 |
Drogowskaz stał krzywo, jakby przygięty lodowatą zadymką, która bezlitośnie chłostała rozstaje dróg. Prawdę mówiąc, ledwie wystawał spod śniegu, popękany i najeżony drzazgami, ale nadal zwieńczony zaśniedziałą miedzianą czapą. Deszczułki pokryte gęsto wyciętymi runami niczym płatki dziwacznego kwiatu wskazywały w cztery strony świata. Zakutany w koc, skulony w kulbace jeździec był zbyt zmarznięty, by cokolwiek dostrzec i to wierzchowiec zadecydował się zatrzymać. Brnąc po zamarzniętym śniegu dotarł pod słup i stanął. Parsknął resztkami energii, wypuszczając z pyska chmurę pary.
- Co jest, Ogródek? - rozeźlił się wiedźmin Panta, starając się nie szczękać zębami. - Czego stajesz? Jeszcze nie jesteśmy na miejscu.
Koń parsknął ponownie. Wiedźmin dostrzegł słup.
- No popatrz, jednak jest tu jakaś cywilizacja. - Przekrzywił głowę odczytując runy na jednej z deszczułek. - "W prawo pójdziesz - nie wrócisz". No popatrz. Kroku nie można zrobić w tej przeklętej krainie, żeby człowieka nie zaczęli pouczać.
Nachylił się do drugiej deszczułki.
- "W lewo pójdziesz - nie wrócisz". Coraz ciekawiej. A co będzie na tej? - Panta zerknął co napisano na deszczułce wskazującej skąd przyjechał. - "Jakbym był tobą - to bym tam nie jechał".
Koń parsknął.
- Nie, poważnie. Tak tu stoi. Jak wołowi. Znaczy, jak wół. - Panta zmrużył oczy i jeszcze raz przeczytał - "Jakbym był tobą - to bym tam nie jechał". To co, z głodu mam tu zdechnąć?
Ponaglił konia ostrogami, objeżdżając słup z drugiej strony.
- E, nie. Wszystko jasne, Ogródek. Nie ma strachu. - Wiedźmin poklepał szyję wierzchowca. - Na ostatniej jest "Sugerowany kierunek podróżowania".
Rozejrzał się i cmoknął na konia.
- Mówiłem ci, stary. Tutaj nie sposób się zgubić.
Ruszyli przed siebie, prosto w dół łagodnego stoku. Jechali wzdłuż szpaleru imponujących jodeł, po śniegu zamarzniętym i najwyraźniej ubitym przez sanie. Widać ostatnio musiały tędy diablo często kursować. Niewyraźny gościniec zagłębiał się dalej w las, obficie przysypany białym puchem. W rzeczy samej lasów i śniegu było tutaj do upojenia i Panta znów zaczął wątpić, czy ktokolwiek żyje w tych ostępach. Ostatecznie - kto chciałby mieszkać w tak banalnej, przesłodzonej i kiczowatej okolicy.
Ku jego zaskoczeniu ktoś tu jednak mieszkał. Panta dostrzegł, że za kolejnym zakrętem otwiera się całkiem rozległa polana. Na niej, przytulony do ściany lasu, stał drewniany dworek ze strzechą przykrytą grubą warstwą śniegu. Z komina ulatywał gęsty dym, a w zaparowanych oknach błyskały światła. Wiedźmin ponaglił Ogródka piętami, podjechali bliżej.
Dworek był solidny i całkiem rozległy. Z boku przytulała się do niego nieduża stajnia, w której nocował zaprzęg dziwnych zwierząt. Naprawdę dziwnych, zauważył Panta. Przypominały widłorogi z południa - jednak stan ich poroża dobitnie świadczył, że właściciel zwykł przemieszczać się tym zaprzęgiem od drzewa do drzewa. I nie trzeba było fachowego wozaka, by stwierdzić, że ma jeszcze sporo nauki przed sobą.
Wystarczyło jedno lekkie stuknięcie w drzwi, by ktoś je uchylił. Wiedźmin aż zachłysnął się, widząc w jasnym świetle pochodni gospodynię. Młodą kobietę, zjawiskowo wręcz piękną, o wielkich zielonych oczach w kształcie migdałów i ciemnych włosach schowanych pod fikuśną, przypominającą szlafmycę, czapką z pomponem.
- Wiedźcie, panie - zaprosiła go głosem tak melodyjnym, że odebrał to jak rozkaz.
Przestąpił próg, wciąż pożerając ją spojrzeniem. Zamknęła za nim drzwi, pozwalając podziwiać swoje gibkie ciało, odziane w szynszylowy gorsecik i wysokie, skórzane buty. Zasunęła zasuwy i odwróciła się do Panty.
- Ja... - wykrztusił wiedźmin. - Mój koń... zamarznie.
Uśmiechnęła się lekko.
- Nie możemy na to pozwolić, prawda? - mruknęła kokieteryjnie.
Panta poczuł, że w żyłach tętni mu roztopiona lawa.
- Poważnie?
- Oczywiście. - Zjawiskowa istota minęła go i ruszyła korytarzem w głąb dworku. - Gnomy się nim zajmą. Zaprowadzą do stajni i suto nakarmią.
Panta z całej siły spróbował nie czuć się zawiedziony.
- Aha. Mówimy o wierzchowcu.
Ruszył się wreszcie, przeszedł kilka kroków w jej kierunku.
- Jedno pytanie. Jak ci na imię?
Uśmiechnęła się tak promiennie, że Panta miał wrażenie, iż przyszła wiosna.
- Śnieżynka.
***
Siedzieli przy kominku już od godziny. Panta, półleżąc na stosie miękko wyprawionych skór, wpatrywał się w ogień. Od czasu do czasu pociągał ze szklanicy grzane wino lub przekąszał coś z jednego z suto zastawionych talerzy. Gospodarz siedział w wysokim, rzeźbionym krześle, z wysuniętymi przed siebie, skrzyżowanymi nogami. Na piersiach oparł sobie wielki kufel ciepłego piwa i gadał, gadał, gadał. Przestało to właściwie dziwić wiedźmina, podobnie jak strój gospodarza - intensywnie czerwony kostium, obrębiony bielą na rękawach, nogawkach i skraju kaptura. Zsunięty kaptur odsłaniał gęste białe loki i śnieżnobiałą, spływającą niemal do pasa brodę.
- Nie będę cię zanudzał dalszymi szczegółami - podsumował w końcu Białobrody. - Jesteś wiedźminem i pewne nadludzkie sprawy są dla ciebie jasne. Potrafisz też dużo więcej niż przeciętny człowiek.
Wstał i odstawił kufel, podchodząc do niewielkiej jodły, starannie oczyszczonej ze śniegu i przybranej kolorowymi drobiazgami. Wiedźmin musiał przyznać, że to wyjątkowo dziwaczny trend dekoracji wnętrz. Jakby nie dość mieli jodeł za oknem.
- Tak się bowiem składa, że potrzebuję pomocy wiedźmina.
- Odpłatnej? - Panta zaryzykował pytanie.
Białobrody obrócił się do niego z zaskoczeniem.
- Przecież w Kodeksie Wiedźmińskim jest napisane...
Panta kaszlnął.
- Nowelizowaliśmy niedawno.
Białobrody machnął ręką.
- Zapłacę. Stać mnie - zdecydował nawet niespecjalnie zniesmaczony. - Bylebyś pomógł mi rozwiązać pewien problem.
- Nie wyrabiasz się z dostarczaniem prezentów? - Panta odstawił szklanicę. - Nie ma sprawy. Krzepę mam. Daltonistą nie jestem. A i ten twój zaprzęg pewnie potrafię lepiej poprowadzić. Możesz na mnie liczyć.
Białobrody uśmiechnął się pod nosem.
- Prezenty to nie problem - mruknął do siebie, stając obok kominka i z uśmiechem śledząc płomienie. - To najprzyjemniejsza część. Czysta radość. Zaskoczenie. Niedowierzanie własnemu szczęściu. Dziecięce śmiechy. Okrzyki radości. Ciepło domowego ogniska... - Pokręcił głową - Nie, nie. Prezenty to żaden problem, nawet kiedy trzeba pędzić na złamanie karku z miejsca na miejsce...
- O co zatem chodzi?
Białobrody splótł dłonie i strzelił kostkami palców.
- O rózgi - rzekł krótko. - Rózgi to problem. - Wrócił na swoje krzesło i sięgnął po kufel. - W tych czasach jest ich do rozdania coraz więcej. Praktyka robi swoje. Z jednym, czy drugim przypadkiem można dać sobie radę. Jedną rózgę, dwie, nawet cały pęczek - jakoś to leci. - Upił nieco z kufla. - W masie oczywiście to męczy. Nuży do granic. Pomaga trochę jak się sprawę odpowiednio zorganizuje... trochę lateksu... mały bondage... ale odbiegam od tematu.
Pociągnął z kufla potężny łyk, otarł usta mankietem i zasępił się.
- Są jednak przypadki wyjątkowe. Takie, co potrafią odstręczyć na samą myśl - powiedział cicho. - Nie przysparzają ni radości, ni zadowolenia. Jedynie beznadziejnego znoju, bez szans na lepsze widoki - nagle przeszedł do nerwowego falsetu - A jednocześnie grożą konsekwencjami daleko gorszymi niż śmierć.
Panta milczał wyczekująco.
- Nic więc chyba w tym dziwnego - Białobrody rzucił ze złością, - że czasami wrzuca się takie przypadki do szuflady i zapomina. Same się jakoś zapodziewają. Znikają. Przestają istnieć.
Kolejny łyk piwa. Panta miał wrażenie, że broda zafalowała z powodu ciężko pracującej grdyki.
- A jak uczy nas przysłowie - Białobrody zaczął recytować niczym magiczną formułkę - rzeczy zostawione samym sobie zmieniają się ze złych na gorsze.
Niespodziewanie Śnieżynka wpłynęła do pokoju i zatrzymała się na grubym dywanie tuż obok Panty. Nim wiedźmin, czy Białobrody zdążyli wykrztusić jakiekolwiek pytanie, piękność sięgnęła do haftek gorseciku i zrzuciła go na podłogę. Potem zgrabnie zzuła buty i zupełnie naga, zaróżowiona ze wstydu, stanęła przed Pantą, pokazując, jak hojna była wobec niej natura.
Cisza zapadła jak skoble wrót na zamku królewskim.
- Śnieżynko - wykrztusił wreszcie Białobrody. - Idź zobacz, czy cię nie ma w kuchni.
Piękność oddaliła się posłusznie, pozwalając Pancie ukradkiem wstawić szczękę z powrotem w zawiasy.
- Więc to jednak prawda, co o tobie słyszałem - odezwał się Białobrody z tłumionym rozbawieniem
Wiedźmin z trudem nie uległ atakowi paniki.
- A co takiego słyszałeś?
Białobrody pozwolił sobie na frontalny uśmiech.
- Och, nic takiego. Podobno kobiety zwykły w twojej obecności rozbierać się do naga w kompletnie bezsensownych momentach.
- A słyszałeś może - Panta usiadł skonfudowany - co ja na takie zarzuty odpowiadam?
Białobrody zastanowił się chwilę.
- Owszem... - zaczął z namysłem - to szło jakoś... "To nie ja wymyśliłem ta scena i już!"
Panta spojrzał na niego kwaśno.
- Mniej więcej. A wracając do meritum...
- Tak, tak - Białobrodemu wróciła powaga. - Widzisz, problem polega na tym, że jak ty zapomnisz o takiej nieprzyjemnej sprawie, nie znaczy wcale, że twój zwierzchnik też. Często przypomina sobie o niej w najmniej odpowiednich okolicznościach. - Spuścił wzrok. - Takich jak teraz.
- Coś kręcisz - rzekł Panta, wiercąc się na skórach. - Pozwól, że sobie to na głos wyprostuję. Miałeś doręczyć rózgi jakiemuś diabelskiemu pomiotowi. Olałeś sprawę, bo nie było z tego żadnej zabawy. Minęło trochę czasu i naczelnik przycisnął cię, żebyś wywiązał się ze swojej roboty... albo?
- Zaufaj mi. - Białobrody uniósł palec wskazujący. - Nie chcesz wiedzieć.
- Czegoś jednak nie rozumiem - Panta zastanowił się przez chwilę. - W jaki sposób chcesz jakiemuś niegrzecznemu bachorowi wystawić rachunek za rózgi nie doręczane przez ile...?
- Pięćdziesiąt osiem lat - podpowiedział Białobrody.
- Pięćdziesiąt oś.... ile? - Panta zacukał się - Pięćdziesiąt osiem lat!? Rany, stary, przez tyle czasu olewać sobie robotę? Ty to dopiero jesteś wyluzowany!
Białobrody uciekł wzrokiem.
- I w jaki konkretnie sposób - podjął wiedźmin - chcesz nadrobić ponad pół wieku zaległości w kwestii rózgi?
Panta miał wrażenie, że w nagłym uśmiechu na twarzy gospodarza pojawiło się coś drapieżnego. Bez zwłoki Białobrody zanurzył się w kącie za rzeźbionym krzesłem i jął intensywnie czegoś szukać.
- Ha! - zakrzyknął po kilku chwilach, wchodząc znów w krąg światła przy kominku. - Oto jest!
Panta wybałuszył oczy. Czyżby to, co tryumfalnie dzierżył gospodarz, miało być rózgą? Zgadzało się właściwie tylko tyle, że przedmiot ów był długi i prosty. Poza tym był jeszcze gruby jak męskie przedramię, zahartowany w ogniu, nabity ćwiekami i krótkimi kolcami. Czyjaś pomysłowa ręka natarła go na całej półtorametrowej długości roztworem fosforu, przez co cały jarzył się jak klinga z niebieskiego światła.
- To... - zaryzykował Panta - To jest rózga?
- Nic innego! - zapewnił Białobrody. - Wiedźminie, przedstawiam ci moją przyjaciółkę. To pulsacyjna rózga szturmowa M41A, zbalansowana na 95 zamachów. Weź do ręki, zobacz, jaka jest ciężka.
Podał rózgę wiedźminowi, który chwycił ją z krzepą, ale bez przygotowania. Koniec rózgi walnął z głuchym odgłosem w drewnianą podłogę.
- Rany... - Panta napiął się mocniej i uniósł pałę. - Czemu to tyle waży?
- Wlałem do środka pół puda ołowiu - przyznał szczerze Białobrody. - Dzięki temu efekty jej działania będą przyjmowane z większą powagą... Aha, nie baw się tą rękojeścią.
- Dlaczego?
- Wsadziłem w nią dwa condensatorre, każdy o mocy 10 000 węgorzy elektrycznych - w głosie gospodarza pobrzmiewała autentyczna duma. - Jest naprawdę elektryzująca w użyciu.
Panta ostrożnie postawił rózgę i oparł się na niej, uważając na kolce.
- Ktoś naprawdę sobie nagrabił - wysapał w końcu. - Zgaduję, że chcesz, żebym ją doręczył. Komu?
Białobrody stropił się nieco. To był zły znak.
- Chamił. Alchemik słowa. Zamek Eritage - rzucił krótko.
Pięć sekund później wiedźmin był już przy drzwiach dworku, otwierając je szeroko i naciągając baranicę na grzbiet.
- Nie zostawiaj mnie z tym, nie zostawiaj! - Białobrody złapał go za ramię. - Miej litość, człowieku. Po ostatnich przygodach nie masz już reputacji, którą łatwo da się zszargać, zniszczyć czy zdeptać.
Panta gwizdnął na Ogródka.
- Nie ma mowy - odpowiedział. - Po tym co alchemik słowa ze mną zrobi...Nie! Nie chcę przejść do historii jako kompletny bambosz i palant, co to nawet jak człowiek mówić nie potrafi. Gdybyś poprosił o coś normalnego... Smoka z Samotnej Góry. Armię orków. Kolonię wampirów. Wtedy nie ma sprawy. Takie rzeczy robię od ręki. Ostatecznie one mogą zabić mnie najwyżej raz. Alchemik to co innego. Może zarżnąć tępym nożem, a potem wypchać fabularnie i pokazywać za pieniądze. Nigdy.
Ze stajni wybiegł Ogródek. Kiedy zatrzymał się obok wiedźmina, ten dostrzegł na czole konia parę pokręconych rogów.
- Nie do wiary - wycedził Panta. - Ten idiota się zaraził.
Białobrody wziął się pod boki.
- Przyjmiesz tę robotę - oświadczył pewnie.
- Tak? - Panta sprawdził popręg. - A kto mnie niby zmusi?
- Ty sam.
|
|
 |
|