Herzog kiwnął głową. - Prześwietl grupy, które robią interesy w Porcie Wschodnim oraz te, którym Basil mógł wejść w drogę. Hoffi był Algierczykiem, może któryś rodak dopatrywał się w jego służbie zdrady. McMatt, ty sprawdzisz tutejszych dostawców materiałów wybuchowych. Nie wierzę, by facet jeździł po kraju z semtexem w bagażniku. Albo kupił go tu, albo przywiózł z Włoch. Karabinierzy staną na głowie, by to sprawdzić, zadzwonię, do kogo trzeba. Odwrócił się do mnie i do Florentino. - Kluczem do sprawy może być także śledztwo, które prowadzili Basil i Hoffi. Basil miał rano wręczyć mi uzupełnione akta sprawy. Miał je jednak w samochodzie w chwili wybuchu. Na szczęście mam notatki służbowe Hoffiego. Zajmiecie się prowadzoną przez nich sprawą - dowiecie się, co oni wiedzieli, zrobicie, co oni zrobili. Każdy z trzech zespołów miał przydzielone zadanie. Podpułkownik spojrzał każdemu z nas w oczy i powiedział wolno. - Rzucicie wszystko, czym się teraz zajmujecie. Chcę patrzeć mu w oczy, kiedy wymierzą mu dożywocie i wypić za to porządną, koszerną wódkę - jeszcze za pensję z tego miesiąca. Kiwnęliśmy głowami. Zginęło dwóch naszych kolegów i nie trzeba nas było zachęcać do działania. Poza tym, nie chodziło tu o pustą reputację Korpusu. Dotychczas nikt nie ośmielił się świadomie podnieść na nas ręki. Jeśli rozejdzie się, że naszych bezkarnie zabijają, inni mogą pójść w ślady tajemniczego zamachowca. Każdy z nas pomyślał o sobie i o tych, których kochał. Bezwiednie dotknąłem kieszeni, gdzie w skórzanej okładce, w której tkwiła moja plakietka legitymacji służbowej, trzymałem zdjęcie Anne-Claire, które po cichu zwędziłem z jej albumu. Gichon wsiąknął w ciemność. McMatt wziął kilku ludzi, by przycisnąć niebieskie ptaki dostarczające wszystko za odpowiednią cenę, a które były na wolności, bo jeszcze nie zebrano odpowiednich dowodów. Ja i Forentino do ósmej nad ranem sprawdzaliśmy w rezydenturze notatki Hoffiego. O zmarłych nie mówi się źle, ale Hoffi miał ten cholernie wkurzający nawyk mieszania francuskiego z potocznym arabskim. V. PIĄTEK - Pół roku temu, w bazie Korpusu w Quantico, Wirginia, USA, miała miejsce śmiała próba penetracji zabezpieczeń. Młoda kobieta, podając się za wysokiego urzędnika państwowego, usiłowała dostać się do "pierścienia" E i do spec-tajnego, chronionego budynku, zawierającego laboratoria badawcze, archiwa, plany eksperymentalnych urządzeń. Dysponowała pakietem idealnie sfałszowanych dokumentów, była w stanie telefonicznie potwierdzić swoją tożsamość w Waszyngtonie. - Sprzedawczyki... - mruknął Herzog. Nie spał od dwudziestu czterech godzin, ale wcale nie było tego po nim widać. Lata praktyki. - Jednak - ciągnąłem dalej - młody wiek kobiety, brak osobistej ochrony oraz to, że komendant nie znał jej osobiście, wzbudziły jego nieufność. Mimo zdecydowanych żądań i gróźb, także telefonicznych z Waszyngtonu, zdołano przetrzymać ją przez całe sześć godzin, w czasie których błyskawiczne dochodzenie komórek śledczych zdołało wzbudzić wystarczająco dużo wątpliwości, by komendant mógł wydać oficjalną odmowę dostępu do "pierścienia" E. Brak jednak było podstaw do zatrzymania kobiety, mogła więc swobodnie odjechać tą samą bramą, którą wjechała. Wszczęte przez policję postępowanie wyjaśniające wykazało, że w ciągu ostatnich dwóch lat wykorzystano ten sposób kilkukrotnie, a nieznana nikomu młoda kobieta, legitymująca się zawsze wysoce wiarygodnymi papierami, zdołała wynieść z instytucji wojskowych, rządowych i badawczych wiele bardzo poufnych dokumentów. Ostrzeżono wszystkie instytucje w Stanach, Europie i w zaprzyjaźnionych państwach. Podjęto oficjalne, intensywne śledztwo, rozesłano zdjęcia i elektroniczne zapisy głosu... Rozłożyłem na stole plik zdjęć o wysokiej jakości, które przysłano nam zza Atlantyku jakiś czas temu. Zrobione przez kamerę przy bramie, przedstawiały sekwencję ruchów młodej kobiety, wsiadającej do czerwonego auta sportowego. - Od tamtej pory nie zanotowano jednak żadnej próby penetracji kluczowych instytucji rządowych. Jednak dwa tygodnie temu w Nicei, w Państwowym Instytucie Informatycznym, aresztowano niejakiego pana d'Hauterville pod zarzutem przyjęcia łapówki i złamania ustawy o tajemnicy państwowej. Sprzedawał on kopie aktualnych programów, stosowanych do wyrabiania dokumentów tożsamości. Było to przestępstwo z federalnego kodeksu karnego, śledztwo przejęła więc nasza rezydentura. Prowadzili je śledczy Basil i Hoffi. D'Hauterville, zagrożony dożywociem, w zamian za nadzwyczajne złagodzenie kary poszedł na współpracę i sypał swych zleceniodawców. Wydał też swą wspólniczkę, niejaką Busoni, która od kilkunastu miesięcy miała pośredniczyć w wymianie towaru na gotówkę. Busoni rozpoznała na przysłanych nam z Quantico zdjęciach jedną z osób zamawiających programy. Zatrzasnąłem aktówkę, dając do zrozumienia, że tylko tyle udało się nam wygrzebać z notatek Hoffiego. - Wiemy, gdzie siedzi D'Hauterville i znamy adres tamtej Busoni - dodałem. - To obiecujący początek. - Przyciśnijcie oboje - polecił Herzog. VI. Dziewiętnastowieczny budynek sądowego aresztu w Marsylii, zgodnie ze zwyczajem czasów, w których go budowano, znajdował się w śródmieściu. Trzymano tu teraz tylko mniej groźnych tymczasowo aresztowanych, głównie biznesmenów przyłapanych na przestępstwach podatkowych. Dyscyplina ochrony była więc trochę rozluźniona, bo trzymani tu ludzie z reguły byli bardzo spokojni i uprzejmi. D'Hauterville okazał się być lekko chory na nerki. Leżał na sali, podłączony do kroplówki, nie stracił żywego usposobienia i wyniosłości dawnej francuskiej szlachty urzędniczej, z której, jak pokazywało nazwisko, wywodzili się jego przodkowie. Raczył jednak odłożyć ostatni numer "Le Monde", by zaszczycić nas chwilą rozmowy. Wyprosiliśmy pielęgniarkę na zewnątrz i przeszliśmy od razu do sprawy. - Tak, sprzedałem między innymi egzemplarze dowodów osobistych zaprogramowanych na wysokie stanowiska rządowe - d'Hauterville potwierdził bez oporów. Wymienił z pamięci kilka stanowisk. Pokrywały się z grubsza z tymi, na które powoływano się w kolejnych przypadkach wynoszenia dokumentów. Pokazaliśmy mu zdjęcia. Ledwo musnął je wzrokiem i wzruszył ramionami. - Od wielu miesięcy niczego nie załatwiałem osobiście. Pytajcie panią Busoni, przecież mówiłem już to panom. Czy raczej - zaszczycił nasze oblicza uważniejszym spojrzeniem - panów kolegom? Czyżby pamięć im nie dopisała? - Obaj zginęli - powiedział Florentino. Na d'Hauterville nie zrobiło to jednak wrażenia. - Mon Dieu, cóż za niebezpieczny zawód - znów wzruszył ramionami i podniósł ze stolika gazetę. - Drodzy panowie, nie zatrzymuję panów. W tym wypadku w niczym więcej nie jestem w stanie panom pomóc. VII. Poprosiliśmy pielęgniarkę o chwilę rozmowy. - Pan d'Hauterville to wyjątkowo spokojny i kulturalny człowiek - powiedziała ostro, dając do zrozumienia, że cokolwiek o nim sądzimy, nie powinien siedzieć w areszcie. - Jaki wykształcony! Obyty w świecie! - W rzeczy samej, madame - potwierdziłem bez oporów, po czym podsunąłem. - Niewątpliwie podobnie, jak jego znajomi. Nie wątpię, że pan d'Hauterville, mimo lekkiej niedyspozycji, przyjmuje wizyty swoich przyjaciół. - Niestety, nie miałam przyjemności poznać żadnego z nich. Pan d'Hauterville nie został ani razu odwiedzony. Raz tylko, kilka dni temu, było u niego dwóch panów. Jeden z nich był Arabem - dodała z lekką niechęcią. Na podsuniętym zdjęciu poznała Basila i Hoffiego i jeszcze raz potwierdziła, że tylko oni odwiedzali naszego aresztanta. - Niech panowie chwilę poczekają. Właśnie kończę pracę, a pan d'Hauterville wymaga kuracji zastrzykowej. Muszę o tym wspomnieć koleżance z następnej zmiany. Pielęgniarka wykorzystała okazję, by ktoś odprowadził ją do samochodu. Śródmieścia francuskich miast notują ostatnio zwiększoną liczbę drobnych napadów rabunkowych. VIII. Z Marsylii do Nicei można dojechać autostradą w godzinę. Dodatkowe pół kluczyliśmy po mieście, szukając właściwego miejsca. Gdy wreszcie trafiliśmy, okazało się, że pani Busoni mieszkała na ostatnim piętrze raczej zaniedbanego domu czynszowego w niezamożnej, robotniczej dzielnicy, co potwierdził dozorca. - Nie widuję jej za często. Teraz chyba też nie ma jej w domu - dorzucił konfidencyjnym szeptem. - Podobno niedawno wyrzucili ją z pracy. - Co na to jej mąż? - ciągnąłem staruszka za język. Ten machnął niecierpliwie ręką. - Busoni to stara panna. Nic zresztą dziwnego - dodał tonem znawcy. - Nie jest już pierwszej młodości. - Co też pan powie? - Florentino dorzucił zachęcająco. - Ależ oczywiście, mój panie - skwitował go stróż, po czym dodał porozumiewawczo. - No i, panowie wybaczą, wątpliwej niestety urody. Ach, wie pan, te Włoszki... - Florentino drgnął, lekko dotknięty tą uwagą. Staruszek uznał to za znak niedowierzania. - Niech mnie Bóg skarze, jeśli kłamię! To samo mówiłem tamtemu sympatycznemu Anglikowi, który ją odwiedził kilka dni temu. Mówię panom, to był chyba jakiś dygnitarz, albo nawet ambasador. Miał nawet lokaja, jakiegoś młodego Murzyna. - Araba - poprawiłem go odruchowo. Hoffi nawet nie miał przecież ciemnej cery. - Mój drogi panie, czy to nie jedno i to samo? - zapytał retorycznie starszy pan. IX.  | Ilustracja: Robert Łada | Późnym popołudniem znów zastukaliśmy do drzwi czynszówki. Po minucie upartego stukania - bo stróż powiedział nam, że kobieta jest w domu - uchyliły się wreszcie drzwi. Pani Busoni zdawała się być mocno po trzydziestce. Była nieco puszysta, niezbyt wysoka, nosiła grube okulary i miała długie, kręcone włosy. Długo przyglądała się naszym plakietkom. - Przecież już wszystko powiedziałam - odezwała się w końcu. - Zaszły pewne nieoczekiwane okoliczności - usprawiedliwiłem się uprzejmie. - Potrzebujemy pani dalszej współpracy. Busoni po chwili kiwnęła głową i wpuściła nas do środka. Mieszkanie było ciemne, trochę zaniedbane i raczej skromnie urządzone. Jeśli pensje w państwowych instytucjach są rzeczywiście tak niskie, nic dziwnego, że chciała dorobić na boku - pomyślałem. Odmówiliśmy herbaty i od razu przeszliśmy do sedna sprawy. Busoni potwierdziła, że rozpoznaje kobietę na zdjęciach z Quantico. - To była bardzo dystyngowana kobieta, choć jeszcze bardzo młoda. Miała władczy głos. Na zdjęciach panowie tego nie zobaczą - dodała ironicznie. - Ile razy widziała się z nią pani? - spytałem. - Pięciokrotnie. - Czy wie pani, jak ona się nazywa? - Nie. Ale widziałam jej notatnik, czy raczej jego skórzaną okładkę. Takie rzeczy robi się na prywatne zamówienie, wie pan. Na okładce były wygrawerowane złote litery. - Jakie? - Duże "m", duże "c", małe "h". Sięgnąłem po długopis i naszkicowałem na serwetce prostokąt. Busoni w prawym dolnym rogu naszkicowała zamaszyste "MCh". Florentino zabrał serwetkę i schował ją do kieszeni. Ja patrzyłem Busoni w oczy, ledwo widoczne za grubymi okularami. - Pani odpowiedzi są szybkie i precyzyjne. Zawsze dysponuje pani tak świetną pamięcią? Kobieta siedziała, nieporuszona. - Kilka dni temu odpowiadałam na identyczne pytania. Tamci panowie maglowani mnie o wiele dłużej, ale za to doskonale pamiętam, co ich interesowało i jakie odpowiedzi w końcu ode mnie wydobyli. No tak, logiczne. - "MCh" - zastanawiał się na głos Florentino. - Co to może znaczyć? Busoni wzruszyła ramionami. - Inicjały, albo skrót od nazwiska. Cóż by innego? Inicjały? To byłby ogromny krok naprzód. Zachęcająco kiwnąłem głową. - Niech pani opowie wszystko swoimi słowami. Busoni odepchnęła się od blatu stołu i wsparła na poręczy fotela. - To była bardzo specyficzna klientka, prawie zawsze miała konkretne zamówienie, żądała zaprogramowania określonego nazwiska i funkcji. Pan d'Hauterville miał jedną dobę na wykonanie programu i wprowadzenie go na czystą kartę, po czym ja zanosiłam je w określone miejsce, gdzie po chwili podjeżdżała ona. To były bardzo krótkie spotkania. Wymiana zaprogramowanych kart na pieniądze odbywała się w samochodzie, tym o, na zdjęciu. Prawie nie rozmawiałyśmy. W pięć minut sprawdzała, czy karta nie jest sfuszerowana, po czym wypuszczała mnie na zewnątrz i odjeżdżała. Przez cały czas nie gasiła silnika. - To też powiedziała pani poprzednim razem? - Tak - potwierdziła. - O co jeszcze panią wtedy pytano? - Czy w czasie tych spotkań zdarzyło się coś niezwykłego. - Proszę mówić. - zachęciłem. Busini ciągnęła z wahaniem. - Za przedostatnim spotkałyśmy się przy wyjeździe na autostradę. Gdy ona sprawdzała kartę, tuż za nami zdarzył się wypadek. Pisk opon i bardzo głośny huk zderzających się samochodów. Ona błyskawicznie ruszyła z miejsca, wyraźnie uciekała. Ja mało nie umarłam ze strachu. Po kilkuset metrach, gdy nic więcej się nie działo, ona uspokoiła się, zwolniła, wreszcie zatrzymała. Wybuchła nerwowym śmiechem i powiedziała bezwiednie i po cichu: "To nie łilmor". Florentino nagrywał każde słowo, a ja dodatkowo wszystko wściekle notowałem. - Proszę powtórzyć jej słowa. - "To nie łilmor". - To nie co? - upewniłem się. - Łilmor. - Co to jest? Jak to się pisze? Busini wzruszyła ramionami. - Naprawdę nie mam pojęcia. - W jakim języku rozmawiała z nią pani? - Po francusku. Nie znam języków obcych. Drążyliśmy ją jeszcze długo, ale nie dodała już niczego istotnego. Gdy wychodziliśmy, było już ciemno. Wracaliśmy do Marsylii tą samą autostradą. Ja prowadziłem, a Florentino odtwarzał z kasety tamte słowa. - Łilmor... |
|