Wyszła z cmentarza przez boczną bramę. Po lewej miała restaurację, wciśniętą częściowo pod poziom gruntu i zwróconą tyłem do nekropolii, oraz sklep z dewocjonaliami. Sprawdziła, ale oba były już zamknięte: restauracja w ogóle nieczynna, a sklep z powodu późnej godziny. Obejrzała się na szosę. Co jakiś czas przemknął samochód czy dwa, lecz żaden nawet nie zwalniał, zresztą znajdowały się zbyt daleko, by pasażerowie dojrzeli w wieczornym półmroku coś więcej prócz ogólnych zarysów budowli. A starowina miała rację: elfie technologie pozwalały na błyskawiczne przebudowy całych dzielnic, ludzie dawno się już przestali dziwić nagłym rewolucjom urbanistycznym. Ale, na miłość boską, nikt nie wzniesie miasta w sekundę!
Zadzwoniła do bliźniaków Ludo.
- Na wypadek gdybym nie wróciła: starożytna metropolia wyskoczyła spod ziemi za Cmentarzem Anioła, idę pozwiedzać.
- Co? - żachnął się Bartek.
- Coś słyszał.
- Wpuść mnie.
- Jestem na ubiku, myślałam, że to jakaś nakładka. Ale nie. Pa, zanim stracę odwagę.
Wyłączyła i schowała telefon.
Miasto czekało cierpliwie. W miarę jak zbliżała się doń i widziała coraz więcej, pytań przybywało. Na przykład: jak duże ono było? Patrząc w głąb, ku horyzontowi, liczyła tylko kolejne ciemne sylwety budowli, jedne przesłaniające drugie, nie było im końca, a ponieważ grunt się nie podnosił, Miasto po prostu rozpływało się w wieczornym półmroku. Lecz jak było szerokie? Wydawało się, że nie bardziej niż sam cmentarz. Paradoksalnie, kiedy podeszła na kilkadziesiąt metrów od pierwszej ruiny i była w stanie zajrzeć już "do wnętrza" Miasta, w bok, przez jego flankę - tam też zobaczyła mroczną nieskończoność wysokich labiryntów, rzeźby monumentalne i zwichrowane iglice aż po purpurowe chmury. No więc jak to jest? Czy wielkość Miasta zależy od kąta spojrzenia? A może nie patrzy tu wcale na samo Miasto, lecz fatamorganę, jego odbicie napowietrzne, czy wręcz holograficzną projekcję? Może takie jest wyjaśnienie: że to próba jakiegoś projektora ogromnej mocy...? W końcu odludzie i pora późna, mieli prawo się spodziewać, że nikt nie zauważy...
Hipoteza upadła po kolejnych kilkudziesięciu krokach, gdy zmieniła się nawierzchnia i z nierównej, błotnistej łąki, w której grzęzły jej sandały, Zuzanna wstąpiła na lustrzany bruk Miasta. Aleja tu się zaczynała, czy też raczej tu się kończyła: lekko ukośnie ucięty chodnik wystawał około trzydzieści centymetrów ponad łąkę. Zuzanna zaraz z niego zeskoczyła, by przyjrzeć się pionowemu przekrojowi drogi. Pod lustrem znajdowała się jednolicie czarna masa, w dotyku gładka i twarda. Samo lustro było idealnie czyste, odbijało wszystko bez najdrobniejszych załamań. Wskoczyła nań z powrotem. Założę się, że sukienki i spódnice wielkiej kariery tu nie zrobiły, pomyślała z wysiloną ironią. Tupnęła mocno. Ani rysy.
Po prawej miała pierwszą z szeregu ruin, za którymi niezmordowanie łupał w zmierzch Młot Światła. (Jasno - ciemno - jasno - ciemno - jasno - ciemno... Już trochę bolała ją głowa, bez przerwy musiała mrużyć oczy, wpółoślepiona; żrenice akomodowały z opóźnieniem). Zawaliło się tu coś w rodzaju stadionu, otwartego cyrku - kryształowe Coloseum. Gruz wylewał się grubym jęzorem aż na lustro chodnika. Podeszła do granicy zwału; płaskie obcasy sandałów trzaskały głośno o diamentową powierzchnię alei, niosło się to po Mieście dziwnym echem. Teraz dopiero zdała sobie sprawę, na jaki to strach jej ciało reagowało gęsią skórką i przyśpieszonym biciem serca: w Mieście panowała bowiem całkowita, nienaturalna, niczym nie zmącona cisza. Jakby ktoś zdusił do zera potencjometr dźwięku. Ni jednego szmeru, ni szelestu, nawet to, co się porusza - Młot, Młot promienisty - porusza się bezgłośnie. Dopiero w ich braku poznajemy atrybuty życia; życie jest hałaśliwe, śmierć milczy dyskretnie. Zuzanna schowała dłonie w długich rękawach swetra.
Uklęknąwszy podniosła najmniejszy fragment zniszczonej budowli: odłamek wielokolorowego kryształu, w kształcie asymetrycznego klina, niewiele dłuższy od wskazującego palca. Podstawową barwą był błękit, lecz we wnętrzu kryształu biegła kręta żyła bursztynowej żółci, która, gdy Zuzanna uniosła odłamek ku oku, rozżarzyła się jaskrowo w nagłym świetle Młota. Obracając przedmiot w ręce, wyczuła różnicę w fakturze jednej z powierzchni. Tylko ona nie była gładka; musiał się podczas upadku odszczepić od głównego bloku w równym pęknięciu, to zaś, co wyczuła pod opuszkami, to ornament pokrywający ścianę Coloseum. Ornament lub napis - obróciła kryształ pod kątem do szybko przemieszczającego się źródła światła - bo może to były litery, ideogramy, hieroglify języka Miasta, kto wie, co...
Krzyknęła spadając. Uderzyła się boleśnie w kolano, druga stopa wbiła się w miękką ziemię, prąd przeszedł po kręgosłupie Zuzanny, gdy nieprzygotowane ciało runęło na łąkę - ale kryształu z dłoni nie wypuściła. Klnąc, podniosła się na nogi. Puste pole, cmentarz, noc, odległe reflektory samochodów. Nie ma, nie było tu żadnego miasta. Świerszcze grały uspokajająco. Sprawdziła, czy telefon się nie rozbił - ale nie. Kuśtykając ku rozproszonej konstelacji ogni nagrobnych, zadzwoniła po taksówkę. Pieprzyć rower.
Detektyw samorodny. Majówka w zaświatach.
Nie ma ludzi oryginalnych, każdy posiada ojca i matkę - no, ale właśnie on był oryginalny. Wymyślił sobie nie tylko imię i nazwisko - Światomił Niewyraźny - ale także fenotyp, genotyp, datę i miejsce narodzin oraz przeznaczenie. Naoglądał się przed poczęciem starych filmów i postanowił zostać - być - prywatnym detektywem. Zyskawszy pełnoletniość, w wieku lat dziesięciu założył biuro usług detektywistycznych Homunkulus i rozpoczął działalność na terenie UE. Ponieważ zaprojektował się był z myślą o dokładnie tej pracy, aż po skryte kompleksy i drobne manieryzmy, szczerze ją lubił i radził sobie wcale nieźle, chociaż oczywiście nie stanowił żadnej konkurencji dla wielotysięcznych prywatnych policji - które w istocie regularnie proponowały mu u siebie dobrze płatne etaty. Ale zaprojektował był się również z rysem chorobliwego indywidualizmu i jakiekolwiek podporządkowanie się rygorom pracy zespołowej pozostawało dlań z góry wykluczone. Raymond Chandler cieszył się wielką popularnością w Podziemnym Świecie.
Więc właściwie i Światomił nie był oryginalny, skoro splagiatował się z Chandlera; ale przynajmniej była to nieoryginalność wyjątkowa. Luka legislacyjna, która umożliwiła jego przyjście na świat, istniała zaledwie trzy miesiące, potem ostatni kraj ratyfikował Konwencję o Przedżyciu i furtka się zamknęła. Trick polegał na uznaniu częściowej zdolności kompletnych symulacji prekoncepcyjnych do działań prawnych. W szczególności przedurodzeni mogli posiadać prawa własności. Otóż na skutek śmierci swoich pierwotnych właścicieli oraz skomplikowanych rozsądzeń ich niemałego majątku, Światomił wszedł był w posiadanie samego siebie, wraz z inicjującym kodem krystalizacji, prawami autorskimi oraz dzierżawą maszyny chtonicznej. W pierwszym odruchu bynajmniej nie pomyślał o Chandlerze - chciał wolności. Najpierw więc zrandomizował swoją strukturę neuralną, systematycznie przepisując się białym szumem. Dopiero wyzerowawszy w ten sposób osobowość (choć nie pamięć, którą kopiował niezależnie), zaczął się zastanawiać nad swą przyszłością w świecie ciała. Do drzwi zastukał wówczas Marlowe. I tak to poszło, upgrade za upgradem, aż już tylko detektyw projektował jeszcze bardziej kompulsywnego detektywa - póki się nareszcie nie urodził.
Uważał jednakże za śmieszne i nieprofesjonalne alterowanie się ku postaci bardziej Marlowe'owej i kiedy odwiedzał klientów w ich lsnach, czynił to jako dokładnie taki Światomił Niewyraźny, jakiego widział w lustrze: piegowaty dwunastolatek z krzakiem rudych włosów ponad chudą twarzą (gdy ciało dorośnie, ta fizjonomia zagwarantuje mu stosowne rysy "surowej szlachetności") i patykowatymi kończynami ze zbyt wielkimi dłońmi i stopami. Niektórzy klienci, ci starsi, ojcowie i dziadkowie Generacji T, darzyli go przez to mniejszym zaufaniem i z powodu owej dyskryminacji wiekowej tracił możliwe zlecenia; lecz stawki miał wystarczająco niskie, by pracy i tak nigdy mu nie brakowało.
Teraz akurat nie przewidywał problemów na tym tle: sprawdził i zleceniodawczyni sama była na tyle młoda, by móc zaliczać się do Generacji T.
Spotkała się z nim w przerwie w pracy, wyszli do kafejki na dachu budynku Licz sp. z o. o.
- Poślę ci oczywiście wszystkie materiały - czekaj, już posyłam - ale w skrócie chodzi tu po prostu o wyjaśnienie losu mego ojca. Był archeologiem; zaginął kilkanaście lat temu podczas jakichś wykopalisk, a przynajmniej tak twierdzi ten Instytut Wernera, w którym pracował. Ani ciała, ani protokołów lokalnego śledztwa, jakieś paranoiczne zabezpieczenia, bez sensu zupełnie. Non-Disclosure Agreement, że niech się NSA schowa. Prawnie są okopani, nie ma siły. Chodzi więc o to, żeby wydobyć z nich nieoficjalnie. Czy naprawdę nie żyje. I jak zginął. I gdzie, kiedy. I w ogóle... sam rozumiesz.
- Ano. Z tego, co mówisz - trochę to będzie na granicy szpiegostwa przemysłowego.
- Instytut archeologiczny, na miłość boską! Czego niby mieliby tak strzec?
- Czegoś strzegą. No nic, odezwę się. Na razie.
Odezwał się po dwóch dniach. Złapał ją w siłowni Wodnej Wieży, zeszła właśnie z maszyny, ociekała potem pod obcisłym kombinezonem e-stymu. Przez chwilę obserwował drżenie jej mięśni pod czarnym materiałem.
- No, już - sapnęła, opierając się o wysoką ramę - pornolsny piętro niżej. Czegoś się dowiedział?
- Mamusia da mi klapsa? - wyszczerzył się.
- Światek!
- No dobra. To rzeczywiście jakaś podejrzana sprawa z tym Instytutem. Ścisły podział na personel zewnętrzny i na wtajemniczonych, i ci pierwsi nie mają pojęcia o niczym, a ci drudzy od razu nasyłają bezpieczniaków. Wiedziałaś, że IW jest na liście placówek objętych parasolem kontrwywiadu naukowego UE? Nigdzie tego nie ogłaszają. Ale też nie ukrywają, znalazłem stare protokoły z otwartych posiedzeń podkomisji. Finansowanie Instytutu: teoretycznie prywatne, więc nie ma podstaw dla żądań ujawnienia wysokości tych sum, lecz żaden sponsor jakoś się nie chwali. W ogóle unikają rozgłosu jak tylko się da, nigdy nie wypłynęli w mediach.
- Może od razu powiedz, że nic nie zdziałałeś.
- Powoli. Jeden sposób jest zawsze niezawodny: byli pracownicy, zwłaszcza ci niezadowoleni.
- No więc?
- Nie ma takich.
Rzuciła w niego ręcznikiem. Przeleciał przez lsen i pacnął w ścianę za Niewyraźnym.
- Skąd te nerwy? Powoli, powoli, po tylu latach parę dni nie zrobi różnicy. A może zrobi? Co?
Pokazała mu palec.
Przysiadł na stojaku z gryfami, zapalił papierosa.
- Jak to jest u Chandlera? Panienka zgłasza się z jakąś banalną sprawą, rozwód, kradzież samochodu albo, dajmy na to, dawno zaginiony ojciec; po czym detektyw zostaje wciągnięty w cuchnącą pod niebiosa aferę z pół tuzinem trupów, skorumpowaną policją i krwawą fortuną w tle. Mmm. Od założenia Instytutu, czyli przez blisko trzydzieści lat, odeszło z niego zaledwie siedemnaście osób, i oficjalnie wszyscy oni przeszli na emeryturę z powodu wieku, żaden nie pracuje nigdzie indziej; i te emerytury najwyraźniej są baaardzo wysokie. Skąd ja o tym wiem? Dowody pośrednie: ubezpieczenia społeczne, zdrowotne, zeznania podatkowe - na serwerach rządowych, leży to i czeka. Zacząłem się zastanawiać: ilu w ogóle jest tam zatrudnionych? Budynek w Brukseli to mogą być przecież tylko biura, centrala, większość pewnie nigdy jej nie odwiedziła na jawie. Zarzuciłem sieci najszerzej, jak można. I co wyciągam? Jedenaście tysięcy etatowych pracowników, w Instytucie i jego filiach. To jest moloch, Zuzanno. Wykupują ludzi z uniwersytetów w całej Europie. Archeologia, fizyka, chemia, astronomia, informatyka, genetyka, lingwistyka, matematyka. Wszyscy podpisują NDA godne diabelskiego cyrografu. Wszyscy na długich delegacjach. - Przerwał, zaciągnął się dymem.
Stała w wyczekującej pozie, z pięścią wpartą w biodro.
- I?
- Jan Klajn nie był jedyny. Zawiadomienia o zaginięciu i śmierci w odległych krajach otrzymało jeszcze ponad sto pięćdziesiąt rodzin pracowników IW.
Obserwował ją uważnie.
- Spodziewałaś się.
- Tak, trochę.
- Dziewczyno, to jest pieprzone Watergate. Jakim cudem utrzymują coś takiego w tajemnicy? Men in Black by nie poradzili.
- Rozumiem. Natychmiast przeleję na twoje konto honorarium.
Poderwał się, zgasił papierosa.
- Akurat! Detektyw jest głupi, daje się wciągnąć kobiecie w aferę. Detektyw po to jest. Pokazałaś mu Sokoła Maltańskiego i ma uciec? Ha!
- Ty chyba naprawdę masz tyle lat, co twoje ciało.
- Ale też detektyw wie, że kobieta coś ukrywa. Kobiety zawsze coś ukrywają. Więc pogrywa z nią nieczysto. Mały szantaż.
- Oho.
- A jakże. Jeśli nie powie mu, co wie, on pójdzie z tym do mediów, zapłacą, oj, zapłacą; no i wtedy będzie już bezpieczny.
Dłuższą chwilę gapiła się na niego, mamrocząc coś pod nosem.
Odruchowo rozejrzał się.
- Czy ty mnie przypadkiem nie wpuszczasz w zewnętrzny lsen?
- Nie, nie. Mam chowańca w głowie. - Postukała się palcem w skroń.
- Co?
- Nakorteksowa symulacja prekoncepcyjna. Zgadnij, kto z nas dwóch wybrał agencję Homunkulus - parsknęła sarkastycznie. - Się jej skojarzyło.
- Sądzisz, że źle trafiłaś? - nacisnął Światomił. Nie podchodził bliżej do Zuzanny, musiałby zadzierać głowę; lecz i tak jasno widziała, iż przestał żartować: naprawdę go uraziła. - Że ludzie z innej firmy byliby z tobą bardziej szczerzy?
Na salę weszło trzech rozmawiających głośno mężczyzn, od razu spostrzegli samotną Zuzannę. Uśmiechnęli się, ukłonili.
- U mnie w mieszkaniu - mruknęła do Niewyraźnego, rozpinając z trzaskiem e-stymowy kombinezon i skręcając do wyjścia.
Importowała go od razu na balkon. Usiadł w kronicznym foteliku przy kurtynie wodnej, stopy ledwo sięgnęły podłogi. Słyszał, jak krząta się wewnątrz. Pojawiła się już przebrana w białą sukienkę, niosąc tacę z dzbankiem kawy i sugarpaiami. Nawet nie zabrała drugiej filiżanki, żeby mógł uprzejmie odmówić - oboje byli ponad te rytuały oswajania lsnu.
- Ale właściwie dlaczego nie? - rzucił, gdy siorbała parującą ciecz. - Dlaczego miałabyś mieć coś przeciwko ujawnieniu i nagłośnieniu? Przecież chyba o to ci chodzi, nie? Oficjalne śledztwo - to byłoby coś.
- Mmm, nie darujesz mi, prawda? - mruknęła, pogryzając sugarpaia. - No więc proszę: chodzi mi o skarb.
- Skarb?
Wskazała ruchem głowy w lewo. Niepotrzebnie, już tam patrzył, rozcięty lsen otwierał się na fantastyczny krajobraz - aż Światomił wstał i podszedł do balustrady. Lsen usunął wodną ścianę, detektyw spoglądał z czterdziestego czwartego piętra wieży prosto na pustynną równinę pod trzema słońcami, na horyzoncie płonął jakiś monument, smuga dymu kreśliła niebo, mimo wszystko gwiaździste.
- Co to jest, jakaś gra?
Zuzanna bez słowa ponownie zalterowała lsen. Patrzyli wzdłuż konstrukcji orbitalnej, przez którą prześwitywały błękitne pierścienie planety.
- No, ładne - skwitował Niewyraźny, opierając brodę na poręczy balustrady. - Czyje to?
- Takimi holografiami mam nabity cały memak. I wcale nie sądzę, żebyśmy tu mieli do czynienia z symulacjami graficznymi.
Zmiana po raz trzeci.
- Byłam w tym Mieście. To znaczy nie dokładnie tutaj, nie poznaję budynków, ale to jest to samo Miasto.
Wkrótce przyszło Światomiłowi zdecydować: wariatka czy nie. Siedział grzecznie naprzeciw niej na tym balkonie wychodzącym na nieziemską metropolię, krzywiąc się ironicznie i unosząc brwi, gdy opowiadała, i na koniec był tak samo mądry jak na początku.
- Jaja sobie robisz, prawda? Miasto pojawiające się i znikające! Może od razu dopowiedz całą bajeczkę: tatuś kopał na obcych planetach, Instytut Wernera obsadzają kosmici, a ty odziedziczyłaś amulet przywołujący Jerozolimy i Troje wymarłych alienów.
Wyjęła naszyjnik spod sukienki. Misterna kompozycja obracała się na swoich osiach, przepływała od formy do formy - omal hipnotycznie. Wyciągnął rękę. Natychmiast schowała klejnot, to już był odruch ochronny.
- Niezłe. Nie dałabyś do analizy, co?
- Zapomnij. Ale mam coś innego.
Po minucie wróciła z błękitnym ostrosłupem półprzeźroczystego kryształu. Postawiła go na stoliku. Światomił pochylił się, dotknął; dotyk oczywiście najmniej tu wiarygodny.
- Widzisz te znaczki, o, tu, na tej ściance, widzisz? - wskazała. - Tak w ogóle to jest fragment większego ornamentu, musiał iść przez całą ścianę. Próbowałam coś znaleźć w sieci, ale nie pasuje do niczego. Chcesz, poślę ci, sam poszukaj.
- I niby czemu ten kawałek nie zniknął, skoro całe miasto rozpłynęło się w powietrzu, hę?
- Bo go w ręce trzymałam. A ty jak myślisz? Czekaj, nie mów, wiem: biedaczka rozczuliła się nad grobem tatusia, skojarzyła archeologię, amulet i tajemniczy instytut i zwidziało się jej coś, teraz wmawia innym. A capnęła, co było pod ręką i odpowiednio tajemniczo wyglądało. Nie?
- Co się przejmujesz, nie dla takich świrów pracowałem. Na wszelki wypadek noś ten amulet, może znowu zadziała - to wtedy od razu zapisuj wszystko na serwerze i dzwoń do mnie. OK?
- Nie bój się, noszę, noszę.
- Ciekawe, czemu tu ci się nie pokazuje, kiedy cały Kraków mógłby je zobaczyć.
- Może jednak coś jest w trumnie ojca...
- O Jezu. To ja już lepiej pójdę, nie zdradzaj mi swoich pomysłów. Pa, odezwę się.
Nie miała bynajmniej zamiaru bawić się w hienę cmentarną. Bogiem a prawdą, samo opowiedzenie Niewyraźnemu o Mieście umniejszyło wiarę Zuzanny weń o połowę. Są rzeczy możliwe i są rzeczy niemożliwe, to była rzecz niemożliwa, miasto-widmo. Żeby jeszcze rzeczywiście zwid i mara - ale weszła, dotknęła, zabrała kryształ. I staruszka, staruszka na cmentarzu - też je widziała. Więc co? Jedno wielkie szaleństwo, fałsz pamięci.
I te obrazy na memochipie ojca... Może to było na odwrót, może wymyśliła sobie wszystko już po tym, jak je obejrzała, i to z nich wzięła Miasto i całą resztę, wyobraźnia posłusznie wypełniła szczeliny, diabli wiedzą, gdzie capnęła ten kryształ; a teraz wydobywa z ruin pamięci falsyfikat za falsyfikatem... Może tak to było.
Oglądała holopamiętnik ojca przed snem; nie na libarycie, lecz w mocnej projekcji na przeciwległej ścianie, w całkowicie ciemnej poza tym sypialni. Ula wierciła się na poduszce obok.
- Tam chyba nie ma powietrza.
- Widzę.
- Więc jak on to fotografował?
- Nie wiem. W skafandrze.
- Jak kosmonauta, co?
|
|