instalację do odpalenia powrotnego, zaczęto ładować do niej energię, a statki bojowe ruszyły raźno w kierunku jednej z zewnętrznych stacji układu. Zanim jednak osiągnięto cel, pojawiły się pociski Warneńczyków. Kilka miliardów ton skał, rozdrobniono i rozproszono na kilka tysięcy kilometrów sześciennych, tworząc rozległą chmurę pyłu, którą rzucono na naszą ociężałą flotę, która łatwo wpadła w kosmiczną zasadzkę. Zanim zdecydowali się, czy hamować, czy też skręcać i dopasowali do tego całą formację, byli już w środku chmury. Kamienne pociski dziurawiły pancerze, załogi ginęły od próżni i promieniowania. Odłamki nie były duże, ale przy względnych prędkościach sięgających kilkuset tysięcy kilometrów na godzinę ziarna wielkości groszku wybijały dziury zdolne wyłączyć z akcji ogromny frachtowiec. Krótko mówiąc, kuzyni przewidzieli nasze otwarcie i stworzyli bardzo nieprzyjemny system obronny. Na szczęście straty w ludziach były niewielkie. Ale koszty nie.
     Decydenci uznali klęskę pierwszej ekspedycji za wypadek przy pracy, przedstawiając to wszystko jako nieszczęśliwe nieporozumienie. Zaakcentowali jednak przy tym nadmierną nerwowość i agresję strony warneńskiej. Dzięki temu mogli zawyć zgodnie "Krwi i zemsty!" oraz wykrzesać poparcie i fundusze na drugą wyprawę z cyklu "Karząca dłoń macierzy". Potroili liczbę frachtowców, opancerzyli je ciężej, wyposażyli w lepsze działa i czujniki, a na dodatek wcielili do Floty Sol mnie. Nie będę wspominał, jak skomentowałem swoje powołanie. Dość powiedzieć, że kiedy mama jak usłyszała jak klnę, to mało co mnie po pysku nie obiła. O mały włos zdążyłem uciec i wytłumaczyć się, utrzymując oczywiście odpowiedni dystans.
     Druga ekspedycja zakończyła się tak jak musiała, czyli również porażką. Zaczęło się naradą wojenną, w trakcie której ktoś wpadł na pomysł, żeby wyhamować w odległości kilku milionów kilometrów przed celem i zacząć zbliżać się do przeciwników powoli. Po pojawieniu się fali wrogich pocisków mieliśmy dać całą wstecz i spróbować wymijać bokiem. Ollis, nasz ówczesny szef postanowił, że przyjmiemy taki plan bitwy i, niestety, ruszyliśmy do boju. Podróż biegła zwykłym torem - najpierw daliśmy się porwać wytworzonej za Plutonem (co by nam planet w przestrzeń międzygwiezdną nie wymiotło) inflacyjnej fali nośnej, potem kilka dni lotu przez tajemniczą, niezrozumiałą i jak zwykle niezbadaną przestrzeń Heinemanna (próbowaliśmy mierzyć, ale czujniki znów odmówiły współpracy), a na końcu powolne hamowanie. Dolecieliśmy, ustawiliśmy się w półsferę i ruszyliśmy w kierunku tamtejszego słońca. Celem był Huvali, księżyc szesnastej planety Warny, najważniejszy punkt przeładunkowy w zewnętrznej części układu. Planowaliśmy uszkodzić znajdująca się na nim stocznię remontową, co zmusiłoby Warneńczyków do wycofywania wszystkich uszkodzonych statków kilkaset milionów kilometrów dalej, do stoczni na Lutferze. Całkiem sensowna strategia, nie uwzględniająca jednak tego, że instalacje były pełne ludzi. Od słowa do słowa doszliśmy z paru kumplami do wniosku, że mamy kiepskie układy celownicze i nasze pociski żadną miarą nie dotrą do przewidzianego celu.
     Dolecieliśmy na jakieś pięć milionów kilometrów i zaczęliśmy wyhamowywać do uzgodnionej wcześniej prędkości, czyli marnych dwóch tysięcy kilometrów na godzinę, po czym dumni z naszej pomysłowości poczęliśmy sunąć gładko po wyznaczonych torach. Dzień, drugi, trzeci, a my nadal wisimy w próżni, prawie że w bezruchu. Tlenu i żarcia mieliśmy aż za dużo, a masy reakcyjnej wystarczyłoby na kilkusetletnie orbitowanie, tylko że naszym ludziom od czujników zaczynały z wolna puszczać nerwy. Musieli oni siedzieć kilka godzin dziennie i wypatrywać, czy Warneńczycy nie odpalili już swojej obronnej kurtyny. Po kilku dniach takiej wojny na cierpliwość uznaliśmy wyższość przeciwnika i podwoiliśmy prędkość. Żadnego efektu. Znowu przyspieszyliśmy. Warna dalej milczy. Daliśmy więc pełny gaz, licząc na to, że ich zaskoczymy. Na początku wszystko wyglądało rzeczywiście całkiem różowo, ale nasze uniesienie nie miało trwać zbyt długo.
     Nagle na ekranach radarów pojawiło się bardzo dużo małych plamek. Po chwili zlały się one w jednolity złowieszczy kształt zmierzający w naszym kierunku. Prostoduszne czujniki zgłosiły alarm meteorytowy, proponując wysłanie komunikatu do lokalnej kontroli ruchu międzyplanetarnego. Cóż, nikt się jeszcze w naszej historii na taką skalę niczym nie obrzucał. Włączyliśmy przedni silnik, wyłączyliśmy tylny i zaczęliśmy się oddalać po wiodącej poza obszar chmury krzywej. Plama na ekranie zmniejszyła tempo, ale nadal zbliżała się, póki naprawdę nie wykorzystaliśmy uśpionych w naszym napędzie możliwości Zaczęliśmy powoli zakręcać, zgodnie z ruchem reszty formacji, próbując wyjść poza zagrożony fragment przestrzeni.
     Bawiliśmy się tak w berka kilka minut, aż w końcu zdałem sobie sprawę z tego, że nie uda nam się wyminąć pocisków wroga i dotrzeć do naszej floty. Kamienia było za dużo i leciał zbyt gęsto, a nasz frachtowiec był zwinny niczym opancerzony hipopotam. Statki, które były na krawędziach naszej formacji, zdołały już ominąć chmurę, ale my niestety lecieliśmy w centrum. Uciekać mogliśmy sobie w nieskończoność, ale z obliczeń wynikało, że po wyjściu poza zasięg skalnej zapory mielibyśmy dość masy reakcyjnej na powrót do domu i nic więcej. Kusiło mnie jak cholera, żeby w spokoju wrócić i położyć się nad Mare Nostrum. Odlecieć, dać sobie spokój z tą całą, zupełnie mi obojętną bitwą. Niestety, akurat wtedy musiało mi się przypomnieć, że oprócz mnie, w tej samej sytuacji znajdowało się kilkadziesiąt innych statków, pełnych dowcipnisiów, którzy, gdybym uciekł, jeszcze przez lata dawaliby mi popalić, opowiadając w każde knajpie anegdoty o bojowych Włochach.
     Jak to bywa, nastrój obrócił mi się o sto osiemdziesiąt stopni. Postanowiłem zaryzykować i spróbować manewru, który, choć w teorii sensowny, w praktyce mógł się okazać śmiertelnie zawodny. Powiadomiłem sąsiednie statki o moich zamiarach - niech moje niepowodzenie będzie dla nich nauką - po czym bardzo ostrożnie przekazałem mój genialny pomysł zgromadzonej na mostku załodze. Pokiwali głowami, pozastanawiali się, poklepali w klawisze i doszli do wniosku, że jest to wykonalne. Ulżyło mi trochę, bo mogłem równie dobrze oczekiwać, że mnie zwiążą i wypuszczą ze statku dopiero na Ziemi, albo i wcześniej. Postanowiłem bowiem przedrzeć się przez chmurę "na chama", odbijając kosmiczny żwir pancerzem. Oczywiście, wszystko to miało odbyć się bardzo powoli i ostrożnie, w końcu ostatecznym celem całej bitwy było zachowanie nas przy życiu. Zmniejszyliśmy prędkość, podczas gdy komputer zaczął obliczać rozkład szybkości z jakimi zbliżały się pociski. Chcieliśmy być trochę wolniejsi od zbliżającego się skalnego roju i prześlizgnąć się między skałami, pozwalając im na powolne ścieranie naszych ekranów obronnych. Zapora składała się głównie z pyłu i lecąc z małą prędkością powinniśmy przejść, tracąc parę co wrażliwszych skanerów i zyskując w zamian całe mnóstwo zadrapań.
     W teorii brzmiało to sensownie, ale i tak bałem się jak nigdy. Wystarczyła niewielka lokalna fluktuacja, jakiś większy, szybszy głaz, i nasz "Stalowy Ogier" mógłby zyskać dodatkowe, zupełnie niepotrzebne otwory. Choć komputer zmniejszał naszą szybkość, to nadal poruszaliśmy się przecież z prędkością kilkudziesięciu tysięcy kilometrów na godzinę, szukając jednocześnie miejsca, w którym grubość zapory byłaby jak najmniejsza. Kląłem w duchu idiotę, który wysłał do walki toporne i niezwrotne frachtowce. Powiem jednak uczciwie - dreszczyk emocji durnego zafascynowania grą o życie z głupią skałą też przeżyłem, aczkolwiek bardzo krótko. Bardzo szybko walkę o najsilniejsze uczucie wygrał strach. Pohamowałem jednak wszystkie emocje, rozluźniłem mięśnie dłoni, aby nie przekazywać komputerowi pilotującemu żadnych fałszywych sygnałów i rozpocząłem walkę z nakazującymi mi odwiedzenie toalety sygnałami z okolic żołądka. Zaczynało się. Wchodziliśmy. Przez chwilę miałem wrażenie, że ściany drżą i zaczynają się do mnie zbliżać. Odwróciłem się więc i zacząłem wpatrywać się w ekran głównego radaru. Wcale nie poczułem się lepiej. Nadal miałem wrażenie, że gdzieś zza wątłych burt dobiega głuchy chrzęst zdzieranych pancerzy. Muszę też powiedzieć, że obserwacja ekranu, na którym jesteś pośrodku, a dookoła ciebie porusza się powoli rozpylony w próżni kamień jest jedynym w swoim rodzaju uczuciem, dostępnym chyba jedynie ludziom zakopywanym żywcem. Po mojej lewej siedział Jong-Ho, którego zadaniem było kontrolowanie stanu naszych osłon, jedyny facet, który miał wyraźnie gorszą minę niż ja. Nie dość, że musiał na bieżąco obserwować niszczycielskie zabiegi otaczającego nas gruzu, to jeszcze wiedział, jak przekłada się to na realny stan naszego opancerzenia. Nasz dzielny mechanik nie darł się jednak ze strachu, co dawało nam pewne widoki na przeżycie ciągu dalszego.
     Chmura przesuwała się dookoła nas. Wolniutko, bez pośpiechu, w końcu gdzie może się śpieszyć kamieniowi? Jest mu obojętne, co stoi na jego drodze, czy metal, czy ciało. Skała ani nie zobaczy żadnych rozpaczliwych gestów ani nie usłyszy wycia wylatującego powietrza i pozbawionych tlenu ludzi. Będzie sobie lecieć przeklęta bez pośpiechu, nieczuła na mój los i obojętna na moje życiowe plany. Nigdy nikogo w życiu nie nienawidziłem tak, jak tej bezmyślnej masy.
     Tak filozofowałem pełen obaw, zastanawiając się, czemu nie uciekłem, jak nakazywał zdrowy rozsądek, aż w końcu pokazała się granica. Brakowało nam kilku kilometrów do wyjścia. Zacząłem wierzyć, że się uda. Patrzyłem w ekran hipnotyzując otaczającą nas materię, starając się przekonać ja do oszczędzenia mojego statku. Nie wiem, czy sprawiły to moje milczące prośby, ale wyszliśmy ze starcia z pierwszą linią obrony Warneńczyków jedynie z kilkoma draśnięciami. Nasz statek był w pełni sprawny i gotowy do dalszych działań. Nadaliśmy komunikat o powodzeniu naszego szaleńczego przelotu i po kilkunastu sekundach dostaliśmy wiadomość, że następne statki będą próbować naszego manewru. Czekaliśmy po drugiej stronie w napięciu, wypatrując śladów naszych towarzyszy. Pierwszy wyleciał Irakli na "Elbrusie". Tuż po nim w niewielkich odstępach czasu zaczęli się pojawiać następni. Przelecieliśmy zatem, z uszczuplonymi zapasami masy reakcyjnej, ale za to z morale sięgającym najwyższego pokładu. Ruszyliśmy znów w kierunku Huvali. Potajemnie obawiałem się, że zostaniemy przywitani następną salwą, ale najwyraźniej zebranie ilości kosmicznego śmiecia wystarczającej do wytworzenia kamiennej zapory zajmowało trochę czasu.
     Na ekranach pojawił się nasz cel. Przed nim wisiało kilkadziesiąt warneńskich okrętów. Całą załoga zaczęła bluźnić z wyjątkiem dochodzącego do siebie Jong-Ho, który miał tylko tyle siły aby stęknąć:
     - Dużo ich. Dlaczego tak dużo?
     Nie odpowiedziałem. O ile mogłem, choć z trudem wyjaśnić, skąd Warneńczycy brali zaporę, o tyle na pytanie Jong-Ho nie znałem odpowiedzi. To, co widzieliśmy na ekranach naszych skanerów, to były kosmiczne okręty - konstrukcje, których jedynym celem było robienie krzywdy innym. Podczas gdy nasze frachtowce miały jeden potężny silnik z przodu i jeden z tyłu, plus osiem mniejszych, sterowniczych, warneńskie okręty miały sześć głównych i kilkanaście pomocniczych. Nasze statki posługiwały się tym co dało się zbudować szybko i tanio, głównie tradycyjną artylerią chemiczną, niesterowanymi rakietami i zmontowanymi w pośpiechu działami elektromagnetycznymi. Broń nie była zła ale, jak się wkrótce miało okazać, nasi przeciwnicy mieli lepszą.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

20
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.