 |
Imprezę przerwał barman wpuszczając gaz usypiający, a co twardszych traktując przez podłogę prądem. Z posterunku policji wyszedłem dwa dni później, równie wściekły jak przed zamknięciem. Jak zwykle wypuszczono nas dopiero wtedy, kiedy nasi przeciwnicy z knajpy byli już dawno w przestrzeni. Ta, zazwyczaj znakomita taktyka zawiodła jednak w pełni. Uruchomiłem wszystkie moje demagogiczne talenty tworząc sprawną, zgraną aczkolwiek nieco zbyt luźną grupę wywrotową. Najpierw wykorzystaliśmy nasze znajomości w porcie i pobuszowaliśmy w magazynach, szukając czegoś, co przypominałoby broń ręczną. Nasz plan był zabójczo prosty i idiotyczny - mieliśmy zamiar wparować do głównej siedziby Straży Emigracyjnej, sterroryzować Konopackiego i zmusić go do rezygnacji. A co.
Na początku szło nam całkiem nieźle. Pierwszych wartowników nie musieliśmy w ogóle straszyć, wystarczyło poprosić ich grzecznie o pozwolenie na rozmowę z Konopackim. Kiwali grzecznie głowami i otwierali drzwi. Problem pojawił się dwie warty przed gabinetem wielkiego szefa, kiedy trafiliśmy na pierwszego człowieka w budynku, który spytał nas o dokumenty. Wyciągnąłem spawarkę, przystawiłem mu do głowy i wysyczałem:
- Przejdziemy, albo wypalę ci mózg z czaszki.
Miałem jeszcze w sobie mnóstwo żółci zgromadzonej na wieść o losie Warny i biedny wartownik chyba to wyczuł, bo poddał się natychmiast z przerażeniem w oczach. Pojawił się jednak problem - co z nim zrobić?
- Związać go - zakomenderowałem.
David, jeden z naszych popatrzył nieufnie na aparat do generacji linki molekularnej.
- Ręce sobie poobcina - zaoponował.
- To nie było już nigdzie takiej linki do ludzi? - warknąłem.
- Była, ale nie było czasu lecieć do muzeum - usłyszałem z tylnych szeregów szept. Wszyscy zachichotali.
- Dobrze, w takim razie on idzie z nami. Ale tylko jedno słowo za dużo - zagroziłem nieszczęsnemu służbiście spawarką - i będzie z tobą źle.
Był pod takim wrażeniem mojej władczej agresywności, że tylko skinął głową. Kątem oka zobaczyłem, że jeden z naszych daje mi sygnał abym stanął. Kiedy się zatrzymałem, ktoś zaszeptał mi do ucha:
- Spawarka. Trzeba drugą stroną - wyjaśnił. - Ale w ogóle to jestem pod wrażeniem stary. To lepsze niż drajdewizja.
Poszedłem do przodu mamrocząc niezrozumiale pod nosem. Jakim cudem Konopacki wepchnął tą niesforną bandę kpiarzy do trybów wojskowej machiny dewastacji i nieszczęść? Błysnęła mi dziwna myśl - a co, gdyby Warneńczycy nie strzelali? Gdyby tylko tam byli, a oni nie traktowali nas wyłącznie jako siewców zniszczenia? Zaatakowalibyśmy, czy nie?
W międzyczasie dotarliśmy do drugiej, tym razem dwuosobowej, warty. Zgarnęliśmy ich ze sobą i ruszyliśmy do, bliskiego już, gabinetu admirała Konopackiego. Szło jak z płatka, ale właśnie wtedy trafiliśmy na przeszkodę nie do pokonania. Była lekko różowa za złotym wykończeniem i miała jakieś sto sześćdziesiąt centymetrów. Sekretarka Konopackiego. Nie miałem nawet śladu pomysłu, co z nią zrobić. Spawarka odpadała, pewne hamulce są nie do pokonania, a miałem wrażenie, że zapchany do granic kalendarz szefa uniemożliwi nam jakiekolwiek spotkanie. I tak też się stało. Sekretarka zaproponowała nam grzecznie termin za dwa tygodnie i nie dała się wyprowadzić z równowagi naszym statusem bohaterów wojennych. Wzięci do niewoli wartownicy rechotali otwarcie, a ja czułem się niewymownie głupio. Sytuację uratował sam admirał, który wyszedł z biura, otaksował nas jednym spojrzeniem i dał sygnał do wejścia ignorując dziwaczne gesty swoich ochroniarzy. Różowa zapora odsunęła się z westchnięciem i znaleźliśmy się w biurze Szefa Obywatelskiej Straży Emigracyjnej, Admirała Floty i Dyktatora Czasu Wojny zarazem.
- Słucham kapitanie Otanto - powiedział swym twardym barytonem
- My w sprawie Warny - wycedziłem.
- A, dowiedział się pan - Konopacki skinął spokojnie głową. - Czuję, że spotka mnie zaraz coś naprawdę strasznego.
- Niekoniecznie - nadal wyrzucałem słowa spoza zębów. - Wystarczy, że poda się pan do dymisji i rozwiąże Flotę.
- Nie mogę rozwiązać Floty, bo to nie leży w moich kompetencjach - odpowiedział. - Dostanie pan dość głosów w wyborach, to sam pan ją rozwiąże. A co do pierwszej z pańskich próśb... - wyjął z szuflady kawałek papieru, podpisał i położył na biurku - to proszę bardzo. Moja misja skończyła się. Ziemia jest bezpieczna.
Wziąłem kartkę i przeczytałem z niedowierzaniem. Stało jak wół - "Proszę o natychmiastowe zwolnienie mnie z zajmowanej funkcji". Do tego pół strony techniczno - prawnego opisu.
- Aha - dodał Konopacki. - Żeby się wam piloci w głowach nie poprzewracało - wyciągnął z szuflady groźnie wyglądający przedmiot i wycelował w nas. - Poodkładać mi te zabawki i won. Żadnych głupich pomysłów, ja wiem jak strzelać do ludzi, a wy nie.
Wykonaliśmy jego rozkaz. Opuściliśmy budynek i wszyscy rozeszli się do swoich zajęć, aby stopniowo zapomnieć. Zostałem tylko ja. Stałem z jedną ręką w kieszeni, patrzyłem bezradnie dookoła i czułem się jak ostatni frajer. Popełniono ludobójstwo, i... nic. Wiedziałem, że sprawa rozejdzie się po kościach. Za dużo ludzi, za dużo informacji.
I tak się stało. Nikt nie zaprzeczył temu co zrobiono z Warneńczykami, a pomimo to zyskaliśmy jakieś marne dwadzieścia procent głosów. Co więcej, w następnych wyborach czekała nas klęska, chyba żeby zniszczono następny układ słoneczny, co jednak zamierzaliśmy zablokować. Krótko mówiąc czekał nas radosny i krótki żywot jednorazowego tworu powołanego w celu zaprzeczenia sensu swego istnienia.
Zniechęciłem się do działania. Wystąpiłem, wbrew naleganiom Nisy z partii, znalazłem jakieś kiepsko opłacane stanowisko na liniach wewnątrzukładowych i latałem rok po roku między stacjami transplutonowymi a planetami zewnętrznymi. Konopacki zmarł daleko ode mnie, w swoim domu pod Warszawą, otoczony kochającą rodziną. Nawet o tym nie wiedziałem. Jego śmierć uznano za koniec afery z Warną. Dla przeciętnego Ziemianina nie było już sprawy.
Ja miałem przed sobą sto kilkadziesiąt lat zmagania się z wyrzutami sumienia i codziennego szukania słów, które, użyte w odpowiednim momencie mogły uratować miliardy ludzi. Reszta zamieszkanego Wszechświata zastanawiała się nad czym innym - co robić, żeby nie zdenerwować Ziemi. Dowództwo Floty i Rada Ziemi mieli swoje śmiercionośne zabawki i problemy z uzasadnieniem konieczności ich finansowania.
I tak by to trwało, tylko Kemal Pahor znowu się odezwał. Dowództwu Floty zatrzęsły się kolana i posłali po mnie.
- Jak pan sądzi, co on teraz zrobi? - spytał mnie od razu admirał Montana. Nawet mi nie powiedział "dzień dobry". Strach wyłaził z niego wszystkimi możliwymi otworami. Od czasu do czasu zagłuszała go jedynie niepewność. Mały biurokrata od przestawiania figurek stanął wyraźnie przed problemem przerastającym go o lata świetlne. Drugim Konopackim to on nie był. I bardzo dobrze.
- Skopie nam dupę - odpowiedziałem grzecznie. Admiralicja zadrżała.
- Jest pan tego pewien? - spytał inny stojak na mundur.
- Kemal będzie chciał nas nauczyć szacunku do Warny i ich inności. Będzie musiał nami potrząsnąć i to zdrowo, bo inaczej nikt go nie zauważy - odpowiedziałem spokojnie.
- A nie będzie negocjował? - zabrzmiało następne pytanie.
- Już zaczął. Wysłał list, jakbyście nie zauważyli - zadrwiłem. - A nawet jak wyście go zauważyli, to Ziemianie go olali, bo wchodził jakiś nowy show.
- Jak pan myśli, skąd wzięli się Warneńczycy? - miało to być ostatnie z pytań.
- Nie wiem. Gdybym wiedział, to mógłbym kazać wam pocałować mnie w dupę, ale naprawdę nie wiem - uśmiechnąłem się uroczo.
Chyba nie miałem w sobie dość wdzięku, bo wyrzucili mnie z hukiem. Po czym fala niepokoju, którą zdołał wzbudzić list Kemala rozpłynęła się w morzu lenistwa i samozadowolenia. Cały świat był głęboko przekonany, że Flota da sobie radę z ewentualnym warneńskim zagrożeniem. Nie wiem, ludzie chyba mają wbudowaną zdolność do nieuczenia się.
Kemal wrócił bowiem w wielkim stylu. Przyleciał, zniszczył, odleciał. Znów dostałem wezwanie do Admiralicji. Postanowili zacząć od zaszokowania mnie tym, co utrwaliły umieszczone na ziemskich okrętach urządzenia rejestrujące. Posadzili mnie w zgrabnie wyszykowanej salce kinowej, umieszczając obok miskę pełną specjałów. Usiadłem i obejrzałem ten ich film. W ramach zemsty zamierzałem obeżreć ich do aż do pęknięcia mojego żołądka, ale wbrew mojemu szczeremu postanowieniu, nie ruszyłem ani jednej z zakąsek. Nie byłem w stanie ruszyć ni ręką, ni szczęką. Wyglądało to jak moja pierwsza i jedyna bitwa. Kilkanaście, może kilka statków warneńskich przerabiało na kaszę zespół uderzeniowy w pełnym składzie. Ciężki lotniskowiec typu "Wittgenstein", dwa lekkie "Essexy" i trzydzieści dwa okręty osłony różnych klas. Do warneńskiej szybkości i intuicji doszedł jeszcze jeden element - nie było ich widać. Nie, źle się wyraziłem. Było je widać, ale nic z tego nie wynikało. Bo jak można zaatakować poruszającą się po ekranie smugę odbijającą jedną falę w kilku kierunkach z różnymi częstotliwościami? A coś takiego pokazywały aktywne radary zmiennej częstotliwości. Czujniki podczerwieni można było spokojnie powyłączać - pokazywały jedynie, że otoczenie oziębiło się o parę setnych kelwina. Najweselsze były jednak grawimetry, czujniki przeznaczone do wykrywania masy. Były na zerze. Wszystkie. Gdyby im wierzyć, to cała bitwa była fatamorganą.
Wyszedłem z salki i popatrzyłem na zgromadzoną generalicję. Oni byli przerażeni, a ja załamany. To moi znajomi i bracia w służbie odeszli w trakcie tego cholernego starcia.
- Po co tu jestem? - spytałem
- Dostaliśmy list. Pahor chce rozmawiać i pomyśleliśmy, że pan będzie dobrym negocjatorem - wyjąkał Montana.
"Oj będę, bobasku" pomyślałem. "Tylko mamy różne definicje słowa dobry". Zgodziłem się. Oczywiście w propozycji był haczyk. Nie powiedzieli mi, że na spotkanie mam polecieć nie dość, że aż za Neptun, to jeszcze sam, małym nieuzbrojonym statkiem bez eskorty. Od razu pojąłem czemu obsługa generalskich epoletów pozostała na bezpiecznej planetarnej podłodze.
Wsiadłem więc do zarekwirowanemu komuś luksusowego minipasażera i poleciałem w nieznane. Wpasowałem się statkiem w wymagane ode mnie koordynaty i zawisłem. Zdjąłem hełm, poodklejałem najbardziej inwazyjne końcówki kombinezonu, po czym odprężyłem się, rozciągnąłem wszystkie członki i odszedłem w rozmyślania. Przerwało mi dopiero wezwanie z konsoli komunikacyjnej.
- Śpisz tam w tym statku? - brzęczał mój podenerwowany rozmówca.
- Próbuję - odparłem - Zjeżdżaj, tu jest strefa zamknięta.
- A to dlaczego? - spytał głośnik.
Coś do mnie dotarło. W myślach, bo ręce miałem zajęte popukałem się w czoło. Kto zaczyna rozmowę na fonii? Bez sygnałów kodowych? Bez wymiany kursu obecnego i najbliższych planowanych zmian?
- Czyżby Warna? - spytałem.
- Tak, ale nie przeszkadzaj sobie. Nie ośmieliłbym się odebrać snu zmęczonemu wojakowi - mój rozmówca był wyraźnie rozbawiony.
- Bez wyzwisk - parsknąłem. - Podczep mnie i ślij po Kemala.
Zachowanie moich wskaźników jasno określiło moment, w którym miałem otworzyć drzwi i popatrzeć w oczy pierwszym Warneńczykom. Cały dotychczasowy samotny lot był niczym w porównaniu z tym wyzwaniem. Bałem się tego co zobaczę w ich twarzach.
W drzwiach stanął jednak sam Kemal i milcząc kazał mi iść za sobą. Zaskakująco szybko dotarliśmy do jego kwatery. Zamknął drzwi, odwrócił się do mnie.
Podszedłem do niego niepewnie wyciągając rękę. Kemal pokiwał głową z uśmiechem.
- Rękę to sobie możesz podawać na Ziemi. Chodź no tu, stęskniłem się za tobą.
Uściskaliśmy się jak wiele lat temu. Nie do wiary, chyba znowu byliśmy przyjaciółmi. Kemal był wesoły i spokojny. Ja niekoniecznie.
- Musiałeś? - spytałem.
- A ty tak od razu w pysk, bez wstępu - parsknął Kemal. - Dobrego słowa nie powie, o rodzinę nie spyta, tylko by o wojnie gadał.
- Nie o wojnie. O trupach - popatrzyłem na niego.
Wyprostował się i przeciągnął.
- Za dużo ludzi, za dużo informacji? - spytał. - A co było zrobić, skoroście głupiej kapsuły w odpowiedzi nie słali? Poza tym, mnie też cisną. Starzy ludzie musieli mieć bitwę.
Milczałem dalej z wyrzutem, starając się wyglądać na skrzywdzonego.
- Ty mnie tu przestań szantażować tą wykrzywioną gębą - warknął Kemal nagle zdenerwowany.- Ja już o strzelaniu naszą planetą nie wspomnę, ale byłeś ty, światełko, kiedy poza waszym Układem?
- Nie - potwierdziłem zaskoczony.
- A widzisz, gwiazdo przyciemniona - Kemal roześmiał się nieprzyjemnie. - Zamknął się taki w piwnicy i dziwi się, że nikt nie widzi jak się męczy. Przestań mi tu bezgłośnie płakać, bo pół ludzkiego Komosu ma gorsze miny, jak sobie o was, Ziemianach pomyśli.
- Zmyślasz - zaoponowałem. - A to niby dlaczego?
- Ty bystry to już chyba byłeś - Kemal był już prawie tak złośliwy jak ojciec. - Bo się boją, że wkurzą kogoś na Ziemi i będą szukali swoich planet po całym Kosmosie. Że Flota przyleci, nabroi i wróci. Masz, może to cię nieco rozjaśni - wyciągnął butelkę.
- Znowu rakija? - spytałem czując już płomienie w żołądku.
- No. Ale lepsza - zachichotał Kemal. - Wróciliśmy do destylacji stary, mówię ci, w końcu da się to pić.
- Chwileczkę Kemal - uśmiechnąłem się szczerze, po raz pierwszy od lat. - Dlaczego mam nagle wrażenie, że wszystkie cztery planety Warny fruwają sobie dookoła jakiegoś nieznanego Słońca, a ich mieszkańcy przejmują się bardziej destylacją niż Ziemią?
Wyszczerz Kemala był równie duży jak mój.
- Nie zaprzeczę - powiedział. - To co, porozmawiamy co zrobić z Flotą?
- Stanowczo - odpowiedziałem. - Ale najpierw polej. O losie Wszechświata nie należy decydować na trzeźwo.
I się zaczęło. Zmontowaliśmy z Kemalem pierwszy pakiet propozycji, domagając się likwidacji Floty i wszelkich urządzeń stoczniowych o przeznaczeniu bojowym. Admiralicja poskakała nad dokumentem i zasugerowała znaczne zmniejszenie Floty w zamian za technologię warneńskich statków.
Spakowałem ich papiery i poleciałem do Kemala.
- Swoją drogą Kemal, jakim cudem udaje wam się tak latać? - spytałem w trakcie jednej z debat.
- To ten sam cud, który zaniósł nas do naszego obecnego Słońca. Zbadaliśmy przestrzeń Heinemanna - odparł niedbale. - Jak wiesz jak to zrobić, to reszta jest podobno łatwa.
- A wiesz jak to się robi? Badania, znaczy? - spytałem podekscytowany.
- Ja? Oszalałeś? To już nie mam innych problemów? - odpowiedział z wyższością.- Nawet nie słuchałem jak mi próbowali tłumaczyć.
Przeszliśmy do dalszego pisania sugestii dla ziemskich władz. Zwróciliśmy delikatnie uwagę na to, że z chwilą, w której Ziemia pozna sekret warneńskiego napędu przestanie istnieć potrzeba negocjacji. Nowy typ silnika może zostać rozpowszechniony, jeżeli Ziemianie udowodnią swoją potrzebę pokojowego współżycia, na przykład wycofując Flotę z paru układów.
Generałowie zaczęli debatować i grać na czas. Skrzętnie ukrywali negocjacje przed opinią publiczną i starali uczynić się je jedynie niewielką potyczką dyplomatyczną. Wysłali mnie do Kemala ze stekiem bzdur i mętnych obietnic, ale z działaniami postanowili poczekać.
- I widzisz - zachichotał Kemal drąc ziemskie postulaty.- Jak tu rozmawiać, jak się proszą o bicie w pysk?
- Kemal - powiedziałem zdenerwowany - chyba nie chcesz urządzać demolki?
- Nieee, mam coś lepszego - rozradował się. - Poczekamy sobie chwilkę, a potem polecisz z następnymi papierkami. Zobaczysz, będzie fajnie.
Było jeszcze lepiej. Tym razem miałem bowiem w teczce deklaracje z wszystkich solańskich układów gwiezdnych. Wszędzie podjęto, na właściwy każdemu potomkowi Ziemi sposób, prawomocną decyzję o usunięciu jednostek Floty Sol z ich przestrzeni. Generalicja jeszcze o tym nie wiedziała, ale superszybka eskadra Kemala obleciała całą okolicę montując niewymownie zgrabne sprzysiężenie. Załogi statków Floty zaaresztowano na planetach i stacjach, a odpowiednio prowadzone prace remontowe plus niekoniecznie lojalni oficerowie i podoficerowie pozwoliły na wprowadzenie na okręty lokalnych oddziałów wojska. Pucz poszedł tym szybciej, że marynarze uznali stawianie oporu za wyjątkowo bzdurny obowiązek i z radością przeszli na nazywane szumnie "internowaniem" urlopy. Niektórzy zmienili przynależność państwową i stanowili teraz załogi eskadr pozaukładowych.
Poleciałem z tymi papierkami i z niekłamaną przyjemnością oznajmiłem zaszokowanej esencji wojskowości, że już o niczym nie muszą decydować, bo większość Floty i tak jest w cudzych rękach, a to co im zostało przerzedzi Kemal Pahor. Pośpiesznie posłali swoje zabawki do stoczni, gdzie użyto ich w pokojowych celach. Nie skończyło się to jednak tak pięknie jak myślałem. Ludzie i nieludzie wszelkich planet uznali nagle posiadanie własnej floty bojowej za wspaniały pomysł i polubili zbrojenia, parady i służbę wojskową, hołdując zasadzie "a nuż się przyda". Nigdy nie było tych okrętów oszałamiająco wiele, ale jak na mój niechętny wszystkiemu co strzela gust i tak za wiele.
***
Nigdy nie zapomnę okropności tych wojen. Nie dość, że zginęło w nich bez sensu wielu cennych ludzi, to jeszcze zmusiły nas do utrzymywania nikomu niepotrzebnych flot bojowych. Niedawno, po długim politycznym tańcu godowym, rozpoczęły się nawet rozmowy rozbrojeniowe.
Tyle, że dzisiaj w układzie Czarnego Orła pojawiły się dwa statki Obcych. Nie wiemy jeszcze jak Oni wyglądają - dopiero próbujemy rozkodować wiadomości od nich. Ale rozpylili już jeden niezamieszkały księżyc. Są więc uzbrojeni.
|
|
 |
|