XX. Pałacyk contessy Willmore znajdował się jakieś dziesięć kilometrów za miastem, jadąc w stronę Chateau-Arnoux. Położony był raczej na uboczu, trzeba było do niego jechać żwirowaną, nierówną drogą. Stróż oznajmił do mikrofonu przybycie umówionych panów Moriarty'ego i Florentino. Bramę otworzył dopiero wtedy, gdy uzyskał potwierdzenie. Do pałacyku prowadziła szeroka, prosta droga przez ogrody wzorowane na wersalskich. Wspaniałe trawniki, żywopłoty, sadzawki, zagajniki egzotycznych drzew - miejsce było wspaniale utrzymane. Florentino zatrzymał wóz przed wejściem do pałacyku. Natychmiast pojawił się parkingowy, by odstawić auto na przeznaczony do tego plac, ale odgonił go kamerdyner słowami: - Panowie nie zabawią długo. Florentno i tak prędzej by go zastrzelił, niż pozwolił usiąść za kierownicą swego ukochanego Range Rovera. Mnie zaś w wyobraźni skakały cyfry obrazujące majątek kobiety, którą stać na własnego parkingowego. Wprowadzono nas do małego, kameralnego raczej salonu, na pewno nie jedynego w tym budynku. Był co najmniej tak samo zbytkowny jak ogrody. Ściany były śnieżnobiałe, bogato zdobione płaskorzeźbą i złoconą kością słoniową. Żyrandol błyszczał nad nami setkami szlifowanych kryształów. Założyłbym się o miesięczną pensję, że to był oryginalny "wenecjanin", bodajże nawet z XVII wieku. Contessa była na tyle uprzejma, że spóźniła się ledwie kilkanaście minut. - Jakże mi przykro - wołała już od drzwi - że musieli panowie czekać. To wszystko przez tę panów piękną, francuską pogodę. Florentino i ja odpowiedzieliśmy uprzejmymi uśmiechami, choć żaden z nas dwóch nie był przecież nawet w jednym procencie Francuzem. - W ogrodzie jest tak pięknie, że nie miałam serca opuszczać go tak od razu. Mam nadzieję, że panowie wybaczą mi mój strój. Nie chcąc kazać panom dłużej czekać, postanowiłam się nie przebierać do tej rozmowy. Istotnie, contessa miała na sobie wysokie buty do konnej jazdy, jasnoszare bryczesy, czerwoną kurtkę i skórzaną czapkę z daszkiem, charakterystyczną dla dżokejów. Była kobietą dosyć jeszcze młodą, może 25-letnią, szczupłą, wysoką, o krótkich, celtycko-rdzawych włosach. Florentino, dwornym językiem, naprędce wyłożył contessie, jakim to zaszczytem i przyjemnością jest dla nas ta wizyta. Komplementy przemycał dyskretnie, ale i obficie. Contessa podziękowała mu za nie ciepłym, promiennym uśmiechem. Wymiana grzeczności trwała przez dziesięć minut, po czym przeszliśmy powoli do rzeczy. Na widok zdjęć z Quantico Willmore zerwała się ze złowrogim błyskiem w oczach. - Mam nadzieję - rzekła ostro - że panowie złapali już tę... żmiję. - Z głębokim żalem muszę powiadomić, droga contesso, że jeszcze nad tym pracujemy - powiedział Florentino. - Proszę, niech nam pani opowie o tej kobiecie - nie mogłem się przekonać do jej dziwnego tytułu szlacheckiego, więc go nie używałem. - Ale dlaczego? - zdziwiła się Willmore. - Przecież opowiedziałam już wszystko panu Basilowi. - Panu Basilowi? - powtórzyłem. - Owszem. Doprawdy, przemiły z niego człowiek. Był tu niedawno ze swoim arabskim przyjacielem i prosił mnie o pomoc i wskazówki. - Czy byłoby więc niedyskrecją - badał teren Florentino - gdybym poprosił o powtórzenie nam informacji, które pani contessa zawierzyła panu Basilowi? Z pewnych przykrych, ale niezależnych od nas przyczyn, pan Basil nie jest w stanie powtórzyć nam pani słów. - Ależ mój drogi panie - Willmore nabierała już francuskiego sposobu formułowania zdań. - Z reguły nie mam tajemnic przed władzami. Lokaj przyniósł herbatę, ukłonił się i wyszedł. - Mam osobiste porachunki z tą kobietą. Chodzi o pomszczenie pewnej prywatnej krzywdy, jaką zadała mojej rodzinie. To dla mnie bardzo bolesne wspomnienia... - Ich powtórzenie walnie przyczyni się do pojmania podejrzanej... - A więc dobrze. Mój ojciec, hrabia komandor Willmore, miał zaszczyt dowodzić jednostką Jej Królewskiej Mości, lekkim krążownikiem HMS "Stanley". Był to okręt na wskroś nowoczesny i z tej racji wykorzystywany do testowania wszelkiego rodzaju prototypowych udoskonaleń w sprzęcie. Contessa spojrzała po kolei na każdego z nas. - Ufam, drodzy panowie, że powyższa historia pozostanie między nami. Zdradzam ją panom jedynie w nadziei, że przyczynię się do przyspieszenia schwytania panny Mes-Chavres. Drgnąłem. A więc mamy już nazwisko! Florentino podniósł wzrok i wyciągnął notes w stronę Willmore. - Czy byłaby pani contessa na tyle uprzejma, by napisać nam to nazwisko? - Mój panie - odparła Willmore, jakby dotknięta taką bezpośredniością. - Z chęcią je panu przeliteruję we właściwym czasie. Chwilę potem kontynuowała swą krótką opowieść. - Osiem miesięcy temu miało miejsce nieszczęście. Na okręt ojca w bazie w Scapa Flow, w Szkocji, weszła ta kobieta i zażądała rozmowy z dowódcą jednostki. Przedstawiwszy mu wszelkie wymagane pełnomocnictwa i dokumenty, zażądała wydania planów i prototypu eksperymentalnego urządzenia, który miał być testowany na okręcie ojca w najbliższych dniach. Ojciec, nie mogąc sprzeciwić się rozkazom, wykonał polecenie. Jak się panowie domyślają, w ciągu następnych godzin wydało się, że kobieta była oszustką, a dokumenty i rozkazy fałszywe. Ojciec stanął przed sądem wojskowym, oskarżony najpierw o zdradę, potem o rażące niedbalstwo w wykonywaniu obowiązków. Głos Willmore stawał się coraz bardziej twardy. - Zapadł wyrok skazujący. Ojciec odwołał się do Izby Lordów, która go uniewinniła, jednak lewicowa prasa zdążyła już ukrzyżować jego, naszą rodzinę oraz całą marynarkę. Niestety, ojciec nie mógł żyć z taką hańbą. Odwiecznym morskim zwyczajem uratował honor, popełniając samobójstwo. Contessa podniosła jedno ze zdjęć z Quantico. - Ta kobieta jest winna wszystkich tych klęsk. Postanowiłam się zemścić, doprowadzając do jej śmierci. Poświęcam cały swój czas i skromny majątek na poszukiwania. Dzięki pomocy starych znajomych ojca, także z wywiadu marynarki, cierpliwości oraz poważnych sum pieniędzy zaczęłam osiągać pewne rezultaty. Jestem gotowa podzielić się z nimi z władzami... W głowie mojej i Florentino zabrzmiały chóry anielskie! -...pod pewnymi warunkami! Żądam zobowiązania się panów do trzech rzeczy. Ręka Florentino, uzbrojona w pióro, zawisła zachęcająco nad notesem. - Po pierwsze, pełnej rehabilitacji ojca poprzez pośmiertne odznaczenie go wysokim orderem brytyjskim. Po drugie, pełnej amnestii i azylu dla mnie na terenie Francji. Z żalem przyznaję, że w czasie poszukiwań musiałam kilkukrotnie złamać prawo. Nie powiadomię panów o rezultatach, jeśli będzie mnie za to czekać kara. - To oczywiście zrozumiałe. - wyraził swe poparcie Florentino. - Po trzecie, wreszcie, chcę być obecna w momencie jej aresztowania oraz w czasie procesu. Chcę jej patrzeć w oczy i widzieć, jak cierpi. Wierzę, że wyrok, jaki otrzyma, będzie miał maksymalny wymiar. - Droga contesso - zapewnił Florentiono - francuskie prawo, słynne ze swej surowości, przewiduje za takie zbrodnie tylko jeden, najostrzejszy wymiar kary. Kobieta ta do końca życia nie wyjdzie z więzienia. - To dobrze. Satysfakcjonuje mnie to. Zaniepokojony, musiałem jej przerwać. - Rozumie pani chyba, że nie mamy takiej władzy, by obiecać pani spełnienie tych warunków. Muszę skontaktować się z naszym zwierzchnikiem. Contessa kiwnęła głową i pociągnęła sznurek dzwonka. - To samo powiedział pan Basil, jednak wystarczyło mi jego słowo honoru angielskiego szlachcica. Żaden z panów nie jest Anglikiem - spojrzała na nas z wyraźną wyższością. - Pozwolę sobie zażądać wszystkiego na piśmie. Zjawił się kamerdyner. - Benedetto, zaprowadź pana oficera do telefonu. XXI. Oczywiście, nie dzwoniłem z pałacowego aparatu. Nawet do niego nie podszedłem, Bóg jeden wie, jakie urządzenia są w nim zamontowane. Zadzwoniłem z łazienki, dokąd zaprowadził mnie zdziwiony kamerdyner. Odkręciłem wszystkie krany i włączyłem suszarkę do rąk zatykając jej fotokomórkę papierowym ręcznikiem - wszystko to po to, by zagłuszyć rozmowę. Wystukałem numer na służbowym telefonie satelitarnym. - Herzog! - usłyszałem warknięcie. W kilku słowach przedstawiłem rozwój sytuacji. - Moriarty, obiecam jej nawet, że zostanie kochanką prezydenta Republiki. Cholera, obiecam nawet, że zostanie samym prezydentem czy królową tego kraju - Herzog skandował każdą sylabę. - Mamy numer do tej Willmore? Dawać tutaj! - polecił komuś w głębi gabinetu, po czym wrócił do naszej rozmowy. - Faks już idzie. Wydobądźcie z niej wszystko i zróbcie to szybko. Oczekuję dobrych wiadomości! XXII.  | Ilustracja: Robert Łada | - Nasz zwierzchnik wyraził głębokie zrozumienie dla pani stanowiska i obiecał przychylić się do pani warunków - mówiłem do Willmore. - W ciągu kilku minut otrzyma pani podpisane oświadczenie w jej sprawie. Jakby potwierdzając te słowa, zjawił się kamerdyner, niosący kartkę papieru. Pod oficjalnym nadrukiem KBW znajdowała się treść obu pierwszych warunków contessy, ubrana w odpowiednie sformułowania procesowe. Poniżej była pieczątka i podpis Herzoga oraz miejsce na podpisy dwóch świadków. Ja i Florentino zapełniliśmy je naszymi nazwiskami. - A co z trzecim warunkiem? - spytała Willmore. - Porozumienie co do niego musi pozostać nieformalne, w postaci gentlemańskiego porozumienia między stronami - stwierdziłem. - Rozumiem, liczę na panów słowność - ponownie zadzwoniła po kamerdynera i kazała zanieść kartkę do swojego gabinetu. Florentino dyskretnie zmienił kasetę w magnetofonie na świeżą. Obaj trzymaliśmy notatniki w pogotowiu. - Nie znam imienia tej kobiety. Według wszelkiego prawdopodobieństwa, nosi jednak wspomniane wcześniej nazwisko, Mes-Chavres. Teraz - zwróciła się do mnie - chętnie je panu przeliteruję. Tylko ono się powtarza, wszystkie inne zdają się być jednorazowymi przykrywkami. Pojawia się w rejestrze skazanych w jednym z azjatyckich krajów, jakieś dziesięć lat temu umorzono tam w jej sprawie postępowanie o przemyt, w zamian za współpracę z policją. W aktach znajdowało się jej zdjęcie z tamtych czasów. Nie wątpię, że zdobycie jego kopii będzie dla panów drobnostką. Jestem przekonana, że tamtejsza policja przekazała ją wtedy jednej z licznych organizacji, które powstały w czasie wojny. Musieli panowie już zwrócić uwagę na jej wszechstronne wyszkolenie, doskonały kamuflaż i łatwość gubienia śladów. Tego nie można nauczyć się z podręczników. - Akta większości z tych organizacji zostały po wojnie zniszczone - podsunąłem wątpliwość. - To prawda i pewnie dlatego tamten to był jedyny oficjalny dokument z jej nazwiskiem i zdjęciem, na jaki trafiłam. Myślę, że spokojniejsze czasy pozbawiły ją zleceniodawców. Zapewne zaczęła działać na swoją rękę. Panowie zdają sobie sprawę, że niektóre ruchy terrorystyczne oraz przestępczość zorganizowana zaczynają powoli podnosić głowy. Oczywiście, że zdawaliśmy sobie z tego sprawę. To właśnie dlatego, zamiast likwidować nasz KBW, zadowolono się po wojnie zmianą jego funkcji z wojskowej na policyjną. - Szukając poprzez zaufanych ludzi, zdołałam trafić do kilku z jej byłych klientów. W zamian za pomoc czy fundusze zdradzono mi nazwisko jej dostawcy fałszywych dokumentów. Kazałam poinformować o tym policję, oczywiście anonimowo. - D'Hauterville - powiedziałem bezwiednie. - Tak, mój panie, to ja stoję za aresztowaniem jego i Busoni. Nie zadowalałam się jednak odcięciem jej od fałszywych dokumentów, żądałam dalszych nazwisk i adresów. Dostarczano mi je. Zorganizowałam... Pamiętają panowie o drugim punkcie naszej umowy! Zorganizowałam kilka zamachów na jej życie. Najlepsi ludzie, jakich można kupić za pieniądze. Dwa razy snajper, raz truciciel, raz pirotechnik. Niestety, ona z każdego wydarzenia wychodziła cało. Z radością jednak mogę powiedzieć, że za każdym razem byłam coraz bliżej celu. Mes-Chavres wie o wszystkim, ostatnio zaczęłam więc obawiać się o własne życie. Wynajęłam ochronę. Znając jej talent do doskonałego przebrania i kamuflażu, zakazałam wstępu kobietom na teren posiadłości. Jak panowie pewnie zauważyli, moja służba i ochrona jest całkowicie męska. Istotnie, zwróciłem uwagę na to, że zamiast pokojówki był lokaj. Willmore mówiła dalej. - Pan Basil namówił mnie jednak, bym podzieliła się z nim najnowszą informacją. Otóż uważam, że Mes-Chavres zaczyna likwidować swe kontakty i powiązania. Prawdopodobnie myśli o wycofaniu się ze swej działalności. Spojrzeliśmy na nią zaniepokojeni. - Co pani ma na myśli, mówiąc o likwidowaniu kontaktów - spytałem. - Ludzie, przez których zleceniodawcy mieli zwyczaj się z nią kontaktować, zaczynają znikać lub ginąć. Myślę, że tylko areszt ocalił pana d'Hauterville przed śmiercią. Niemniej jednak, wracając do sprawy - spojrzała na mnie surowo - jestem przekonana, że gdy tylko zdoła usunąć ślady, Mes-Chavres zniknie w mroku nocy. Ani panowie, ani ja nie chcemy do tego dopuścić. - Czy wie pani, jak obecnie można na nią natrafić? - spytałem - Zostały już tylko dwa tropy, które łączą ją z naszym światem. Pan d'Hauterville ze swoją pomocnicą oraz mój ostatni informator, którego nazwiska nie mogę niestety zdradzić. Pana d'Hauterville będzie prawdopodobnie usiłowała zabić. Mojego informatora, który dostarczyć ma jej wkrótce ostatni transport materiałów, prawdopodobnie też. Niecierpliwie ugniatałem swój telefon satelitarny, palący moją wewnętrzną kieszeń. - Rozumie pani chyba - przerwałem jej - że musimy poznać tożsamość pani informatora, by ocalić mu życie. Contessa miała jednak inny pogląd na tę sprawę. - Dożywotnie więzienie Mes-Chavres będzie dla niego najlepszą gwarancją. Według moich z nim ustaleń, ma on zdradzić mi miejsce transakcji, jak tylko się o nim dowie. Miałam tam dokonać ostatniej próby, rzucić wszystkie środki i najlepszych ludzi. Jestem gotowa jednak odstąpić panom ten zaszczyt, na warunkach, które już panowie zatwierdzili. Nie wątpię, że zawodowcy lepiej wywiążą się z tego zadania. Dam panom znać, jak tylko czegoś się dowiem. Przypuszczam jednak, że będzie to miało miejsce w okolicach opuszczonych nadbrzeży rzecznych. Miałem ostatnie pytanie. - Czy sądzi pani, że byłaby ona w stanie zabić z zimną krwią. Piękna twarz contessy wykrzywiła się nagle w grymasie okrutnej nienawiści. - O, tak! Ta kobieta to wcielony szatan! |
|