nr 10 (XXII)
grudzień 2002




powrót do indeksunastępna strona

Krzysztof Kochański
  Mageot

Wersja light - bez ilustracji
Fragment

     Nazywam się Mageot
     
     1.
     
     Kat stał na rynkowej platformie, nieruchomy i niemy. Z założonymi na piersiach rękami, z mieczem przy pasie, obserwował przez wycięcia kaptura zgromadzonych wokół szafotu ludzi. Jego postawa wynikała z konieczności chwili, pozwalała na osiągnięcie nieodzownego w tym zawodzie skupienia, a kaptur umożliwiał zachowanie anonimowości wobec widzów i skazańca.
     Kat był jednym z dwóch, którzy przybyć musieli, aby mogło odbyć się oczekiwane przez tłum widowisko. Drugim był Czeladnik Mageota, ale jego sprowadzał tu przymus, przybywał z woli wyroku prawa. Ze spętanymi rękami, prowadzony przez trzech uzbrojonych strażników, szedł wolno w kierunku miejsca, które wkrótce miało być końcem jego życia. Głowę niósł uniesioną wysoko, twarz miał bez wyrazu, pozornie obojętną.
     Tłum - gwarny i niespokojny - milkł, czyniąc przejście skazańcowi i jego eskorcie, i zamykał się za nimi niczym brama nie mająca otworzyć się już nigdy.
     Czeladnik Mageota wszedł na szafot. Platformę otaczał kordon strażników, z których tylko co trzeci zwrócony był przodem do skazańca; pozostali obserwowali zgromadzonych mieszczan. Podobny kordon, lecz dużo liczniejszy, stał na obrzeżach rynku. Między tymi pierścieniami - z kamieniem w osobie Czeladnika Mageota - znajdowała się loża zajmowana przez Pana Wermontu i jego świtę. Książę spoczywał na ogromnym krześle, z bogato rzeźbionym oparciem. Był sam, jego małżonka, słynna z urody Niterte, pozostała w swoich komnatach, gdyż nigdy nie cieszyły jej krwawe widowiska, a ponadto - jak głosiła plotka - w pewnym czasie darzyła przychylnością człowieka, który okazał się być Czeladnikiem Mageota.
     Książę Grademieun uniósł w górę rękę i rozkrzyczany tłum przycichł. Kilku spóźnialskich umilkło natychmiast, gdy szczęk wysuwanych z pochew mieczy strażników zwrócił im uwagę na gest władcy. Grademieun zawsze znajdował posłuch wśród mieszkańców miasta Wermont. Był tyranem, władzę odziedziczył po ojcu i bez względu na okoliczności zamierzał w przyszłości przekazać ją swojemu synowi, jedynakowi liczącemu obecnie sześć lat. Jedynym sposobem pozyskania względów księcia Grademieun było posłuszeństwo; pospadało już wiele głów, które nie mogły pojąć tego prostego faktu. Prawdą jest, że droga obrana przez księcia nie zawiodła go, jak dotychczas. Był silny, nie posiadał przeciwników politycznych ani nikogo, kto zdolny byłby odebrać mu dzierżoną buławę władzy. Może poza Mageotem, ale ten sługa szatana czynił zakusy i na inne miasta, przebywał prawdopodobnie daleko stąd (nikt nie wiedział gdzie), a jego szpiedzy czy nawet Czeladnicy musieli kończyć jak ten oto, ukrywający się wcześniej pod maską przyjaciela.
     Mageotowi również nie można było odmówić siły, być może był najsilniejszym z ludzi, lecz na szczęście był Mageotem, czyli człowiekiem obcującym z magią, a zwykły człowiek bał się, często nienawidził magii. Magia to inny świat, a świat obcy rzeczywistości jest jak padół śmierci. Swoisty to paradoks, że siła, która czyniła Mageota potężnym, była przeszkodą w osiągnięciu władzy. Lud, przerażony samym pojęciem "magia", szukał obrony przed nią u tyrana, a nigdy odwrotnie. Książę Grademieun potrafił zabiegać, aby te zakorzenione poczynania nie ulegały zmianie.
     Na szafot wszedł herold. Stanął lękliwie przy samym brzegu podestu i rozłożył kopiał z wyrokiem. Czytał, wrzeszcząc chrapliwie, a tłum zgodnie potakiwał podczas przerw, które herold czynił dla zaczerpnięcia oddechu.
     Czeladnik Mageota ożywił się. W jego oczach błysnęły jaśniejsze iskry; energicznym ruchem odchylił w bok głowę i wbił pełne pogardy spojrzenie w człowieka czytającego wyrok. Słuchał w milczeniu. Milczał, gdy herold oznajmiał ile domostw i zagród spłonęło z jego winy, ilu ludzi zmarło dręczonych nieznaną zarazą, ile padło bydła, ile plonów zmarniało na polach, które skaził swoją obecnością. Milczał do końca, nawet wówczas, gdy herold lżył magie i Mageota.
     Ten brak protestu zebrany na rynku tłum odebrał jako strach, rezygnację i oznakę niemocy. Wielu poczęło wysuwać się do przodu, podchodząc pod sam szafot i rzucając niewybredne obelgi. Czeladnik Mageota znosił to spokojnie, a nawet uśmiechnął się nieznacznie, gdy ktoś wyszydzał jego zdolności. "Niech cię ratuje twoja magia! Dlaczego twój pan cię nie ratuje?!"
     Książę Grademieun ponownie nakazał spokój.
     - Nadeszła twoja kolej, kacie - rzekł, nie bez satysfakcji. Nie wątpił, że taka nauczka, utrata Czeladnika, odstraszy od Wermontu nie tylko innych Czeladników, ale i samego Mageota.
     - Ręce! - nakazał kat, wyjmując nóż spod fałd sukmany. Ostrze przecięło więzy i rzemienie opadły na deski szafotu. Stojący wokół zbrojni chwycili za miecze. Skazaniec nie mógł nic uczynić, a jednak cień strachu przemknął przez rynek. Nigdy dotąd nie tracono Czeladnika Mageota, nigdy żadnego nawet nie sądzono, byli nieuchwytni. Tym większy był tryumf Pana Wermontu, tym większa demonstracja jego siły. Publiczne ścięcie, z zachowaniem wszelkich dotyczących zdrajców i morderców reguł, było taką właśnie demonstracją.
     - Panie Wermontu! - Głos Czeladnika Mageota brzmiał donośnie i niczym ostrze sztyletu uciął wszelki gwar. Wiele twarzy pobladło, gdyż krew spłynęła z nich pod wpływem zaskoczenia.
     - Słucham cię, Czeladniku. - Książę Grademieun nie należał do tych, na których wołanie skazańca zrobiło wrażenie.
     Miecze zadrgały w dłoniach przybocznej straży, a i kat chwycił mocniej swe narzędzie, wietrząc jakiś podstęp.
     Czeladnik Mageota przygarbił się.
     - O ile znam obyczaje - powiedział nie podnosząc głowy - każdemu skazanemu przysługuje przed śmiercią drobne życzenie. Czy wobec mnie robisz wyjątek, panie?
     Książę zmarszczył brwi.
     - Jest to zwyczajne, publiczne wykonanie wyroku - oznajmił. Mówił nie tyle do Czeladnika, ile do wszystkich obecnych. - Nie jesteś wyjątkiem i nigdy żaden Czeladnik nim nie będzie. Obowiązują cię wszelkie reguły, a zatem i przywileje... Jakie masz życzenie?
     Tłum zaszemrał. Odwaga i stanowczość księcia budziła podziw, jednak wielu wolałoby, aby Pan Wermontu był mniej konsekwentny. Legenda magii była legendą strachu. Po cóż igrać ze strachem?
     - Posiadałem dwa miecze - rzekł Czeladnik. - Pamiętają je zapewne ci, którzy widywali mnie, gdy byłem jeszcze wolny. Są dla mnie czymś szczególnym i dlatego z nimi pragnę rozstać się ze światem. Czy byłoby to możliwe, Panie Wermontu?
     - Naro! - książę przywołał swego sekretarza.
     - Słucham cię, panie.
     - Gdzie one są?
     - Wszystkie należące do Czeladnika przedmioty znajdują się w jego dawnej kwaterze, zapieczętowanej i strzeżonej.
     - Udaj się po nie.
     Sekretarz zamachał w przerażeniu rękami. - Ośmielę się zauważyć...
     - Przynieś je! Mają być tu za chwilę!
     - Tak jest! - Sekretarz zniknął, zabierając ze sobą dwóch strażników.
     Książę Grademieun spoglądał na skazańca, usiłując odgadnąć jego zamiary. Czyżby jeszcze się nie poddał? Czyżby na coś liczył? Nie, to niemożliwe... Raczej przed śmiercią chce jeszcze upokorzyć jego, Pana Wermontu. Liczy na brak odwagi!
     - Nie sądzisz chyba, że pozwolę ci wziąć te miecze do ręki? - rzucił w stronę Czeladnika pytanie.
     - Nie , panie - odrzekł Czeladnik. - Umierając, chcę jedynie spoglądać na oręż, który był częścią mego życia. Nic nadto.
     - Cóż słyszę? O ile wiem, nie byłeś wojownikiem.
     - To prawda, jestem tylko sługą. Ale wojownikiem jest moja dusza i będzie nim zawsze, nawet po mojej śmierci.
     - Bluźnisz!
     - Przekonasz się, panie...
     Książę Grademieun roześmiał się głośno. Zawtórowało mu kilka głosów z jego świty. Tłum jednak milczał.
     - Twoją głowę każę wbić na włócznię, obnosić po całym Wermoncie, a potem rzucić psom na pożarcie. O ile zechcą jeść taka padlinę - zawołał książę, nie przestając się śmiać. - Ale ty się o tym nie przekonasz.
     - Wola władcy jest prawem - odparł Czeladnik z nieoczekiwaną pokorą.
     Od wschodniego skraju rynku dobiegł hałas. Nadjeżdżał konno, eskortowany przez strażników, książęcy sekretarz. Siedział w siodle sztywno, przed sobą trzymał zawinięte w sukno miecze. Przed platformą zeskoczył z konia, którego jeden ze strażników odprowadził na bok; zwierzęta wyczuwały obecność śmierci i nie mogły przebywać w bezpośredniej bliskości szafotu.
     - Oto miecze - rzekł sekretarz, kładąc pakunek na brzegu podestu. Przez chwilę przytrzymał go jeszcze, patrząc bacznie na Czeladnika, gotowy w każdej chwili zabrać broń z powrotem.
     - Kacie, uważaj na skazańca - rozkazał książę. - Jesteś gotów?
     - Jestem - odparł kat. Ostrze swego miecza skierował na Czeladnika, klękającego przed drewnianym pniakiem.
     - Chciałem oglądać miecze, a nie zawijające je sukno - powiedział Czeladnik. - Sądziłem...
     - Wiem - przerwał mu książę i uniósł dłoń w geście przyzwolenia. - Maro, rozwiń je!
     Sekretarz odrzucił sukno. Do połowy wysunął miecze ze skórzanych pochew.
     Twarz skazańca odprężyła się. - Dziękuję ci, panie - rzekł do księcia. - Jesteś szlachetnym władcą.
     Pan Wermontu przymrużył gniewnie powieki.
     - Do dzieła, kacie - ponaglił.
     - Do dzieła - powtórzył cicho Czeladnik Mageota. - Nie pomyl się, ścinogłowcu, wykonaj robotę jednym cięciem, a będę ci wdzięczny. - Przyłożył policzek do szorstkiej powierzchni pnia.
     Człowiek w kapturze wzniósł miecz w górę, trzymając go oburącz. Siła muskularnych ramion ściągnęła stalowe ostrze w dół. Z głuchym stukiem głowa Czeladnika Mageota potoczyła się po deskach i znieruchomiała. Nieopodal korpus podrygiwał w pośmiertnych drgawkach, wylewając krew z uciętej szyi. Stojący najbliżej widzowie poczęli odsuwać się od szafotu, bardziej wrażliwi odwracali głowy, ale byli i tacy, na których widok ten nie tylko wywarł przykrego wrażenia, lecz wręcz ekscytował, ciesząc swą makabrycznością.
     Kat wytarł miecz i opuścił platformę. Wykonał swoje zadanie.
     Mylił się wszakże ten, kto sądził, iż koniec to widowiska.
     Pierwszy przemianę zauważył sam Pan Wermontu. Twarz zastygła mu wpół słowa, oczy zaokrągliły się ze zdumienia, w jednej chwili stężały wszystkie mięśnie, jakby skuł je lód... Pozbawiony głowy trupi korpus Czeladnika znieruchomiał wreszcie, lecz zdawał się nie być martwy; działo się z nim coś niezwykłego, nierealnego; coś nie mogło się dziać! Krew przestała płynąć, rana na szyi zabliźniła się i poczęła pęcznieć. Odrażająca różowa tkanka przyrastała do karku, rosnąc w oczach, falując w bezkształtnej, gęstej jak glina masie. Zauważyli to i inni. Po chwili ciszy tłum zawył. Pełne przerażenia i paniki wołania zagłuszały pytania ludzi stojących dalej i nie mogących zobaczyć tego, co działo się na szafocie.
     Przemiana ogarnęła również zsiniałą głowę Czeladnika. Pulsujące mięso, żywa, twarda galareta, przetaczała się po deskach, ciągnąc za sobą głowę skazańcza. Tu przyrost masy był jeszcze szybszy.
     Tłum jeszcze nie uciekał, jeszcze cofał się niespokojnie, przygniatając i depcząc słabszych i mniejszych. Skupieni wokół szafotu strażnicy stali oniemiali, miecze w ich rękach drgały chaotycznie, a oni jakby zapomnieli, że jest to narzędzie walki o obrony. Książe Grademieun wciąż nie mógł się poruszyć. Paraliż przykuł go do krzesła, przygniótł ciało do oparcia. Czuł strach, przeistaczający się w przerażenie, gdy zrozumiał, co dzieje się naprawdę: ciało Czeladnika odbudowywało głowę... A głowa...? Nie! DWÓCH?!
     Czeladnik Mageota powstał, z trudem utrzymując się na nogach. Chwiał się, lecz nie tracił równowagi. Kula na jego szyi wciąż jeszcze formowała się, między oczami uwypuklał się nos, niżej wargi nabrzmiewały czerwienią. Przestąpił zakończone głową truchło szamoczące się pod jego nogami i przypadł do leżących na skraju szafotu mieczy. Wyszarpnął jeden z pochwy i zamachnął się w absolutnym milczeniu. Wyglądał teraz prawie jak przed wykonaniem wyroku - głowa traciła swój upiorny wygląd. Na twarzy już można było odczytać nienawiść i zaciętość. Zaatakował strażników, tych, którzy nie uciekli jeszcze w popłochu. Nie była to trudna walka; może paraliżował ich strach, a może to zmartwychwstaniec rzucał na nich jakiś urok.
     W międzyczasie rynek opustoszał. mieszkańcy Wermontu umknęli w panice, pozostawiając kilka stratowanych ciał. Uciekła również świta, która towarzyszyła księciu w loży. Niektórzy połamali sobie kończyny, zeskakując w pośpiechu z trybuny.
     Samotny książę Grademieun z niemocą obserwował poczynania Czeladnika Mageota. Krzesło, na którym spoczywał, zdawało się tworzyć z nim jedną całość, od której nie był zdolny się odłączyć. nagle spojrzenia księcia i zmartwychwstańca spotkały się. Przez ciało Czeladnika przebiegł dreszcz, zeskoczył z szafotu i jął wspinać się na trybunę, warcząc niczym dziki zwierz. Zlany krwią miecz w jego dłoni błyskał przeznaczeniem wyroku.
     Wtedy Pan Wermontu odzyskał wreszcie wolę poruszania się. Przemógł słabość i z nieoczekiwaną energią skoczył na nogi. Już ściskał swój miecz. Był gotów, gdy Czeladnik Mageota przesadził ostatnią balustradę loży.
     - Precz! - krzyknął, cofając się o krok. - Przecz!
     Czeladnik zaatakował, dysząc ciężko. Zgrzytnęły stalowe ostrza. Książę ponownie cofnął się i dotknął plecami końcowej belki loży. Widząc to, Czeladnik uspokoił się, spowolnił ruchy, pewien, iż ofiara mu nie umknie.
     Nieoczekiwanie na trybunie pojawił się ktoś trzeci. Miecz, który na szafocie pozbawił głowy Czeladnika Mageota, zatoczył okrąg, ze świstem przecinając powietrze.
     - Dobrze wykonałem robotę - syknął kat. - Cięcie było jedno, możesz być mi wdzięczny, szatanie! - Jednym ruchem zrzucił z głowy kaptur, odsłaniając pokrytą zarostem twarz.
     Czeladnik zawahał się. Przez chwilę stał nieruchomo, ważąc decyzję. Nagle odwrócił się i jednym skokiem opuścił wysoką trybunę. Zatrzymał się przed szafotem. Na deskach dobiegała końca przemiana odrastającej od głowy mięsnej bryły. Różowa masa formowała korpus i kończyny, kształtowała się w ludzkie ciało. Głowa niewątpliwie była żywa, oczy poruszały się niespokojnie, wyrażając niecierpliwość. Człowiecze truchło ożyło, u rąk i nóg wykształcały się palce, pojawiały się zarysy paznokci.
     Książę i kat obserwowali to z góry, niepewni co czynić, niepewni czy Czeladnik do nich nie powróci. Z radością przyjęli więc nieoczekiwany zwrot wydarzeń. Oto jedną z uliczek nadciągali konni. Kopyta biły o bruk, zwiastując księciu nadzieję ocalenia.
     Jeźdźcy wpadli na rynek. Zaskoczone widokiem trupów i odorem krwi konie rozbiegły się spłoszone, unosząc strażników, którzy szybko jednak opanowali zwierzęta i zmusili je do posłuchu.
     - Formować szyk! - krzyknął dowódca grupy, ciągnąc silnie cugle swego niespokojnego kasztana.
     Strażnicy byli gotowi. Od tych, którzy uciekli z rynku, wiedzieli co się tutaj wydarzyło i nie przeraził ich widok uzbrojonego Czeladnika Mageota i spoczywającej u jego stóp bliźniaczej człowieczej ruiny.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

50
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.