- Obrrraszny jeszszbech - Gdzieś z oddali usłyszałem prześwitujące promyczki głosu.
Wracałem ciasnym tunelem górniczym, zakrzywiony, grzęznąc po kolana w mule, krztusząc się mokrym pyłem, obrywając w głowę opadającymi od stropu wyszczerzonymi soplami kotew, ścierając skórę ramion o wąskie ściany chodnika, raptem głos powalił mnie na spąg, zwlókł do windy o sfatygowanych, drewnianych klockach hamulców, przeciągnął jak skazańca za koniem, wyjeżdżano, wypełzano, wyciskano mnie na powierzchnię, powoli, a potem szybciej, i coraz szybciej, i jeszcze szybciej. Powierzchnia.
- Jak się czujesz? - Głos ciągle należący do Stridora poklepywał mnie po policzku.
Dotrzymywał mnie pod ramię. Już lepiej. W głowie szum, biały szum, ale umiem utrzymać się na nogach. Pokój. Krzesło, pajęczyna. Lampek. Oczy. Płuca. Penis. Falowanie powietrza bez zmian, grzejniki. INRI. Jest i mój kochanek.
- Dlaczego jestem odważny? - Nie ustępowałem.
- Nic takiego nie powiedziałem. Refleks masz niezły. Z techniką słabo ale to kwestia ćwiczeń. Zalecam dalsze treningi ze Swedenborgiem. Dwa dni nie wystarczą. (Bez odbioru.)
Bez odbioru? Żeby było jasne, gnoju. Jestem lepszy od ciebie. Nie doskoczyłbyś do mojego IQ nawet w siedmiomilowych butach. Muszę cię tolerować, bo twoje zabawki są sprawniejsze niż moje. Zabawki zmieniają właściciela, casus Szymka. Muszę z tobą pracować, bo muszę w ogóle pracować. Nie pamiętam co zrobiłem, co filmowano, co komu powiedziałem, a przede wszystkim czym sen różni się od nie-snu, po której stronie bezpiecznie, po której czytać myśli, gdzie separować je od fałszywek. Alicja z Innej Strony Lustra ma zbłąkaną minę, ham, ale kiedy się odnajdzie, zadrżą królestwa! I muszę się napić. Stakka bo też się przyda. Metelski mówił: Swedenborg? Przeglądałem Swedenborga poszukując Szlagworty. Teraz on mnie poszukuje. Nałożyłem rękawice, ham, hełm. Odruchowe pacnięcie w klepsyderkę. Co takiego? Jeszcze raz ikona klepsydry. Środa?! Wertuję pamięć: niedziela? poniedziałek? wtorek? Nic. Kartki wyrwane. Wzdrygnąłem się. Dopadłem Metelskiego, gdy tylko włączył się do sieci ogólnej.
- Co mi zrobiliście?
- RTFM. Czy wyciągnąłeś wnioski z niedzieli?
- Dlaczego tak dziwnie zadziałała ikona czaszki?
- Nie wolno rebutować przy maksymalnej mocy systemu. Najpierw wyłącza się kilka aplikacji.
- Ale dlaczego?
- Żeby nie pomieszało w głowie.
Nic. Nic. Nie przeżyłem niedzieli. Nie istniałem w niedzielę. Stridor wyłączył się i zablokował dostęp. Swedenborg? Dwa dni? Nic. Pustka. Nie było poniedziałku, wtorku. Spytałem raport o te trzy dni skreślone z życia. Wyświetlił kalendarium: jest niedziela, 1600 VRT, sala sądowa, adres taki a taki, rozprawa trwała do późnej nocy i nie wróciłem do domu. Emalia do matki z przeprosinami. I poniedziałek, ćwiczenia ze Swedenborgiem. I wtorek, ćwiczenia ze Swedenborgiem. Przewiń. Zauważyłem, że myśląc o Swedenborgu, przyciągałem do siebie drobne opiłki przeszłości, napawane, spawane, klejone w większą organiczną masę, rzucające się magnesowi na szyję, bożnie całowane okruchy, unoszone z podłogi, reformowane w gleń. Pamiętać, pamiętać, i jeszcze raz pamiętać. Rozbolała mnie głowa. Mój ojciec powiedział kiedyś podczas kazania wtórej Thelemy, że ból jest po to, aby się nim dzielić. I miało to coś wspólnego z Crowleyem. A może Swedenborgiem?
- Ból to potężna instytucja, silniejsza niż którykolwiek kościół. - (Przypomniałem sobie strzępy z Metelskiego.) - Ale nie możesz wiecznie się za nim kryć. Drugie prawo Crowleya: bzdura. Apokryf. Herezja. Sekta. Schizma. Schizmofrenia. Kto wie, może napiszesz książkę o cierpieniu? Staromodną, bez multipodań, synestezji? Podobno nie da się opisać bólu: jeżeli jest prawdziwy, brak siły na opisywanie, a jeżeli jest siła, brak prawdy? (Koniec strzępów, eworsja wypomnień, dywersja zmyśleń, roztrzepana synkrazja motylków nad łąką: kolorowo i bez ładu.)
- Czy niedzielna rozprawa była nagrywana? - pytam raport.
- Tak. (Dziwny wyraz, ham: "tak", krótki, jeszcze się porządnie nie zastanowił czy wyjść z gardła czy nie, a już zgadza się na wszystko, przyklepuje mętne przymierza, zatwierdza poronione pomysły, sankcjonuje niesprawiedliwe wyroki, zaczyna przydługie kampanie wojskowe, te naiwne trzy literki, jedna sylabka kuciapka, przy czym spółgłoski można olać, przecież są bezdźwięczne (chociaż strasznie nerwowe i wybuchowe), nie mają głosu, jak dzieci i ryby, cóż pozostaje na polu bitwy, samogłoska A, słaba, zła (nie E lekceważące, O dominujące, U straszące, Y kłamliwe, I kpiarskie), symbol rozdziawiania imbecyla nad talerzem krewetek. A Szwedzi tym słowem dziękują bogu za mętny przywilej życia, ham. Szwedenbog.)
- Wypuść na wizjoner.
Monitor rozpłodnił się kojącym błękitem oceanu, rozlał po krawędzie, rozszumiał, pstryk, wymienił na holokonstrukt sali sądu. Stoję przy Metelskim, odmawiamy ostatnie wskazówki. Nadal nie wiemy kto tam przeciw nam. Przeciwnicy nadają sygnał wejścia. Bracia Vodd, Simm i Fasil, informuje Stridor. Ściślej rzecz ujmując, bracia syjamscy. Połączeni mózgami. Koszmar, mówię. Wcale nie, zaprzecza Stridor. Simmowi usunięto lewy płat skroniowy, więc to on prowadzi bezpośredni atak, ja się nim zajmę, mówi Stridor, twoim zadaniem będzie ochrona przed Fasilem. No, chociaż próba obrony. (Zasrany zadufku, myślę.) Ten Fasil nie ma prawego płata, jest niesamowity w grach słownych. Owszem, warto się go bać. Wie, że jesteś nowy. Pamiętaj, nie zwracaj uwagi na rozprawę, to moja działka, tylko rozpraszaj Fasila. Ale to nie jest zabronione, pytam. Co takiego, Stridor. No, wpuszczanie na salę, waham się nad rzeczownikiem, upośledzonych. Kpisz, pyta Stridor, są bardzo dobrzy, zresztą zabronione jest tylko jedno: porażka, sąd przybył, do roboty, w imię narodzin Boga.
- Sprawa numer F10A1034F64529E11 - odzywa się komputerowy skład sędziowski. - Tajne. Werdykt zwykłą przewagą. Czy strony stawiły się?
- Tak - mówi Stridor i podaje kod identyfikacyjny.
- Tak - słyszę z ławki przeciwnika. To może być Fasil Vodd.
Werdykt 20-20. Celuję w ich obwody handżarem, rozpościeram standardowe tarcze. Raport mruga nerwowo, niewyraźnie odczytuje funkcje życiowe bractwa, pewnie je zagłuszają.
- Sprawa dotyczy spłaty należności szesnastu milionów złotych z pliku wekslowego.
Perspiruję, nie pojmuję jeszcze tych kwot. Rozumiem czterysta: stypendium. Mnożnik czterdzieści tysięcy, to grubo ponad trzy tysiąclecia. Tak długo nikt nie studiował. Tak długo nikt się nawet nie modlił, żadna religia tyle nie wytrwała.
- Wysoce zintegrowany sądzie - pieszy Stridor, - strona pozwana wnosi o zmianę kwalifikacji czynu na spłatę należności w wyżej wymienionej wysokości z wątpliwego pliku wekslowego.
- Powody? - pyta Simm Vodd, jego brat zrzuca się ku mnie, dogniata raport do niewidzialnej ściany strumieniem danych. Początkowo fechtuję, potem ustępuję pola. Raport melduje o ich tętnach, oddechach: są w normie. Moja temperatura ciała wzrasta do 35.2. Chcę to ukryć, ale zajęty wypychaniem zafałszowanych komunikatów, nie dostrzegam, że Fasil przesuwa się ku naszej ławie i grzebie w dokumentach. Biję go w łapy skręconym leksemem Ding an sich, przeżuwa to, lecz jakże, jakże krótko, wraca chrzęstem, straszy projekcjami mitologicznych potworów. Wyzwalam mu na grę, niechaj myśli, że się boję. Niechaj zdaje się, że myślę. Wysyłam fałszywki o drżeniu palców, tempie przełykania śliny, ruchach grdyki. Chwyta przynętę, energię wkłada w metamorfozy poczwar. Zapomina się, że bez prawego płata jego przestrzenne, trójwymiarowe wykwity nie są nadzwyczajne. Jego brat to dostrzega, strofuje, Stridor zostaje bez wroga, korzysta, klaruje bez oporów, że spec rozszerzenie LOC nie przesądza o charakterze wekslowym pliku, lepszy hakker może nadać to rozszerzenie każdemu plikowi. Vodd właśnie teraz musiałby sprzeciwić się, że oskarżanie o piractwo sieciowe nosi znamiona zniesławienia, ale zajmuje się bratem, wyciera jego bohomazane hydry i centaury. Sąd punktuje, przeważamy 297-285. Simm dostaje wynik na hełm, wścieka się, atakuje morfofajerwerkami rzadko przywoływanych paragrafów o poręczeniach szyfrowych weksla. Fasil też się rozbuhajczył, chce zemsty, zarzuca stosem zagadek słownych. Rozwiązuję jedną po drugiej, tworzy je, ham, jeszcze prędzej, dorzuca, dorzuca, stos zamyka mi się nad głową, duszę się i nie widzę światła, światła żył, raport próbuje obejścia awaryjnego, i czeka potwierdzenia, w kompletnych ciemniach rozlanych przez oczy macham rękawicą, kilka ikon włączam na raz. Jest potwierdzenie: raport powraca ze światłem, ale przy okazji włącza się mikrofon, sąd słyszy mnie pod paradoksami, przerywa Metelskiemu, pyta co chcę dodać. Nie mogę tak myśleć w nieskończoność, muszę coś powiedzieć, bo ukarzą nas za obrazę sądu. Jest 578-615, sąd nie znalazł nawet funkcji fatycznej, bracia tryumfują, Stridor nienawidzi, zaprzepaściłem przewagę wypracowaną w ciągu ostatnich trzech godzin, hamuje się, i tak wskaźniki mi wariują.
- Za domniemaniem niewekslowości pliku przemawia brak holo opłaty skarbowej - mówię szybko i byle co, sąd wycenia to na czterdzieści punktów, 628-615, Simm zbija mnie, że brak holo opłaty skarbowej nigdy nie przesądza o nieważności weksla, słusznie, i oto 628-660. Metelski nie ripostuje, wyciąga spod stosu. Wraca do walki, ja za tarcze. Fasil chichocze ergo odsłania się na chwilę, zapomina o wskaźnikach, skok przez salę, wykreślam mu cztery setki ciśnienia skurczowego, krztusi się własnym śmiechem, zatyka, pluwa. Stridor właśnie wywodzi, że podpis domniemanego wystawcy na przypliku jest krzywy a zatem mógłby to być najwyżej podpis poręczyciela, czego nie można sprawdzić, skoro powód nie włamał się do poręczenia szyfrowego, bracia proszą przerwy, kosztuje to ich prawie remis: 1058-1059, sąd spyta czy zgadzamy się na przerwę, Metelski może skorzystać z zamieszania u wroga lub...tak, zgodzić się, sąd docenia, dostajemy dychę, rozprawa zostanie wznowiona od stanu 1068-1059.
- Co jest, kurwa?! - ryczy na mnie Stridor, gdy holokonstrukt zwija się z pola widzenia a za nim znikają bracia syjamscy.
Koniec nagrania. Monitor powrócił w ocean. Quod erat vomitandum.
xxxx
Wywieszka: Enwer Kilim. Neurocancer. Mniejszą czcionką: We Get Job Done. To my doświadczamy Hioba. Kod dostępu, drzwi rozsunęły się cichutko.
- Dzień dobry lub niedobry, profesorze Kilim - powiedziałem.
Mały człowieczek w fioletowym kitlu obwisłym po łydki, w przyłbicy neurologicznej zasłaniającej głowę oprócz prawego oka, które zaczęło okrywać lekceważona pajęczyna żyłkowanych pasożytów gałki, plus różowe skarpetki do ongi czarnych butków pamiętających którąś z poprzednich wojen bitowych, nurzył się zza anorektycznie chudych papierów i bulimicznie opasłych książek na blatku podniszczonego biurka. Plus: kozetka, stołek, roczniki Lancetera owdowiałe w różnych kątach pokoju, niedopały wciśnięte w doniczkę z olbrzymim, mięsożernym wrotyczem, tuż przy przyciemnionym oknie wyleniały komputer starego typoszeregu ze skandrukarką i nastocalowym monitorem zapracowanym nad wygaszaczem z dominantą kopulujących skorpionów. Korporia NCM pozwala cudakowi wyświadczać przysługi i usługi medyczne, co dowodzi tylko kwalifikacji, bo czego innego.
- A, witam, chacha - (Jego śmiech nie tolerował przerw, a więc nie "cha cha".) - Lasciate omni spermata, voi qu'entrate! Chacha, czy jak to tam było, chacha. Proszę, chłopcze, na choroby umysłowe nigdy się nie jest za młodym, chacha.
- Nie jestem chory umysłowo - powiedziałem.
Enwer Kilim wskazał mi palcem wciąż wolne miejsce na kozetce.
- To się da naprawić, chacha.
Zdjąłem obuwie, położyłem się. Profesor przysunął stołek, przysiadł, założył minę zatytułowaną "Jak się pan nazywa?"
- Biernat Samski.
Doktor pstryknął w przyłbicę. Zabuczała, zabzyczała, zamełła, zawyłła.
- Jest pan w spisie. Świeży magister. Dwadzieścia semestrów neuroindukcji finansowoprawnych. Studia z wyróżnieniem. Ale bez MBA, co? Chacha. Zgadza się, tak? I cóż pana sprowadza w moje niskie podprogi?
- Niepamięć wsteczna.
Zażądał szczegółów. Szczegóły? Nie pamiętam zeszłej niedzieli, zeszłego poniedziałku, zeszłego wtorku. Jest ów kawałek Sisters of Percy11: "Dni zeszły, nie żyjąc wspomnieniem?" Ale żyje ikona trupiej czaszki. Nagranie z sądu w niedzielę nie pomogło. Absolut-Nie. Wszystko. Nie, nie wszystko, mówi mi Kilim. Odłączył któryś terminal na przyłbicy i zaczepił mi go za uchem. Nie wszystko, efendi. Gdybym panu powiedział, że staż pan dawno zakończył, że pracuje pan w Korporii od pięciu, sześciu prawie miesięcy na pełnych obrotach, dopiero miałby pan problem, co? Chacha. Tak myślał doktor, ale nie zaufałem temu odczytowi. Przecież zapomniałem jak zaczepić się w cudzych myślach. A jeśli to były moje myśli? Jeśli to ja jestem Kilim Enwer? Oj, ham, muszę się, przespać. I, ham, muszę się przepić.
- Co my tu...O, alfa nieregularne...Nic to, każdy ma alfy...Są i theta...Nieliczne, prawda...No, ale na theta mocnych nie ma...Powiem: pas...Chacha, sześć bez atu. Może pan już wstać.
Ściągnął ze mnie rurkę. Zsunąłem się z kozetki, odpaliłem zatrzaski butów. Kilim odstawił stolik, siadł obok komputera.
- Opcja A jest taka: każdemu może się zdarzyć. Zwyczajna reakcja na stres. Skąd stres, miej pan w dupie. Stresem parają się brodacze spod znaku Freuda. Sam wyraz durny: Freud. Chacha. Jakby się cieszył sobą samym. Pan Radocha Onanisty, chacha. Głupole. Więc pana reakcja to drobiazg. Łykać witaminki a kłopot przeminie z wiatrami.
- Opcja B, doktorze?
- Zostawię ją sobie. Kolekcjonuję opcje B, rozumie pan. Chowam do kosza na pranie, chacha. Czyszczę do nieistnienia.
- Opcja B, doktorze?
- Uparciuch. Wybaczy pan, ale ja nigdy nie ryzykuję opinii na podstawie jednego przypadku uogólnionego objawu. Jeżeli dolegliwości powtórzą się, wówczas zapraszam do siebie ponownie. - Dodał ostro: - Może żąda pan, ham, konsultacji?
- Dzień dobry lub niedobry - powiedział Jasnorzewicz a obok brak Szarego Fraktala. - On nie przyjdzie. Lepiej zapytaj o Swedenborga.
Wyskoczyłem z wizyty. Skurczygnij. Zapomnieć. Powiedział to. Swedenborg. Jak cieplutko na duszy. Ciekawe czy gdzieś jest ikona podgrzewu dusz? Zamiast niej ikona skrzyżowanych szpad, jest odległy lecz wyczuwalny prześwit pamięci, jest to właśnie skrót do Swedenborga. Sam wprosił na spotkanie. Poznał mnie, miał w pamięci pojedynki przeszłych dni: miło się z panem wygrywało, przekazał, czy ma pan ochotę na złudę rewanżu? Znam cię, Swedenborg, odparowałem wścibskie bity, heksagramy, pentagramy, wiraże, znam z lekcji literatury. Acha, zaśmiał się, lecz tamten nie żyje, poczciwy Maniek, on już nie żyje, nie, nie. Przytłamsił mnie od nowa. Ale, ale, co z pojedynkiem? Lekty duchów, przemowy aniołów, języki idei, chacha. Zaczynaj, syczę. Ile wyrazów, ile, ile? Rozpędza się. Głowa rozniecona. Trzy? Granica, Maniek nie żyje, ale ja, hopsa, no ile granica, ile? Chacha. Niechachaj będzie sześć, zliczba najbardziej doskonała, taki owaki. Przypomniałem sobie: Swedenborg. Chciałem z nim walczyć. Bardzo. Byłem głodny. Bardzo dobrze, ham. Bardzo jeść, mniam.
- Sześć. Maniek. Kwadrat - rozpoczął rozbawiony.
(Maszyna podaje hasła, a zna je wszystkie...)
- Trzydzieści sześć. Nomen.
(...Człowiek ma zadane złączyć dwa z nich, splątać je w jedną asocjację, myślowy bluszcz ...)
- Pitagorejczycy. Triangulat. Róża. Semiotyka.
(...Każdą asocjację maszyna ripostuje dwoma kolejnymi hasłami...)
- Twierdzenie. Kolec.
(...Maszyna nigdy nie przegrywa, bo czas odpowiedzi człowieka jest równy neurytowi a odpowiedź maszyny jest szybsza światłowodem, a za każdy mikron wahania dochodzi jedno hasło...)
- Przeklęty Fermat. Święty Sebastian. Fallus z popiołów. Anty cokolwiek.
(...Ćwiczenie uczy skojarzeń, nieodzownych w neurosieci. Od kiedy okazało się, że elegancki krawat wpływa na werdykt, kiedy udowodniono działanie efektu aureoli, różnorakich sztuczek manipulujących trzeźwością osądu...)
- Pędzel Da Messiny. Diabeł.
(...Czczono jedyną paremię, złotą, dwudziestoczterokaratową: Vae victis, bo zwycięzca ma zawsze rację a sprawiedliwość tylko czasem, a więc trzeba zmiażdżyć wroga, obrońca prokuratora, prokurator obrońcę, powód pozwanego czy odwrotnie, kto silniejszy, ten zna prawdę. - Źle, zawahałem się...)
- Słoma. Sól. Element. Nienawiść. Przepona.
(...Nieudane słowo, sprawiedliwość, sprawiedliwość jest ślepa ale ferujący wyroki nie, ham, oni widzą wszystko, i widzą, że jedwabna koszula cenionego oskarżyciela przeważa nad zapoconą wymięciną adwokata z urzędu; lepsze ujęcia kamery, bardziej profesjonalny makijaż, jakiś pierdliwy Fonda usadzający dwunastkę gniewnych nadludzi, trafniejsze słowa mowy końcowej, lepsza prozodia, lepsza rzeźba argumentacji, presja uniesionych kciuków opinii publicznej...)
- Vesania. Okruch chleba. Przestrzał.
(...Gladiatora areny wielokrotnego morderstwa może ułaskawić ciśnienie atmosferyczne, bo sędziemu nie dokuczy głowa, będzie w dobrym humorze, żona do niego wróci i powije mu przepiórki w płatkach róży. Ale może sędzia być w humorze złym, uraczono go jajecznicą, której nie znosi, w wehi zepsuty rozrusznik, w sercu też psuje się rozrusznik, musiał jechać metrem, nitrem, świtem, a tam ścisk, narkomani może go okradli...)
- Szechina. Vehini Hai. Haiku. Łzawy ból. Somma.
(...I w neurosieci też wygrywają mówiący szybciej, myślący szybciej, kojarzący szybciej, przymilający szybciej, zabijający szybciej, szybciej okaleczający ułudami, puzzlami rozrywający czerep, ham, zasady nie zmieniają się, ham, nigdzie się nie zmienią, transakcje, przepływy pieniężne, umowy, negocjacje, szantaże, pakty, wojny, miłości, gadki szmatki. Cóż z tego, że sędziego zastąpiła maszyna, maszynę także projektowała płocha subiektywność człowieka, programowała, przedawała; ostatnia subiektywność na placu boku zostaje mianowana obiektywnością...)
- Somma? - pomyślałem gdzieś z boku. Otwarte oczy siostry.
(...Uczyć się od maszyny, uczyć się jak być szybszym, wygrać, udowodnić, otwarte oczy... - Co? Somma?...Somma? Zbyt długie wahanie, zbyt długie.)
- Somma? - pomyślałem wreszcie i na głos.
- Przegrał pan, jak zwykle - szydzi Swedenborg. - Przegrał jak te pół miliona pod Haigiem. Play it again, Sam?
Dobrze, dobrze, dobrze, zagryzłem, długa jest noc, cicha jest sieć, przed nami wiele rund. A ja jestem głodny.
ciąg dalszy w następnym numerze
|
11 Shelley, or Shall he not?
|
|