nr 10 (XXII)
grudzień 2002




powrót do indeksunastępna strona

Jacek Dukaj
  Córka łupieżcy

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Na niektórych zdjęciach był widoczny sam Jan Klajn. Bardzo rzadko fotografował się celowo, pozując, ale wyłowiła, po powiększeniu i przeprocesowaniu hologramów, sporo odbić ojca, w lustrzanych płaszczyznach, w kryształowych ścianach, w lodzie, w powierzchni wody, nawet w kałużach stojących na ulicach Miasta. Z tego wniosek, że w Mieście pada deszcz - ale samego fenomenu aury nigdzie Jan na zdjęciach nie uwiecznił.
     W sumie było ich siedemset czternaście, wszystkie wysokiej jakości, z defaultowego rozstawienia dziesięciocalowego, standard SonyTechu, ale już po starannej wstępnej obróbce, toteż efekt głębi wypadał bardzo naturalnie, zwłaszcza w przypadku ujęć z daleka, panoram odległych krajobrazów, a te stanowiły większość memochipowej holoteki. Zdjęć Miasta (domyślała się, że to wszystko było Miasto, choć za każdym razem fotografował inne budynki) naliczyła sto dziesięć; reszta zawierała widoki jeszcze bardziej fantastyczne. Zupełnie nie wiedziała, co o tym sądzić. Czy ojciec rzeczywiście spacerował po obcych planetach? No przecież absurd. To musiały być snapshoty z jakichś jego lsnów science-fiction, sformatowane w standardzie kamer 3D.
     Nawet w rozmowach z Ulą starała się już brać wszystko w cudzysłów.
     - Albo to - wskazywała lalkowa dziewczynka, wskakując z krawędzi łóżka między chmury a rdzawy ocean, nad powierzchnię którego wystawały stożkowe szczyty rzygających białą parą wulkanów - to przecież z lotu ptaka, musiał podróżować tam samolotem, helikopterem. Nie?
     - Oj, nie wiem, może samolotem, może poddał takiej obróbce, że wygląda, jak z samolotu. Wiesz świetnie, że w dokumentacji elektronicznej można sprokurować dowód na wszystko, to tylko kwestia programu i mocy obliczeniowej. Równie dobrze mógłby się fotografować na Golgocie podczas egzekucji Chrystysa.
     Ula zmarszczyła brwi.
     - Znaczy, uważasz, że to fałszywki? - zmartwiła się. - Ale przecież sama widziałaś!
     - I nie wiem, co widziałam. No, już, idziemy spać.
     Rzeczywiście, z każdym mijającym dniem traciła wiarę w to, co widziała, i że istotnie widziała. Przyszedł raport od Niewyraźnego z analizy tego odłamka kryształowego Coloseum: nic nadzwyczajnego, krzem na kronicznej siatce molekularnej. Zastanawiała się, czy nie pójść do eksperta z naszyjnikiem, czy jego nie zbadać - ale nie mogła się do końca przekonać, teraz przynajmniej był piękny, teraz była w nim jakaś tajemnica. Nie zdejmowała go, gdy nie musiała; w pracy sądzono, że otrzymała go w prezencie na urodziny, podobnie jak pierścień ipsatora - nie zaprzeczała, poniekąd przecież była to prawda.
     Żeby ojciec zaoferował jej wyjaśnienie, jakiekolwiek, żeby zostawił u tych prawników list, chociażby z najbardziej fantastyczną historią - uwierzyłaby, znajdowała się teraz w takim limbo niepewności, że uwierzyłaby bez wahania. Ale nie. Nic. Tylko długa lista kont, z kilkunastoma tysiącami euro na każdym, i jakaś kawalerka na Manhattanie.
     Na krótko podskoczyły w niej nadzieje, że może to była ta sekretna kryjówka Jana, mieszkanie, o którym nawet matka nie wiedziała, ukrywał się tam przed Nimi... Wynajęła więc z miejsca proxiera w Nowym Jorku (teraz było ją stać) i wysłała go do kawalerki. Chodziła potem we lśnie po tych dwóch pokojach, kuchence i łazience, pół dnia i noc, otwierając szuflady, bebesząc szafy, zaglądając pod meble... Żadnego śladu Jana Klajn, jakby w ogóle tu nie mieszkał. Może zresztą rzeczywiście tak było, kupił i zapomniał? Brak nawet stosownej warstwy kurzu dla zaznaczenia upływu czasu, agencja usług domowych od lat wypełnia kontrakt, sprzątaczka przychodzi we wtorki i piątki, opłaty są automatycznie uiszczane z jednego z owych kont. Zuzanna zażyczyła sobie historii operacji na pozostałych kontach, kto wie, ile takich kontraktów jest wypełnianych po śmierci ojca... Tymczasem z jeszcze innego konta opłacała usługi Światomiła Niewyraźnego.
     Zdjęcia mogły być fałszywe - i zapewne były - ale stanowiły obrazy zbyt potężne, oferowały widoki nazbyt silnie oddziałujące na wyobraźnię, by mogła o nich zapomnieć. Wystarczał bowiem sam ów cień wiary, ułamkowa szansa prawdy - i już dreszcz przebiegał po ciele na myśl, że on faktycznie stał kiedyś pod tym niebiem, wędrował tą ulicą między gazowymi domami, przemierzał te puszcze kryształu...
     Zuzannie zdało się, że odkryła główną i najpierwszą tajemnicę Sztuki: to samo dzieło zostawia cię pustym i obojętnym, w poczuciu banału, kiczu i sztuczności, i to samo - potrafi wstrząsnąć aż do granic obsesji, zafascynować i zawładnąć, jeśli tylko podarujesz mu szansę prawdy, nawet najmniejszą.
     Przekopiowała wszystkie siedemset czternaście zdjęć do cache'u, do katalogu ARCHEOLOG GALAKTYKI. Odwiedzała je, jak się odwiedza ulubione miejsca, ulubione lsny. W przerwie na papierosa, w tramwaju, w taksówce, w chwilach przymusowej bezczynności - one czekały, niezmienne, acz zawsze z nowymi szczegółami do odkrycia. Raz nawet, a było to na party u Lidki, kiedy Zuzanna uciekła z zadymionych pokoi na korytarz, by przewietrzyć umysł, u Lidki nawet ściany pociły się marychą - raz nawet zasnęła, wszedłszy w hologram żółtej laguny pod trzema słońcami, Jan, w kwiecistych szortach i wielkim, słomkowym kapeluszu, siedział na piasku, patykiem rysował coś na granicy odpływu, kamera musiała zostać ustawiona na szczycie wydmy, Zuzanna usiadła po lewej ręce ojca, zaglądnęła mu przez ramię, nie obejrzał się, zamarły w bezruchu, położyła się na wznak, wyciągając ręce nad głową, perłowe światło zalało jej oczy... Obudziła ją po godzinie jakaś parka, wymykająca się z party w poszukiwaniu większej prywatności dla skonsumowania nocy.
     Potem wrócił Kamil i skończyła się samotność. Nagle znowu miała dni - dni i noce - wypełnione, myśli zaprzątnięte, pamięć zawiniętą na najbliższej dobie, godzinie, i uczucia jasne, oczywiste. Nawet Ulę przestała zauważać, ledwo zamieniała z nią kilka słów, miniaturowa dziewczynka snuła się po kątach mieszkania, po zakamarkach umysłu Zuzanny - obecność lekceważona, zanim jeszcze naprawdę dostrzeżona... Przyszło odrzucić kolejną zabawkę, gdy minął jej czas, gdy minęła potrzeba; kiedyś zapominała tak o lalkach i klockach, znajdowała je po latach, gdzieś pod meblami, w kłębach kurzu.
     Okazało się, że Kamil kupił działkę w jednej z nowych dzielnic willowych i, ni z tego, ni z owego, zaczęli dyskutować architekturę i wystrój domu, jaki planował tam postawić. We lśnie już stał, spacerowali po nim i zmieniali szczegół po szczególe - drzwi tu, ściana bardziej pod kątem, tam kominek, a może lepiej nie, może wnękę... Nigdy się jej nie oświadczył, nigdy nie zapytał, nie było takiej rozmowy - lecz teraz był Dom. Co prawda kroniczna technologia pozwala postawić go na uzbrojonym terenie w jeden weekend, po koszcie niższym od ceny byle samochodu, więc i znaczy taki dom mniej niż dawniej, podobnie jak wszystko znaczy obecnie mniej niż w wiekach minionych - życie, śmierć, małżeństwo, dziecko, mierzalne ułamkami, trochę tak, a trochę nie, zawsze odwracalne, próbujemy i cofamy się, fraktal zamiast linii prostej, i ani się naprawdę nie zaczyna, ani nigdy się całkiem nie kończy - ale jednak: Dom. Powinna się Zuzanna wystraszyć, wręcz spodziewała się po sobie lęku i drżącej niepewności, tymczasem odczuwała jedynie spokojne zadowolenie. Może były one już zadowoleniem i spokojem Wektora1 - tym niemniej to ona je odczuwała, nie ipsator. Zaczęła myśleć nad wycofaniem swoich wpłat na mieszkanie.
     Tymczasem wraz z majem nadeszło lato, klimat śródziemnomorski i temperatury iberyjskie, Kraków opanowała półnaga młodzież, dziewczęta o jędrnych piersiach i muskularni, opaleni chłopcy; jak w większości miast UE i Ameryki, niełatwo było wypatrzeć ciało ponadczterdziestoletnie, zresztą nikt nie wypatrywał. Czwartkowymi popołudniami, ledwo zaczynał się weekend, Zuzanna i Kamil opuszczali miasto w białym BMW arafat Kamila. Pół godziny na autostradzie - i byli w innym świecie, ciężka woń nagrzanej słomy i świeżego gnoju wisiała nad wiejskimi drogami, BMW telepało się po starym asfalcie, piaskowych traktach, krzywe płoty odgradzały tu zarosłe trawą obejścia, co druga chałupa bezludna, wymarłe całe wioski, zdziczałe kury smęcą się po poboczach, a nad łąkami, po których kiedyś przechadzały się bociany, wirują w wielokolorowych chmurach wielkie motyle, produkt uboczny karpackich Kabalistów Genowych. Bardzo starzy, bardzo brzydcy ludzie siedzą zgarbieni na schodach sklepików, przed kościółkami, jest zbyt gorąco, nie rodzili się do takich upałów, takiego słońca, stuletnia babcia w czarnych okularach prowadzi krowę na zardzewiałym łańcuchu, arafat mija je powoli, "Szczęść Boże", "Szczęść Boże", ale tu już Bóg nie ma komu szczęścić, nawet gdyby chciał, bodaj tylko na jeden sposób: przyśpieszając ich śmierć; lecz nie przyśpiesza, czas wsi rozsprzęgł się z czasem miasta, wieś w ogóle nie jest już prawdziwa, to lsen majowy, w który zagłębiają się mozolnie na drugim biegu, fale drżącego powietrza zamazują zaraz przebytą drogę, przecież to nie ma prawa być prawdziwe, nie ma w tym żadnej twardej realności, tu można tylko spać, jeść, lenić się zwierzęco, kochać od niechcenia i rozmawiać o banałach - i to właśnie będą robić, czwartek do niedzieli, pod krytą czerwoną dachówką willą dziadka Kamila. Kiedy budowano ją, jeszcze za Jaruzelskiego, wieloletni wysiłek całego rodu - miała ta dwupiętrowa willa zapewnić luksus licznej rodzinie; teraz, toporna i przysadzista w porównaniu z elfią architekturą miast, zapewnia schronienie w cienistej pustce przed pustką słoneczną. Dziadek Kamila wynurza się z półmroku niczym ogr z jaskini. Burczy i warczy, że oderwali go od telewizora, tym niemniej te wizyty wnuka stanowią dla starca jedyne urozmaicenie, niczego nie odmówi Kamilowi i jego "narzeczonej". W rzeczy samej mają dla siebie całe piętro - i całą okolicę, pola, lasy, strumienie i rzeczki, źródlanie czyste i pełne ryb, zarośnięte przez brzozy malownicze ruiny PGR-ów, mogą wędrować całymi godzinami i nie spotkać żywej duszy, to znaczy nikogo z ciałem poniżej pięćdziesiątki, jest to ziemia bezludna, czekająca na ponowne odkrycie przez następne pokolenie, dzieci Generacji T będą tu biegać nago pod Księżycem przez elfie lasy, gaje pomarańczowe i ciche winnice, a kroniczne namioty, lżejsze od jaskółczego skrzydła, staną na zielonych wzgórzach...
     Z takim szeptem na wargach rozbierał Zuzannę na granicy cienia sosnowego lasku, wilgotny pień prostował jej kręgosłup, mrużąc oczy unosiła głowę, ognisty błękit wlewał się w nią teraz także przez otwarte niemo usta, trzeba było się czegoś chwycić, więc wbijała mu palce w ramiona, w boki, przyciągała go do siebie w krótkich szarpnięciach między atakami bezgłośnego śmiechu.
     - C'mon, give me that cock!
     - Hah, sure you're wet enough, Zu.
     - Stop teasing me, you bastard...
     Ten jego krzywy uśmiech i cwaniacki błysk w oku rozmiękczały ją do reszty, wybuchała jej w piersi próżniowa bomba, otwierała się jakaś pułapka podciśnieniowa, która musiała natychmiast zostać zapełniona, inaczej zasysała oddech, odciągała krew z serca, i Zuzanna pożerała Kamila z desperacją konającego, oplatała go niczym roślinny pasożyt. Jakże się potem wstydziła tej zachłanności, rumieniła się pod ironicznymi spojrzeniami Kamila i zrywała z palca ipsacyjny pierścień; jednak zarazem tego właśnie pragnęła, na te wspomnienia najmocniej szumiało jej w uszach tętno - i Angelus wracał na swoje miejsce.
     - Lie down, you'll skin me alive, my back...
     - Poor you.
     Chropowata kora sosny rzeczywiście drapała boleśnie jej plecy, lecz Zuzanna bała się także o naszyjnik, delikatny klejnot mógł pęknąć w uderzeniach między ich ciałami, odgarniała go na bok, ale wracał, obracając się nieustannie na wszystkich swych osiach, jakby szukając kształtu stosownego dla odbicia formy ich namiętności. Odepchnęła Kamila, wstąpili w słońce. Mrugając, spojrzała ponad jego ramieniem, tam rodził się nowy cień. Nie widziała wyraźnie w blasku majowego południa, ale już była pewna i powstrzymała Kamila, który ciągnął ją na ziemię; drugą ręką złapała kołyszący się między piersiami amulet.
     - Popatrz.
     - Co?
     - Za tobą.
     Miasto weszło klinem między las i podmokły ugór popegieerowski, rozpychając przestrzeń na boki i dodając własną. Gdzieś w głębi Miasta bił dzwon, jedno potężne uderzenie na kilkadziesiąt uderzeń ludzkiego serca, i na pierwszy grzmot Kamil poderwał się jak oparzony.
     - Holy shit!
     Zdyszana jeszcze i w łaskoczących skórę strumykach chłodnego potu, wyprostowała się, a wzniesionym poziomo przedramieniem osłoniła oczy, próbując przyjrzeć się obramowanym przez słońce sylwetom budynków. Nie, to nie było to Miasto (a może - nie ta jego część), co przy cmentarzu; i żadne z uwiecznionych na zdjęciach ojca. Na przykład ten gigantyczny wiatrak zielonego gazu - zapamiętałaby przecież.
     - Ubieraj się - syknęła.
     - Co?
     - Ubieraj się, zaraz zacznę nagrywać i wlśnię gości.
     - Masz ubika?
     - Ono jest prawdziwe.
     - Czekaj, jedno opakowanie powinienem mieć w portfelu.
     Nie wierzył, oczywiście.
     - Będziesz chciał pokazać znajomym, nie zażywaj tego - przekonywała, zapinając sukienkę.
     Już połknął.
     - Cholerny Riccardo, wydoroślałby wreszcie... - mamrotał pod nosem.
     Zuzanna, nie czekając, zbiegła po łące ku Miastu. Była boso, zmianę nawierzchni poczuła fizycznie: oto nie stąpa już po ciepłej ziemi Małopolski, wkroczyła do obcego świata. Rrrrdummmm! Dzwon po raz piąty. Gdzie on bije? Zadarła głowę. Dziesięć metrów nad nią płynął napowietrzny strumień, błyskały w łukowatym nurcie wody czerwono-złote stworzenia - ryby? Znowu osłoniła oczy. Rrrrdummmm! Drżenie powietrza wzbudziło fale na powierzchni wodnego mostu, na zwierzętach nie zrobiło to jednak wrażenia.
     - Zuza!
     Nie obejrzała się. Nie mogła oderwać wzroku od tych ryb. Więc jednak jest tu życie! Więc nie do końca ruina! Oczywiście, może to w istocie jest zupełnie inne miasto, tamto martwe, to żywe - po architekturze, jednako ekscentrycznej, nie potrafiła przecież rozróżnić.
     Pierwszy telefon - przyjęła pełną lokalizację.
     - To jest to? - spytał Światomił, rozglądając się po rozsłonecznionym placu. - No, no. - Obrócił się ku przysadzistemu budynkowi o ruchomych ścianach, ciężkie, kamienne płyty obracały się na niewidocznych zawiasach, w jednej chwili był to bunkier, w drugiej - jasna kolumnada. - Zdaje się, że widziałem coś takiego w Australii.
     Zuzanna wiązała pośpiesznie włosy na karku.
     - Mhm, zastanów się: istnieje w gruncie rzeczy bardzo ograniczona liczba wariantów konstrukcji, która musi posiadać podłogę, dach i ściany i nadawać się przy tym do jakiegoś użytku, jeśli nie do zamieszkania. Co innego sztuka: rzeźby, malarstwo i tak dalej; ale urbanistyka wszystkich światów tlenu i węgla jest właściwie identyczna.
     - Całą teorię masz już gotową. Ty naprawdę sądzisz, że to kawałek obcej planety?
     - A stoi coś takiego gdzieś na Ziemi?
     - Nagrywasz?
     - Aha.
     - Potrzeba świadków niezależnych.
     - Wiem. Będą.
     Rrrrdummmm!
     - Skąd to tak...?
     Wzruszyła ramionami.
     - Idę na północ. Uważaj, gdzie patrzę, nie będę dla ciebie zbaczała z drogi.
     - Pokaż-no ten amulet.
     Wyjęła z dekoltu.
     - Nie obraca się?
     - Już nie.
     Zamknęła delikatnie klejnot w dłoni. Obłe powierzchnie były niezwykle przyjemne w dotyku, gładkie jajko wtulało się w palce. Nacisnęła lekko, czy miniastrolabium nie zmieni kształtu, ale nie - jak zamrożone. Czy rzeczywiście istniała korelacja, czy ta zabaweczka wywoływała Miasto z niebytu niczym hellraiserowa kostka? Nie chciało się jej wierzyć.
     - Trzeba szukać regularności - mruknął Niewyraźny. - Powtarzających się schematów. Kto to?
     Podbiegł do nich zdyszany Kamil.
     - Kamil - powiedziała.
     - Z kim...? - zasapał.
     - Nie trzeba było ubika łykać - mruknęła, chowając telefon. - Malena, poznaj Światomiła Niewyraźnego. Światomił - Malena Lato.
     - Miło mi.
     Kamil, kręcąc głową, odszedł w głąb placu, ku dwudziestometrowej abstrakcyjnej rzeźbie (mógł to też być całkowicie realistyczny wizerunek kogoś/czegoś, ale po co wybierać warianty najgorsze?).
     - Piknik tu sobie urządzasz, zaproś od razu całą rodzinę...
     - Nie wspinaj się powyżej poziomu gruntu! - krzyknęła za nim. - Złamiesz sobie kark, jak zniknie!
     Machnął ręką. Przygryzła wargę. Bała się o niego. Jeśli uważa, że to wszystko i tak jest jedynie wyrafinowanym lsnem, nie będzie się bał wspinać na najwyższe piętra Miasta, przekonany, że i tę wspinaczkę lśni.
     - Ile dokładnie trwało poprzednie objawienie? - spytał Niewyraźny, zapalając sobie papierosa.
     - Siedemnaście minut.
     - Mało czasu. Dzwoniłaś po świadków bezpośrednich?
     - Nie jestem pewna, czy... Ula! Daj spokój!
     - Chodź, musisz to zobaczyć!
     Dziewczynka targała ją za sukienkę, ciągnąc ku zachodniemu krańcowi placu. Malena i Światomił oczywiście nie widzieli jej, Zuzanna musiałaby narzucić swoją symulację nakorteksową na lsen gościnny, a nie chciała tego robić. Stopień realności danego bytu można zdefiniować także przez liczbę innych bytów zdolnych wejść z nim w interakcję, i Ula dostrzegalna jedynie dla Zuzanny była Ulą-prawie-nieistniejącą; jeśli - kiedy - zdecyduje się ją skasować, będzie to też stanowić zbrodnię jedynie dla Zuzanny. Sam fakt wszakże, że żywiła ona takie skrupuły, świadczył, iż Ula znajdowała się już bliżej bytu - 5/6? 6/7? 32/33? - niż Zuzanna chciała przed sobą przyznać.
     Tak więc prowadziła ich dwunastocalowa dziewczynka, żyjąca w wydzielonym fragmencie mózgu Zuzanny - czyli poniekąd rzeczywiście prowadziła Zuzanna, tak, jak to widzieli. Szła szybko, pragnąc wchłonąć jak najwięcej w tym czasie, który jej dano. (Dłoń zaciśnięta na spoczywającym między piersiami klejnocie). Zdawało jej się owo Miasto zupełnie innym, być może dlatego, że w innym świetle je widziała, o innej porze, z innego krajobrazu weszła i w innym nastroju; ale też istotnie były to inne budynki, inne ulice.
     Nie dostrzegła na przykład ani jednej ruiny. Zwierzęta w wodzie na wysokościach i rośliny wiszące - pnącza jakieś puszyste, falujące na ciepłym wietrze, wyciągnęła rękę, by dotknąć, zabrakło pół metra - i ten dzwon nieubłagany, od uderzeń którego serce wpada w arytmię, a myśli rwą się w połowie... Było to miasto opuszczone, ale jednak bez wątpienia jakoś żywe, i mijając każde skrzyżowanie, wychodząc zza rogu budynku, naprawdę spodziewała się natknąć na Nich, na Mieszkańców. Wstrzymywała oddech, wyglądała z szeroko otwartymi oczami. Co zobaczy? Kogo zaskoczy? Potwora? Anioła?
     Co jakiś czas unosiła głowę, by sprawdzić, jakie niebo jej patronuje w tej wędrówce - czy jeszcze ziemski błękit? Bo szczerze już wierzyła, iż jest to metropolia wyrwana z obcej planety, dokonany został nagły przeszczep przestrzeni (a może i czasu), zszyto brutalnie dwa odległe fragmenty wszechświata, szew może w każdej chwili puścić, ale póki co - rrrrdummmm!
     Póki co, Zuzanna zwiedza Miasto.
     - A jeśli zniknie razem z tobą? - niepokoiła się Malena. - Nie wchodź tak głęboko.
     - Może już zniknęło - mruknął Światomił, oglądając się na przebytą drogę. Zuzanna starała się iść na północ, lecz ulice nie układały tu się w liniach prostych; w perspektywie między budynkami nie wiedzieli już łąki, ni lasku.
     - Nie bój się, telefon jest w zasięgu - zapewniła Zuzanna, poklepując kieszeń sukienki, w której pobipywał włączony aparat.
     - I co, ostrzeże cię z dziesięciominutowym wyprzedzeniem? Jak szybko przebiegniesz pięćset metrów?
     - Skąd wiesz, że - 
     Rrrrdummmm!
     Kolejny budynek był jednym wielkim akwarium, przez szklaną ścianę widzieli wielkie, węgorzowate cielska, wijące się w różowawej wodzie. Ściana zakręcała łukowato i musieli zakręcić wraz z nią. Ula podbiegła, przycisnęła nos do szyby. Kiedy jednak Zuzanna sama podeszła i dotknęła, odkryli, że żadnych ścian, żadnego szkła tu nie ma, miliony ton wody stoją w geometrycznej formie związane samą siłą kształtu, zimne krople zostały Zuzannie na opuszkach palców.
     Zbliżyła je ostrożnie do nosa, powąchała. Żadnego zapachu. Wystawiła język.
     - Zwariowałaś! - zdenerwował się Niewyraźny. - To może być wszystko! To mógł być żrący kwas, nie dotykaj tu niczego!
     Tylko spojrzała nań krzywo. Nie odwracając wzroku, powoli polizała palce.
     - Słodkie - mruknęła.
     - Idę przekupywać Wernerowców - rzekł sucho Światomił i wylśnił się.
     Malena wydęła policzek.
     - Ty naprawdę sądzisz -
     Rrrrdummmm!
     - To chyba gdzieś pod ziemią... - Malena uklękła i przyłożyła ucho do chodnika, nie był to ani kamień, ani metal, ani szkło, ale jakieś sztuczne tworzywo perłowej barwy, może kroniczne, nieskazitelnie gładkie i niepokojąco chłodne pod stopami Zuzanny.
     Zakręt dalej, na fontannie jak rozdarte płuco, przysiadł wróbel. Fontanna była czynna, wachlarze zimnych kropel spadały na plac, woda spływała rzeźbionymi w posadzce rowkami ku asymetrycznym basenom. Zuzanna obeszła plac dokoła i wtedy dojrzała koślawe litery nasprayowane czerwoną farbą na białym kamieniu wodotrysku. POSZEDŁEM SPRAWDZIĆ F, DZWOŃ NA ZAMEK - głosił angielski napis. Niżej, drobnymi literami: ROZ. CIĘ SZUKAŁ, NADAL WISISZ MI DWA PATYKI.
     Zuzanna odruchowo rozglądnęła się po placu i otaczających go budynkach (jeden z nich był trójkątną wieżą wysoką na pół kilometra, kręciło się w głowie od patrzenia ku jej szczytowi). W istocie ten napis mógł mieć kilkadziesiąt lat. Kiedy wynaleziono spray? Było głupotą sądzić, że jest pierwszym człowiekiem, jaki postawił nogę w Mieście. Choć to bardzo romantyczna myśl.
     - Możesz porównać? - spytała Malena.
     - Co?
     - Jeśli masz -
     Rrrrdummmm!
     - Co mówiłaś?
     - Eee...
     - To nie jest charakter pisma mojego ojca - stwierdziła Zuzanna, wyjmując pobipujący wciąż telefon. - Ale nasz detektyw samorodny z łatwością zbierze próbki pisma wszystkich pracowników Instytutu Wernera.

powrót do indeksunastępna strona

45
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.