nr 02 (XXIV)
marzec 2003




powrót do indeksunastępna strona

Sebastian Chosiński
  Bóg jest czystą nicością

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     - Uważajcie, żeby was nie rozpił, jak kilku waszych poprzedników - powiedział na przywitanie dowódca.
     Petrosjan uśmiechnął się tylko delikatnie pod nosem, ale nie skomentował słów generała; usłyszał za to z boku niezadowolone prychnięcie Kirowa, który zdążył już zasiąść za stołem i stamtąd przysłuchiwał się rozmowie swego podwładnego ze swoim przełożonym.
     - A wy... - głos generała przybrał na sile - widzieliście coś dziwnego, nietypowego?
     - Widziałem, panie generale! - odpowiedział służbowym tonem Petrosjan.
     - Cholera, mały - zaklął na to pod nosem Kirow - wpakujesz nas w kłopoty, w cholerne kłopoty!
     - Mówcie, co to było!
     - Dzisiaj rano, panie generale - zaczął Arłam - a w zasadzie było to jeszcze o świcie...
     - Tak, tak - ponaglił go Wagner.
     - W kierunku naszej bazy jechał wóz terenowy.
     - Wóz terenowy - powtórzył generał, jakby chciał się upewnić, że dobrze usłyszał. - I co się z nim stało?
     - Nie wiem - odparł Petrosjan i dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę, jak głupio zabrzmiała jego odpowiedź. On, żołnierz, zastępca dowódcy odcinka, nieważne, że B-14, powinien przecież wiedzieć, co stało się z tym cholernym wozem.
     - Nie wiecie? - zdziwił się generał, a uważny słuchacz dostrzegłby w intonacji jego głosu nutę irytacji.
     - Bo... po chwili wóz zniknął - wytłumaczył porucznik. - Rozpłynął się!
     - A może w ogóle go nie było?
     - Też się zacząłem nad tym zastanawiać, ale...
     - Ale? - generał chwycił się tego "ale" jak tonący brzytwy.
     - Wcześniej, gdy go widziałem, on był taki realny... - wyjaśnił Petrosjan.
     - Kto był w wozie?
     Ormianin przez dłuższą chwilę zastanawiał się w milczeniu, po czym, nadając swemu głosowi ton najwyższej powagi, odpowiedział:
     - Nie jestem pewien, czy tam w ogóle ktoś był!
     Na dźwięk tych słów generał natychmiast stracił zainteresowanie niecodziennym zjawiskiem na odcinku B-14, co przejawiło się przede wszystkim w szybkim zakończeniu rozmowy.
     - Dobrze - mruknął tylko ledwo słyszalnie. - W każdym razie, gdybyście znowu zauważyli coś zaskakującego, natychmiast meldujcie. To rozkaz! I proszę go przekazać także Kirowowi.
     - Kirow słyszy! - krzyknął na to, odsuwając na moment szklankę od ust, major.
     Ostatniego zdania generał nie skomentował, przerywając połączenie. Arłam, teraz już na powrót rozluźniony, zwrócił się do dowódcy:
     - Co pan o tym myśli?
     - Że wdepnęli w jakieś gówno, a my zostaniemy nim opryskani!
     - Gówno?!
     - Tyle już go tutaj widziałem, że nic mnie nie zdziwi... - stwierdził Kirow i przechylił szklankę; delektując się płynem o lekko karmelowym zabarwieniu, opróżnił ją do dna.
     Petrosjanem aż zatrzęsło. Sięgnął po rzucony na kozetkę, na której przespał noc, płaszcz, założył go sobie na ramiona i ruszył w stronę wyjścia.
     - Poruczniku! - krzyknął za nim Kirow.
     Arłam zatrzymał się, ale nie odwrócił w stronę majora.
     - Czasami lepiej nic nie widzieć - poradził dowódca.
     - Wezmę sobie tę uwagę do serca, panie majorze - odparł Petrosjan, zatrzaskując za sobą drewniane drzwi ziemianki.
     Żyli tu pod ziemią jak krety, ślepnąc i wariując. Kręcili się po wydrążonych w piasku korytarzach jak po labiryncie. W miarę ubywania żołnierzy, którzy ginęli zabici przez wroga lub przez siebie nawzajem, opuszczali kolejne pomieszczenia - nigdy więcej już do nich nie wracali. Pozostały tam jedynie rzeczy tych, którzy odeszli, a przecież nie miało najmniejszego sensu grzebanie w ich życiu. Można by jeszcze znaleźć coś, co przypomniałoby im własną przeszłość. A od tego właśnie pragnęli uciec...
     Porucznik obszedł bazę dokoła. Nic nie zwróciło jego uwagi. Dopiero kiedy chciał wrócić do ziemianki, kątem oka dostrzegł w oddali poruszający się czarny punkt. Natychmiast przyłożył do oczu lornetkę i nastawił ją na maksymalnie zbliżenie.
     To była karawana! Pustynna karawana, zmierzająca do jakiejś, zapewne równie wyimaginowanej oazy! Połączone sznurami cztery wampety, tutejsze zwierzęta wykorzystywane jako siła pociągowa, a na nich - ludzie! Widział wyraźnie: mężczyźni, kobiety i nawet kilkoro dzieci. Opuścił dłoń, w której trzymał lornetkę, mocno zacisnął oczy, po czym otworzył je i spojrzał przez nią jeszcze raz. Lecz tym razem nic już nie zobaczył. Żadnej karawany, żadnych ludzi.
     Boże, ja wariuję! Co się ze mną dzieje?
     Czym prędzej wrócił do ziemianki. Kirow zajął jego miejsce na kozetce i zmęczony zasnął. Budzić go nie miało najmniejszego sensu. Zresztą, co miałby mu powiedzieć?
     "Panie majorze, miałem kolejne przywidzenie?!"
     Generałowi też nie ma o czym meldować - postanowił, nie chcąc narażać się na śmieszność. Zdezorientowany przysiadł przy stole i pociągnął prosto z butelki łyk bimbru.
     
     3.
     
     Noc minęła spokojnie. Po raz pierwszy od dłuższego czasu przespał ją niedręczony żadnymi koszmarami. Nawet pustynne zjawy nie były w stanie wytrącić go z dobrego nastroju. Przeciągnął się ospale, po czym poszedł do łazienki wziąć prysznic. Strugi letniej wody spływały po jego ciele, zmywając kilkudniowy brud. W tych warunkach zapominał nawet o zachowaniu higieny.
     Kirow nie miał z tym żadnych problemów.
     - Tu wszyscy śmierdzą - twierdził. - I żeby nie czuć ich smrodu, sam przestałem się myć.
     Mimo że odświeżony, założył te same stare, brudne łachy. Obiecał sobie jednak, że wieczorem, przed snem, wrzuci je do pralki i zdezynfekuje. Dopiero wyszedłszy z łazienki zerknął na zegarek. Ze zdziwieniem skonstatował, że dochodzi południe - spał więc prawie dwanaście godzin.
     Nic dziwnego, że wreszcie czuję się wypoczęty - pomyślał.
     Założył buty i wyszedł na zewnątrz sprawdzić warty, które wczoraj - dla świętego spokoju - kazał rozstawić. Żołnierze - tych kilku, którzy jeszcze z nimi zostali - przeklinali go pod nosem, ale nie odważyli się nie wykonać służbowego polecenia.
     Słońce - oślepiające oczy, ale nie dające żadnego ciepła - wspięło się już niemal do zenitu. Petrosjan odruchowo sięgnął po lornetkę i przyłożył ją do oczu. Tym razem jednak niczego nie dostrzegł; żadnych zjaw. Nie dostrzegł też jednak żołnierza, który bez rozkazu nie powinien był opuszczać posterunku.
     - Szałamow! - zawołał, ale odpowiedziała mu tylko złowroga, pustynna cisza i lekki podmuch chłodnego, zwiastującego zbliżającą się zimę wiatru. - Szałamow, gdzie jesteś, do cholery!
     Obszedł teren bazy i nie dostrzegł żywej duszy. Zaklął pod nosem.
     Jeśli śpisz, to zbudź się szybko i zacznij się już modlić - mruknął do siebie.
     Wpadł do pomieszczenia, w którym mieszkali szeregowcy. Czterech z nich siedziało na swoich pryczach i z nudów grało w karty. Na widok porucznika nawet nie zareagowali.
     Prycza Szałamowa była pusta.
     - Gdzie on się podział? - spytał Petrosjan, wskazując puste miejsce.
     - Nie wrócił jeszcze z warty - odparł jeden z żołnierzy.
     - Co to znaczy, nie wrócił?! - zaperzył się porucznik. - A o której mieliście go zluzować?
     Przerwali grę. Bodrow, potężny osiłek rodem z Kazachstanu, zeskoczył z pryczy i wolnym krokiem zbliżył się do Petrosjana.
     - Gdyby chciał, żeby go zluzować, to by chyba przyszedł, nie?...
     Pozostali stanęli za nim murem. Lepiej było nie ryzykować konfliktu, tym bardziej, że na pomoc majora Kirowa liczyć raczej nie mógł.
     Arłam przełknął ślinę i siląc się na spokojny ton wyjaśnił:
     - Szukałem go wszędzie, ale go nie ma!
     - Poszedł sobie? - spytał zdziwiony Bodrow, na co pozostała trójka zareagowała eksplozją śmiechu. - Może zamarudził w jakimś burdelu albo skoczył do najbliższego monopolu po koniak, co, chłopcy?!
     Porucznik odczekał chwilę, aż się uspokoją, po czym powtórzył, głośniej, dosadniej:
     - Nie ma go w bazie!
     Dopiero teraz zrozumieli, że to nie żarty. Uśmieszki poznikały z ich twarzy. Bodrow zacisnął zęby; widać było, że wiele kosztuje go utrzymanie spokoju. Gdyby naprzeciw niego nie stał przełożony, najprawdopodobniej rzuciłby się na niego z pięściami i zmasakrował mu twarz.
     - To niby co się z nim stało? - zapytał niższy, ale jeszcze masywniejszy od Bodrowa Łotysz Ventspils.
     - Zniknął!
     - Tu się nie znika ot, tak sobie. Coś się musiało wydarzyć!
     Podzielili się na dwie grupy i zaczęli dokładnie przeszukiwać teren wokół bazy. Po kwadransie spotkali się w miejscu, w którym się rozdzielili, rozchodząc w dwóch różnych kierunkach.
     - Żadnych śladów - stwierdził Bodrow.
     - Nie mógł się przecież ulotnić jak kamfora - powiedział podniesionym głosem prawie na granicy histerii Lebensztajn, Żyd z Petersburga. Był z nich wszystkich najmłodszy i najmniej doświadczony. Przybył tu ostatnim transportem przed pięcioma tygodniami.
     - Mógł - odparł na to spokojnie, bez najmniejszych emocji, Ventspils. Nie wyjaśnił, co miał na myśli, lecz wszystkim i tak przebiegły ciarki po plecach.
     Niespodziewanie za ich plecami zaskrzypiały drzwi i z ziemianki wyturlał się Kirow.
     - Co jest, job twoju mat'? Wołam, szukam, a nikt mi nie odpowiada! - ryknął na cały głos, próbując objąć wzrokiem wszystkich swoich podwładnych. Wszystkich - poza Szałamowem.
     - Panie majorze, jeden z żołnierzy zniknął - zameldował Petrosjan.
     - Znaczy się co, do domu poszedł? - zaśmiał się Kirow, ale szybko spoważniał. Trzeźwiał w oczach. - Dobrze szukaliście?
     - Metr po metrze cały teren wokół bazy - wyjaśnił Bodrow.
     - I nie ma go?
     - Nie ma!
     - Dalej trzeba szukać. O, tam! - wskazał ręką horyzont.
     Porucznik spojrzał we wskazanym przez majora kierunku. Stamtąd wczoraj nadciągała karawana.
     Może to wcale nie było przywidzenie - pomyślał Petrosjan. - Może Szałamow też ich zobaczył i zabrał się z nimi? Na co miał tutaj czekać, aż zdechnie jak pustynny piesek? - Ale na głos nic nie powiedział. Kiwnął jedynie głową, co pozostali wytłumaczyli sobie jako "idziemy". Tylko major opuścił głowę i wzrokiem zarył w piasku; odczekał, aż odeszli od bazy i z powrotem zaszył się w ziemiance.
     Arłam nie wspomniał o karawanie, ale w pierwszej kolejności postanowił poszukać jej śladów. O ile do tej pory nie zostały zatarte przez wiatr. Bodrow, Ventspils, Lebensztajn i czwarty żołnierz, nie pamiętał nawet jego nazwiska, szli za nim gęsiego jak przez pole minowe.
     Im bardziej oddali się od bazy, tym piasek pod ich stopami stawał się płynniejszy. Ciężkie wojskowe buciory zapadały się w nim po kostki, coraz trudniej było maszerować. Wzmógł się także wiatr, nie rozmawiali więc wcale, bojąc się, że drobiny kurzu dostaną się do ust. Zamykali oczy, przeklinając własną głupotę przejawiającą się tym, że wychodząc nie zabrali ze sobą hełmów.
     Ani broni - dodał w myśli Petrosjan. Miał w tej chwili przy sobie jedynie miniaturowy paralizator. - Na Lebensztajna może byłby dobry, ale Bodrowowi bym nim na pewno krzywdy żadnej nie zrobił - stwierdził, przyglądając się rosłemu Kazachowi, który wyrwał się z szeregu, nieco przyspieszył i szedł teraz obok porucznika.
     Słońce zaczęło chylić się ku zachodowi. Szli na wschód, więc ich cienie padające na czerwony piasek wydłużały się coraz bardziej.
     - To nie ma sensu! - krzyknął w pewnym momencie idący tuż za Petrosjanem Ventspils.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

20
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.