nr 9 (XXI)
listopad 2002




powrót do indeksunastępna strona

Krzysztof Bartnicki
  Morbus Sacer

        część trzecia powieści
ciąg dalszy z poprzedniego numeru

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Ilustracja: Wojciech Gołąbowski
     - Nazywam się Jasnorzewicz, doktor Jasnorzewicz.
     Powiedział to jak przygnębiony detektyw z taniego amerykańskiego kryminału o miejscami nieczytelnym druku i okładce z papieru najgorszej klasy, który kupuje się na dworcu, aby odpędzić precz przysiadający ołowianym zadem na oczach sen atakujący pomiędzy miastem A (z którego wyjeżdżamy) a miastem B (z którego nadciąga inny pociąg, będący gwiżdżącą i parą buchającą połową systemu straszącego elewów fizycznych niedorzeczności). Dlaczego ludzie w ogóle jeżdżą z miasta A do miasta B, czy nie lepiej, by każdy pozostał na swoim miejscu i pracował tam, gdzie zamieszkuje? Jakąż oszczędność zdrowia i czasu by to dało! No tak, ale wszystkie utracone miejsca pracy: maszyniści, zawiadowcy, taksówkarze, bileterzy, nauczyciele fizyki, lekarze, kioskarze i autorzy kryminałów? Niechaj więc ostanie po staremu. Co wszak budzi sprzeciwy: gołębie! Osoby, które je hołubią, to zazwyczaj owdowiali staruszkowie, którym brak towarzystwa, nie brak za to chlebka, tak hojnie kruszonego przy kolejowych platformach. A wszakże gołąb ani pięknie nie zatryluje, ni wzniośle nie poszybuje; dosyć jest ociężały i chrapliwy, a najgorzej, że paskudzi. Nie dziwmy się później, iż detektyw, który przyszedł na dworzec w deszczu, z kapelusza mu kapie za kołnierz, i nie jest to artysta mistyk intrygi spod igły Chandlera, któremu na wicach i zleceniach nie zbywa, a prosty, niewyspany, alkoholizowany, niekosztowny prywatny szpic, zmalowany drugorzędną ręką trzeciorzędnym piórem w generalnie nieudanym czwartorzędzie, jest przygnębiony, kiedy biała rozbryzgowa fajda gołębia paskudzi mu makintosza, ucelowawszy w in między makiem a toszem. Tosz, zapytacie? To jego imię. W ich profesji imię musi być zwięzłe, nazwisko nieco dłuższe, ale również bez przesady: dwie, góra trzy sylaby. Klienta nie wolno narażać na dyskomfort przypominania sobie czy człowiek, któremu płaci piątaka od godziny plus zwrot uzasadnionych wydatków, to Tessa d'Ubervilles czy jakoś podobnie. Klient nasz pan a człowiek winien znać swoje miejsce. - Ale Tosz jest w porządku, Tosz jest w sam raz. Doktor, niemniej, brzmi niejednoznacznie i konfundująco.
     - A cóż pan leczy, doktorze? - Od razu zabieram się do niego po imieniu, ham.
     - Świat medycyny odszedł już od leczenia czegoś - odpowiada bezczelnie - na rzecz leczenia kogoś.
     - Kogo pan leczy? - Jasnorzewicz nie podoba mi się, ale skąd mógłbym przypuszczać, że kiedyś go zabiję, ham.
     - Odszedłem od leczenia kogoś na rzecz leczenia siebie samego. Choroba nie jest problemem pacjenta lecz moim, bo to ja jestem odpowiedzialny za wyścig ze śmiercią lub cierpieniem. Opuchlizna na szyi pańskiej matki zeszła, jesteśmy zdrowi, chorowałem na niegroźną awitaminozę.
     - Doktorze, jest pan chory... - Celuję w niego małym palcem, paf (odgłos jak przy wygniataniu wykwitu opuszkiem), pif (jak przy rozcinaniu karalucha paznokciem), puf (jak przy wyciskaniu sumienia), ustrzelony. - ...umysłowo.
     (Sukinsyn mruczy coś pod nochalem, może to kadisz za umierające insekty a może właśnie: Vitupéria stultorum laus est?)
     ("Skoro jest taki wyszczekany", podrzuca myśl Szary Fraktal, "niech zdradzi drugi wzór Crowleya!")
     - A=m/F - spowiada Jasnorzewicz szczelnie i przejrzyście. - Przyspieszenie myśli pojmującej jest wprost proporcjonalne do wspólnoty bólu a odwrotnie proporcjonalne do siły bólu.
     ("Chyba nie rozumiem", myślę Szaremu Fraktalowi. Niezrozumienie bardzo boli. Cóż za szalony, ham, wyraz: "nie". Trzy płoche literki zmieniające yang w yin. Niemieckie nigdy. Mieckie gdy. Początek nieba. Zaczyn niewiasty. Wstęp niewoli. Wszczęcie nienawiści.)
     ("To jakiś lepszy cwaniak", orzeka Szary Fraktal, "ten twój doktorek. Pozbądź się go natychmiast!")
     ("Czy wiesz już jaki błąd popełniałeś?", dorzeka kompanion Szarego, "Zgodnie ze wzorem - jeśli boli cię bardziej, mniej rozumiesz. Nie ma sensu silniej dręczyć się i zamęczać, chyba że...powiększysz sobie wspólnotę bólu.")
     ("Wspólnota bólu?", podnoszę brwi, a im wyżej ja podnoszę, tym bardziej ja brwi, zmarszczką windą na szafot czoła.)
     ("Tamten na krzyżu bardzo potrzebował łotra, który dzieliłby z nim przestrach i rozpacz, prawda? Kobieta, która stała pod nim bardzo potrzebowała syna, syn łaknął matki, prawda? Diabeł ma do nich dostęp w pustynnym opustoszeniu, czyż nie? A pomnisz może, co stało się Kefasowi, kiedy stał przed złością tłumu, że się zaparł, ów wybrany najpierwszym uczniem, gdyż zdano go tylko na siebie? A wszak słabsi naśladowcy, kiedy ich gnano na areny pełne wygłodniałych lwów, wzgardy cezara i uciechy plebsu, zbici w masę potrafili wznieść dzielny hymn na przekór hańbiącym wygwizdom losu by odłączeni od siebie ryczeć w rozdygotaniu? Wreszcie, czemu kat nie torturował zbioru, woląc swoje ofiary gubić bólem samotności? Dlaczego każdej czarownicy składano odrębny stos?")
     ("Gautama w samotności przesiadywał z bólem niezgody, to prawda, lecz tyle z tego miał, że nie pojął świata aż do końca życia i raj odnalazł w tym, że świat mu znika i on sam roztapia się w nicość, nie zaś w tym, że świat mu się oczywistnia.")
     - Czy dlatego potrafię odczytywać niektóre mózgi? - Łapczywie poszukuję powietrza, bo nagle wyraz, mina doktora staje mi się znajoma. - Dlatego, że ból dla Sommy jem wespół z matką a strach matki współżyję przy Sommie?
     ("Dziel się bólem, dziel hojnie", doradza mi wypróbowany Szary Fraktal, "Tego towaru nigdy ci nie zbraknie.")
     ("Pamiętaj tylko, że nie wszyscy są równi w bólu", podkreśla kumoter Szarego.)
     - Hurbósz! - rozpierzcham Jasnorzewiczowi prosto w twarz. Nagle wiem już dlaczego jest lekarzem i czego tak naprawdę szuka u pacjentów. Zaśmiał się tylko plugawo. Przepatruje moje myśli chyżej niż ja mógłbym jego. - Wampir! Wampir!
     Coś było na szyi matki? To mi się śni, próbuję unieść powieki ale we śnie są już uniesione, nie bardzo wiem jak poradzić sobie z psylogizmem. Wyrywa mnie z niego sygnalizator połączeń zewnętrznych. Odcinam powieki od świata. I Metelski, pełno go na ekranie a z głośników.
     - Namyślił się pan nad naszą propozycją? Będzie pan pracował dla NCM?
     - Chcecie mnie szantażować nagraniami? - Ostrożnie odmykam wzrok, przed którym nie ma już Jasnorzewicza, ham.
     - W razie konieczności, owszem. Ale nie z pańskimi wyczynami na giełdzie. Mógłby się pan wybronić, co jest wprawdzie mało prawdopodobne ale możliwe.
     - A więc co na mnie macie?
     Metelski wyłącza wizję, potem fonię ale słyszę go i tak, choć już nie widzę jego ust układających się w półuśmieszek:
     - To dość oczywiste. Morderstwo, panie Samski.

xxxx

     Akurat rozgniatałem Sommie wykwity z ksiąg Jábesa6 7 8 - kiedy objawił się mój domniemany ojciec.
     - Poznajesz mnie? - zapytał nie wiadomo kogo a ja odpowiedziałem za siebie i za siostrę: - Tak.
     Spojrzał w lustro; postawiliśmy je z mamą przy łóżynie Sommy, aby mogła, leżąc, gdyby zechciała otworzyć oczy i zsunąć wzrok skosem, obserwować manewry pająków w zaprzyjaźnionym z nimi narożniku pokoju; a może one nam ją strzegły?
     - Ładne - powiedział. - Jasne w swej esencji.
     - Dlaczego tu przyszedłeś? Chcesz porozmawiać z mamą? - spytałem. Skrzywił się nieznacznie.
     - Raczej nie. Jestem tu, żeby opowiedzieć ci o Pradze. Piękne miasto, nie sposób się w nim nie zakochać!
     Wydało mi się to dziwne, ale ostatnie słowo w jego ustach nie zabrzmiało jak bluźnierstwo. Miał przyjazną twarz Rudolfa Hrusińskiego rozłożonego nad kuflem przedniego piwa. Nazywałem go ojcem, bo zapomniałem jak miał na imię.
     - Jesteś w niebezpieczeństwie. Miasto mi tak powiedziało.
     ("Idź precz!", warknął Szary Fraktal a jego gość zbiegł, by jakoś zaalarmować matkę pochyloną przy kuchennym stole.)
     ("Jestem Szperaczem, nic mi nie zrobią", pomyślał ojciec, "Potrafię pozostać niesprawdzonym przywidzeniem.")
     Na dźwięk słowa "Praga" Somma wybudziła się i skierowała wzrok ku temu, który ją spłodził.
     - Mów, co kazano ci rzec i wynoś się - dodałem w bezruchu.
     - Cóż, obserwuję twoje próby, są one na razie dość... - Odchrząknął końcówkę i myślał dalej wysokim tonem. - A Praga, hm, jak Praga...Czy wiesz, że uczniowie Crowleya szukali tam kiedyś... - I znowu coś odchrząknął. - ...Nie udało im się i... - Odchrząknięcie. - To zresztą nieistotne. Czy matka czytała ci o zwierciadle mistrza Twardowskiego? O zwierciadle Merlina u Spensera? Zwierciadle Lao? Księżniczki Ateh? Nic z tego?...A może Lustra Crowleya, słyszałeś cokolwiek?... - Odchrząknięcie. - Dziwię się twej niewiedzy, to pożywna legenda.
     (Mówił o niej "matka", choć na pewno pamiętał jak ma na imię. Ciekawi mnie dlaczego ludzie, którzy byli kiedyś tam na tyle zwariowani, aby się pokochać i chcieć założyć rodzinę, potem wstydzili się brzmienia swych imion? Jak gdyby chcieli zaprotestować przeciw trzymaniu się za ręce, dzieleniu uczuć (gdyż chcę wierzyć, iż nie chodziło im [wyłącznie] o libido); wymazać z rejestrów tę dawną moc, która zbliżyła ich ku sobie; podkreślić, że jedyne, co ich łączy, a zatem jedyne, co ich łączyło, to dzieci, odnalezione bez miłości, cichych podszeptów jesienią i kocich kołysek przytulanych. Nawet zdrobnienia były zakazane: oto jest wasza matka, oto jest wasz ojciec. Czy było to odbiciem dawnej czułości: oschłość albo nienawiść? Może nie znosili się, bo ich widok przypominał im o wielkich życiowych błędach? A może nadal się kochali, tylko wobec świata nie wypadało się nie nienawidzić? Mama powiedziała mi kiedyś: "Nie winię go za nic. Odszedł, ponieważ sytuacja go przerosła. Moja wina. Nie powinnam była wiązać się z człowiekiem, który łatwo pozwala się przerosnąć. Cóż, byliśmy wtedy młodzi. To była moja wina, pamiętaj, synku." Młodość oznacza winę? Nie zrozumiałem tego. Ale mama była chora gdy wyrzekła te słowa. Nie wiem czy w chorobie, jak w winie, tkwi prawda, czy raczej chciejstwo lub też nocny koszmar? Ostatecznie uznałem jej słowa za majaczenie w gorączce.)
     - Crowley przemyślał dawny upadek budowniczych wieży Bablos. Tamci próbowali dotrzeć pod usta boga, aby słyszeć go bez błędu, a nie udało im się. Może, pomyślał to Crowley, należy stworzyć usta boga na ziemi?... - Odchrząknięcie. - Na początku był Sem, Sem był u Boga, i ciałem stał się Sem; tak mówi Biblia EQ, wasza wieża Biblos... - Odchrząknięcie. - W porównaniu ze słonecznym blaskiem Luster, najbardziej rozedrgane myszy, najlepiej pozyskane iluzje, najdoskonalsze epileptyczne transy zdają mi się drobnym refleksem udręczonego księżyca.
     (Nawet jak na sen jest to scena dosyć naiwna. Niewłaściwe słowo: naiwna. To sytuacja niedojrzała, młoda, winna. Oto on zjawia się, pater ex machina, by powiadać mi dziwne powiastki, o które nie prosiłem, a które mogą pchnąć narrację mego życia? Co jeszcze: Praga, Dee, Golem, wieczna chwała? Oj, Szary Fraktal powinien zaoponować a jego Gość powinien już zwabić tu matkę, aby wyrzuciła precz te wszystkie dyrdymały!)
     - To nie są dyrdymały, synu - myśli mi ojciec. - Crowley zabrał się do pracy bezśpiesznie, starannie, wiedział bowiem, iż to może być największe dokonanie nie tylko jego życia - lecz życia kogokolwiek, człowieka, bestii czy archonta...Kupił w Pradze malutki dom o bardzo rozległych piwnicach, które z jednej strony kończyła skała z kamienia filozoficznego, zaś od drugiej lustro Wełtawy. Pracował trzydzieści trzy lata, zawieszając w podziemiach lustra, wymierzając kąty, badając fale, natężenia światła, grzechu i myśli, stosując złote podziały, proporcje i refleksy. Wreszcie skończył, wszedł tedy do środka układu i wyrzekł słowo, pierwsze lepsze. Słowo poszybowało do lustra, jego znaczenie odbiło się, aby pomknąć do innego lustra przekrzywionym znaczeniem, bliskoznacznym sensem, symetrycznym synonimem, i tak dalej, tak dalej, aż wreszcie wszystkie słowa świata, wszystkie Semy będące lub przyszłe, znalazły odbicia i nie mogły wydrzeć się z labiryntu szkieł i czarów, związane w jedną ogarniętość, a mędrcy powiadają, że ostatnim semem, który chciał umknąć temu przeznaczeniu był Sen, i oto poszybował do Crowleya, który tkwił w bezruchu, by w decydującym momencie pchnąć się w gardło złotym sztyletem i wypowiedzieć zaklęcie, i sen odbił się od Crowleya wówczas już zamienionego w lustro i znaczącego śmierć, i znalazł się w pułapce. I oto słowa stały się jak zaczarowane rodzeństwo, które nigdy się nie rozdziela, jedno za wszystkie, wszystkie za jedno. Pragnęły uwolnić się z labiryntu: w ich naturze zawsze był bunt. Crowley wykonał swe dzieło dobrze, słowa nie zdołały uciec. Z czasem zmęczyły się, odbijając się coraz rzadziej, piszcząc, zaklinając łaski odpoczynku, krążąc wśród wciąż drobniejszych okręgów i pentagramów, wreszcie stając się jednym, nieruchomym dźwiękiem, muzyką, która była pierwsza.
     ("Po co on się tu przybłędał?", irytuje się Szary Fraktal. Częstuje się moim stakka bo, różowieje, błękitnieje. Uspokaja.)
     ("Nie wiem!", odrzekam, "W Talmudzie9 napisano: Niech pójdzie, by jego ojca wytłumaczyli trzej. Kim są moi trzej?)
     - Nikt nie wie gdzie znajduje się owy skarbiec i dziedzictwo Pragi, ale na szczęście nasze a zawiść Pierwszego zachowały się fragmenty pamiętników Crowleya. Wiesz jak się zaczynają? Nie, skąd mógłbyś wiedzieć...Na pierwszą stronę wpisał: "Spójrz w odbicie, niechaj będzie całym prawem". Hm... sam jeszcze niezupełnie to rozumiem, ale powiadają, że czas jest cierpliwy...Synu, jesteś w niebezpieczeństwie a nie mam na myśli śmiesznych batalii o uczelniane laurki.
     (Postanawiam go zignorować: "Metelski niedługo znowu się odezwie", mówię Szaremu, "musimy oblec jakąś strategię.")
     - Owszem, wiem, że siostra wzięła los, który tobie był przypisany. Ale nigdy nie dowiesz się czy nie zrobiła w ten sposób dobrego interesu. W każdym razie, skoro stało się co się stało, jak się stać musiało, bo nic z tego świata nie dzieje się bez zasady, przyczyny i skutku - nie powinieneś podporządkowywać teraz swego życia siostrze! Uwierz bowiem, że podwójna ofiara nie liczy się bardziej w oczach Pleromy tam, gdzie wymagano pojedynczej!
     - Zamknij się, stary oszuście! - Wściekła myśl buchnęła gejzerem. - Zostawiłeś nas, bo było ci wygodniej! Zawiodłeś!
     Ojciec zasłonił się dłonią, jakby obawiał się, że cisnę w niego piorunem, a skoro piorunów nie było, odsłonił się i zmyślił:
     - Nic z tego, co powiedziałeś nie jest prawdą.
     - A więc jesteś ojcem wszelkiego kłamstwa! - odpaliłem, oddysząc ciężko. Obudziłem oczy i nagle usłyszałem brzęk.
     Gość Szarego Fraktala zrzucił jakiś wazon, mama osierociła kuchnię, przyszła do nas, pojrzała na Sommę, która spała, na mnie, który spałem i na pozostałych, którzy umknęli, i nie powiedziała nic, co mogłoby nas obudzić a tamtych przywrócić. Śpię więc, stakka bo igra we mnie czarowną symfonię, pierwsze znaczenia objawione Edenowi. Znaczenia nie pokraczne, stłumione, barbarzyńskie i dobiegające swych końców ale zręczne, zdrowe, gładkolice i bezśmiertne. Chcę spać wiecznie, ham. Wazon śpi w skorupkach, mama składa go i dziwi się niewyjaśnionym przypadkom.

xxxx

ciąg dalszy na następnej stronie



6 Dzień rozmnaża lustra a Noc je niweczy.
7 Słowo, skoro jest obrazem Człowieka, jest więc kimś innym.
8 Są Słowa, które nigdy nie dotykają ziemi.
9 A pokątnie również w magicznych spiralach Słownika chazarskiego.

powrót do indeksunastępna strona

35
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.