nr 10 (XXII)
grudzień 2002




powrót do indeksunastępna strona

Agata Bieniek
  Diabeł Morski

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Koło latarni, od strony morza, rosła bujna kępa kłujących zarośli głogu. Tuż za nimi ogród przylatarniany kończył się, gdyż zaczynało się już całkiem strome zbocze, pokryte dużymi, ostrymi głazami. Po drugiej stronie latarni położony był zaś rozległy, lecz zaniedbany sad owocowy. Stare drzewa, o gałęziach drżących nawet od oddechu człowieka i pniach powykręcanych artretyzmem, stanowiły naturalną barierę dla ewentualnych intruzów. Domownicy czuli się bezpiecznie w swojej twierdzy.
     Któregoś dnia pan domu zlitował się nad na próżno dojrzewającymi w sadzie jabłkami i postanowił przyrządzić z nich jabłecznik. Lubił gotować, będąc na urlopie. W ciągu roku żadne z małżonków nie traciło cennego czasu na pichcenie - zamawiali gotowe jedzenie albo chodzili do restauracji. Czasem jednak, w jakąś długą jesienną sobotę, zdarzało mu się upiec ciasto. W tym był dobry i właśnie w wakacje szkolił swoje umiejętności. Tym razem zamarzył mu się jabłecznik z zaczarowanego sadu.
     Zerwał więc odpowiednią ilość jabłek, nieświadomy, biedactwo czekających go konsekwencji, i połączył je z wcześniej przygotowanym ciastem. Wszystko to czynił w oślepiającym słońcu, na tarasie, skąd kątem oka podziwiał pieniące się fale. Viola, z zabandażowanym nadgarstkiem, trajkotała siedząc na leżaku pod parasolem. A to jej się brak sąsiadów przestał podobać, a to w miasteczku nie ma porządnego solarium! A to sobie mała wreszcie powinna znaleźć jakieś koleżanki. Albo lepiej kolegów. Ona, Viola, będąc w tym pięknym, nastoletnim wieku małej, miała wielu wielbicieli. 'Mogłabyś trochę zadbać o swoje młode ciało.' - mówiła z troską do ciągle coś czytającej pasierbicy. A mała mruczała pod nosem niezrozumiałą odpowiedź.
     Pan domu zapytał następnie Violę, czy ciasto ma przyozdobić na wierzchu lukrem. "Jak chcesz"- odparła bez zainteresowania, a potem, gdy pierwsze krople lukru spoczęły na wierzchu ciasta, dodała:
     - Oczywiście, że bez lukru! Jest za gorąco, nigdy się nie zastygnie w tym upale. Wiesz co, ty to jednak masz więcej dobrych chęci niż umiejętności w kuchni.
     Pan domu zeskrobał więc nożem z rogu ciasta nie zastygłą jeszcze białą mazię lukru.
     Mała głośno przewróciła stronę w książce.
     Tak mniej więcej wyglądały codzienne, wakacyjne rozmowy, toczone na rozpalonym upałem tarasie pechowej latarni. Wbrew pozorom nikt tu nigdy nie krzyczał, nie podnoszono głosu, nie złoszczono się i nie obrażano na siebie. Głosy ludzkie zawsze były spokojne, łagodne, zaś nawet nastrojowe słownictwo starannie dobrane, nigdy obraźliwe, czy brzydkie.
     Kiedy ciasto jabłkowe było już gotowe, a zapach wanilii kusząco falował wokół ogrodowego stolika, ojciec rodziny odkroił po kawałku dla siebie i swej żony, po czym podał jej ciasto wraz z przelotnym pocałunkiem w usta. Rozpoczęli jedzenie, głośno mrucząc i mlaskając z zadowolenia.
     Mała musiała zatem sama siebie obsłużyć. Odłożyła na bok Nietschego, którego właśnie czytała i zbliżyła się do stolika z ręką wyciągniętą w stronę ciasta. Morze był tak tandetnie lazurowe.
     - Mając twoją skłonność do tycia, nie jadłabym tego ciasta - powiedziała wtedy Viola troskliwie, gryząc jabłecznik jedną połową szczęki.
     Wyciągnięta ręka zamarła.
     Dalsze wydarzenia potoczyły się zadziwiająco szybko:
     Nadleciała mewa - tak niespodziewanie, że całe towarzystwo aż drgnęło z zaskoczenia. Jakiś ukryty trybik w z góry w zaplanowanym ciągu losowych zdarzeń nagle przeskoczył. Lekki, ogrodowy stolik z jabłkowym ciastem gwałtownie runął na kamienny taras, jakby poderwany niewidzialną ręką. Zrobił to z taką siłą, że faktycznie mógł być celowo wprawiony w ruch energicznym pociągnięciem dłoni. Znowu rozległ się huk tłuczonej porcelany i szkła. Ciasto, nagle przekształcone w bezkształtną, rozczłonkowaną melasę, podobną do rozgniecionego obcasem mięsa, pokaleczyło się ostrymi odłamkami zastawy stołowej.
     Cała trójka ani drgnęła. Viola znajdowała się najbliżej zdarzenia, rozłożona na leżaku, z wciąż nie przełkniętym ciastem w ustach. Pan domu stał, odwrócony bokiem do pozostałych, przy barierce tarasu. Mała tkwiła na środku tarasu nienaturalnie wyprostowana, z rękoma bezwładnie zwieszonymi jak u stracha na wróble. Była taka zdumiona. Nie, te bezradne i wiotkie kończyny nie mogły przewrócić stolika. Tu działał ślepy los, przysłowiowy przypadek, albo siła czarnych mocy ukrytych w zaroślach, kołatających w okiennice, prześlizgujących się po nadbrzeżnych głazach - to właśnie magia tego miejsca, które raz już widziało nagłą śmierć.
     Pierwsza oczywiście zareagowała Viola. Tym razem dość nieporadnie usiłowała ukryć nasilające się uczucie strachu.
     - Ktoś tu usiłuje mnie zagrzebać w odłamkach szkła - podsumowała i zaczęła się sztucznie śmiać.
     I ten jeden raz miała rację.
     Tymczasem pan domu nawet nie starał się ukryć zdenerwowania. Dla niego sytuacja była jasna.
     - Dlaczego przewróciłaś stolik? - zwrócił się do córki.
     Mała gwałtownie wciągnęła powietrze. Powstrzymywała wybuch płaczu i inne oznaki nagromadzonych emocji. Nigdy nie umiała się bronić, ani słowem, ani czynem. Biedne, zastraszone zwierzątko - jej palce były kurczowo zgięte, zastygłe, jakby zalane betonem.
     Była nieprzekonująca i smutnie śmieszna, gdy chaotycznie tłumaczyła:
     - Tato, to nie ja...Nawet nie dotknęłam tego stołu... Naprawdę. Nie ja... Jak mogłabym?...
     Fale z uspokajającym szumem sięgały brzegu. Okolica emanowała głębokim spokojem milczącej i obojętnej przyrody. Ojciec zatopił wzrok w dalekim horyzoncie morza.
     - Teraz przynajmniej to sprzątnij - rozkazał po chwili roztrzęsionej córce.
     Mała pobiegła, cała w hamowanych konwulsjach, po szufelkę. Potem sinymi palcami zgarniała roztrzaskaną o bruk porcelanę. Viola wstała, przeciągnęła się i śmiejąc się sarkastycznie powiedziała do pasierbicy:
     - Zatem nie będziesz już mogła ukradkiem podjadać ciasta...
     Mała zagryzła wargi, a wzrok jej padł na ciężkie buty ojca. Zgadza się, mała nie zje już tego ciasta, przekładanego jabłkami z zaczarowanego ogrodu, co się akurat bardzo dobrze składa. Bo to ciasto było zatrute.
     
     3.
     
     Pod wieczór niebo nabrało typowego różowawego odcienia. Morze uspokoiło się. Złotawe odblaski na falach płynęły spokojnie, tworząc jedwabistą drogę ku horyzontowi i wielkiemu, zaczerwienionemu słońcu. Zbliżał się zachód słońca, jak zwykle urokliwy i ciepły. Ogród wyludnił się. Sprzęty usunięto z tarasu. Okna i drzwi pozamykano. Zapanowała kłująca w uszy, nieprzenikniona cisza. Tak jak przed burzą, choć nic burzy nie wróżyło. Na tarasie pustka. Dziwne objawy jak na naszą spragnioną słońca rodzinę. Od potłuczenia talerzy z ciastem minęły już przecież dwie godziny i nic nowego się w tym czasie nie stłukło. Żaden przypadkowy kamień nie rozbił kruchej powierzchni, nikogo nie zraniła rozbrykana gałąź.
     Tak tu spokojnie. Aż się wierzyć nie chce, że miejscowi ludzie szerokim łukiem omijają malowniczą latarnię. Pewnie z powodu tych głupich przesądów. W oddalonym o siedem kilometrów miasteczku mówi się od lat, że latarnia jest miejscem pechowym lub nawet nawiedzonym. Niezliczone barwne historie krążą wśród starych, zacofanych bab i małych dzieci. Według jednej z nich na górze latarni podczas pełni straszy biała pani, która zapala światło dla przepływających statków i zabłąkanych plażowiczów. A latarnia jest przecież od trzydziestu lat nieczynna. Historie te mają więc, jak widać, pewien urok, a są na tyle rozpowszechnione, że nasza rodzinka musiała je już choć raz słyszeć, na przykład robiąc zakupy w najbliższym sklepie.
     Teraz wszyscy siedzieli w domku przy latarni, szczelnie oddzieleni od świata zewnętrznego. Dom ten miał jedno piętro i nieużytkowe poddasze, a od wieży latarni dzieliła go gruba na prawie metr ściana, w której Edgar Allan Poe bez trudu zdołałby zamurować zwłoki. Może zresztą tam były, ale jakoś nikt nigdy nie kwapił się, by to sprawdzić. Pomiędzy wieżą latarni a wspomnianym domkiem mieszkalnym nie było, niestety, żadnych drzwi, więc by dostać się na kręte schody latarni należało najpierw wyjść z domu na taras. Inna droga nie wchodziła w rachubę, a drzwi prowadzące z tarasu do latarni były ciężkie, masywne i czasem trudne do pchnięcia, zwłaszcza od wewnątrz. Zamku nikt dawno nie używał, toteż zapewne już zardzewiał. Ponieważ zaś nasza pechowa rodzinka nie lubiła wysiłku fizycznego (podobnie, jak i umysłowego), przeto nigdy nie spróbowała nawet sprawdzić, co kryje w sobie wieża.
     A szkoda, bo choć na schodach latarni, ze względu na poobtłukiwane żarówki i małe okienka, było wciąż ciemno, to na samej górze znajdowało się urocze okno z osobliwym witrażem, przez które można było podziwiać bezkresny krajobraz. Witraż ten położony był od strony brzegu morskiego i łapczywie chwytał zarówno pierwsze, jak i ostatnie promienie słońca, przetwarzając je jak gdyby w kalejdoskopie. Te kolorowe fragmenty szkła przedstawiały podobno diabła morskiego, który wieczorem nabierał od wewnątrz krwisto - fioletowego zabarwienia, a dwa czarne punkciki jego oczu świeciły jak u kota. Diabeł morski obserwował i oceniał krajobraz. Miał szerokie pole widzenia.
     Wieczorem Viola i jej mąż poczuli nasilające się objawy zatrucia pokarmowego. Otworzono okna, by wpuścić trochę orzeźwiającego, morskiego powietrza. 'Coś ty dodał do tego przeklętego ciasta?' - skamlała fioletowa na twarzy Viola, siedząc z mężem po przeciwnych stronach długiego, dębowego stołu w jadalni. Powoli zapadał zmrok. Światło z okien zaczęło tworzyć poświatę, padającą na chropowatą powierzchnię tarasu. Coś malutkiego błysnęło na tle betonu - nie sprzątnięty odłamek porcelany z przewróconego stolika jaśniał niczym diament. A może to odblask oczu diabła morskiego zaglądał w nieprzysłonięte zasłoną okna?
     Viola i jej mąż byli naprawdę chorzy. Co chwila biegali do ubikacji, gdzie zapewne ściskali z czułością chłodną muszlę klozetową. Potem wracali do jadalni zniesmaczeni, potargani, z kwaśnymi uśmiechami na sinych twarzach.
     - A tobie nic nie jest? - wycedziła słabo Viola do małej, która ze spokojem przygotowywała herbatę. Dwie parujące szklanki stuknęły o masywny blat stołu.
     - Nie - odparła dziewczyna obojętnie i poprawiła czerwone spinki wpięte we włosy. Niewielkie, owalne lusterko wisiało przy drzwiach. - Napijcie się herbaty. Może wam pomoże.
     - Oby.
     Nikt nie wspomniał nawet słowem o feralnym cieście jabłkowym, co w danej chwili było całkiem widowiskowe. Każdy jednak w głębi duszy jemu właśnie przypisywał całą winę. Całkiem słusznie, jeśli by przypomnieć sobie uważnie posiłki spożywane bezpośrednio przed zatruciem oraz osoby biorące w nich udział. Cóż, nic w przyrodzie nie dzieje się bez przyczyny, a nie wszystkie jabłka bywają zdrowe. Niektóre są po prostu niedojrzałe, inne zaś zatrute.
     A czas płynął i płynął...
     Godzinę potem mała, siedząc po turecku na swoim wąskim łóżku, oparta plecami o chłodną ścianę i czytająca kątem oka Nietschego, ujrzała w oknie strumień światła, przesuwający się w oddali po falach morskich. Zjawisko to zachwyciło ją swą trudną do opisania ciepłą barwą, jakże daleką od codziennej bieli. Światło poruszało się szybko w lewo, później w prawo, znów w lewo, i znów w prawo, i znów w lewo, coraz szybciej. Zdawało się wydobywać spod ciemnej linii horyzontu. A może padało z góry? Nie wiadomo, lecz przykuwało wzrok małej, hipnotyzowało go, a jej zmysły wprawiało w rytmiczny trans. Przez chwilę tkwiła w nieruchomej pozycji, z oczami martwo skierowanymi w okna. Dopiero ledwo słyszalny, stłumiony jęk rodziców, dochodzący z sąsiedniej jadalni, wyrwał ją z otępienia. Wstała energicznie i zaczęła czegoś szukać na pólkach. Zajrzała między książki prawnicze, obmacała parapety. Wreszcie wygrzebała z walizki ojca jego telefon komórkowy. Przy okazji wyrzuciła z torby zadziwiający jak na uporządkowanego prawnika bałagan: papiery, długopisy, okulary i inne śmieci wysypały się ze stukiem na łóżko, tworząc stożkowate zwalisko.
     Z telefonem przy uchu przeszła do jadalni, gdzie na kanapach leżeli jej półprzytomni rodzice.
     - Poproszę karetkę do latarni. Dwa przypadki zatrucia. Nie. Nie umierają jeszcze. Dziękuję.
     Rozmowa skończona. Potem powolnymi ruchami, niby od niechcenia, zaczęła ładować papiery ojca z powrotem do aktówki. Nagle podniosła z podłogi kartkę papieru, która ją zainteresowała. Zdjęcie. Przysunęła je bliżej do twarzy, zamarła. Cała jej postawa sygnalizowała wzburzenie - od razu widoczne u osób tak ostentacyjnie obojętnych jak nasza mała. Zapaliła stojąca przy oknie lampę i usiadła na parapecie, plecami do szumiącego morza i ciemności. Długo trzymała to czarno-białe zdjęcie w dłoni. Był na nim jej ojciec, znacznie młodszy i ładniejszy niż ten cierpiący na niestrawność człowiek w jadalni. Za nim, pośród jasnego nieba i barankowatych chmur, błyszcząca od letniego słońca, stała znajoma latarnia. Dokładnie ta sama, samotna wieża, której właścicielami stali się jej rodzice zeszłego miesiąca. Tylko że pewien nieznany, intrygujący szczegół przykuwał uwagę. Na górze latarni mała dostrzegła bowiem ów owalny witraż z diabłem morskim - daleki i rozmazany na czarno-białym zdjęciu, lecz mimo to interesujący. Nigdy wcześniej go nie widziała.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

20
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.