Bodrow zatrzymał się natychmiast i ponurym wzrokiem ogarnął towarzysza niedoli. - Zrozum! - zwrócił się do niego Łotysz. - Szukamy człowieka, czy jakiegoś mirażu? - Jeszcze wczoraj grałeś z nim w karty - przypomniał Kazach. I to wystarczyło; Ventspils zamilkł, kuląc głowę w ramionach, czy to ze strachu, czy też z zimna. Szli więc dalej; teraz pochód prowadził Bodrow, dwa metry za nim wolno, coraz wolniej, dreptał Ormianin, za jego plecami czaił się Łotysz, potem Lebensztajn i na końcu ten, którego nazwiska Petrosjan nie był w stanie sobie przypomnieć. Monotonny krajobraz wgryzał się w podświadomość, wypełniał ją i zatruwał. Odcinek B-14. Oaza spokoju - jak mu powiedziano w dowództwie, kiedy po przylocie na tę planetę odbierał pierwszy i zapewne zarazem ostatni służbowy przydział. W ciągu minionych miesięcy zdążył znienawidzieć to miejsce i - do tego przyznawał się już znacznie mniej chętnie - wszystkich, którym dane było dzielić jego los. To miejsce wytwarzało złą aurę. Nie potrafił sprecyzować, na czym ona polegała, ale odczuwał ją każdym zmysłem. Jakże zazdrościł Kirowowi, że ten potrafił oderwać się od codzienności, że znalazł własna - i wcale nie wygenerowaną komputerowo - "rzeczywistość wirtualną". Petrosjan pogrążył się w myślach, z których wyrwało go szturchanie Łotysza. - Tam, panie poruczniku! Dziesięć metrów od nich po stronie zachodniej dostrzegli częściowo zasypany już przez piasek szkielet. - Ludzki - zawyrokował Bodrow. - Czy to on... to Szałamow? - zapytał, odwracając twarz z obrzydzeniem Lebensztajn. - Cholera wie! - odparł Kazach, pochylając się nad makabrycznym znaleziskiem. Nogą rozkopał piasek na boki, odsłaniając miednicę i kości ud. - Objedzony do czysta - stwierdził. - Objedzony? - powtórzył z niedowierzaniem Żyd. - W takim miejscu żadne mięso nie może się zmarnować - wyjaśnił z perwersyjnym uśmieszkiem na ustach Ventspils. Niewiele brakowało, aby Lebensztajn się rozpłakał. Co go powstrzymało? Wrodzony wstyd, a może resztki przyzwoitości. Patrzył tylko błagalnie na Petrosjana, jakby chciał prosić go, by ten zaprzeczył, że są to pozostałości po Szałamowie. Ormianin jedynie wzruszył ramionami i odwrócił się do Bodrowa. - Wczoraj widziałem karawanę, cztery wampety, kilkunastu ludzi - powiedział spokojnie, od niechcenia. - Mniej więcej w tym miejscu - rozejrzał się dokoła. - Najpierw myślałem, że mi się przywidziało. Tym bardziej, że po chwili znikła... - W którym kierunku zmierzała? - zapytał Kazach. - Wydawało mi się, że w stronę bazy... - I mówi pan, poruczniku, że rozpłynęła się w powietrzu?... - upewnił się Bodrow. - A może pochłonął ją piasek? - Wtedy znaleźlibyśmy więcej szkieletów - stwierdził Kazach. A po chwili dodał cicho, tak, by usłyszał go jedynie Petrosjan: - Nie tylko Szałamowa... - Po czym na ułamek sekundy otworzył dłoń, w której błysnął mosiężny nieśmiertelnik. Lebensztajn, trzęsąc się tyleż z zimna, co ze strachu, pochylił się nad szkieletem i zaczął zasypywać go piaskiem. - Zostaw! - krzyknął do niego Bodrow. - Do rana śladu już po nim nie będzie. Wracali do bazy w milczeniu, pełni ponurych myśli. Kirow czekał na wiadomości; zastali go w kuchni, trzeźwego. Pytającym wzrokiem obrzucił Bodrowa, ale Kazach machnął tylko ręką i poszedł dalej, a pozostali za nim. Z majorem został jedynie Petrosjan. - Musiał oddalić się od bazy i zaatakowały go morgule. Nie miał żadnych szans - wyjaśnił Ormianin. - Cholerne robactwo! - zaklął, jak na siebie bardzo delikatnie, Kirow. - Ale dlaczego poszedł tak daleko? - zastanowił się porucznik. - Są cwane, zwabiły go. - Tak pan mówi, majorze, jakby one... myślały. - Przecież nic o nich nie wiemy - odparł Kirow. - Nic poza tym, że są od nas przebieglejsze i znacznie bardziej groźne, niż nam się początkowo, gdy przybyliśmy na tę planetę, wydawało. 4. Lebensztajn rozkleił się całkowicie. Od czasu zniknięcia, a raczej śmierci Szałamowa, odmówił wychodzenia na zewnątrz. Nie pomagały nawet przekleństwa Bodrowa, który we wszystkich, nawet w Petrosjanie, wzbudzał ogromny respekt. Lebensztajn nic sobie z niego nie robił; spoglądał nań niewidzącym wzrokiem i tylko mruczał pod nosem coś niezrozumiałego w tym swoim języku. - Zwariował zupełnie - podsumował zachowanie towarzysza Ventspils. - Rozmawia z umarłymi - stwierdził ten czwarty, który, jak się okazało, pochodził z Białorusi i kazał mówić na siebie Stypko. Czy było to jego prawdziwe nazwisko, nikt nie dochodził. - Sam już umarły, psiakrew! - rzucił w ich stronę Bodrow, bijący kolejny rekord w robieniu pompek. Przynajmniej on jeden zachowa trzeźwość umysłu, gdy przyjdzie co do czego - pomyślał obserwując Kazacha Petrosjan. - No właśnie: co ma przyjść? - Czy wierzył jeszcze, że dane mu będzie wrócić kiedyś do domu? Do Róży i dzieci? Czy skończy jak ten nieszczęsny Szałamow, który - zgodnie z przekonaniem majora - dał się zwabić, a następnie zeżreć morgulom? Kirow ograniczył picie. Wcale nie dlatego, że nagle postanowił wytrzeźwieć. Przerażała go raczej świadomość kurczących się z dnia na dzień zapasów bimbru; gdy zdał sobie sprawę, że, jeśli będzie pił tyle, co dotychczas, może nie starczyć mu trunku do lata. Pewnego dnia oznajmił więc porucznikowi: - Dwie szklaneczki dziennie, nie więcej! I pan będzie odpowiedzialny za to, żebym nie przekraczał limitu! Wreszcie jakieś poważne zadanie - pomyślał Petrosjan i skwapliwie przytaknął majorowi, któremu od razu, nie wiedzieć czemu, wrócił dobry humor. On jeden czuł się tutaj dobrze, takie przynajmniej sprawiał wrażenie. Zniknięcia Szałamowa chyba w ogóle nie zauważył, a jeśli nawet, to niemal natychmiast wyrzucił ów fakt z pamięci. Jakież bowiem ma znaczenie iloma ludźmi dowodzi na tym zapomnianym przez ludzi i Boga zadupiu? Jak się jednak okazało, ludzie o nich nie zapomnieli. W cztery dni po śmierci Waśki ponownie rozjarzył się monitor komputera. Kirow rzucił tylko od niechcenia okiem w jego stronę, ale nie ruszył się od stołu. - Zobacz - powiedział do Petrosjana. - Jeśli to ten stary pierdoła, pogadaj z nim! Po wpisaniu odpowiedniego kodu na monitorze rzeczywiście pojawiła się twarz generała. - A, to pan - stwierdził, jakby zdziwiła go obecność porucznika. - Major jest? - Wyszedł właśnie na obchód bazy - skłamał Ormianin. - Obchód? - Tak, mamy od paru dni problemy z morgulami. - Znowu? - Tak, zabiły jednego z żołnierzy. Generał milczał przez chwilę; potem oficjalnym tonem zapytał: - Jak się ten żołnierz nazywał? - Szałamow - odparł porucznik. - Waśka Szałamow. - Dobrze - przytaknął generał Wagner. - Powiadomimy jego najbliższych, że poległ na posterunku. Można tak powiedzieć? - upewnił się jeszcze. Petrosjan wzruszył tylko ramionami. - Jak pan chce, generale. Odpowiedź wyraźnie nie spodobała się Wagnerowi, o czym świadczyła skwaszona mina, ale słownie nie zareagował. Postanowił przejść nad tym przejawem niesubordynacji podwładnego do porządku dziennego. Zresztą, w jaki sposób mógłby go za to ukarać? - Nie meldowaliście o niczym dziwnym... - stwierdził tylko. - Czy to znaczy, że nic się nie działo? - A czego pan generał się spodziewa? - odwrócił pytanie Petrosjan. Wagner wymigał się jednak od odpowiedzi. - Jak nic, to nic - powiedział obojętnie i znów, bez słowa pożegnania, przerwał transmisję. Porucznik milczał; Kirow za to spoglądał nań z dziwnym uśmiechem przylepionym do twarzy. - Dobrze ci poszło - podsumował. - Coraz lepiej sobie radzisz. Będą jeszcze z ciebie ludzie! Ale Petrosjan nie podjął rozmowy; zwinął ze stołu lornetkę i skierował się do wyjścia. - Zapamiętaj sobie na całe życie - rzucił za nim major. - Tylko ten, kto nie prowokuje Boga, nie jest narażony na Jego gniew! - Wierzy pan w Boga, majorze? - odparował z nieukrywanym zdziwieniem w głosie porucznik. - Każdego dnia coraz bardziej. - I że on jest... tu? - Petrosjan zrobił nieokreślony ruch ręką; sam nie wiedział, co ma na myśli: bazę, odcinek, a może nawet całą planetę? - A gdzie ma być? Może Go znajdę? - myślał wciąż, obchodząc po raz trzeci bazę. Czego szukał? Kolejnych śladów obecności morguli, czy też może liczył na następne objawienie? - Nie popaść w obłęd - powtarzał w kółko. Przyklęknął i wziął w dłoń garść czerwonego piasku. Ile ludzkich szkieletów skrywa ta pustynia? I kto naprawdę jest naszym przeciwnikiem? Bo przecież nie żołnierze konkurencyjnej Korporacji, z którymi od pierwszego dnia przydziału na odcinek B-14 nie miał okazji jeszcze stanąć oko w oko... Mijając po raz kolejny wejście do ziemianki trafił na Bodrowa, który wyszedł na zewnątrz, by zapalić skręta. Petrosjan odniósł jednak wrażenie, że Kazach chce z nim porozmawiać. Podszedł więc do niego bez słowa i czekał. Bodrow wypluł na piasek tytoń, który dostał mu się między zęby, i zaklął siarczyście. - Lebensztajn przestał się myć - powiedział ni stąd, ni zowąd. - Nie chodzi nawet do kibla. Robi pod siebie i spać w nocy nie daje, mrucząc cały czas ichnie modlitwy. Jeśli czegoś z nim nie zrobimy, Ventspils go ukatrupi. - Przecież to żołnierz, jak i my - stanął w obronie Żyda Petrosjan. - Baba, nie żołnierz. Takich nam tutaj nie potrzeba. Zwariować można od tego marudzenia! - Jeśli któryś coś mu zrobi, stanie przed sądem wojennym! - powiedział ostro porucznik. - A kto sądził będzie? - Major i ja. Kazach prychnął ostentacyjnie na dowód, że nic sobie nie robi z gróźb Petrosjana. - Tu nie sądy będą sprawiedliwość wymierzać, a pięści - stwierdził Bodrow. I chociaż w słowach, których użył, kryła się otwarta groźba, porucznik potraktował je zupełnie inaczej, niemal jak filozoficzne wyznanie. Kazach rzucił niedopałek na piasek i odruchowo zgniótł go butem, zakopując w ten sposób w ziemi. - Nie możemy tu zostać, poruczniku - stwierdził, patrząc teraz głęboko w oczy Petrosjana. - Odejdziemy: ja, Ventspils i Stypko. Lebensztajna zostawimy, bo on i tak nie będzie chciał iść. - Dokąd? - tylko na zadanie takiego pytania zdobył się porucznik. - Gdziekolwiek - odparł potężny Kazach. Wzrokiem powiódł aż na brzeg horyzontu i dodał - w pustynię. Jeśli widział pan karawanę, to znaczy, że są tu ludzie... - Jeśli... - zauważył Petrosjan. |
|