Od redakcji: | Magdalena Lewańska-Kuypers opublikowała już na naszych łamach 3 dobrze przyjęte przez czytelników, nastrojowe opowiadania: " Dziewanna", " W duńskim porcie" i " Samotność". Tym razem zapraszamy do lektury pogodnego tekstu, nagrodzonego III miejscem w konkursie literackim "Esensji". | Wiekowy tramwaj kołysał się hałaśliwie jadąc po prastarych szynach. Pasażerowie w jego słabo oświetlonym wnętrzu zastygli w chwiejnym bezruchu. Przemoknięci i zmęczeni trwali w stanie graniczącym z letargiem. Patrzyli nie widząc, kiwali się na ławkach, nie zdając sobie sprawy z ruchu. Tylko na przystankach wstępowało w niektórych życie, zrywali się szybko i wyskakiwali z wagonu, a na ich miejsce zjawiali się inni, jeszcze bardziej zmoknięci i jeszcze bardziej zmęczeni. Wilgotne powietrze przesycone było nieprzyjemnym zapachem długo noszonych, mokrych ubrań. Na szybach od rana już osiadały małe kropelki pary, łączyły się powoli w większe krople, i podobnie jak pasażerowie, którzy dojechali do przystanku nagle opuszczały swoje miejsce, i szybko spływały w dół. Na zwolnionym kawałku szyby znów osiadały maleńkie kropelki... Hania, siedząc przy oknie, przecierała co chwilę szybę rękawiczką. Wpatrywała się w znajomy obraz przesuwający się przed jej oczami. Szara i nieciekawa, pozbawiona drzew ulica wielkiego miasta. Im dalej od śródmieścia, tym rzadziej stały latarnie, tym mniej było sklepów. Równolegle z tramwajem posuwał się sznur szurających wycieraczkami samochodów, jeden za drugim, powoli. Gdy tramwaj stawał, zatrzymywały się i one. Zapach spalin przedostawał się wtedy przez otwarte drzwi do wnętrza wagonu i mieszał się z zapachem mokrych ludzi. Od jutra już będzie inaczej, myślała Hania. Jest tak zwyczajnie, tak codziennie i odwiecznie, a jednak od jutra już tego nie będzie. Czuła jakiś niemal rzewny żal, że straci ten fragment rzeczywistości, który stał się już tak znajomy w tym nowym dla niej życiu. Gdy w nocy ostatni tramwaj tej linii zjedzie do zajezdni, będzie on rzeczywiście ostatnim na tej linii tramwajem. Przez wiele miesięcy w niedostrzegalny prawie sposób budowano nową trasę metra. Budowa widoczna była tylko tam, gdzie miały powstać stacje. W Hanowerze lat siedemdziesiątych sieć linii tramwajowych sukcesywnie zamieniano w sieć linii podziemno-naziemnych. Niepodobne już do staroświeckich tramwaje miały jeździć jak dawniej jedynie po peryferyjnych dzielnicach miasta. W śródmieściu, gdzie ruch był większy, a ulice ciaśniejsze tramwaje te będą zjeżdżały pod ziemię i poruszały się według zasad metra. Jedna po drugiej linie znikną z powierzchni, pozostawiając miejsce samochodom. Hania znów przetarła zaparowaną szybę. Tramwaj przejeżdżał właśnie obok wylotu tunelu, z którego już od jutra zaczną wyjeżdżać w czterominutowym takcie nowoczesne, zielone kolejki. Tajemnicza, czarna czeluść ciekawiła ją i niepokoiła jak jama smoka. Dziś świeciło się wewnątrz, widocznie przeprowadzano ostatni przegląd przed jutrzejszą premierą. Stary tramwaj chwiejąc się i stukając na zwrotnicach przejechał na nowy tor i pomknął po gładkich już szynach. Przemierzał zapuszczoną, kiedyś wyłącznie robotniczą, dzielnicę. Ceglane, okopcone kamienice zamieszkiwali teraz głównie gastarbeiterzy i studenci. Wiele z tych domów stało pustych, gdyż właścicielom ich nie opłacał się remont. Te domy zostaną zburzone, a na ich miejsce postawi się nowe. Tylko niewiele kamienic odnowi się i unowocześni. Ale dawni mieszkańcy odejdą stąd na zawsze. Nie powrócą już ani tu, ani tam. Nie będzie ich stać na dwu, czy trzykrotnie wyższy czynsz. Widok pustoszejących ulic sprawiał na Hani przygnębiające wrażenie. I ona także należała do mieszkańców tej konającej dzielnicy. Studiowała na pierwszym roku i nastawiła się na spędzenie tu następnych pięciu lat. Była jeszcze dostatecznie młoda, aby pięć lat nie wydawało jej się okresem przejściowym. Nie chciała, żeby jej dzielnica się zmieniała. Żal jej było tych maleńkich sklepików, z ich poruszającymi się powoli wśród przedatowanych konserw, zwietrzałej kawy i zjełczałego masła, siwymi sprzedawcami. Prawie co tydzień widziała jak pojawiają się grube deski tam, gdzie jeszcze wczoraj za zakurzoną szybą trwała wciąż ta sama, pamiętająca przedwojenne czasy, wyblakła i upstrzona przez muchy dekoracją. Ale najbardziej żal było jej pewnego starego, otoczonego murem domu, stojącego w pobliżu kościoła. Był jedynym w tej dzielnicy budynkiem przeznaczonym dla jednej tylko rodziny. Hania odkryła go już podczas swojej pierwszej jazdy tramwajem w głębi jednej z przecznic. Odtąd, przez tych parę sekund, gdy tramwaj przemierzał skrzyżowanie, wpatrywała się weń zachłannie. Nie wątpiła, że Starą Plebanię, jak nazwała ten dom, także skazano na zagładę, przeznaczono na rozbiórkę. W dachu brakowało dachówek, brudne szyby potłuczone były bez wyjątku, zamiast drzwi dwie skrzyżowane szorstkie deski broniły dość teoretycznie wejścia. Hania jednak zawsze doprowadzała ten dom do dawnego świetnego wyglądu. W jej wyobraźni ściany porastały dzikim winem, za błyszczącymi czystością szybami pojawiały się firanki i zielone rośliny, w pokojach zapalały się lampy. Połamane szczątki drzew w ogrodzie powracały do życia, znikały śmieci, wyrwę w murze zapełniała kuta w metalu, solidna furtka. Hania najbardziej lubiła tę cześć drogi, którą zajmowały jej marzenia o Starej Plebanii. Co dzień jednak z coraz większym niepokojem wyczekiwała momentu, gdy ponure pasmo posępnych kamienic przerwie się na mgnienie oka, aby ukazać jej szkielet, w który ubierała w swoje marzenia. Starała się być zawsze przygotowana na to, że zobaczy już tylko kupę gruzu, ciężarówki i buldożer. A czasem, gdy przez kilka dni nie jeździła już tą trasą, obawiała się, że może i tego nawet nie będzie, że jej szukający wzrok padnie na pusty już plac. Tak było i dzisiaj. Hania po tygodniowej grypie pojechała dziś po raz pierwszy na zajęcia. Rano z trudem wcisnęła się do zapchanego tramwaju i nie miała widoku na stronę, w której znajdowała się Stara Plebania. Teraz, wieczorem, w miarę zbliżania się do krytycznego punktu wytężała coraz bardziej wzrok i przyciskała czoło do mokrej szyby. Z dnia na dzień coraz wcześniej robiło się ciemno. Już tydzień temu widziała tylko zarysy opuszczonej ruiny. Co zobaczy dzisiaj? Nareszcie upragniona przecznica otworzyła się przed Hanią. O jakieś sto metrów od skrzyżowania, z głębi mrocznego zaułka uśmiechały się do niej łagodnym pomarańczowym światłem okna dużego domu... Już w następnej chwili ciężkie kamienice zamknęły widok, tramwaj zwolnił i zatrzymał się na przystanku. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, Hania zerwała się z miejsca i wyskoczyła z wagonu, choć nie dojechała jeszcze do siebie. Biegiem wróciła do skrzyżowania i wyjrzawszy zza węgła stwierdziła, że nie padła ofiarą złudzenia. Za murem okalającym ogród stał znany jej dobrze dom. Ale nie był już żałosną ruiną, lecz dostania i czystą prawdziwą Starą Plebanią...!!! Zbliżała się powoli ciągle jeszcze nie mogąc uwierzyć własnym oczom, oczekując, że lada chwila czar pryśnie. Ale wiara jej rosła z każdą sekundą, aż zamieniła się w pewność, a pewność ta napełniła ją takim szczęściem, jakby to ona sama została hojnie obdarowana. Było to jak bajka, w której wszystko dobrze się kończy, w której wszelkie zło zostaje pokonane, uczciwość nagrodzona, a nieszczęśliwi pocieszeni. Hania stanęła przy furtce i zapatrzyła się w oświetlone okna parteru. Chłonęła z rozczuleniem ten widok, jak ktoś wpatrujący się w twarz ukochanej osoby, która po długiej i ciężkiej chorobie przemogła kryzys i powraca nareszcie do życia. Nie musiała się już bać ani martwić. Nie czuła się już samotna, opuszczona i zagrożona. Wtem otworzyły się drzwi wejściowe i we framudze ukazała się sylwetka niskiego mężczyzny. Na jego łysinie zalśnił odblask lampy z przedpokoju, gdy stał osłaniając oczy dłonią i spoglądając przez ogród ku Hani. - To ty, dziecko? - zawołał. - Chodź, nie stój na deszczu! Hania nie ruszyła się z miejsca i milczała. To nie ja, było jedyną odpowiedzią, która przychodziła jej do głowy, wolała więc nie odpowiadać wcale. Za mężczyzną pojawiła się sylwetka pulchnej kobiety. - To ona? - spytała i pomachała ku Hani. - Przyszła, ale boi się wejść! - zawołała do kogoś przez korytarz i po chwili zza jej ramienia wyłoniły się głowy dwóch kilkunastoletnich dziewczynek. - Chodź wreszcie! - zawołała jedna z nich niecierpliwie. Czekamy już całe popołudnie. - Na dworze jest tak zimno! - dodała druga. - Zmarzniesz i przeziębisz się. Hania milczała nadał. Nieporozumienie, które wywołała, nie było jej jakoś przykre. Przeciwnie. Pragnęła, jak tylko się da najdłużej, czuć się tą oczekiwaną i upragnioną osobą, za którą najwyraźniej brała ją rodzina ze Starej Plebanii. W niewielkim, pełnym ludzi przedpokoju nastąpiło teraz jakieś zamieszanie. Ktoś roztrącił tłoczącą się przy wejściu gromadkę i wysoka chuda postać kobieca wysunęła się na schodki. Rozpięła trzymany w ręku parasol, wyciągnęła z kąta małą staroświecką latarnię i zdecydowanym krokiem ruszyła do furtki. Nacisnęła klamkę i stanęła przed Hanią. - Chodź, proszę - powiedziała. - Cała jesteś mokra! - Ale to nie ja... - wyznała Hania głupawo, bo nadal nic innego nie przyszło jej do głowy. Kobieta podniosła latarnię i przyjrzała się Hani. - Oczywiście, że to ty - odparła. - Na ciebie czekamy, więc chodź! - Ujęła ją pod rękę i pociągnęła w stronę otwartych drzwi. Dziewczynki podskoczyły z radości. - Idzie już, idzie! - piszczały śmiejąc się. Wciągnięto ją do wnętrza, zamknięto drzwi i otoczono kołem. Nieduży łysy starszy pan wyciągnął do niej rękę w powitalnym geście. - Witamy! - powiedział uśmiechając się do Hani ciepło. - Nazywam się Jacob Scholpen, jestem pastorem. Oto moja żona - wskazał pulchną kobietę. Pastorowa pochwyciła Hanię w objęcia i przytuliła do miękkiego, ciepłego biustu. - Ależ ty przemarzłaś, dziecko. Chodź do pokoju, usiądziesz przy piecu - powiedziała. Pastor kontynuował prezentację. - Moja siostra, pani Schwartz. Wdowa po aptekarzu Schwartz - przedstawił kobietę, która przyprowadziła Hanię. - Jak tam z kakao? - spytał. - Wszystko gotowe - odpowiedziała aptekarzowa. - Siadajcie już przy stole. Zraz przyniosę. - Mrugnęła wesoło do Hani. - Kakao z rumem, moja specjalność. Smaczne i rozgrzewa. Ottilie i Maria-Helene - przedstawiły się nastolatki same. Chwyciły Hanię za ręce i zaprowadziły do dużego przytulnego pokoju. - Byłaś chora, prawda? - spytała Ottilie, a Maria-Helene dodała: - Przez cały tydzień cię nie było. Martwiliśmy się. |
|