I. CZWARTEK Kamery przemysłowe sieci wewnętrznej, zainstalowane przez władze portu w celu zapobiegania kradzieżom, zarejestrowały wszystko z automatyczną beznamiętnością. Głos, wydobywając się spomiędzy wąskich przejść między portowymi magazynami, zaalarmował dwa cienie kryjące się wewnątrz jednego z nich. Za drugim okrzykiem ich właściciele ostrożnie wybiegli na zewnątrz. Postronny, mniej spostrzegawczy obserwator, oceniając po ich szarych płaszczach i zaplamionych kawą tanich marynarkach, wziąłby ich za detektywów policyjnych. Ktoś o bardziej czułym wzroku dojrzałby jednak, że zamiast krótkolufowych rewolwerów obaj mieli małokalibrowe automaty z pojedynczym uchwytem. Kontrwywiad. Bezpieka. Dwóch śledczych KBW, Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Obaj rzucili się w kierunku głosu, ten jednak oddalał się. Wówczas jeden ze śledczych cofnął się do ukrytego pod płachtą brezentu samochodu, a drugi pobiegł za uchodzącym krzykiem. Gdy człowiek za kierownicą uruchomił silnik i ruszył z miejsca, przymocowany do tylniej felgi napięty sznurek szarpnął zapalnik ukrytego między zbiornikiem na paliwo a podłogą, nieskomplikowanego, ale silnego ładunku wybuchowego. Samochód, zmieniony w kulę ognia, podskoczył i potoczył się kilka razy. Drugi człowiek, mimo że znajdował się dobrych kilkaset metrów od wozu, został ogłuszony eksplozją. Stał, w szoku wpatrując się w ogień. Kamera zarejestrowała tylko cień, który na chwilę mignął za jego plecami. Mężczyzna został dwukrotnie postrzelony - w tył głowy i w szyję. Zabójca celował bezbłędnie - drugi strzał był już zbędny. II. Patrząc na Anne-Claire i Leonore, trudno mi było uwierzyć, że były siostrami - co prawda - tylko przyrodnimi. Anne-Claire była bardzo szczupła, a przez to, mimo raczej średniego wzrostu, wydawała się być wysoka. Jej proste, złote włosy spływały na ramiona, a długa grzywka zwyczajowo zgarnięta była za uszy, odsłaniając wysokie, proste czoło. Duże, zamyślone, ciemne oczy i roztargniony uśmiech kryły za sobą żywą inteligencję, zdradzając w zamian śródziemnomorskie pochodzenie. Leonore była wyższa, miała ciemne, wijące się w lokach, włosy. Dystansujące wrażenie, jakie wywierała władczym spojrzeniem, osłabione było szerokim uśmiechem. Bez dwóch zdań można było ocenić ją jako twardą kobietę o wysokim poziomie doświadczenia życiowego i autorytetu. Miała tylko jeden słaby punkt - był nim Baptiste, jej dziesięcioletni syn. Od czasu przypadkowej śmierci męża wychowywała go sama. Z gruncie rzeczy nie mam nic przeciw rodzinnym wizytom, którymi Leonore obdarza Anne-Claire i mnie. Obie gadają wtedy godzinami o rzeczach, o których ja nie mam i nie chcę mieć pojęcia. Jednak była w tym wszystkim zadra - w takich chwilach opiekę nad Baptiste powierzano mojej skromnej osobie, co wywoływało u mnie zniecierpliwienie, a u niego konsternację. Byłem chyba jedyną osobą, która podnosiła na niego głos i śmiała wydawać mu polecenia. Przed wizytą starałem się zabezpieczyć teren. Usunąłem wszelkie cenne, kruche czy ostre przedmioty, biurko z ważnymi papierami zabarykadowałem na wszelkie możliwe sposoby (jak mi zdążył dowieść Baptiste w czasie ostatniej wizyty, z akt dochodzeniowych można robić wcale niezłe łódki czy samoloty), szafkę na broń zniosłem do piwnicy, a jedyny klucz do niej nosiłem na szyi. Mógłbym z nim zagrać w Monopol czy szachy, ale mała bestia wolała strzelać do telewizora z plastikowego pistoletu, niszcząc z ogromną wprawą kolejne fale atakujących zombie. - Nie za agresywna ta gierka? - wyraziłem swego czasu wątpliwość. Leonore przyznała mi rację, ale nie miała serca pozbawiać syna uwielbianej rozrywki. Anne-Claire wytknęła na chwilę głowę z kuchni, gdzie gadała z siostrą kolejną długą godzinę. - Mick, późno już - powiedziała znacząco. Z westchnieniem spojrzałem na zegarek i kiwnąłem głową. Delikatne aluzje nie zawsze dochodzą do mnie. Zniecierpliwiona, moja złotowłosa wydała bezpośrednie polecenie. - Może położysz chłopaka spać? - Ciooociu, jeszcze chwiiilę - zajęczał Baptiste, nie odrywając oczu od ekranu, który zapełniał wielki robal. Chłopak pakował w niego trzeci magazynek, jak na razie bez skutku. Mówił w próżnię, bo Anne-Claire znikła już za drzwiami, pozostawiając inicjatywę w moich niewprawnych rękach. W chwili, gdy siłowałem się z małym, starając się wyrwać mu tę plastikową spluwę, zadzwonił telefon. Przy szóstym sygnale zdołałem oswobodzić jedną rękę, po dwóch następnych zdołałem nawet zbliżyć się na tyle, by sięgnąć aparatu. - Mor... Cholera, mały gadzie, nie gryź! Moriarty! - Tu Herzog. Głos pułkownika sprowadził mnie natychmiast na ziemię. Skoro dzwonił do mnie do domu, działo się coś ważnego. Wstałem, zdecydowanie strząsając z siebie Baptiste. - Słuchaj, Moriarty, wiem, że teraz nie twoja tura, ale mam prośbę. Możesz przyjechać? Podpułkownik nie pytał, on grzecznie rozkazywał. - Oczywiście, pułkowniku. Coś się stało? Herzog milczał przez chwilę. W sumie racja, pytanie było głupie. - To nie jest sprawa na telefon. Florentino i inni już tu są. Bądź u nas jak najszybciej. Stopą utrzymywałem na odległość Baptiste, który ze śmiechem starał się pociągnąć za huśtający się w powietrzu kabel słuchawki. - Będę za dwadzieścia minut. - Nie ma nas w biurze. Przez radio skierują cię we właściwe miejsce. Mój domowy telefon nie był "bezpieczny". Ale radio w samochodzie tak. - Już jestem w drodze. Odłożyłem słuchawkę. W lewej ręce dalej ściskałem plastikowy pistolet. Na ekranie ciągle szalał wielki robak. Wyłączyłem telewizor. Mały kablownik tymczasem już był w kuchni, sypiąc donosami jak z rękawa. - Mamo, a wujek gdzieś jedzie! To nie był pierwszy raz, gdy wyrywano mnie z domu o tej porze. Anne-Claire zdążyła się z tym już oswoić, zrozumieć, że taką już mam robotę i starała się nie protestować. Dla Leonore było to jednak wielkie zaskoczenie. - Na Boga, Mick, jest prawie północ! To był fakt tak oczywisty, że nie miałem pomysłu na inteligentny komentarz. Upewniwszy się, że Baptiste nie idzie za mną, zszedłem do piwnicy. Z szafki z bronią zabrałem swój regulaminowy, krótkolufowy automat z pojedynczym uchwytem i przewiesiłem go przez ramię. Wspinając się z powrotem, dojrzałem stojącą w drzwiach Anne-Claire. Podała mi marynarkę i szary, długi płaszcz. Zeszłotygodniowe plamy po kawie były już starannie usunięte. O nic nie pytała - i tak nie znałem odpowiedzi. Spojrzałem jej w oczy - były jeszcze głębsze i ciemniejsze niż zazwyczaj. - Chyba nie wrócę na noc - powiedziałem cicho. Z ciężkim westchnieniem schowała twarz pod klapą mojego płaszcza - Proszę, uważaj na siebie - doszedł mnie stłumiony szept. Mała gadzina znalazła nas wreszcie. Na schodach rozległ się energiczny tupot małych stóp. - Mamo, a ciocia i wujek się całują! III. Nim doszedłem do samochodu, wetknąłem w specjalne kieszonki trzy zapasowe magazynki do automatu. Renault, nie tak znowu nowy, ale bardzo sprawny i wytrzymały, zapalił od razu i ruszył ostro w kierunku śródmieścia. Sięgnąłem po mikrofon radia. - Zero siedemdziesiąt jeden, śledczy Moriarty. Tej nocy dyżur w dyspozytorni miała sierżant Chung Lee. - Hej, Mick, jak leci? - Rutyna... - Wszyscy mówią, że obecnie jesteś najlepszą opiekunką do dzieci w formacji. Westchnąłem. W Korpusie nie było takiego czegoś, jak poszanowanie prywatnego życia przez kolegów. - Bren mówi, że podeśle ci na weekend swoje maluchy. Brenowi, informatykowi placówki, pół-Chińczykowi z portugalskiego Makau, urodziły się niedawno bliźniaki. W sumie miał teraz sześcioro dzieciaków, w wieku od lat ośmiu w dół. - Prędzej ucieknę z tego kraju - rzuciłem odpowiedź. - Słuchaj, Lee, dzwonił do mnie stary. Sierżant chwilę milczała. - No, tak... Cholernie przykra sprawa... - Co się stało? Szef mi niczego nie mówił. - Basil i Hoffi nie żyją. Pierwszy patrol dotarł na miejsce jakieś półtorej godziny temu. - Mój Boże... Basil?! Przejechałem czerwone światło, nie zauważając tego. Chwilę gonił mnie ryk klaksonu wielkiej ciężarówki. Basil i Hoffi tworzyli jeden z naszych zespołów śledczych. Dla mnie byli kolegami z roboty, robili dokładnie to samo, co ja i Florentino. Ale nie tylko. Basil, mimo że Brytyjczyk, był dalekim krewnym Anne-Claire, a także jakby jej ojcem. To on przedstawił jej mnie i dawał życzliwe rady, jak spławić jej ówczesnego chłopaka - Racheforta, którego obaj równie mocno nie lubiliśmy. Czasem wpadał do nas na obiad. Mówiono ostatnio o jego awansie. Prestiżowa posada za biurkiem w ministerstwie, by cicho, ale bezpiecznie doczekać bliskiej już emerytury. Jak powiem Anne-Claire o jego śmierci? Hoffiego, młodego stażystę z Algierii, ledwo znałem. Podobno świetnie się jednak zapowiadał. Latarnie ulic Marsylii tworzyły przede mną świetlisty tunel. - Mick, jesteś tam? - głos Lee przywrócił mnie do rzeczywistości. Ręką trzymającą mikrofon roztarłem do bólu czoło. - Tak... Tak, słucham. - Nie jedź do biura, tu nikogo nie ma. Herzog zbiera wszystkich w porcie. - Czemu tam? - zadałem mało inteligentne pytanie. - To tam się zdarzyło - powiedziała po prostu Lee. Ostro zakręciłem w miejscu i, przeciąwszy żółtą podwójną linię, ruszyłem na południe miasta. IV.  | Ilustracja: Robert Łada | Policja otoczyła teren i trzymała z daleka nielicznych jeszcze gapiów i legiony chciwych sensacji dziennikarzy, sama też nie miała jednak wstępu na samo miejsce wydarzenia. Kilkukrotnie sprawdzano moją plakietkę, w końcu powiedziano, że dalej samochodu nie wpuszczą, by nie zatarł śladów. Ostatnie kilkadziesiąt metrów przeszedłem powoli, oglądając miejsce. Wysokie na kilka pięter magazyny, ustawiono przy sobie tak, że samochód z trudem się między nimi mieścił. Środkiem biegł szeroki pas betonu, którym zazwyczaj zajeżdżały ciężarówki, by załadować towary zostawione przez statki. To na nim leżał bokiem wypalony wrak samochodu. Oddalona o dziesięć metrów ciemna plama sadzy, otoczona siatką pęknięć w betonie, wskazywała miejsce silnej eksplozji. Herzog zgromadził tutaj chyba wszystkich dostępnych mu w tak krótkim czasie ludzi. Fotografowano każdy detal, zbierano każdy możliwy ślad i skrawek metalu. Herzog, gdy go dojrzałem, kierował ustawianiem kolejnych wozów z potężnymi reflektorami na naczepach, oświetlającymi teren. Badania miejsca zamachu będą się toczyć w dzień i nocą. Otaczało go pięciu ludzi. Ja, szósty, przyjechałem ostatni. Trzy dwuosobowe zespoły śledcze Korpusu w Marsylii. Czwarty zespół zginął niecałe dwie godziny temu. W milczeniu ścisnąłem dłonie kolegów i Florentino, mojego partnera. Choć wiedzieli o moim specjalnym przywiązaniu do Basila, żaden nie próbował mnie pocieszać. Rozumieli doskonale, że słowa mijają się w takiej sytuacji z celem. Podpułkownik KBW Herzog, pięćdziesięcioletni Izraelczyk, kawaler francuskiej Legii Honorowej, odznaczony włoskim Krzyżem Zasługi, weteran pól bitewnych Wzgórz Golan, Bośni, Nigru, obecnie komendant placówki Korpusu w Marsylii, podszedł do nas po kilku minutach. Służba za biurkiem i wiek podkopały już nieco jego niegdyś herkulesowe zdrowie i posturę, bardziej złośliwi widzieli już nawet małe wałki tłuszczu, jednak w oczach dalej błyszczała żelazna siła woli, nieugiętość, upór i inteligencja. Popularny wśród podwładnych, bezpośredni w osobistych kontaktach, wymagający wobec innych i siebie. Zawsze mówił to, co myślał i w tym dopatrywano się powodów tego, że ostatnio pomijano go na listach awansów. Pokój nie sprzyjał karierom starych jastrzębi. Herzog podszedł z nami do poczerniałego wraku wozu, zanurzonego w kałuży piany, którą pracownicy portu gasili płomienie. Nasi ludzie od zbierania śladów pomstowali na nich za to- po cichu, ale dosadnie. - Basil i Hoffi zginęli, prowadząc ważne dochodzenie - zaczął Herzog - Jeden z ludzi Basila poinformował go, że podejrzany będzie załatwiał jakieś sprawy w tym miejscu i o tej porze. Urządzili więc zasadzkę, by go aresztować. - W dwie osoby? - wymruczał cicho jeden ze śledczych. - Liczyli przypuszczalnie na zaskoczenie, a nie było czasu organizować większego zespołu. Basil zadzwonił do mnie w ostatniej chwili. Zanim przyjechali antyterroryści, ktoś zdążył wywabić ich z magazynu, gdzie byli ukryci. Basil wsiadł do samochodu i zginął w eksplozji. Rannego Hoffiego zabito od tył, strzałem w głowę. Zabójca jest chytry, ale tchórzliwy. - Może działali w większym zespole? - podsunął Florentino. - Może, ale wątpię. Przeglądaliśmy zapis kamer przemysłowych - widać tylko jedną sylwetkę. - Gdyby w mieście pojawiła się większa grupa, wiedzielibyśmy o tym - dorzucił swym cichym głosem któryś ze śledczych. - Nie dostaliśmy żadnego ostrzeżenia, ani od naszych ludzi, ani od policji, ani od żandarmerii, ani od wywiadu - zastrzegł Herzog. - To bardzo rzadkie. W grupie ktoś by coś sypnął. Kiwnęliśmy głową. Zasada jest taka, że dwóch ludzi dwa razy łatwiej złapać, niż jednego. Tylko pojedyncza osoba mogła przygotować taką operację w naszym mieście tak, by nikt po naszej stronie barykady się o tym nie dowiedział. - To był ktoś z zewnątrz. Ktoś nowy, szybki, cholernie przebiegły. - Raczej ani mafia, ani gangi oni nie zadzierają z władzami, jeśli naprawdę nie muszą. Zresztą, nimi zajmują się raczej gliny. Jakiś psychopata? - zasugerował McMatt, szef trzeciego zespołu. - Może najemnik? Ale kto by pakował się w takie bagno, mordując naszych ludzi? - podsunął Florentino. Spojrzeliśmy na Gichona. Od dwudziestu lat prowadził operacje przeciw terrorystom. Wiedział o każdym, kto na południe od Lyonu otarł się o jakąś komórkę fundamentalistów, lewaków, radykałów-ekologów czy neonazistów. Ten pokręcił głową. - Nie ten styl, nie ta klasa. Wszystko było za ciche. Żadnych żądań. Ale się popytam. |
|