nr 9 (XXI)
listopad 2002




powrót do indeksunastępna strona

Edward Guziakiewicz
  Afrodyta

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Ilustracja: Piotr 'Grabcu' Grabiec
     2
     
     - Masz niebywałe szczęście, szczeniaku! - zawyrokował profesor. - Uratował cię twój młody wiek. A poza tym cieszysz się widocznymi rezultatami w pracy - a nawet ci zapatrzeni w siebie i zadufani ignoranci umieją to niekiedy docenić. Nie obijasz się, nie zawalasz terminów, i jak dotąd nie było z tobą żadnych poważniejszych kłopotów. Wzięto to pod uwagę w dziale personalnym, gdzie króluje ta stara, zasuszona wiedźma, Konstancja. Sytuacja była podbramkowa, ale strzał okazał się niecelny. Skończyło się więc tylko na upomnieniu.
     - Dziękuję! - wydukał skruszony Paul. Cieszył się, że wyszedł cało z niespodziewanej opresji. Dwa dni warował w boksie z duszą na ramieniu, co rusz zezując w stronę oszklonego korytarza, ilekroć ktoś tamtędy przechodził. Było mu strasznie głupio, bo rozeszło się pocztą pantoflową, że próbował przelecieć pięknego klona. A chuć w pracy nie była dobrze widziana. Jak dotąd jednak nikt jakoś sobie z niego nie kpił, ani nie żartował. Pewnie wzięła górę wredna samcza solidarność. Nie miał wcale ochoty szukać nowej pracy, gdyż ta mu w zupełności wystarczała. - Naprawdę, jestem bardzo wdzięczny za obronę! - wiercił się nadal na krześle, czując, że szef działu nie zdradził mu jeszcze wszystkiego. Tamten chował coś w zanadrzu, ale zapewne jeszcze się nie zdecydował, by mu to oznajmić. - Czy zatem mogę wrócić do mego boksu?! - podniósł się, gotowy opuścić gabinet.
     Profesor chaotycznie przerzucał leżące na biurku dokumenty, jakby naprawdę czegoś szukał.
     - Jeszcze nie! - zatrzymał chłopaka. Spojrzał na niego z uwagą. - Nadal chodzisz na siłownię? - zapytał.
     Paul przytaknął. Przysunął sobie krzesło do biurka i podparł się rękami na blacie. Czynił tak wiele razy przedtem, ale tylko wtedy, kiedy widział, że stary chce pogadać.
     - Owszem - rzekł. - Dwa, trzy razy w tygodniu. A poza tym nie opuszczam zajęć ze wschodnich sztuk walki! - pochwalił się przed uczonym. Nie był łamagą i mógł być z siebie dumny.
     - Zdaje mi się, że to wszystko było w twoim kwestionariuszu osobowym - profesor sucho zauważył. Odkaszlnął i dodał: - A w związku z tym pomyślano, by dać ci bardziej... odpowiedzialną pracę No i możliwość bezpośredniego kontaktu z naszymi produktami - zdradził. Jeżeli się wahał, to tylko sekundę. - Przenoszą cię do serwisu!..
     Chłopak zrobił wielkie oczy. Wyprostował się i odsunął od blatu. Takiej zagrywki się nie spodziewał.
     - Do ser-wi-su?!..
     Zapadło milczenie. Paul spoglądał gdzieś w sufit, jakby tam kryło się wyjaśnienie powodów zadziwiających decyzji urzędników z działu kadr.
     - Co, nie cieszysz się?
     Rudzielec był zmieszany, a na jego pokrytą piegami twarz z nagła wypełzł rumieniec.
     - Mam jeździć do klientów, którzy nabywają nasze słodkie dziewczyny? - upewnił się ostrożnie, zezując na profesora. - I wpisywać w ich kształtne pośladki nowe programy?
     Tamten przytaknął. Powiedział swoje, gdyż do tego był zobligowany, ale było widać, że sam usiłuje dociec racji, które nakłoniły popapranych urzędasów do wydania takiego werdyktu.
     - Pewnie polubisz nową pracę! - podpowiedział mu bez przekonania, licząc na to, że może sam Paul mimowolnie odsłoni przed nim niejasne kulisy biurokratycznej rozgrywki.
     Chłopak głęboko odetchnął. Zdradził, że go nadmiernie pociągają klonowane konkubiny, więc postarano się, by je sobie pooglądał z bliska.
     - Może o to chodzi, że lubię podróże - rzekł wykrętnie. - Tak przynajmniej podałem w kwestionariuszu!..
     Teraz profesor zrobił wielkie oczy.
     - Do cholery, a co z tym wszystkim mają wspólnego podróże! - zniecierpliwiony podniósł głos. I nagle zamarł z uniesionym do góry arkuszem białego papieru w ręku. Niespodziewanie doznał olśnienia. A potem nieco się przygarbił. Cóż, miał swoje lata. - Ach, podróże! - wykrztusił z siebie. Spuścił głowę. Niedbale machnął ręką w stronę wejścia. - Możesz odejść, mam dużo pracy! - wymamrotał.
     Paul był już jedną nogą na korytarzu, gdy pojął, że zapomniał o czymś ważnym.
     - Od kiedy mam zacząć w serwisie? - ostrożnie zapytał od drzwi.
     Profesor nie podniósł głowy.
     - Zgłoś się tam jutro z rana! - rzucił.
     
     
     Wyciągnięty na pneubedzie nad brzegiem basenu, wystawiał swoją twarz i ciało do rozkosznie grzejących słońc. Powieki miał przymknięte. Naturalne przesunęło się ku zenitowi, lecz to chyba nie jemu Raoul zawdzięczał swoją delikatną opaleniznę. Wspomagały je ledwo widoczne trzy sztuczne, umieszczone wysoko na orbitach okołodiańskich. W górnych warstwach atmosfery były aktywne ponadto jakieś wyrafinowane filtry. W rezultacie tego efekty termiczne uzyskiwano prawie takie jak na Ziemi. Uzmysłowił to sobie, przeciągając się leniwie i zmieniając pozycję. Jeden z kręcących się tu owiraptorów trącił go w dłoń, złakniony pieszczoty i musiał unieść się, by pogłaskać go po łbie. W gruncie rzeczy nie pojmował, jak to wszystko zdołano poskładać do kupy, no i jak to wszystko działało. W ogóle nie rozumiał sensu tego ponad stupięćdziesięcioletniego i absolutnie deficytowego przedsięwzięcia, jakim było budowanie między orbitami Marsa i Jowisza nowej planety. Pierwszy i odległy już w czasie etap prac polegał na żmudnym ściąganiu i łączeniu ze sobą tysięcy planetoid.
     Afrodyta, która akurat wróciła z treningu, przerwała mu te raczej jałowe rozmyślania. Bez trudu znalazła go nad wodą. Ładnie jej było w różowym. Na ogół przez pierwszą godzinę grała w tenisa, zaś drugą spędzała w sali z urządzeniami do ćwiczeń siłowych.
     - Jak to miło, że jesteś, kochany - wyrzekła, czule cmokając go w czoło. - Odprowadził mnie - jak zwykle - Robert, który czeka teraz przed wejściem, gdyż chce się ze mną wybrać wieczorem do klubu "Hercules" w centrum miasta - paplała. - Odmówiłam mu, ale go to nie przekonało. Wydaje mi się, że powinien to usłyszeć od ciebie!
     Podniósł się, krzywiąc się z niesmakiem, bowiem nie znosił takich chwil. Dziewczyna była jak marzenie, zatem można było przewidzieć, iż będą o jej względy zabiegać różnej maści amanci, zauroczeni jej wdziękami. Łatwo było dla niej stracić głowę. Wciągnął przez głowę luźną półkoszulkę. W firmie go poinstruowano, że przepędzając konkurentów w żadnym razie nie powinien ich odstraszać wiadomością o tym, iż dziewczyna jest androidem. Z ich doświadczenia wynikało, że połowa z adoratorów i tak w to nie wierzyła, a na większość z nich taka wzmianka działała jak przysłowiowa czerwona płachta na byka.
     Dumny rosły brunet z drobnym wąsikiem nawet nie ruszył się z autolotu, który unosił się kilkanaście centymetrów nad asfaltem parkingu. I nie czuł się bynajmniej zażenowany powstałą sytuacją. On tu po prostu był służbowo.
     - Och, mam nadzieję, że Afrodyta czyni postępy! - właściciel klona zdawkowo rzucił na powitanie. Odkaszlnął i nie czekając na to, co tamten powie, spiesznie dodał: - Jednak dzisiaj nie będzie mieć czasu wieczorem i nie pójdzie się zabawić. Raczej wybierze się ze mną na kolację do przyjaciół.
     Tamten był bystry. Zmarszczył brwi, usilnie nad czymś się zastanawiając. Na jego muskularnym ramieniu znaczył się okropny tatuaż, przedstawiający ziejącego ogniem smoka. A potem śmiało rzucił:
     - Chyba pan mnie nie rozumie, panie Dupont. Tu nie ma miejsca na amory i nie zamierzam panu podbierać dziewczyny. Nie w tym rzecz! - zamilkł na krótką chwilę. Było widać, że nie wie, jak to wytłumaczyć zaślepionemu wściekłą zazdrością nestorowi. - Chodzi o coś innego!... - dodał z rozmysłem. - Chciałem zapytać, czy widział pan kiedykolwiek Afrodytę podczas treningu na siłowni? Wie pan, co ona potrafi?
     Raoul nigdy nie oglądał Afrodyty na siłowni. Nigdy też nie przyszło mu do głowy, że mógłby się tam z nią udać, by się jej ćwiczeniom przypatrzeć. Po prostu go to zupełnie nie zajmowało.
     - A co potrafi? - zdziwił się niepomiernie. - I czy jest w tym coś szczególnego?
     Tamten układnie przytaknął.
     - Owszem, jest! - potwierdził z przekonaniem. - Orientuję się, przecież jestem jej trenerem. A propos! - zmienił nagle temat. - Jeśli Afrodyta nie chce pójść ze mną do klubu "Hercules", to niech się tam wybierze z panem. Zależało by mi na tym jako trenerowi, by pooglądała sobie to, co tam pokazują we wtorki i w czwartki!
     Zapuścił silnik i pojazd niepostrzeżenie uniósł się nieco wyżej.
     - A co tam pokazują?! - zapytał znowu Raoul.
     Tamten skupił uwagę na pulpicie sterowniczym. Przejrzysta osłona zaczęła się już zasuwać, lecz zdążył krezusowi kiwnąć ręką na pożegnanie.
     - Walki amazonek - warknął przez szczelinę. - I to bezpardonowe. Prawie na śmierć i życie...
     Pojazd uniósł się w górę i odrobinę za szybko odpłynął w stronę głównego traktu komunikacyjnego. Raoul pożegnał młodego trenera wzrokiem i zawrócił do klimatyzowanych wnętrz. Rozochocone owiraptowy wybiegły tu za nim i musiał je zagonić z powrotem do środka. Afrodyta zdążyła w tym czasie zrzucić z siebie garderobę i przejść przez kabinę regeneracyjną. Miała jeszcze wilgotne włosy.
     - Pojechał już sobie? - zapytała ciekawie.
     Kiwnął głową. Przyglądał się, jak wkłada na siebie skąpy strój kąpielowy.
     - A propos! - zapytał. - Byłaś już kiedyś w klubie "Hercules"?
     Spojrzała na swego pana i władcę z nieskrywanym oddaniem.
     - Nie, nigdy - wyjawiła. - Gdybym tam była, na pewno byś o tym wiedział!
     - A nie masz ochoty tam się wybrać?
     - Z Robertem? Nie. Chyba, że mi tak każesz!
     - Nie, nie z nim - zawyrokował. - Ze mną!
     - O rety, przecież nie musisz mnie o to pytać! - powiedziała łagodnie. - Jeżeli chcesz zobaczyć, jak te głupie siksy skaczą sobie do oczu...
     - Jeszcze się zastanowię - rzekł wymijająco. Miał na głowie pilniejsze sprawy. - Ach, coś mi się przypomniało! - skonstatował. - Przydało by się, abyś nauczyła się francuskiego. Po przylocie na Ziemię mam zamiar zatrzymać się w Kanadzie, w Quebeku. Stamtąd pochodzi moja rodzina.
     - Jeśli uważasz, że potrafię!
     - No, właśnie! - ostrożnie wydukał, pojmując, że niechcący wpadł w pułapkę i z przerażenia załomotało mu serce. Zupełnie nie wiedział, jak jej to oznajmić. W firmie, w której ją nabył, obiecano mu, że pracownik serwisu może wgrać w jej cv znajomość dowolnego języka obcego. Z przyrodzonego lenistwa nie zajrzał do instrukcji i nie wiedział, jak się klonowi tłumaczy konieczność dokonania związanych z tym zabiegów na jego elektronicznej świadomości. Nigdy nikt dotąd nie robił Afrodycie przeglądu technicznego ani jej nie naprawiał, bowiem - na szczęście - ani razu się nie zepsuła.
     Chyba wyczuła, o co mu chodzi.
     - Przyjdzie ktoś, żeby dać mi odpowiedni program? - zasugerowała mu usłużnie.
     - Właśnie! - przytaknął skwapliwie i odetchnął z ulgą, ocierając ledwo widoczny pot z czoła. - Dokładnie to chciałem ci powiedzieć.
     Przeszła nad tym błahym dla niej tematem do porządku dziennego.
     - Masz ochotę coś zjeść? - poddała mu myśl. - Mogę ci coś ekstra wygenerować z automatu!
     Skrzywił się. Nie był głodny, ale poczuł, że mu zaschło w ustach. Poczłapał sam do kuchni i z kondensatora pobrał szklankę soku pomarańczowego. Wychylił ją niemalże jednym haustem i chyba mu ulżyło. Znalazła się tuż za nim.
     - A może masz ochotę na mnie? - zapytała, z oddaniem zaglądając mu w oczy.
     Jakoś nie był w nastroju. Wytrącił go z równowagi tamten młokos. Przeciągnął się, aż strzeliło mu w kościach. Potem delikatnie pogłaskał ją po policzku. Była taka czuła.
     - Chyba trochę później - orzekł. - Teraz wołałbym raczej solidny masaż. Coś mi sztywnieją barki. A robisz to znakomicie! - pochwalił ją całkiem szczerze.
     Przypomniał sobie, że lista podstawowych usług, które profesjonalnie wykonywał klon, obejmowała aż jedenaście pozycji. Sam doczytał ją bodajże do czwartej, a o następnych w ogóle nie pomyślał Ale jak mu potem zdradził w sekrecie starszy od niego emerytowany komandor, mieszkający kilka posesji dalej i posiadający aż dwie podobne dziewczyny, tak zachowywali się prawie wszyscy nabywcy pierwszego klona. Dla wygłodniałego samca, zwłaszcza takiego, który przez wiele lat przebywał w bazie wojskowej na peryferiach Układu, na co dzień prawie nie widując kobiet, potem tylko jedno się liczyło.
     - Ach, znowu mi się coś przypomniało, kochanie! - wymamrotał, leżąc na ulubionym pneubedzie nad basenem i czując na swoich barkach delikatne choć zarazem mocne ręce Afrodyty. Pachniał eukaliptusem olejek, który nałożyła mu na plecy. - Odlatujemy na Ziemię już w najbliższy poniedziałek. Dzisiaj jest czwartek, więc pozostały nam tylko cztery dni!
     
     
     Przepiękna biała willa robiła wrażenie opustoszałej, ale Paul wiedział, że tak nie jest. Gdzieś tam były porozmieszczane kamery, jednakże troszczący się o bezpieczeństwo mieszkańców komputer nie uznał go za nieproszonego gościa i natręta, skoro pozwolił mu wedrzeć się do wnętrza. Uspokojony tym krzepiącym odkryciem pomyślał, że się rozejrzy. Skrzydło zachodnie było przedzielone biegnącym wzdłuż długim korytarzem i dopiero gdy doszedł do jego połowy, zorientował się, że właściciel z urodziwą dziewczyną są na rozświetlonym słońcem dziedzińcu. Po obu stronach stały stylizowane na antyk marmurowe rzeźby, przedstawiające śmiałe sceny miłosne. Wrócił i dostał się do ogrodu szeroko otwartymi oszklonymi drzwiami.
     - Panie Dupont? - krzyknął, gdy go dostrzeżono. - Jestem z "Body Perfect"!
     Tamten uspokajająco kiwnął dłonią, przywołując go do siebie. Nie miał ochoty podnosić się z pneubeda. Dziewczyna zamierzała skoczyć do wody, ale zrezygnowała. Z niesłabnącym zainteresowaniem przyglądała się chłopakowi, który był prawie w jej wieku. Chyba zapomniała, że ma odsłonięte piersi. Delfin wynurzył się z wody i wydał kilka ostrych pisków.
     - Paul Avray! - przedstawił się. - Chodzi o języki obce i program podróżny! - rzucił bez żenady, zupełnie nie przejmując się tym, że przeuroczy klon go słyszy.
     Raoul łaskawie skinął głową.
     - Ile to zajmie? - ciekawie się spytał.
     - Och, najwyżej kwadrans - chłopak grał rolę starego wygi, dobrze zorientowanego w tej branży. Postawił niewielki zasobnik obok siebie. - A może nawet mniej.
     Facet był zaintrygowany przebiegiem tej "operacji", ale wyraźnie nie chciało mu się ruszyć z miejsca.
     - Może zrobimy to tutaj? - przewidująco podpowiedział.
     Afrodycie nie trzeba było niczego tłumaczyć. Cóż, android był tylko androidem. Położyła się posłusznie na drugim pneubedzie niby pacjentka w gabinecie lekarskim.
     Paul odchrząknął, nieco zakłopotany i zmieszany. Przypomniał mu się nagle jakiś bardzo stary film fabularny, pewnie jeszcze z dwudziestego wieku. Czuł się przez moment sanitariuszem noszowym, podającym pierwszy raz w życiu zastrzyk domięśniowy.
     - Musi się pani wyciągnąć na brzuchu! - życzliwie podszepnął.
     Uczyniła to ochoczo i skwapliwie, pokazując mu przepiękne pośladki. Bez pośpiechu otworzył czarny zasobnik i włączył psychomodulator. Wpisał numer identyfikacyjny obsługiwanego produktu, a potem wcisnął czerwony przycisk alertu. Następnie chwilę odczekał i prawie na palcach pochylił się nad seksbombą, sprawdzając, czy dziewczyna zasnęła. Lekko szczypnął ją w pośladek, lecz mięśnie nie zareagowały.
     - Jest wyłączona! - wychrypiał z przejęciem.
     Podciągnął giętki przewód i odchylił jej dessous. Delfin znowu wyjrzał z wody i wydał serię ostrych pisków. Była naprawdę bardzo seksy i przyłapał się na tym, że drżą mu z wrażenia ręce. Wymacał palcem tuleję i wcisnął tam końcówkę. Dziewczyna została podłączona do urządzenia, więc mógł zasiąść z powrotem za klawiaturą. Tam czuł się pewniej i nie przeszkadzało mu to, że świadomy swej wyższości klient wlepia w niego gały.
     - Zaczynamy! - orzekł z ulgą.
     Wyświetlił cv i przyjrzał się wpisanym w androida programom, a potem nagle pobladł. Zimny pot oblał mu czoło. Tego się zupełnie nie spodziewał. Przed oczyma tańczyły mu chwilę w zwariowanym tempie zakazane nazwy.
     - Wszystko w porządku?! - właściciel dojrzał dziwną zmianę w jego zachowaniu.
     Paul zdołał się szybko opanować i niby to obojętnie wzruszył ramionami.
     - Najzupełniej! - zełgał, nie chcąc mieć kłopotów w firmie. - Tylko menu główne ma niekonwencjonalne ustawienie. Ale to bez znaczenia - powiedział. - Wgrywam najpierw znajomość języka francuskiego - zawyrokował. - Ma być dobra czy bardzo dobra? - zapytał. - No i kwestia akcentu!
     - Co to znaczy: dobra? - tamten go nie rozumiał.
     Paul wyświetlił informację.
     - To znaczy, że będzie mówić jak przyuczony cudzoziemiec. Sprawnie i szybko, ale bez wyczucia... Po prostu jak cudzoziemiec.
     Raoulowi zaświeciły się oczy.
     - Niech będzie bardzo dobra!
     - A akcent? Mam francuski, belgijski, kanadyjski, kolonijny afrykański i azjatycki, wenusjański z osad południowych, marsjański i z kolonii na Ganimedzie.
     Tamten z cicha się roześmiał, podniósł się z pneubeda i omal nie klasnął w dłonie. Zatrzymał Brutusa, który usiłował doskoczyć do Paula, by go po zwierzęcemu przywitać.
     - Niech mówi jak rodowita Paryżanka! - zadecydował.
     Chłopak przytaknął, a dalej poszło mu już gładko. Po francuskim wgrał w śpiącego nadal androida dwa popularne programy podróżne i znajomość wybranych regionów geograficznych Ziemi. Uwinął się w dziesięć minut ze swym zadaniem. Potem zaś posługując się znowu psychomodulatorem obudził dziewczynę, a widząc, że wszystko jest w porządku, zamknął zasobnik i z nieopisaną ulgą pożegnał gospodarza uroczej posesji. Miał jeszcze kilka podobnych wizyt na mieście. Na kieszonkowe nie liczył. A do tego, co ujrzał na swoim ekranie, wolał nawet myślami nie wracać. Życie zdążyło go już nauczyć, że pewne rzeczy nie powinny były go obchodzić.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

17
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.