nr 9 (XXI)
listopad 2002




powrót do indeksunastępna strona

Achika
  [GW] :  Na krętym szlaku

        część druga
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Wieczorem Zeloe uparła się, żeby iść na dyskotekę. Ponieważ naprawa hipernapędu miała potrwać do następnego dnia, a nie mieli nic do roboty, Nessie i Cranberry nawet nie protestowały. Poszły razem z nimi, trzymając się pół kroku z tyłu, jak prawdziwa obstawa. Nawet Cran wreszcie wydawała się bawić całą sytuacją.
     W lokalu było tłoczno i hałaśliwie, migające kolorowe światła wydobywały z ciemności sylwetki wyrostków najdziwniejszych ras. Obie Jedi usiadły przy metalowym stoliku, gapiąc się na tańczących i popijając jakiś dość podejrzany gazowany napój.
     Nessie przypomniały się początkowe lata jej nauki, kiedy to Qui-Gon często zabierał ją w ruchliwe, zatłoczone miejsca, a potem bez końca przepytywał, jak wyglądało pomieszczenie, jak kto był ubrany i co powiedział. Minęło bardzo dużo czasu, zanim nauczyła się koncentrować na tyle, żeby móc zwracać uwagę na takie rzeczy automatycznie.
     Jakby w odpowiedzi na jej myśli, z głośników zabrzmiała piosenka "Rodiańskie wakacje" - przebój właśnie z tamtych czasów. Nessie odstawiła szklankę i podniosła się od stolika.
     - Idziesz potańczyć?
     - Nie.
     
     Wmieszała się w tłum i z zadowoleniem podrygiwała w żywym rytmie. Na parkiecie było tłoczno; umiejętności Jedi przydawały się do tego, żeby co chwila nie wpadać na kogoś. W końcu piosenka skończyła się, zagrali coś o mechanicznym brzmieniu. Nessie już zamierzała wrócić do stolika, kiedy jej spojrzenie padło na stojącego przy barze mężczyznę. Był w średnim wieku, średniego wzrostu i niezwykle przeciętnej powierzchowności. Tak przeciętnej, że w istocie zapamiętanie jego twarzy nie było łatwe nawet dla kogoś z pamięcią Jedi. Ale w tym wypadku to była zaleta.
     Kiedy oficjalnie przyłączyły się z Cranberry do Sojuszu, Mon Mothma pokazała im zdjęcia wszystkich przywódców lokalnych komórek, organizujących ruch oporu na swoich planetach. To był jeden z nich, pochodził, zdaje się, z Eriadu. Skupiła się trochę i przypomniała sobie jego nazwisko.
     Przepchnęła się przez tłum i podeszła, stając niezobowiązująco obok mężczyzny.
     - Seti Deratisnikos, jak sądzę? - spytała półgłosem.
     Pociągnął ze swego kufla, przyglądając jej się uważnie.
     - Zgadza się, maleńka. A co?
     Bothański barman stał stanowczo za blisko. Wprawdzie muzyka skutecznie zagłuszała większość rozmów, ale Nessie wolała nie ryzykować. Bothańczycy mieli dobry słuch. Zmrużyła lekko oczy: w drugim końcu baru jedna z butelek zachybotała się i spadła z półki, rozbijając się na podłodze z efektownym trzaskiem. Barman klnąc pod nosem udał się tam, żeby posprzątać.
     - O, butelka się stłukła. Szkoda. Na jakiejś innej planecie można by za nią dostać nawet trzysta osiemdziesiąt jeden kredytów.
     - Pod warunkiem, że, eee... nie byłoby to cztery tysiące siedemset dwadzieścia sześć dni później - odparł półgłosem. Wypił jeszcze łyk i westchnął. - Kto wymyślił te idiotyczne hasła?
     - Spece ze sztabu - Nessie nie miała ochoty się przyznawać, że to ona podsunęła pomysł kodów liczbowych jako najłatwiejszych do wplecenia w niby to przypadkową rozmowę. - Potrzebny mi transport do głównej bazy. Masz jakiś kontakt z naszymi?
     - Nie tutaj - odstawił kufel na bar. - Porozmawiajmy w jakimś spokojniejszym miejscu.
     - Tam jest nasz stolik - kiwnęła głową. Najwyraźniej zrozumiał informację zawartą w słowie "nasz", bo bez sprzeciwu pozwolił się zaprowadzić we wskazanym kierunku. Dotarli do stolika na antresoli; Cranberry popatrzyła na nich pytająco.
     - Cranberry, Seti Deratisnikos - przedstawiła ich Nessie, siadając i gestem wskazując mu krzesło. - To człowiek, którego szukamy.
     
     
     III
     
     Późną nocą trap "Kryształowej gwiazdy" otworzył się cicho i ze statku wyszły dwie postaci, starannie zamykając za sobą właz. Lądowisko było skąpo oświetlone, najwięcej światła padało z odległych budynków portu. Gdyby ktoś przypadkiem zaplątał się w pobliże, mógłby zobaczyć, że postaciami tymi są dwie dziewczyny, wyglądające i ubrane zupełnie zwyczajnie - no, może z wyjątkiem mieczy świetlnych u pasa.
     Pobiegły w mrok, omijając portowe zabudowania. Obie tak samo szybkie, obie jak powietrza potrzebujące ruchu i ćwiczeń fizycznych. Ulice miasta były jak wymarłe, choć z nocnych lokali dobiegał gwar i muzyka. Dotarły do parku i zagłębiły się w pachnącą zielenią ciemność, przetykaną migotaniem nielicznych ozdobnych latarni. Więcej światła dawały znajdujące się w pierwszej kwadrze trzy księżyce Anoatu.
     Nocne powietrze było chłodne i ostre; od niedalekiej rzeki ciągnęło wilgocią. Musiały kwitnąć jakieś drzewa, bo pachniało delikatną słodyczą. W pobliżu nie było nikogo. Cranberry i Nessie popatrzyły na siebie i jednocześnie skinęły głowami. Syknęły zapalane miecze, zielono-niebieski blask rozświetlił mroczną alejkę. Rozpoczęły znaną sobie na pamięć serię ciosów i uników, skoków, efektownych obrotów, gonitw i prób wytrącenia sobie nawzajem broni z ręki. Moc tętniła im w żyłach, szumiała w głowie - upajające uczucie jedności i harmonii z całym światem, panowania nad każdym nerwem swojego ciała i wspólnoty takiej, jaką może dać tylko trening lub walka ramię w ramię.
     Do statku wracały nad ranem, kiedy niebo na wschodzie już jaśniało, a kolorowe światła w nocnych klubach gasły jedne po drugich. Były zmęczone, tym przyjemnym zmęczeniem, jakie daje intensywny fizyczny ruch. Cranberry wiedziała, że tym razem zaśnie bez żadnych koszmarów.
     
     ***
     
     Rdzeń do hipernapędu został zamontowany przed południem, paliwo uzupełnione i "Kryształowa gwiazda" była gotowa do drogi. Stali wszyscy czworo przed trapem - po ostatnim tygodniu spędzonym w zamknięciu nikomu nie spieszyło się z powrotem na pokład.
     - Coś się spóźnia ten wasz znajomy - Zeloe oglądała sobie rzęsy w kieszonkowym lusterku. - Może w ogóle nie przyjdzie?
     - Przyjdzie, przyjdzie - uspokoiła ją Cranberry, wyspana i w dobrym humorze. Poprzedniego wieczoru ustaliły z Setim, że poleci z nimi na Kiris Beta, gdzie znajdą młodym jakiegoś pilota, a sobie - transport do bazy Sojuszu. Seti wyjaśnił im, że na Kiris działa świeżo założona, ale prężna komórka ruchu oporu i nie powinno być problemów ze znalezieniem odpowiedniego statku. Zeloe i Mattis zostali poinformowani o konieczności przystanku po drodze na Korelię; nie byli tym zachwyceni, ale nikt nie zwracał na nich uwagi.
     - O, właśnie idzie - Cran wskazała nadchodzącą od strony kapitanatu portu sylwetkę. Mattis rzucił jej zdziwione spojrzenie, bo przybysz był jeszcze zdecydowanie zbyt daleko, by rozpoznać jego rysy. Nic jednak nie powiedział.
     
     Pozwolenie na start było już załatwione, kurs wyliczony, bez zbędnych formalności więc wystartowali i weszli w nadprzestrzeń zaraz po opuszczeniu pola planetarnego. Lot na Kiris Beta trwał tylko kilka godzin i w porze późnego obiadu zobaczyli na ekranie zielono-brązową planetę otoczoną w płaszczyźnie równika kilkusetkilometrowym pierścieniem skalnych brył. Oczywiście żaden pilot nie byłby na tyle szalony, żeby weń wlecieć, ale i tak na obrzeżach pasa umieszczono zautomatyzowane boje ostrzegające przed niebezpieczeństwem. Jeżeli jakiś statek zanadto zbliżył się do pierścienia, boje zaczynały wysyłać sygnały alarmowe, każąc mu natychmiast zawrócić.
     Nessie wprowadziła "Gwiazdę" na orbitę.
     - Gdzie lądujemy, w stolicy? - zapytała Setiego przez ramię.
     - Tak, w Veisse.
     Cranberry włączyła nadajnik.
     - "Kryształowa gwiazda" do kontroli naziemnej w Veisse, proszę o zezwolenie na lądowanie.
     Po kilkunastu sekundach ciszy zgłosił się automat, podając koordynaty kursu na lądowisko. Cranberry wprowadziła je do komputera pokładowego. Nessie położyła dłoń na drążku sterowniczym, ale nagle zastygła nieruchomo, niewidzącym wzrokiem patrząc przed siebie.
     - Coś nie tak? - Cran z niepokojem pochyliła się w jej stronę.
     - Nie, nic.
     Kiedy zniżyli lot, na ekranie ukazała się szarobura chmura dymu unosząca się nad miastem.
     - Co to, pożar? - Zeloe podniosła się z miejsca, żeby lepiej widzieć.
     - Nie wstawaj, dopóki jesteśmy w powietrzu - odruchowo upomniała ją Nessie. - Nie wiem, może jakaś awaria. Chyba nic groźnego, skoro dostaliśmy zgodę na lądowanie.
     Sprowadziła statek w dół, do portu dla jednostek prywatnych. Wylądowała w wyznaczonym sektorze, zgasiła silniki, przesunęła dłonią po czole, jakby chcąc odegnać zmęczenie lub jakąś natrętną myśl. Seti wstał z fotela.
     - Idziemy do miasta coś załatwić. Wy zostaniecie tutaj.
     - O nie, żadne takie! - zaprotestowała natychmiast Zeloe. - My też chcemy iść.
     - Niech idą - machnęła rękę Cran. - Przynajmniej będziemy ich mieć na oku.
     Zeloe prychnięciem wyraziła swoje oburzenie co do takiego traktowania i pierwsza pobiegła do wyjścia. Zamknęli statek i skierowali się do budynku kapitanatu, gdzie znajdowało się jedyne wyjście z portu. W twarze dmuchnął im ciepły, wilgotny wiatr. Na tej planecie właśnie zaczynała się wiosna.
     Veisse było przeciętnym, kilkusettysięcznym miastem. Zabudowa składała się głównie ze starych siedmio- lub dziesięciopiętrowych budynków o kształcie sześcianu, obłożonych brązowym granitem. Ulice były przesadnie szerokie, tak, że budynki wydawały się znajdować całe kilometry jeden od drugiego. Przynajmniej osoby przyzwyczajone do wyższej i bardziej zwartej zabudowy mogły mieć takie wrażenie.
     Seti włożył do elektronicznego notesu kartę z planem miasta, którą kupił w automacie informacyjnym.
     - Szpital jest cztery przecznice stąd - powiedział, przeglądając dane. - Tam znajdziemy... tego, kogo mamy znaleźć.
     - Chcę iść do centrum handlowego - odezwała się Zeloe.
     - Nie ma tam nic, czego byś nie mogła kupić na Chandrilli. Poza tym chyba teraz jest jakaś przerwa w pracy. Popatrzcie, jakie te ulice puste.
     Dookoła istotnie nie było widać wielu ludzi, ale mogło to być złudzenie spowodowane rozmiarami ulic. Projektanci miasta najwyraźniej mieli też zamiłowanie do ogromnych, pustych placów, wyłożonych granitowymi płytami, i gigantycznych obelisków, które zapewne w zamierzeniu miały być ozdobne, a sprawiały dziwnie przygnębiające wrażenie.
     Ruszyli piechotą, chociaż określenie "cztery przecznice" w tym mieście oznaczało kilkukilometrowy marsz. Pogoda jednak zachęcała do spaceru, a na pustawych ulicach nie było widać żadnych środków transportu publicznego.
     Byli już w połowie drogi, kiedy nad ich głowami przeleciały cztery ciężko opancerzone śmigacze, potem z boku nadleciały jeszcze trzy, kierując się w stronę widocznego nad budynkami słupa dymu. Gdzieś daleko rozległ się huk eksplozji, jakby wyleciało w powietrze coś dużego. Nessie, Cranberry i Seti spojrzeli na siebie z niepokojem.
     - Jeszcze dwie przecznice - mężczyzna rzucił okiem na wskazania komputera. - Tędy.
     Skręcili w boczną ulicę, nieco węższą od głównej. W oddali pojawiła się grupa młodych ludzi. Biegli rzucając kamieniami i krzycząc coś, ale z powodu odległości nie można było rozpoznać słów. Nagle z góry nadleciał kolejny wojskowy śmigacz i w ciągu sekundy rozpętało się piekło. Wokół zaroiło się od wojska i policyjnych oddziałów specjalnych, posypały się strzały, z tłumu poleciały butelki i granaty dymne, ktoś upadł i już się nie podniósł. Zawrócili, żeby uciekać, ale wylot ulicy był już zablokowany, uskoczyli więc w stronę najbliższego budynku i schowali się w podcieniach, za grubym, granitowym filarem. Na ulicy wrzała walka, oddziały specjalne szły jak fala uderzeniowa, zmiatając przed sobą zbuntowanych studentów. Z dala wciąż słychać było wycie syren i stłumione odgłosy wybuchów; jeden ze śmigaczy runął w dół, zestrzelony, i eksplodował, zasypując okolicę deszczem płonących odłamków.
     - Nie przedrzemy się do szpitala, musimy zawrócić - stwierdził Seti.
     - Na lądowisko też się nie przedrzemy - mruknęła Cran.
     Zanim zdążyli cokolwiek zrobić, do podcieni wbiegli żołnierze, otaczając ich z bronią gotową do strzału.
     - Ręce do góry!! Pod ścianę, ale już! - wrzasnął dowódca. - Wy dwaj, obszukać ich!
     Nessie poczuła iskrę strachu w napiętych do granic możliwości nerwach, i jak echo, podobne uczucie ze strony Cran. Noszenie przy sobie mieczy świetlnych było jak wyrok śmierci.
     Nie było wyjścia. Brutalnie złapana za kark i pchnięta pod ścianę wywinęła się jednym ruchem, wyszarpnęła spod kurtki miecz, kopniakiem odepchnęła od siebie żołnierza i skosiła lufę karabinu drugiemu. Z sykiem zapaliło się zielone ostrze Cranberry, w dłoni Setiego nie wiadomo skąd znalazł się miotacz. Powalili pozostałych żołnierzy, ale już nadbiegali inni.
     - Jazda!! - Seti popchnął piszczącą ze strachu Zeloe w stronę wylotu ulicy, strzelając na wszystkie strony. Obie Jedi biegły z boków, osłaniając całą grupę; Cranberry z mieczem w jednej i miotaczem w drugiej ręce, strzelając oszczędnie, ale celnie.
     W kłębach dymu poza smugami laserowego ognia niewiele było widać. Biegli prawie na oślep, krztusząc się i osłaniając twarze przed gorącem bijącym z płonącego wraku śmigacza. Na ziemi leżały ciała zarówno w czarno-granatowych mundurach, jak i w cywilnych strojach. Tych drugich było więcej. Gdzieś w pobliżu ktoś przeraźliwie jęczał w agonii, ktoś inny klął plugawie. Strzały zagłuszały większość odgłosów, choć główne pole bitwy zostało już z tyłu.
     Wypadli zza rogu na główną ulicę, dym rozwiał się trochę, jednak i tu toczyły się walki. Prosto na nich runął śmigacz wyładowany żołnierzami, którzy wyskoczyli i z bliska otworzyli ogień. Powietrze wypełnił zapach ozonu, wizg i trzask wystrzałów odbijających się od ostrzy mieczy świetlnych. Nessie i Cranberry walczyły idealnie zgrane, jak jedna osoba, rozumiejąc się bez słów, bez myśli nawet. Ale nadludzka szybkość i prowadząca je Moc ledwie wystarczyły, by przetrwać pod zmasowanym ostrzałem. Jakiś pocisk drasnął ramię Cran, ale w ferworze walki tego nie poczuła. Zeloe ze szlochem kuliła się, zasłaniając głowę ramionami, Mattis wyglądał, jakby miał za chwilę zwymiotować.
     Nagle Nessie krzyknęła krótko, ale boleśnie. Upadła na osmalony beton, miecz wypadł jej z dłoni i zgasł. Seti zaklął pod nosem i przypadł do jej ciała, osłaniany przez Cran.
     - Dostała w płuco, ale chyba żyje... Zaraz, cholera, nie wyczuwam pulsu...
     - Żyje, bierz ją na ręce i wiejemy - Cranberry z miotacza powaliła dwóch żołnierzy, mieczem odbiła strzał trzeciego. - Do tamtego transportera, szybko! I weź jej miecz.
     Seti zarzucił sobie nieprzytomną dziewczynę na ramię i pobiegł w kierunku stojącego na poboczu śmigacza, zza którego ostrzeliwało się jeszcze dwóch żołnierzy. Jednego zabił sam, drugiego skosiła Cranberry, odbijając mieczem wycelowaną w nią serię z miotacza. Przerażony pilot podniósł ręce w geście poddania. Cran złapała go za kołnierz, pomagając sobie Mocą wyrzuciła z pojazdu i wskoczyła na jego miejsce.
     - Jazda!
     Mattis i Zeloe stłoczyli się na przednim siedzeniu, bo tylne było zajęte przez Setiego, który ostrożnie położył na nim Nessie z paskudną raną poniżej lewego obojczyka. Dotknął jej szyi, szukając pulsu, bo wydawała się już nie oddychać.
     - Ona żyje - odezwała się przez zęby Cran, jedną ręką manewrując śmigaczem, drugą strzelając do niedobitków żołnierzy. - Zrób jej opatrunek.
     Dodała gazu. Śmigacz pomknął tak szybko, że mijane budynki niemal rozmazywały się w oczach. Seti wychylił się przez tylne oparcie i też się ostrzeliwał.
     - Dokąd mamy jechać?
     - Uciekaj do lasu - rzucił przez ramię. - Tam nas nie znajdą.
     Chyba, dokończył w myśli. Rozpiął Nessie kurtkę, rozciął zakrwawioną bluzę nożem i spryskał ranę wojskowym odkażaczem w aerozolu. Lodowa mgiełka pokryła skórę, błyskawicznie formując na niej ochronną błonkę. Seti delikatnie naciągnął ubranie na miejsce; zdawał sobie sprawę, że bez lekarza lub przynajmniej robota medycznego niewiele jest w stanie dziewczynie pomóc, miał jednak nadzieję, że może uratuje ją legendarna wytrzymałość Jedi i te ich uzdrowicielskie sztuki, o których tyle słyszał.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

32
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.