nr 02 (XXIV)
marzec 2003




powrót do indeksunastępna strona

Magdalena Lewańska-Kuypers
  Stara plebania

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Trochę oszołomiona Hania usiadła w krześle z poręczami, przysuniętym specjalnie dla niej do białego pieca. Niektóre kafelki malowane były w niebieskie holenderskie obrazki, przedstawiały tańczące dzieci i wesołe wiatraki. Ottilie przyniósłszy ręcznik poprosiła o pozwolenie wytarcia mokrych włosów Hani, pastorowa zarzuciła jej na ramiona wełniany szal, a Maria-Helene podsunęła pod stopy Hani wyściełany stołeczek.
     Dobrze mi, myślała Hania leniwie i wytłumiła w sobie wszystkie inne myśli. Udało jej się jednak uwierzyć, że jakimś cudem nie było w tym wszystkim żadnego nieporozumienia, że rodzina Schólpen rzeczywiście czekała dziś wieczór na nią, by ugościć ją rumem i kakao, by obdarować ją przyjaźnią i rodzinnym ciepłem.
     - Ty obserwowałaś nasz dom, a my obserwowaliśmy ciebie - uśmiechnął się pastor szelmowsko, gdy siedzieli skupieni przy niewielkim okrągłym stole, każdy z parującym wspaniałym aromatem gorącym kubkiem w dłoni. - Nie mieszkasz tu jeszcze dawno, prawda? Jesteś studentką?
     - Nie wiemy też jak się nazywasz - pisnęła Ottilie. - Powiesz nam?
     - Twoja rodzina jest bardzo daleko, w innym kraju. Czy tak? Brak ci ich? Trudno jest człowiekowi samemu na świecie... - powiedziała pastorowa ściskając ze współczuciem dłoń Hani.
     Hania poczuła ogarniające ją wzruszenie. Odpowiedziałaby chętnie, ale wargi drżały jej i obawiała się rozpłakać. Tak, była sama w tym obcym mieście, w tym obcym kraju. Studiowała w dwudziestoosobowej grupie i choć znała już wszystkie twarze i imiona nie zamieniła z nikim ani jednego bardziej osobistego zdania. Ta chłodna uprzejmość, maskująca obojętność dla towarzyszy, zdawała się nie przeszkadzać innym. Robili wrażenie rozbawionych i beztroskich, gdy w przerwach między wykładami wymieniali na korytarzu banalne informacje, lub przechwalali się swą pracowitością i fachową wiedzą. Podobnie wyglądały prywatne spotkania w większym gronie.
     - Nikt nawet nie spytał, czy jestem cudzoziemką, ani jakiej jestem narodowości, a przecież na pewno nie mówię bez akcentu... - wyszeptała. Westchnęła smutno i dodała: - Nazywam się Hania Bartoszewicz.
     Wdowa po aptekarzu objęła Hanię kościstym ramieniem.
     - Tak właśnie myśleliśmy. Musimy ją koniecznie zaprosić, mówiliśmy. Masz dla nas czas dziś wieczorem? - spytała.
     - O, tak - odpowiedziała Hania z wdzięcznością. - Mogę zostać do późnej nocy.
     
     * * *
     
     Hania po raz pierwszy w życiu trzymała w rękach tamborek. Nie, przypuszczała nigdy, że haftowanie może być tak miłe. Nie było nudne i monotonne jak robótka na drutach, czy szydełkiem, poziwalało jednocześnie rozmawiać, albo w skupieniu słuchać muzyki.
     Przy okrągłym stoliku, oświetlone dużą.lampą, pochylały się nad haftami cztery głowy, trzy pary rak pracowało zręcznie i szybko, czwarta, należąca do Hani, zdecydowanie wolniej, lecz z wielką przyjemnością. Z pokoju obok płynęły dźwięki-
     fortepianowej muzyki, to pastor odpoczywał w ten sposób po kolacji.
     - A Ottilie? - zdziwiła się nagle Hania. - Nie lubi wyszywać?
     Ottilie odwróciła się od małego sekretarzyka w kącie przy zegarze.
     - Lubię, ale mam dziś co innego do roboty - odpowiedziała uśmiechając się tajemniczo.
     - Lekcje? - domyśliła się Hania.
     Pastorowa podniosła głowę i spojrzała czule na córkę.
     - Ottilie ma dzisiaj natchnienie i pisze - wyjaśniła z dumą.
     - Moja siostra, chce zostać pisarką... ! - zachichotała Maria-Helene. - Na razie pisze bajki, a jak się wprawi, napisze prawdziwą powieść - dodała z podziwem.
     - O...! - pochwaliła Hania.
     - Jak ci idzie córeczko? - spytała, pastorowa.
     - Zaraz będę gotowa, to krótka bajka, ale myślę, że pełna treści i z głębokim podtekstem.
     - Jak wszystkie twoje dzieła - odezwała się aptekarzowa. - Przepadam za twoimi podtekstami. Zobaczysz Haniu.
     Pastor wszedł do pokoju.
     - Czekają nas rozkosze kulturalne? - zapytał zacierając ręce i mrugając wesoło do Hani.
     - Jeszcze tylko chwileczkę - poprosiła Ottilie. - Przez chwilkę bądźcie jeszcze cicho.
     I znów cztery głowy pochyliły się nad robótkami. Pastor nie wrócił już do fortepianu, usiadł w mroku przy piecu i przyglądał się życzliwie grupce skupionej pod lampą.
     - Skończyłam - powiedziała nagle pastorowa odcinając nitkę, po czym rozłożyła na stole gotową serwetę. - A wy?
     - Prawie... - odpowiedziała aptekarzowa.
     - Ja też prawie. Jeszcze tylko ostatni kwiatek - Maria-Helene sięgnęła po inny kolor jedwabiu.
     Hania dopiero teraz zauważyła, że robótki wszystkich pań stanowią jedną całość. Duża, okrągła serweta najbardziej sprawnej w hafcie pastorowej posiadała dwudziestocentymetrowy brzeg.
     - Jaki piękny łan zboża! - wykrzyknęła Hania w zachwycie. Pastor zbliżył się do stołu i objął żonę w pasie.
     Nie sądzę, żeby jakikolwiek rolnik podzielał twoje zdanie, Haniu - zaśmiał się, - Prawie same chwasty.
     Rzeczywiście łan pastorowej przetykały gęsto kąkole, maki i chabry. Złocistych kłosów było najmniej. Robótki pozostałych pań, małe serwetki, zdobiły pojedyncze rodzaje ziela.
     - Prześliczne - westchnęła Hania. - Też bym tak chciała kiedyś umieć.
     - Na pewno się nauczysz - powiedziała aptekarzowa z powagą. - Masz zdolności, to widać.
     - I wytrwałość - dodała pastorowa.
     - I talent - zapewniła Maria-Helene. Od sekretarzyka odwróciła się Ottilie.
     - O mnie mówicie? - spytała, ale zaraz roześmiała się dając wszystkim do zrozumienia, że orientuje się w sytuacji. - Gdy o talencie mowa, biorę to zawsze do siebie - zwróciła się do Hani pogodnie. Wstała od biurka i podszedłszy do ojca podała mu kartkę. - Przeczytasz? - spytała.
     Pastor założył okulary, a panie oparły się wygodnie w krzesłach.
     Tytuł brzmi... - pastor przerwał, odwrócił kartkę, obejrzał unosząc brwi jej drugą, pustą stronę i zwrócił się do córki: - Dałaś mi sam tytuł?
     Ottilie przewróciła oczami i pokręciła głową z potępieniem.
     - Och tatusiu - powiedziała z wyrzutem. - Dlaczego zawsze się wygłupiasz? - Zwróciła się do pozostałych. - Ta bajka nie ma jeszcze tytułu, z tym zawsze najwięcej jest kłopotu, a że jest krótka, nie znaczy, że można się z niej wyśmiewać.
     - Przepraszam - powiedział pastor robiąc skruszoną minę. In Kurze ist die Wurze. Pewnie znów trafiłaś w sedno.
     - Ottilie jest mistrzynią krótkich form - objaśniła Maria-Helene.
     - Czytaj już, czytaj... - dopomniała się pastorowa. Pastor odchrząknął.
     - A więc tytuł brzmi ... Przepraszam, bajka bez tytułu. Oto ona:
     
     Dawno temu, w dalekim kraju żyły trzy królewny. Najstarsza miała przydomek Dobra, średnia Mądra, a najmłodsza Piękna. Złośliwi nazywali je Głupia, Złośnica i Szurnięta. Żyły długo i niezbyt szczęśliwie. Wszystkie ich cechy i te dobre i te złe nie miały najmniejszego wpływu na ich losy, poza może, i to tylko przez krótki czas, urodą najmłodszej. Nie ma bowiem niczego, co przemija szybciej. Wszystkie były dobrze wychowane, dzięki czemu zdawały się być na równi i w miarę mądre i głupie, dobre i kapryśne i, jak przystało arystokratkom, odrobinę pomylone.
     Pomyślmy chwilę o biednych królewnach, po których poza ich podwójnymi przydomkami me zostało nic, nawet bajka...

     
     * * *
     
     Pastor zakładał staroświeckie kalosze. Aptekarzowa wyjrzała na zewnątrz i zawołała:
     - Nie potrzebujecie parasola. Popatrzcie!
     Stłoczyli się przy drzwiach. Miasto spało ciche pod rozgwieżdżonym niebem, przykryte miękką warstwą śniegu. W ogrodzie biel śniegu błękitniała, przy oknach i na jezdni pod latarniami barwiła się pomarańczowo, w cieniu pod drzewami przechodziła w czarną niemal zieleń, a jednak wciąż była przede wszystkim bielą. Napawali się widokiem zachwyceni.
     - Niedługo już Boże Narodzenie - powiedziała pastorowa. Hania żegnała się z rodziną ze Starej Plebanii.
     - Dziękuję... dziękuję... - mówiła.
     Przy furtce odwróciła się jeszcze raz. W otwartych drzwiach, oświetlona od tyłu wielogłowa grupa, zajeżyła się uniesionymi w pożegnalnym geście rękami. Widok Starej Plebanii, tego solidnego domu napełnionego życiem i miłością, wlewał otuchę w serce Hani, odchodziła pokrzepiona.
     Milczeli z pastorem w drodze, ale nie kłopotliwym milczeniem obcych sobie ludzi. Dopiero przed bramą obdrapanej kamienicy, w której na trzecim piętrze czekało na Hanię jej zimne mieszkanie, Jacob Schólpen ujął dłoń Hani i powiedział.
     - Nie jesteś sama, nie zapomnij o tym nigdy - i podał jej dość dużą paczkę, której przedtem jakoś nie zauważyła.
     Domyśliła się, co ów pakunek zawierał i zachwyciła ją hojność przemiłej rodziny. Na górze, w mieszkaniu ogarnęło Hanie tak wielkie zmęczenie, że poprzestała jedynie na rozdarciu papieru na rogu, by potwierdzić swój domysł. Uśmiechnęła się szczęśliwa na widok maków i chabrów, zasnęła uśmiechnięta i uśmiechnięta na drugi dzień wstała.
     
     * * *
     
     Hania studiowała przez pięć lat. Była dobrą studentką i nauka sprawiała jej przyjemność. Swoich kolegów poznała bliżej i polubiła bardziej niż mogła to z początku przewidzieć. Zawarła nawet przyjaźnie. Kilka razy zmieniała mieszkanie, klepała biedę jak wszyscy prawie studenci, pracowała w czasie ferii. Miała lepsze i gorsze okresy, ale nigdy już nie czuła się tak zupełnie opuszczona i samotna jak w pierwszych tygodniach przed wizytą w Starej Plebanii. Nie odwiedziła już nigdy uroczej rodziny, może dlatego, bo jakoś się jej nie składało... Rano wagony nowego metra zapchane były nie mniej niż stare, a coraz ciemniejszymi wieczorami pędziły tak szybko po gładkich szynach, że Hani tej pierwszej zimy ani razu nie udało się już zajrzeć w głąb wąskiej uliczki, na końcu której znajdowała się Stara Plebania. A nim zima się skończyła, Hania poznała Martina, zakochała się w nim i przeprowadziła do niego na drugi koniec miasta, gdzie akurat przebudowywano następną linię tramwajową.
     Dopiero po latach, w innym już mieście i w innym okresie życia, Hania rozpakowała zawiniątko z darem rodziny pastora Jacoba Scholpen.
     Ze wzruszeniem rozkładała przepiękny łan, a w jej duszy odzywało się echo tego dawno minionego wieczoru. Każda serwetka zaopatrzona była w misternie haftowany inicjał H. B - Hania Bartoszewicz.
     Wtem spośród przyżółkłych warstw lnu wysunęła się cieniutka, zapisana starannym pismem, kartka. Bajka o Królewnie, Potworze i Bajkowym Losie, głosił tytuł. Hania przeniosła wzrok na koniec tekstu. Na pamiątkę pewnego zimowego wieczoru od Ottilie Scholpen. Hannover, 19.12.1876.

powrót do indeksunastępna strona

9
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.