Wrócił z wieścią, że zespół ma swój repertuar, ale owszem, w przerwie możemy sami sobie zagrać, tylko bez instrumentów dętych, bo zaplujemy ustniki. No i kłopot - mieliśmy w grupie tylko dwóch muzyków. Chłopcy jednak z polską fantazją skoczyli do perkusji i kontrabasu. Jeden wstępnie brzdęknął w talerze i werbelek, drugi zabuczał linię melodyczną "Gdy święci idą do nieba". Na sali ucichło. Ruscy oficerowie z baretkami wielkości krążownika "Aurora" zrobili pogardliwe miny, choć ich panie słuchały zaciekawione. Wydawało się, że nasi męczą się na próżno - była to w końcu tylko sekcja rytmiczna. Spróbowali jeszcze standardu "In the Mood", pod który od biedy można było tańczyć przy tak mizernym akompaniamencie. - Bugi-ługi! - rozpoznała Wala. - Wielikoliepnoje, priekrasnoje! - zachwyciła się jak dziecko. - Dalieje, idi! - Wyciągnęła mnie na parkiet; za nami sypnęła się studenteria i zaczęliśmy "pedałowanie". Tak się nazywało pozycję, jaką przyjmowali tańczący - trzeba było się przygarbić niczym cyklista w siodełku, zgiąć ręce w łokciach i deptać nogami, jak podczas ciężkiej jazdy pod górkę. Potem wypadało powierzgać do przodu i na boki, zakręcić partnerką w lewo i prawo - a jeśli była lekka i zwinna, stosowało się wyższą szkołę akrobacji. A więc robiła panna wślizg między rozkraczone nogi chłopaka, skakała mu na biodra, on potem owijał ją sobie wokół pasa, przekręcał w powietrzu i katapultował nad głowę. Znałem te figury, ale nie byłem w nich najlepszy; nie miałem do tego serca - jakże daleko było tym łamańcom do tanga! A Wala była i lekka, i zwinna kręciła się w moich rękach jak wrzecionko; na szczęście miała za długą i za wąską spódnicę, ominęło ją więc owo miotanie, które zawsze mi się wydawało jakieś nieestetyczne; wymagało zresztą za wiele wysiłku. Nasz zapał udzielił się skrzypkowi, nie dość zsowietyzowanemu w roli "pracownika orkiestry". Bardziej przydatny byłby fortepian czy saks - ale dobre i to! Muzyk - rasowy artysta, tak ostro podciął rytm smyczkiem, dudląc po dwie struny na raz, że nasze dziewczyny pisnęły z uciechy i pofrunęły nad ręce chłopaków, odsłaniając w pędzie uda i skrawki kolorowych fig. Tego nie zdzierżyły nawet mundurowe Wielkorusy, basując półgłośnie z niechętnym uznaniem: - Wot, Paliaczki! Szalony był to wieczór, a mnie rósł kamień w sercu, że to przecież wieczór ostatni. Co ja potem zrobię bez Wali? Byłem już "trafiony-zatopiony"; szczęśliwy i zrozpaczony zarazem, bo nic nie mogłem wymyślić mądrego, żeby ten romans mógł mieć ciąg dalszy. A wcale nie chodziło o różnicę wiary. Ona też to czuła - widziałem jej głębokie oczy, ale - "nicziewo, nicziewo" - i ciągnęła do kolejnego tańca. Czy te ruskie baby mają zakodowaną w genach nieuchronność cierpienia? I dlatego łatwiej je znoszą, a radość łapią zachłannie, jakby jutro świat się kończył? Mój Boże - już wiem, czemu Rosjanki uchodzą za najlepsze w świecie żony i matki! Ale co mi z tego? Wpół do dwunastej musieliśmy wyjść - Wala i Tania, jak grzeczne uczennice, obiecały być w domu przed północą. Trzymaliśmy się za ręce na przystanku, w szarówce zagadkowych "białych nocy". Co było jeszcze do powiedzenia? Dziewczyny mieszkały na Wasilewskim Ostrowie - dużej wyspie pośrodku Newy. Ich adresy schowaliśmy w kieszeniach na sercu; nadjechał autobus, ostatni pocałunek w chłodne wargi - "praszczaj, na wsiegda praszczaj", Wala! A jednak nie na zawsze! Nazajutrz, kiedy pociąg już miał ruszać, wybiegły na peron dwie dzieweczki w szarych paletkach i z głośnym bekiem rzuciły się do naszego wagonu. Te wariatki uciekły z zajęć, żeby się z nami pożegnać jeszcze raz! Nawet pragmatyczny Andrzej się wzruszył, a mnie puściły wszystkie hamulce; całowaliśmy się z Walą i płakali na przemian, obojętni na ciekawskie twarze we wszystkich oknach pociągu. Wala nie mogła odwiedzić Polski, chociaż wysłałem formalne zaproszenie, a rodzice dołączyli urzędowo opieczętowaną gwarancję utrzymania jej w czasie pobytu. Ruscy puszczali tylko krewnych - i to nie zawsze; albo zorganizowane grupy przodowników pracy i nauki, wzorowych komsomolców, a ona nie kwalifikowała się do tej kategorii. Pisała mi, że podpadła nawet za samą korespondencję z "inostrańcem", choć przecie byłem swój chłop z "demoludu". Jedynym wyjściem mogło być małżeństwo, ale to wymagało zgody naszego ministerstwa i radzieckiej ambasady; jak miał tego dokonać student bez żadnych dojść i pleców? Poza tym - ta miłość przyszła trochę za wcześnie, zaskoczyła mnie zanim osiągnąłem wiek męskich decyzji. Inaczej stanąłbym na głowie i ściągnął Walę do Polski. Skądże jednak miałem wiedzieć, że to "już" - jeśli nie dano nam żadnej szansy? Czy bierze się żonę na łapu-capu? Jakże nie doceniłem tego, co mi się przytrafiło nad Newą! Szukam teraz rozgrzeszenia, że cofnąłem się przed tym wielkim, gwałtownym, takim cudownie wzajemnym i prawdziwym uczuciem. Przecież wszystko było jasne już wtedy, gdy odruchowo zmieniliśmy szorstki krok habanery na miękki rytm słodkiego "milonga". Zamiast bocianich susów, jakie robią argentyńscy gauchos w buciskach z ostrogami, kołysaliśmy się wtuleni, wsłuchani w namiętny puls tanga. No dobrze, dobrze, zawiniłem, ale musieli nam zamknąć granicę i wsadzić między nas te swoje bolszewickie ryje? Ci załgani dobrodzieje "wyklętych ludów ziemi"? A "idti w czortu" Może chociaż nie zdążyli skrzywdzić Wali i doczekała "pierestrojki"; i w dzisiejszym Sankt Petersburgu "nakoniec wolno diszit" moja mała "tancowlianiczka"! Tylko co nam z tego - teraz??? 3. LA CUMPARSITA Później dojrzewałem i tetryczałem; nawet wstąpiłem do Partii, pisanej zawsze z dużej litery. Naciskał kierownik - a niech sobie dziadyga poprawi wskaźnik upartyjnienia w urzędzie. Mój marazm zestroił się z gorsetem gomułkowskiej "małej stabilizacji", jak to ujął Tadeusz Różewicz. Chociaż nie całkiem - wzbogaciłem swoje wnętrze o przekorną małpę, jaka zalęgła się we mnie po utracie Wali. Ględzenie towarzysza "Wiesława" i celebry ludowej władzy prowokowały do uszczypliwych komentarzy - jakby to cokolwiek mogło pomóc. Trochę podniosło moje samopoczucie "Pół żartem, pół serio"; poszedłem do kina parę razy - i wcale nie dla słodkiej Marylin! Urzekła mnie scena tanga z różą w zębach, które zbzikowany milioner tańczy z Jackiem Lemmonem, przebranym za kontrabasistkę Dafny. Moja szkolna "La Cumparsita"! Z przesadną, komediową ekspresją, ale to właśnie było to! Jeszcze coś wyniosłem z tego filmu i zaraz puściłem w obieg. Podczas narady gangsterów główny mafioso powiada, że dziesięć lat temu sam wybrał się na szefa i teraz wszystkim tu obecnym dziękuje za tak trafny wybór. Zupełnie jak Gomułka! Nie byłem jednak specjalnie pomysłowy - moi biurowi koledzy przywozili z delegacji znacznie ostrzejsze, antypaństwowe dowcipy. Wyglądało na to, że wszyscy gryziemy rękę, która jeść daje. A prawdziwego wytrycha do ustrojowych kodów dostarczyli nam młodzi adiunkci z uczelni przy KC PZPR, kiedy zaczęli przyjeżdżać do nas, partyjnych, na szkolenie w zakresie filozoficzno-socjologiczno-etycznych problemów marksizmu. Ciekaw byłem naukowych podstaw naszego zakłamania, ale oni robili sobie, za przeproszeniem, jaja z wykładów, a w podsumowaniu każdego tematu sypali serią anegdotek "a'propos", przy których nasze biurowe dowcipy mogły się schować. Uchylali też kulisy spiskowej teorii dziejów, na przykład o co naprawdę chodziło Gomułce, kiedy poecie Szpotańskiemu zarzucił mentalność alfonsa i sponiewierał Pawła Jasienicę, alias enes-zetowca Beynara. Jeśli towarzysze naukowcy na takim luzie puszczali perskie oko do prowincjuszy, to niechybny znak, że na szczytach władzy kotłuje się jakaś antygomułkowska opozycja. Guzik nas obchodziło, kto, z kim i dlaczego; ważne, że chlają się między sobą. A niech się pozagryzają, internacjonalni mądrale. Największą korzyść przyniosło nam odkrycie systemu dwójmyślenia, który idealnie się nadawał do czytania między wierszami, albowiem nawet w prasie dało się wyczuć język Ezopowy. W taki właśnie sposób rozszyfrowałem "Tango" Mrożka, które skojarzyło moją "idee fixe" z obrzydzeniem do Peerelu. Miałem już wtedy nową dziewczynę, choć wcale tak szybko nie zapomniałem o Wali. Próbowałem, naprawdę wciąż szukałem różnych wybiegów, żeby się z nią spotkać choćby raz jeszcze. Obiecująco wyglądały "pociągi przyjaźni", jakie co roku wyjeżdżały z naszego województwa do bratniego "goroda" w południowej Rosji. Wydawało się takie proste - jako partyjny pewnie zmieściłbym się w delegacji, a potem Wala dojechały do mnie albo ja do niej - i już! Nic z tego - przestrzenie Sojuza były "nieobjęte dla ludzkiego oka" ale lud przypisano do ziemi jak za czasów pańszczyźnianych. Nie wolno było nikomu ruszyć się poza rodzimy obwód bez "wnutriennowo pasporta", a tego Wali też odmówiono, bo niby jaki miała ważny powód, żeby się pętać po kraju? I ja bez odpowiednich papierów nie dostałbym miejscówki w dalekobieżnym pociągu, a jeśli nawet - to na pewno nie zdążyłbym obrócić przez Moskwę do Leningradu i z powrotem w ciągu tych trzech dni bratniej wizyty. Przestrzegał mnie zresztą przed takim manewrem kolega, który w poprzednim rajdzie urwał się do sąsiedniego miasta na drobny handelek. Złapany przez ruską milicję przesiedział cały czas w areszcie, skąd nie miał go kto wyciągnąć, bo kompetentni towarzysze-delegaci uchlewali się ze swoimi sowieckimi odpowiednikami. Kiedy partyjny sekretarz z województwa jako tako wytrzeźwiał - wyzwolił nieboraka, ale zagroził mu, ze póki żyje, już nie dostąpi zaszczytnego wyjazdu za granicę. Tak więc z planów "przyjacielskiej" wyprawy nic nie wyszło; korespondencja z Walą przerywała się, rozrzedzała w czasie, aż ustała zupełnie. Jak długo można kochać z dystansu tysięcy wiorst? Nawet adres mojej małej czarnuszki w końcu zgubiłem - podczas transportu gratów do kawalerki w blokach, którą wreszcie mi przydzielono. Tymczasem okazało się, że moja nowa panna z personalnego, ładna, zgrabna i przytulna - nie miała pojęcia o figurowym tangu! Kupiłem jej książkę, gdzie nawet wyrysowane były ślady stóp w kolejnych figurach; cóż, kiedy ona była odporna na tego rodzaju wiedzę, nawet się zdziwiła: - A właściwie po co nam to? Mamy się popisywać? Nie, nie mam pretensji, bo dobra była dziewczyna i - nie skąpiła mi niczego, w czym gustuje młodzieniec przed trzydziestką. Po prostu nie chwytała owej "celowości bez celu", jaka - wedle Kanta - jest jądrem każdej sztuki. No trudno - na zakładowych potańcówkach szuraliśmy starym stylem "dwa na jeden". Kiedy jednak w łódzkim teatrze wystawiono "Tango" Mrożka - musiałem, musiałem je obejrzeć! Wybraliśmy się oboje i zaraz po pierwszym akcie stało się oczywiste, że historyjka rodziny Stomila jest alegorią naszego ustroju! Tłumaczyłem to mojej sympatii w antrakcie, ale ona święcie wierzyła w słowo drukowane. W programie napisano, że to satyra na kryzys współczesnej rodziny, no więc tak widocznie jest. Jestem głęboko przekonany, że kobiety nie mają głowy do polityki, ale mimo to spróbowałem przyswoić jej sekret mowy Ezopowej. Też bez skutku; nie wiem, na pewno coś w tym było, że od tego momentu zaczęliśmy oddalać się od siebie. Jakoś od początku nie mogło zaiskrzyć między nami, jak to się stało z Walą; może taka rzecz niektórym w ogóle się nie zdarza? A ja byłem takim szczęściarzem - albo pechowcem - że jeszcze raz trafił mi się ten szalony błysk, choć jeszcze długo musiałem na to czekać. Wówczas, w "Tangu" Mrożka, nie można było nie zrozumieć podtekstów dramatu; wszystko było podane na talerzu, a ten kryzys rodzinny to tylko taki Ezop dla cenzury. Dlaczego toporny służący, Edek, jest "plugawym symptomem naszych czasów"? I czemu Artur, według ojca-Stomila "Chciał zwyciężyć wszystkojedność i bylejakość"? Czas przeszły jest całkiem na miejscu - to już epitafium nad ciałem młodzieńca. Jego zabójca, Edek, bez żenady zapowiada: "Widzieliście, jaki mam cios. Ale nie bójcie się, byle cicho siedzieć, nie podskakiwać, uważać, co mówię, a będzie wam ze mną dobrze, zobaczycie". Nie trzeba mózgu Einsteina żeby dojrzeć tu peerelowską "dyktaturę ciemniaków". Tylko gdzie to tytułowe tango? Jedyne dźwięki, jakie dotąd słyszałem, to huk rewolweru Stomila, dzwony i fragment weselnego marsza Mendelssohna. Wreszcie jest! W ostatniej scenie Edek wnosi magnetofon i wykonuje taniec z wujem Eugeniuszem, kierującym się zasadą: "ulegam przemocy, ale w głębi duszy będę nim gardził". Czemu siedzę jak wmurowany? Ta melodia... Przeczytałem później w didaskaliach sztuki: "Rozlega się, od razu bardzo ostro głośno, tango "La Cumparsita", koniecznie to, a nie inne. (...) Tańczą klasycznie, z wszystkimi figurami i przejściami tanga popisowego. Tańczą, dopóki nie spadnie kurtyna. A potem jeszcze przez jakiś czas słychać "La Cumparsitę - nawet kiedy zapalą się światła na widowni - przez głośniki w całym teatrze". Wyszliśmy wreszcie, a ja nadal byłem ogłuszony proroczo- szyderczym geniuszem Mrożka i tym tangiem, które słyszałem dłużej niż chciał autor - jeszcze przed teatrem i w drodze powrotnej miasteczka. Szare komórki pociły mi się z wysiłku - dlaczego właśnie "La Cumparsita" dopełnia triumfu Edka? Na Boga! Przecież ja to od dawna przeczuwałem, tylko nie mogłem oblec w słowa - a wszystko odczytał w jej rytmie Mrozek dlatego nakazał: "koniecznie to, a nie inne"! Bo jest w tym tangu więcej, niż mi się zdawało: nie tylko gra zmysłów - także przemoc, krew i śmierć. Do swoich złośliwych aforyzmów dołożyłem jeszcze jeden, wykluł mi się po łódzkim przedstawieniu: partia ćwiczy nas w rytmie ostrej habanery, a ten znękany "wszystkojednością i bylejakością" naród uparł się tańczyć swoje małe, intymne "milonga". Jak ja kiedyś z Walą... Ech, wy platoniczni miłośnicy klas i narodów nie oszczędziliście nam żadnego draństwa, jakie tylko można wymyślić przeciw człowiekowi! Proroctwo Mrożka spełniło się z nieuchronnością Apokalipsy, władza poskromiła naród bandycką łapą Edka, a sam dramaturg zawczasu schronił się na emigracji. Marzec 68' był tylko ćwiczeniem operacyjnym: studentów lali pałami esbecy, ormowcy i romowcy, czyli zdrowy trzon klasy robotniczej. W grudniu 70' na stoczniowców, na tę przodującą ponoć klasę, Gomułka rzucił cztery dywizje zmechanizowane wojska. Znana jest dziś liczba zabitych i rannych - nieznani są zabójcy; żadnemu z tych "Edków" włos z głowy nie spadł. Oglądałem później w Gdyni stalową poręcz na wiadukcie dla pieszych, łączącym magistralę kolejową ze stocznią. W grubym metalu był wystrzępiony otwór, kształtem i wielkością podobny do otwartych w krzyku ust. To musiał być ślad po kuli dużego kalibru, najpewniej z działka pokładowego w wojskowym helikopterze. Takie tango partia zagrała narodowi, a Gierek, wołający do nas "Pomożecie?", jednak nie kazał tego śladu załatać - "pro memoriam"! Rzeczywiście - za parę lat miały być "ścieżki zdrowia" i wiece nienawiści do "warchołów" z Radomia i Ursusa. Orwell, Mrozek, "La Cumparsita" - i Wala... Jakim cudem zdołaliśmy ocalić zdrowe zmysły? |
|