nr 9 (XXI)
listopad 2002




powrót do indeksunastępna strona

Eryk Remiezowicz
  Godzina piąta, minut trzydzieści

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Ilustracja: Robert 'Blutengel' Łada
     Jedyny wyjątek od powyższego schematu, czyli ja, skierował się do baru pilotów po informacje. Usiadłem na krześle, wetknąłem rurkę z lekkim halucynogenem odprężającym do portu wejściowego i rozejrzałem się za znajomymi twarzami. Była jedna - Matu Geithasu pseudo "Pierdoła". Normalnie bym się schował, ale potrzebowałem właśnie takiego gaduły. Wystarczył przyjazny uśmiech i kiwnięcie ręką i miałem go już przy moim stanowisku. Nawet się nie spytał, jakim cudem wróciłem. Nie było mnie całe cztery miesiące, co oznaczało, że powinienem być chętnym słuchaczem - istne marzenie. Po krótkim, zdawkowym powitaniu Matu włączył nadajnik, ja odbiornik i spędziliśmy przyjemne kilka godzin.
     Wróć, wcale nie było tak przyjemnie. Najpierw dowiedziałem się, że Ollis i McCullen to już przeszłość, co nie było znowu aż tak złą nowiną. Potem było już gorzej. Loteria władzy wypluła teraz na szczyt niejakiego Konopackiego. Jako szef Obywatelskiej Straży Emigracyjnej, formacji dawniej kontrolującej przestrzeganie norm przyrostu naturalnego, był jednym z niewielu Ziemian przypominających choć trochę żołnierza. Nie znałem faceta, ale do Straży nie przystępował nikt zdolny do jakiejkolwiek pożytecznej pracy. Na początku Ekspansji zdarzało się im odwijać bardzo nieprzyjemne numery, graniczące wręcz ze zbrodniami przeciw ludzkości. Przesiąknięte lękiem masy wybrały jednak Konopackiego i jego milicję, nadając mu na czas wojny przeciw Warnie, prawie że dyktatorskie uprawnienia.
     Zabrano się również ostro za niwelowanie naszego zacofania sprzętowego. Świeżo konstruowana Flota Sol miała latać na przekonstruowanych holownikach. Nieduże, zwinne i zaplanowane z dużym zapasem siły ciągu stanowiły idealne tworzywo do formowania wojennych maszyn. Powołano również Instytut Wojny Nowoczesnej. Kilkunastu największych ziemskich naukowców miało wymyślać nowe i możliwie śmiercionośne sposoby wykorzystania naszych technologii. Jeden podpowiedzieli nam już nasi przeciwnicy. Obrócić silnik i razić wroga naszą masą reakcyjną. Ale wielkie umysły nie poprzestawały na tym. Do stoczni wysyłano coraz to nowe plany i urządzenia do testowania. Niektóre sprawdzały się, niektóre nie. Jak dotychczas dominowały urządzenia pierwszego typu. Naprawdę ciężko oderwać się od fizyki świata z grawitacją i atmosferą.
     - Tak, że wiesz - szeptał konspiracyjnie Matu - zbieramy następną flotę. Polecimy, damy im łupnia i pomścimy naszych. Ziemia jest matką i ma prawo karać swoje dzieci.
     Kto mu ten slogan podpowiedział? Sam by czegoś takiego nie złożył.
     - Matu? - spytałem. - Jakich naszych? Jesteś pół Niemcem, pół Japończykiem, i  we wszystkich bójkach lałeś się po stronie Germańskiej Macierzy, względnie Imperium Słonecznego Środka. Przy Tytanach nigdy cię nie widziałem.
     - Ach, to dawne czasy - Matu machnął ze zniecierpliwieniem włosami na rękach. - Teraz, w obliczu wspólnego wroga nie możemy się przejmować starodawnymi podziałami. Trzeba zjednoczyć Układ Słoneczny i pokazać, że jesteśmy potęgą, z którą trzeba się liczyć!
     - Zgłosiłeś się może na ochotnika na jakiś statek? - spytałem od niechcenia.
     - Nie, to nie dla mnie, za stary jestem - pokiwał głową ze smutnym wyrazem twarzy. - Tam trzeba młodszych, szybszych, takich jak ty. Zgłosisz się może? Pewnie po tym wszystkim masz ochotę im dowalić, co stary?
     Pokiwałem niezobowiązująco głową. Nie było jeszcze źle. W Matu nadal wygrywała jeszcze troska o własny pośladek. Ale jego poprzednie słowa srodze mnie zmartwiły. Jeżeli nawet taki pijak, gracz, videoman i seksoholik zaczyna mówić o patriotyzmie, to Solanie muszą być poważnie rozeźleni. Moje pokojowe plany będą bardzo ciężkie do przeprowadzenia.
     Postanowiłem odłożyć ratowanie spokoju Wszechświata na później i dowiedzieć się co z moim chorym człowiekiem. Plan stacji wisiał przy wyjściu, jak się należy. Ustaliłem moją trasę, wziąłem wydany mi przez automat sterownik i poszedłem tam, gdzie kierowały mnie jego światełka. Parę zakrętów i szybów doprowadziło mnie do lokalnego szpitala. Dałem się zidentyfikować, po czym, zostałem skierowany do sekcji, w której miałem znaleźć mojego załoganta. Przed wejściem czekało już kilku ludzi ze "Stalowego Ogiera". Miny mieli raczej smutne, przechodzące momentami w ponure.
     - Nie żyje - chlipnęła Nisa. - Nie byli w stanie nic zrobić.
     - Nikt by nie był w stanie - warknęło z umieszczonego pod sufitem głośnika. -  Zmiany zaszły już za daleko. Musimy przebadać was wszystkich i, w razie potrzeby, wypłukać wszystkie warneńskie substancje. Nie wiem co za kretyn pozwolił się wam rozejść po stacji. Kapitanie Otanto - te słowa wypowiedział już stojący w drzwiach młody lekarz - czy mógłby pomóc nam pan wysłać komunikat? Nas zignorują, a na pana wezwanie przyjdą wszyscy. Chyba rozumie pan konieczność przeprowadzenia tych badań?
     - Rozumiem jak cholera - parsknąłem rozgoryczony. - Nie mogliście człowieka uratować, to się popisujecie.
     Lekarz zignorował moje marudzenie, traktując je jak normalny objaw utraty bliskiego kumpla. Nie odpowiedział mi w ogóle, a jedynie pokazał ręką na drzwi. Poszedłem za nim i powiedziałem co trzeba. Wkrótce zaczęli zjawiać się moi ludzie. Trochę posłuchu jednak miałem.
     - Co mu się stało? - spytałem w trakcie badań. - Zatrucie?
     - Coś w tym rodzaju - odpowiedział. - Bardzo dziwne reakcje. Wygląda na to, że układ odpornościowy pańskiego podwładnego zaczął atakować własne komórki nerwowe. Możemy prawdopodobnie zapobiec temu syndromowi, ale musimy najpierw dowiedzieć się możliwie dużo o tym, co już siedzi w waszych organizmach.
     Badania trwały długo. Okazało się, że kilkoro z nas nagromadziło już w swoich ciałach całkiem poważne ilości obcego materiału biologicznego. Szybko zorganizowano dla nich transport do najbliższego szpitala z odpowiednim wyposażeniem. Reszta dostała dobę wolnego plus rozkaz wykorzystania czasu na sen, a nie wywoływanie w sobie wizji. Za dwadzieścia cztery godziny mieliśmy zostać przewiezieni na Ziemię.
     Wpakowali nas na jeden z okrętów Nowej Floty. Maszyna miała rzeczywiście kopa. Podróż z transplutonicznej stacji transportu na Ziemię trwała niecałe sto dni. Mieliśmy wprawdzie pierwszeństwo przelotu, ale mój poprzedni statek potrzebowałby i tak ponad roku. Z wrażenia poszedłem obejrzeć główny generator. Napotkany na korytarzu mechanik wprowadził mnie do ich przedziału i z dumą pokazał mi swojego pieszczocha. Aż stęknąłem patrząc na ogromną kulę centralnego układu reaktorów, z której wystawała obłędna ilość przewodów, dysz, lanc i prętów mających rozsyłać energię we wszystkich niezbędnych kierunkach. Zajmowało to cudo dwa razy więcej miejsca niż normalny silnik z najbardziej wymyślnymi przystawkami.
     - Jakeście to wszystko pomieścili? - zajęczałem z zachwytu.
     - Ma się te głowy na Ziemi - wyszczerzył zęby główny. - Pomyśleli mądrale i  wymyślili, że można wykorzystać przekaźniki jako elementy nośne. Jeszcze się domyślisz, że my w życiu nic nie będziemy transportować i już wiesz co i  jak.
     - Dużo już takich wyprodukowali? - spytałem.
     - Nasz jest trzeci - odpowiedział. - Ale generatory z pełnym oprzyrządowaniem mamy już do następnych siedmiu. Oj, pojeździmy sobie po tych dzikich bez hamowania.
     "Akurat!" warknąłem w myślach. Na zewnątrz pozostałem jednak entuzjastą wszystkiego co lata w próżni, wypytując namiętnie o dalsze szczegóły.
     - A czym będziecie strzelać? - dowiadywałem się dalej. - Te nasze rakiety to tak niespecjalnie działały - pokiwałem smętnie głową, symulując rozczarowanie.
     - Kochany, żebyś ty wiedział co my mamy! - mechanik prawie zaśpiewał. -  Zadzwonię tylko do kumpla, żebyśmy mogli wejść do przedziałów bojowych.
     Szybko podszedł do komunikatora, wklepał parę cyferek, wymienił parę słów ze znajomym po drugiej stronie linii, po czym ruszyliśmy zwiedzać opatrzone napisem "Nieupoważnionym wstęp wzbroniony" sekcje uzbrojenia.
     Specjalnych cudów to tam, szczerze mówiąc, nie mieli. Wszystko to widziałem już kiedyś. Było to prostu kilka pokojowych technologii, które po niewielkich przeróbkach nadawały się do mordowania bliźnich. Mieli lepsze, samonaprowadzające rakiety, i działa wzorowane na warneńskich. System reaktorów termojądrowych miał kilkanaście wyjść, które pozwalały na wyrzucanie na zewnątrz plazmy, co miało służyć maskowaniu i obronie antyrakietowej. Dodatkowo, reakcją można było sterować, zwiększając produkcję cząstek elementarnych, które następnie po przejściu przez systemy akceleracyjne zdolne były niszczyć wrogie okręty. Miejsca starczyło jeszcze na system czterech obronnych laserów punktowych.
     - Żeśmy sobie raz postrzelali próbnie - oblizał się obleśnie szef przedziału bojowego. - Jakeśmy w meteoryty walili, to ich nie trzeba było do pieca wozić. Można było od razu pakować w rozdzielnik magnetyczny i napełniać zbiorniki. A jak lśni i się topi, jak się już trafi, miodzio.
     Ten przynajmniej nie zwalał winy na Warneńczyków. Pozachwycałem się trochę z obowiązku, po czym zostawiłem obu kosmicznych piromanów wraz z ich mrocznymi przedmiotami pożądania.
     Stanąłem w ślepym punkcie. Jeżeli przyznano już fundusze na badania i budowę, to konflikt był już cholernie zaawansowany. Ruszyła cała biurokratyczna machina, wspierana w dodatku przez media. Potrzebowałem innego, świeższego spojrzenia na sprawę. Poszedłem do Nisy, naszego szefa służb pokładowych, czyli, mówiąc po prostu, kobiety, która miała powstrzymać nas od brania się w czasie lotu za łby.
     Zadzwoniłem do jej pokoju, poczekałem, zadzwoniłem jeszcze raz, po czym zacząłem wygrywać na dzwonku melodyjkę. Nisa otworzyła w końcu. Jej czarne włosy były potargane, a lewym okiem lekko zezowała, co oznaczało, że ktoś ją musiał rozwścieczyć. Gorzej, że na jej ciemnych policzkach znać było ślady łez, a to nie był częsty widok. Wszedłem bez słowa, zamknąłem drzwi i  usiadłem na łóżku.
     - Chcesz kawy, czy herbaty? - spytała cicho.
     - Kawy. Martwisz się o Warnę? - spytałem. Ze złą Nisą należało rozmawiać krótko i konkretnie.
     - Też, ale mniej. Bardziej się boję tego co stało się z nami. - w jej oczach pojawiły się łzy. - Słuchaj, z tymi nowymi nie da się rozmawiać, nie można w  nic pograć, po prostu nic. To nie są zwykli marynarze, to jacyś mutanci. Astral, oni tu na statku mają pokoje, gdzie wejść mogą tylko upoważnieni i  kamery na korytarzach, które kontrolują gdzie i kiedy chodzisz. Dobrze, że chociaż tutaj nic nie ma.
     - A jesteś tego pewna? - spytałem przestraszony.
     - Sama rozmontowałam - siąknęła nosem.
     - Myślimy tak samo - podjąłem - Masz jakiś pomysł co robić dalej?
     - Milczeć, udawać i mieć nadzieję. - nieco się uspokoiła. - Po cichu pytać, komu się ta wojna nie podoba. W końcu każde uczucie kiedyś mija.
     - Też tak to widzę - zasępiłem się - Trzeba czekać na odpowiedni moment. Tylko, że łatwiej powiedzieć niż zrobić. A tam wciąż giną ludzie.
     Nawet mi nie odpowiedziała. Usiadłem obok i przytuliłem ją.
     - Chciałeś kawy - przypomniała mi. - Tam masz dozownik, a tam stoi dzbanek. Zrób mi też przy okazji.
     Westchnąłem. Zaparzyłem kawę i wypiliśmy razem, planując nasz spisek.
     Przez resztę podróży prowadziliśmy ostrożny rekonesans wśród resztek naszej załogi. Niestety, większość naszych marynarzy miała całą wojnę, Warnę i Ziemię (niekoniecznie w tej kolejności), dokładnie gdzieś. Mieli status bohatera i aż ich swędziało żeby z niego skorzystać. Jedynie Jong-Ho obiecał, że porozgląda się co nieco, ale i on nie zobowiązywał się do niczego.
     Zadokowaliśmy przy Księżycu, gdzie przesiedliśmy się, jak zawsze, na schodzące na Ziemię szybowce. Wsiedliśmy do obłej kabiny pasażerskiej, po czym odstrzelili nas z iglicy. Lot przebiegał bez specjalnych atrakcji. Pilot rozłożył powierzchnie nośne w odpowiednim momencie, w atmosferę weszliśmy pod właściwym kątem, co oznaczało, że nie stopimy się w trakcie przelotu, a i nurkowanie typu "kamień w dół" nam nie zagraża. Wylądował też perfekcyjnie nie zmieniając podwozia w pęk iskier, a pasa startowego z asfaltonu w rozmiękłe bagno. Nuda.
     Poczekaliśmy aż nasz pojazd nieco ostygnie, po czym wyszliśmy na pas. Trzeba przyznać, że lądowisko prowadzone było wzorowo. Ledwo zdążyliśmy zeskoczyć z ostatniego schodka, a już przed nami stanął bardzo duży, wygodny i drogi elektroped. Zaproszono do niego załogę "Stalowego Ogiera". Drugi pojazd, mniejszy i brzydszy, odebrał resztę pasażerów. Dziwne, ale wsiedli bez protestów. To był już bardzo zły znak. Jeżeli w porcie Pruszków nikt nie wykłóca się o miejsce w lepszym wozie, to rzeczywiście muszą uważać nas za bohaterów. Moped dowiózł nas do samego centrum Warszawy, gdzie, oczywiście, odbyła się ceremonia. Poozdabiali nas jakąś kunsztowną blachą w mawiając, że to odznaki honorowe (skąd oni wytrzasnęli ten pomysł?), ponadawali stopnie wojskowe, obrzucili komplementami i poszli sobie. Nisa popatrzyła z niesmakiem na swój błyszczący biust i skomentowała złośliwym szeptem:
     - Na ozdobę za brzydkie, na śmieci zbyt ładne, na plombę za miękkie, na podpaskę za twarde. I to były jedyne słowa jakie zapamiętałem z całej imprezy. I nie żałuję.
     Potem zaczęła się Wielka Próba Mojej Cierpliwości. Byłem nieustannie transportowany po całej Ziemi jako natchnienie i wzór pokoleń. Szlag mnie trafiał, żółć zalewałam, a od uśmiechania się prawie dostałem opryszczki. Wbrew moim zamiarom zostałem w ten sposób w pełni odizolowany od mojej załogi i jakichkolwiek informacji o konflikcie. Po prostu, kiedy po powrocie z imprez waliłem się na łóżko zmęczony i zamroczony, nie byłem w stanie przyjmować do siebie żadnych informacji. Drajdewizja miała nagle dziewięć wymiarów, a hipnolern był wprawdzie w stanie przekazać mi informacje, których jednak nie potrafiłem złożyć w sensowną całość. Spytacie czemu się odurzałem? To był jedyny sposób na przetrwanie dnia bez dania komuś po mordzie. Widziałem te wyszczerzone gęby i słuchałem ciągłych opowieści o "tych Warneńczykach", wiedząc przy tym ciągle, że wystarczyłoby po prostu raz ustąpić i ludzie przestaliby ginąć. A co gorsza, te gnojki też miały swoją rację.
     Kiedy w końcu przyszedł czas na spotkanie z samym Konopackim byłem zmęczonym, złym prawie alkoholikiem. Nic dziwnego, że w końcu wybuchnąłem. Po przemowie samego wielkiego szefa, kiedy wszyscy poszli jeść, pić i wdychać przedarłem się przez kordon potencjalnych rozmówców i poprosiłem admirała, jeszcze grzecznie, o rozmowę w cztery oczy. Zgodził się i poszliśmy do jego prywatnego biura.
     - Warneńczycy to ludzie jak my, a nie dzikusy, czy też potwory. Prosta prośba o pokój i jest po wszystkim a my wszyscy możemy iść do domów. Po co ta histeria? Po co rozkręcać tą całą awanturę? Cholera, co to już nie ma innych spraw do załatwienia? - wydarłem się na niego na dzień dobry.
     Nie odpowiedział. Doszedł do swojego krzesła, usiadł, wyprostował się jak kij i popatrzył na mnie jak astrogeolog na białkowy meteoryt.
     - A jak powiem, że proponowaliśmy już pokój? - spytał mnie, nie tracąc przy tym swojego olimpijskiego spokoju.
     Zdębiałem. Nikt mi o tym nie wspominał.
     - Naprawdę? - spytałem ostrożnie.
     - Dwa razy. Po każdej z przegranych bitew - popatrzył mi prosto w oczy. -  Daliśmy im wszystko, co mogliśmy.
     Niedobrze. Cała moja dotychczasowa wizja wojny waliła się w gruzy.
     - Jak to wyglądało? - spytałem. Miałem wrażenie, że tu leży klucz do całej zagadki.
     - Daliśmy im znać nieoficjalnymi kanałami, że jesteśmy gotowi do zakończenia konfliktu - odpowiedział godnie Konopacki.
     Aha. Czyli sprawa była jasna. Mogliśmy dać Warneńczykom koniec wojny, ale niewiele więcej. Ilir i Kemal chcieli jednak przeprosin i szacunku, a Ziemia nie zamierzała spełnić tych pragnień. Przyjrzałem się Konopackiemu. Wysoki, szczupły, z ostrymi rysami wyglądał na człowieka zdecydowanego. Nie, na ustępstwa z jego strony raczej nie było co liczyć. Ale chciałem i musiałem spróbować.
     - A gdyby tak powiedzieć, że nam przykro? - zasugerowałem. - Nie chodzi o nic wielkiego. Przecież nic się nam nie stanie. Wiem, że im też jest głupio i  szukają drogi wyjścia z tej awantury.
     - Tytan? - spytał Konopacki, sprawnie mieszając w swym głosie pobłażliwość i  pogardę. - Strzelanie do cywilów? I nam ma być przykro? Poza tym, to my jesteśmy centrum ludzkości i to nam należy się szacunek. Ustępstwa są dobre do pewnego momentu, ale jeżeli przeciwnik odpowiada mordując cywili, to przyszedł czas na pokaz siły.
     - Odpowiedzialni za Tytana Warneńczycy nie żyją, albo siedzą w więzieniach. To nie dość? Przecież dalsza wojna, to ludzie, którzy zginą - próbowałem dalej nieśmiało. - Nie tylko Warneńczycy, ale i nasi marynarze.
     - Dwie, trzy bitwy i zdusimy ich. - odparł - Na Ziemi jest dwadzieścia razy więcej ludzi, a potencjałem przemysłowym przewyższamy ich jeszcze bardziej.
     Zrozumiałem, czemu został admirałem i wodzem. Był wspaniały w tej roli. Prężył się niczym samiec przewodnik, nieprzerwanie prezentując niewzruszoną pewność siebie. Przez następne pół godziny próbowałem bezskutecznie do niego dotrzeć, szermując humanistycznymi argumentami i znajomością warneńskiej polityki, i nie sądzę, żeby komuś innemu udało się go przekonać. Pozostało mi szukanie innej drogi.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

23
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.