nr 9 (XXI)
listopad 2002




powrót do indeksunastępna strona

Eryk Remiezowicz
  Godzina piąta, minut trzydzieści

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Wytrzymaliśmy nerwowo. Nie uciekliśmy tylko zajęliśmy swoją pozycję w centrum składającej się z ziemskich statków półsfery. Warneńczycy podzielili swoje siły na dwie grupy. Jedna z nich poleciała zgrabnym łukiem atakować nasze górne skrzydło, druga eskortowała instalacje. W odpowiedzi wysłaliśmy statki z naszej dolnej eskadry w kierunku zgromadzonych przy stoczni wrogich jednostek, podczas gdy centrum zaczęło powoli zakręcać starając się uderzyć z dołu na atakującego nas przeciwnika. Dużo szybsi Warneńczycy byli jednak już na samym szczycie naszej formacji i zaczęli nas ostrzeliwać z góry. Ustawili się tak cwanie, że jeżeli nawet jakiś nasz statek uniknął zderzenia z ich salwą, to obrywał i tak jakiś inny, który miał pecha znajdować się poniżej.
     W końcu nasze centrum wykonało zwrot. Trwało to długo, a kilka statków cudem wytrzymało tak wyżyłowany promień skrętu. Znajdowaliśmy się już na wysokości naszego górnego skrzydła i zaczęlibyśmy może już ostrzeliwać Warneńczyków, gdyby nie to, że ci weszli teraz na drugą część łuku, po którym się poruszali, i zdążyli już się schować za tym co pozostało z naszych kolegów mających pecha rozpocząć bitwę na górze naszej formacji. Ollis kazał odskoczyć tym smętnym resztkom w dół, aby wspomóc nasze siły na Huvali i odsłonić nam warneńskie okręty. Zdrowo przetrzepani piloci górnego skrzydła zrobili co kazano. Zawiśliśmy więc naprzeciw warneńskiej grupy, próbując ustawić się w nadającym się do walki szyku. Przeciwnicy przegrupowali się dzieląc swoje statki na niewielkie grupy i ustawiając je, pozornie chaotycznie, naprzeciw naszej formacji. Ruszyli do przodu plując z wszystkich luf i spuścili nam ciężkie baty.
     Przyczyn było kilka. Po pierwsze, Warneńczycy używali nowego typu dział, urządzeń będących w rzeczywistości małymi silnikami. Materiałem było to co zwykle - śmiecie z całego układu, potraktowane grawitonami w celu zwiększenia ich masy. Wyrzucali w ten sposób kilkaset bardzo ciężkich pocisków na nasz jeden lekki , co więcej z prędkościami dużo większymi niż my. Umieli też wykorzystać to, że każda z ich salw zmieniała położenie strzelającego okrętu w przestrzeni, dodatkowo utrudniając nam celowanie. Po drugie, oni byli przygotowani na gwałtowne przeciążenia, skręty i obroty swoich statków. My nie. Mieliśmy stabilizatory, które redukowały skutki przyspieszeń, ale i tak każdy gwałtowny manewr wymagał od naszych załóg kilku sekund na przystosowanie się i walkę z własnym błędnikiem, podczas gdy Warneńczycy mieli już ten etap za sobą i mogli spokojnie poświęcić się demolce. Po trzecie, to oni ćwiczyli walkę w kosmosie i mieli wypracowane metody szybkiej i ekonomicznej dewastacji naszych metalowych pudeł. Wiedzieli, jak się ustawić, gdzie sięga pole naszego ostrzału i jakie manewry możemy wykonać a jakie nie. Po czwarte - kto mógł się spodziewać, że te wsiowe buraki wyprodukują takie okręty? I to w takiej ilości? Przecież to zadupie skolonizowano raptem jakieś dwieście lat temu! Widok wrogiej floty przy Huvali zdrowo nami wszystkimi potrząsnął i do bitwy przystępowaliśmy przekonani o nieuchronnej klęsce.
     Znajdowałem się nieco z tyłu naszej grupy, w związku z czym walka chwilowo mnie omijała. Leciałem jakiś czas w kierunku wroga starając się unikać latającego dookoła śmiecia. Oczywiście, nie strzelałem. Z tej odległości, przy naszych poharatanych sensorach, nie miało to sensu. Poza tym uzgodniliśmy z załogą, że naszym pierwszym celem jest wyjście żywym. Mieliśmy przede wszystkim robić uniki, pociski wykorzystywać do zbijania wrogich salw, a próby uszkodzenia Warneńczyków podejmować w wolnej chwili. Szło nam nawet nieźle, ale w końcu obie nasze formacje przemieszały się i zapanował chaos. Atakowaliśmy niewielką grupkę osłaniających się nawzajem warneńskich okrętów, które wbiły się w nasz szyk waląc we wszystko dookoła. Właściwie nie tyle atakowaliśmy, co kombinowaliśmy jak ominąć pociski mniejszego od nas o połowę statku, a przy tym odpalić coś w jego kierunku. Po pełnym latającej śmierci wstępie do naszej znajomości z Warną nie mieliśmy już pacyfistycznych zahamowań. Oni strzelali do nas, a my do nich i tak miało być, choć nie wiem dlaczego. Cała ta filozofia była moim prywatnym usprawiedliwieniem do użycia naszej Wunderwaffe. Przed odlotem dostaliśmy mianowicie kilkanaście rakiet samosterujących. Wyposażono je w kilka silników i szczątkową inteligencję, na tyle wielką, na ile pozwalało prawo. Wymierzyliśmy więc tak dobrze jak się dało i strzeliliśmy.
     Jak ci cholerni Warneńczycy latali! Miałem ochotę klaskać. Zwijali się jak w ukropie, rozrzucając swoja grupę i zwinnie wpychając się pomiędzy nasze okręty. Skręcali w najmniej oczekiwanych kierunkach, myląc prymitywne móżdżki rakiet i zmuszając nasze ociężałe jednostki do zmykania przed własną bronią. Udało im się pogubić lub zniszczyć nasze naukowe cuda. Co gorsze, parę ogłupiałych pocisków uznało za cel nasze własne jednostki. Innym kapitanom odeszła już ochota na wojnę high tech, zwłaszcza, że po mojej salwie dwa frachtowce nadawały się jedynie do ucieczki. Zdołaliśmy jednak rozbić ich formację i doprowadzić do walki kilku na jednego. Wciąż jeszcze byliśmy w większości i czerpaliśmy z tego nadzieję. W pełni niesłusznie, bo znów znaleźliśmy się pod ostrzałem. "Nasz" Warneńczyk co chwilę odpalał salwę. W końcu skończyło się nasze szczęście i jeden ze strzałów roztrzaskał rufę naszego partnera, olbrzymia chmura odłamków poszła w kierunku dziobu naszego statku, podczas gdy resztki sąsiada odleciały w przestrzeń. W tym samym momencie zauważyliśmy, że potężna salwa idzie w kierunku naszej rufy.
     - Strzelać do nich! Strzelać! - darłem się. Strzelcy, dobre chłopaki, starali się, ale z obliczeń wyraźnie wynikało, że zaraz zostaniemy gwiezdnym pyłem. Pozostało jedno. Wydusić z silników manewrowych całą moc i obrócić się o dziewięćdziesiąt stopni, przepuszczając obie salwy.
     Zaryzykowałem wykonanie uniku, mimo konstrukcyjnych przeciwwskazań. Standardowe frachtowce, a takim był nasz "Stalowy Ogier" składają się z dwóch głowic - dziobu i rufy - zawierających dwa główne silniki i łączącej je rury. Normalnie przymocowuje się do niej zapasy paliwa, powietrza, żywności i wody, części zamienne i przewożone przez nas towary. Teraz znajdowała się tam cała nasza artyleria pokładowa, skład amunicji, czujniki, a wszystko opancerzone do granic możliwości. I właśnie ta rura nie wytrzymała zwrotu i pękła. Obie głowice zamknęły się hermetycznie, podczas gdy całe wyposażenie ze środka poleciało tam, gdzie niosły prawa mechaniki. Rufa, ciężej uszkodzona od dziobu poleciała w kierunku Botevgradu, szesnastej planety układu. Z tego co się później dowiedziałem rozbili się tam. Nigdy nie poznałem losu nikogo z tych, którzy znajdowali się na rurze. Boli mnie to. To była moja załoga i to ja miałem ich przywieźć z powrotem.
     Ja znajdowałem się na dziobie. Resztkami paliwa ustabilizowaliśmy nasz lot i przestaliśmy się obracać dookoła wszystkich trzech osi naraz. Niestety, nie starczyło nam zapasów na obranie jakiegoś rozsądnego kursu. Astrogator Weimin wyliczył, że lecimy mniej więcej w kierunku Układu Słonecznego. Zaproponował, że policzy kiedy tam dotrzemy, ale kazałem mu się zamknąć. Dryfowaliśmy więc. Większość czujników poszła razem z rurą w diabły, ale parę zostało. Po paru godzinach zaczęły pokazywać, że ktoś się do nas zbliża. Jakoś nie sądziłem, żeby był to okręt zwycięskiej Ziemskiej Floty śpieszący nam z pomocą. Nie pomyliłem się.
     - Hej tam, rozbitkowie! - zabrzmiało w słuchawkach. - Poddajecie się?
     Osłupiałem.
     - A mamy jakiś inny wybór? - spytałem.
     - Poprzedni chciał walczyć. Ale w was zostało jeszcze coś rozsądku. Jest tylko jeden problem. - zafrasował się mój niewidoczny rozmówca.
     - Jaki znowu? - spytałem. Stwierdzenie "jeden problem" zabrzmiało nieco złowieszczo.
     - Nie mamy tu żadnych urządzeń do holowania i dokowania - wyjaśnił.
     - To rozstrzelajcie nas na miejscu! - wrzasnąłem. - Nam się tu tlen kończy a ten sobie dowcipy opowiada!
     - Mamy właśnie zamiar do was trochę postrzelać. Spróbujemy was w ten sposób wyhamować. Zdołamy wtedy ściągnąć jakiś holownik. Możecie polecić nam jakieś miejsce, w które mamy celować? - spytał.
     Z powodu tej całej wojny lecieliśmy, po raz pierwszy w życiu, prawą burtą do przodu.
     - Jong-Ho, stan prawego pancerza! - zawołałem.
     - Prawie nienaruszony - wyburczał.
     - Co to znaczy prawie? - spytałem możliwie grzecznie. - Rozlecimy się po pierwszym trafieniu, czy dopiero po drugim?
     - Ani, ani - odpowiedział chłodno mój mechanik. - Możemy dużo znieść, ale to zależy już od strzelającego.
     Tak myślałem. Unikaliśmy poważnego ostrzału dość skutecznie.
     - Nasz prawy pancerz nie jest uszkodzony! Możecie strzelać! - krzyknąłem do mikrofonu.
     - Prawy, czyli który?
     Pytanie nie było nadto sensowne. Gość widział czym lecimy do przodu. W normalnych warunkach zezwałbym go, ale chwilowo nie byłem w odpowiednim ku temu położeniu.
     Do dziś nie rozumiem, czemu obaj ryczeliśmy z całych sił w mikrofony. Mnie bolało już gardło i struny głosowe. Mojego rozmówcę zapewne również. Było to jednak niczym w porównaniu z moimi pękającymi bębenkami.
     - Ten którym lecimy do przodu! - wydałem z siebie studecybelowy okrzyk.
     - Dobra! Zapinajcie pasy i włączajcie stabilizatory! A tak swoją drogą, to z kim mam przyjemność? - mojego rozmówcę wzięło niestety na savoir-vivre. Jak ja nienawidzę tego pytania. Zawsze muszę się przedstawiać.
     - Astral Otanto kapitan frachtowca "Stalowy Ogier"! - mruknąłem, wyznając swoje wiecznie obśmiewane imię.
     - Ilir Pahor, głównodowodzący Floty Warny! Miło mi! Dajcie sygnał kiedy mam zacząć do was strzelać! - odkrzyknął rozradowany.
     - Wszyscy zamocowani? - rozejrzałem się na tyle, na ile pozwalały pasy. - Stabilizatory mamy już słabe.
     Odpowiedzią było szemrane "tak".
     - Dobra, strzelajcie - tym razem nie krzyczałem.
     Łup!
     Ależ wymierzył, skubany. Szarpnęło nami, zatrzęsło, ale nie obróciło.
     - Jak tam w środku? - usłyszałem pytanie.
     - Żyjemy i mamy się dobrze - wyszeptałem. - Czy już wyhamowaliśmy?
     - Odrobinkę, ale ten był tylko próbny. Następny będzie mocniejszy - pocieszył mnie niewidzialny zbawca.
     Łup!
     Jak obiecał, tak zrobił. Stabilizatory przejęły część, ale i tak czułem wyraźnie każdy z przytrzymujących mnie pasów.
     Łup!
     Przestał mnie pytać o zdanie. Liczył, że w razie czego będę się darł. Walił tak w nas dość długo pytając tylko od czasu do czasu, czy i gdzie mamy jeszcze pancerz. Nie wiem ile razy pytał, bo po paru salwach zaczęło nami w końcu kręcić. Prawo, lewo, góra, dół. Czasem obracaliśmy się swobodnie przez dłuższy czas, czasem kilka razy na sekundę zmienialiśmy gwałtownie kierunek. Nie ma żołądka, który by mógł to wytrzymać. Kiedy w końcu doholowali nas do stacji przedstawialiśmy sobą wyjątkowo żałosny widok. Zapach zresztą też. Warneńczycy popatrzyli na nas z niesmakiem.
     - Kapitanie Astral Otanto oznajmiam iż jesteście jeńcami wojennymi - oświadczył stojący w środku, mały pucołowaty blondasek. - Czy mogę spytać skąd takie niezwykłe imię?
     - Matka chciała, żebym został kosmonautą i uważała, że przyniesie mi to szczęście - warknąłem.
     - I przyniosło, kapitanie Otanto. Nawet panu nie wiadomo jakie. Jesteście jedynymi jeńcami, których wzięliśmy. Reszta uciekła na Ziemię albo na wieczną wachtę - odpowiedział blondyn. - Ilir Pahor to ja, jak się pan zapewne domyśla. Ten po prawej, Kemal, to mój syn - pokazał na stojącą u jego boku wydłużoną kopię samego siebie.
     Krótko przedstawił mi pozostałych. Zapamiętałem jednak tylko pierwszych dwóch. Nie byłem w formie. W odpowiedzi przedstawiłem ocalałych członków załogi "Stalowego Ogiera".
     - Proponuję, abyście panowie znaleźli się w przeznaczonych wam pomieszczeniach. Będziecie mogli zadbać o siebie, coś zjeść i nieco wypocząć. Za dwanaście godzin lecimy na Warnę, największą z naszych planet - Pahor szybko zakończył poniżającą nas ceremonię.
     Dolecieliśmy na planetę, gdzie w bazie dostaliśmy wygodne pokoje, wspaniałe jedzenie i dziwnych wartowników. Byli bez broni, raczej mizernej postury i w dziesięciu, podczas gdy nas było szesnastu, w większości chłopy na schwał. Miałem wrażenie, że Warneńczycy mieli tyle pojęcia o traktowaniu jeńców, co my o byciu nimi. Cóż, od bardzo dawna nikt nie brał już nikogo w niewolę, a w dodatku winniśmy im byli wdzięczność za uratowanie życia. W związku z czym, nasza ocena sytuacji wahała się od "klatki" do "bezpłatnych wakacji". I bądź tu mądry człowieku - uciekać, czy położyć się na plecach i czekać w spokoju końca wojny. Wartownicy nie ułatwiali nam decyzji - patrzyli na nas z sympatią, uśmiechali się i przepuszczali w drzwiach, ale nie reagowali na nasze próby nawiązania rozmowy. Początkowo myśleliśmy, że jest to wyjątkowo skomplikowany manewr mający nas zmiękczyć psychologicznie. Nisa, nasza pokładowa ekspert od stosunków międzyludzkich, która całymi dniami chodziła pomarszczona od myślenia, twierdziła że pleciemy bzdury. Ale na prośbę o alternatywne wytłumaczenie prychała i mówiła, żebyśmy sami natężyli resztki naszych umysłów. Oczywiście pani psychosocjolog miała rację, bo rzeczywistość okazała się dużo bardziej skomplikowana niż nam się zdawało.
     - Kapitan Otanto. Pójdzie pan z nami - odezwał się jeden z naszych stróżów.
     - Dlaczego? -  nie będę udawał, nieprzyjemnie mi się zrobiło po tej propozycji.
     - Kemal Pahor chce z panem porozmawiać. Czeka niedaleko w parku - wartownik mówił wspólnym prawie bez akcentu. Co ja bym dał za umiejętność mówienia ich lokalnym! Wspólny był tak ohydnie bezosobowy.
     Ktoś tam, na warneńskiej górze, podjął decyzję. Pożegnałem załogę, ściskając się z każdym. Muszę przyznać, na statku nieraz zdarzało się nam pokłócić, ale kiedy przyszły ciężkie czasy, wszyscy starali się jakoś pomóc, choć ich możliwości ograniczały się do poklepania mnie po plecach. Niektórym wyda się to żałosne, ale biada temu, który odważyłby się zadrwić. Nie radzę.
     Wartownicy powiedzieli, że mam iść za nimi i poszli sobie. Ot tak, po prostu. Nie pomyśleli, że mogę skoczyć im na plecy, uciec w innym kierunku, czy też zrobić coś z prezentowanego regularnie w ziemskich mediach repertuaru głupich bohaterskich wyczynów. A ja poszedłem za nimi, trzymając się jak grzeczne cielę krowy, pomimo tego, że na końcu korytarza mogła oczekiwać mnie rzeźnia. Ku mojemu zaskoczeniu wyszliśmy poza budynki mieszkalne i zaczęliśmy iść w kierunku lasu. Weszliśmy na wydeptaną w trawie ścieżkę i po kilometrze, albo i więcej, znaleźliśmy się przy niewielkim, malowniczym, otoczonym krzywymi na wszelkie sposoby drzewami jeziorku. Na brzegu siedział rzeczywiście Kemal Pahor. Zapraszająco wyciągnął w moim kierunku rękę. Usiadłem obok niego. Wyciągnął zza pleców flaszkę czegoś przezroczystego i zaproponował. Nie odmówiłem, wziąłem potężny łyk, a potem zaplułem się, polewając wódką siebie i trawę dookoła.
     - Co to za świństwo? - wykrztusiłem.
     - Prawdopodobnie rakija. Nikt już nie pamięta jak to naprawdę smakowało, ale tradycja jest tradycja - wyjaśnił. Miał niski głos, i przeciągał samogłoski.
     Wypiłem jeszcze łyk, tym razem ostrożniej.
     - Po co tu jestem? - spytałem. - Przesłuchiwać możecie mnie wszędzie, a tu nie ma wyposażenia. Chyba, że ci dwaj mają mnie bić.
     Teraz Kemal zaczął się krztusić. Poklepałem go po plecach, ale nie pomogło. Przewrócił się na ziemię i charczał dalej. Po chwili zrozumiałem, że się śmieje.
     - Pohohohobić!!!!! - chichotał przez łzy. - Aleś wymyślił! Oj, muszę to ojcu powiedzieć. Pośmieje się staruszek do nieprzytomności. Skąd ci to do łba przyszło?
     - To przecież wartownicy... - zacząłem niepewnie.
     Kemal znowu zaczął się tarzać po trawie.
     - Oj, nie mogę już. No powiem ci. Widzisz, to wycieczki były, dzieciaki chciały koniecznie zobaczyć prawdziwych Ziemian - Kemal ocierał łzy lewą ręką, podając mi prawą rakiję.
     - Nie baliście się, że weźmiemy ich jako zakładników? - spytałem zaskoczony.
     - Nie - odpowiedział. - Od razu widać, że wy jesteście zwykli załoganci, których zwerbowali za pomocą jakiegoś oszukanego przepisu. Ni cholery nie wyglądaliście na żołnierzy.
     Machnął ręką odsyłając obu ciekawskich. Nie wiedziałem, czy poczuć się obrażony, czy też potraktować jego słowa jako komplement. Golnąłem sobie dla rozjaśnienia w głowie.
     - Wiesz - Kemal ciągnął dalej - zaprosiłem cię, bo pogadać chciałem trochę. Wieczór ładny, a nie ma co robić. Ale jak nie masz ochoty, to wróć, nie będę cię trzymał.
     - Zostaję - odparłem zdecydowanie. - Mnie też się wieczór podoba.
     - Powiedz ty mi, po jaką zarazę was tu przyniosło, co? - Kemal zaczął rozmowę od najważniejszego z pytań.
      - Daj no tę flaszkę - odparłem. - Albo lepiej nie, pomyślisz, że się upiłem. Odpowiedź brzmi następująco: paru facetów próbuje wspiąć się wyżej i uznali, że nasze plecy są odpowiednim podium.
     - I ty tak po prostu się dajesz? Pysk obij matołom, to się oduczą! - Kemal miał prosty obraz świata. Nie powiem, podobał mi się.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

21
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.