nr 10 (XXII)
grudzień 2002




powrót do indeksunastępna strona

Krzysztof Kochański
  Mageot

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     2.
     
     - Mageot! - krzyknęła postać leżąca na deskach szafotu. - Uważaj na nich! Wytrzymaj jeszcze trochę! Jeszcze trochę!
     Gdy książę Grademieun usłyszał ten okrzyk, jego twarz poszarzała, jakby padł na nią jakiś nagły cień. Nie mógł uwierzyć, że sobowtór krzyczącego kiwa głową na znak potwierdzenia. Mageot! Miał w rękach nie Czeladnika Mageota, lecz jego samego. Miał, i zmarnował szansę. Pozwolił mu się wymknąć!
     Odepchnął stojącego obok kata i ze złością wbił głownię miecza w drewnianą balustradę. Lęk odszedł, a jego miejsce zajęła wściekłość.
     - Brać go! - zawołał w kierunku jeźdźców. - Brać obu! To nie Czeladnik, to Mageot!
     Błąd. Brzmienie imienia człowieka - maga sam w sobie był magią i wprowadził w szyk konnych wahanie. Byli odważni i dobrze przeszkoleni, gotowi walczyć z każdym i przeciw każdemu. Ale przeciw samemu diabłu...?
     - Naprzód! - zawołał odważnie dowódca, wysuwając się na czoło grupy. Spiął konia ostrogami i ruszył, ściskając rękojeść miecza. Rozpędzone zwierzę wskoczyło na platformę szafotu.
     Zginął pierwszy. Cios Mageota rozpłatał mu czaszkę. Koń poniósł zlane krwią ciało, z nogą uwięzioną w strzemieniu, trzaskając nim o bruk. Pozostali strażnicy krążyli wokół podestu, najwyraźniej zdeprymowani utratą dowódcy.
     Mageot pochylił się nad leżącym sobowtórem, chwycił pod ramiona i pomógł wstać. Nagi mężczyzna szybko pozyskiwał fizyczną sprawność; po chwili zdołał już poruszać się o własnych siłach. Uniósł - nie bez wysiłku - drugi, przywieziony przez książęcego sekretarza miecz. Teraz również on gotów był do walki.
     - Z koni! - rozkazał książę Grademieun, opuszczając w pośpiechu lożę. Kat, niczym najwierniejszy sługa, podążył za nim.
     Strażnicy zeskoczyli z siodeł, posłuszni rozkazowi.
     - Teraz! To nasza ostatnia szansa - rzekł nagi Mageot. Jego odbicie, wciąż milcząc, przytaknęło w skupieniu.
     Książę schodził z ostatniego stopnia trybuny, gdy Mageot w dwóch osobach, dwóch fizycznych postaciach, lecz również jaźniach, natarł na strażników. Walczył tylko swoim jednym -ja-, tym które wcześniej zakończyło przemianę; drugi był jeszcze osłabiony, osłaniał się tylko klingą i - wykrzykując polecenia - podążał śladami pierwszego. Nie bez trudności dotarli do koni, gdyż strażnicy, podbudowani obecnością księcia, odzyskiwali zapał i wolę walki.
     Grademieun nadbiegał z wystawionym mieczem, gotów własnoręcznie zmierzyć się z Mageotem. Widać wściekłość dodała mu odwagi. Ale nie zdążył. Mageot pozbawił życia kolejnego strażnika i już był przy koniach. Chwycił swego nagiego towarzysza, wciąż drżącego jak osika, nie wiedzieć: z zimna czy też nadal przyrastającego tkanką. Posadził go na siodle i na ten krótki moment był bezbronny. Jeden ze strażników zorientował się w porę. Przyskoczył, biorąc potężny zamach. Mageot uchylił się, ale stal okazała się szybsza - zahaczyła o przedramię i nagle ręka Mageota, upadła na ziemię, niczym kawał drewna. Z kikuta buchnęła krew. Pozbawiony kończyny mężczyzna zachwiał się. Strażnik wydał okrzyk triumfu, ale okazał się to okrzyk przedwczesny. Drugi Mageot, siedzący już na koniu, zdołał wreszcie zebrać siły; jego miecz opadł na osłoniętą szyję książęcego żołnierza.
     - Mageot! - wykrzyknął, w jakiś sposób krzycząc do samego siebie. - Jesteś silny! Potrafisz!... Koń! Wskakuj na konia!
     Ranny wyprostował się. Chyba chciał krzyknąć, ale z półotwartych ust wydobyło się tylko zwierzęce warczenie. Oczy błysnęły mu nagłą energią. Schylił się po upuszczony miecz, podniósł go, nieoczekiwanie bez wysiłku, i dosiadł wierzchowca jak człowiek zupełnie sprawny. Jego twarz nie wyrażała bólu... Przerażony koń bez ponaglania pomknął przed siebie, unosząc na grzbiecie dwóch mężczyzn o jednym imieniu.
     Książę Grademieun wbiegł między strażników.
     - Za nimi! - zawołał, pokazując ręką za uciekającymi. Strażnicy rozbiegli się, łapiąc konie. po chwili uformowała się grupa, która galopem ruszyła w pościg.
     Wtem uwagę księcia zwrócił odgłos uderzanego o kamienie żelaza. To kat ciął swym ciężkim mieczem - narzędziem, które pozbawiło głów dziesiątki skazańców - leżącą na brukowych kamieniach rękę. Z zawziętością, metodycznie, kawałek po kawałku, rozdrabniał martwą część ciała.
     - Potem trzeba to spalić - powiedział książę.
     
     3.
     
     Zatrzymali się przy strumieniu. Po niedawnej walce spokojny szum wody wydawał się czymś nierealnym, złudą lub snem. A może cały Wermont był snem, a teraz nastąpiło przebudzenie?
     - Chyba ich zgubiliśmy - powiedział Mageot, zeskakując z konia. Jego nagie ciało pokrywały dziwaczne wzory, tatuaż z setek małych blizn. - Zdaje się, że nie pałali specjalną ochotą powtórnego z nami spotkania.
     Pomógł rannemu towarzyszowi zsunąć się z siodła.
     - Nie potrafisz mówić? - zapytał.
     Jednoręki skrzywił w grymasie usta. Pokręcił głową.
     - Zauważyłem to. Nie odezwałeś się ani razu... Ale liczy się twoja siła fizyczna, bo ja jestem słaby jak dziecko. To przez tę słabość utraciłeś rękę, gdybym był szybszy...
     Jedyna dłoń Mageota wykonała gest zaprzeczenia.
     - Masz w gruncie rzeczy rację - potwierdził nagi Mageot. - To nie ma znaczenia. Już nie. Jesteśmy jednością i musimy być razem, jeśli pragniemy żyć. - Wyciągnął rękę, ostrożnie dotykając kikuta. - Bardzo boli?
     Skinienie głową było potwierdzeniem.
     - Niestety, niewiele możemy poradzić. Moja... nasza moc odeszła równie nagle jak przyszła w ostatniej wydawałoby się godzinie. Może powróci. Na pewno powróci. Przecież zawsze powraca.
     Jednoręki stęknął. Zmarszczył pokrytą bliznami twarz.
     - Spokojnie - rzekł łagodnie towarzysz. - I tak całkiem nieźle to wygląda. Rana jest prawie całkiem zabliźniona. Mogło być znacznie gorzej...
     - Połóż się - dodał po chwili. - Odpocznij, a ja tymczasem rozejrzę się po okolicy. Jest zimno - powiedział, rozmasowując obnażone mięśnie. - Muszę zdobyć jakąś odzież. I może znajdę dla ciebie odpowiednie zioła.
     Jednoręki Mageot wskazał na swoją zakrwawioną kurtkę, proponując jej oddanie.
     - Nie trzeba. Za tym wzgórzem - Mageot wskazał za siebie - widziałem jakieś zabudowania. Coś da się ukraść. - Rozejrzał się. - Wkrótce zapadnie zmrok, uważaj i trzymaj miecz w gotowości.
     Odszedł. Jednoręki spoglądał za nim, aż zniknął za wzniesieniem, potem podszedł do strumienia, położył się przy brzegu i zanurzył twarz w wodzie. Chłód mile go orzeźwił. Przewrócił się na bok i wsunął do wody palący gorącem kikut. W pierwszej chwili ostry ból wykrzywił mu twarz, ale zaraz poczuł ulgę. Leżał tak, aż wygoniło go zimno. Wtedy wstał, odszedł kilka kroków dalej i przysiadł w trawie. Nieopodal spokojnie pasł się koń; zwierzęta szybko akceptują nowe sytuacje.
     Zalegała już, gdy Mageot powrócił. Ubrany był w obszerne spodnie i jasną, równie obszerną koszulę. Na plecach niósł worek, który niedbale rzucił na ziemię.
     - Udało się zdobyć trochę żywności i pledy - powiedział.
     Jednoręki spojrzał nań pytająco.
     - Poszło tak sobie - wyjaśnił. - Chłop stawiał opór, nie wiem, chyba go zabiłem. W każdym razie lepiej będzie, jeśli wyniesiemy się stąd o świcie.
     - A ziół nie znalazłem - przypomniał sobie. - Ziemie tu podłe.
     Po posiłku przygotowali legowisko do snu. Rozgwieżdżone niebo zwiastowało pogodna noc. Oszczędne ognisko rzucało łagodny poblask, dając ułudę bezpieczeństwa.
     - Trzeba na noc spętać konia - powiedział Mageot. - Byłoby nieroztropnie utracić go na tym pustkowiu. - Wstał i zniknął w ciemnościach.
     - Sądzę, że nikt z nas nie musi czuwać - oznajmił po powrocie. - Trzeba liczyć na szczęśliwą gwiazdę. I na samych siebie. Jesteśmy w końcu Mageotem.

powrót do indeksunastępna strona

51
 
Magazyn ESENSJAhttp://www.esensja.pl
redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.