Tatko to był prawdziwy figlarz. Tak mówiła pani Bożenka z drugiego piętra, którą łączyły z nim specyficzne więzi natury fizjologiczno-emocjonalnej. Więzi te dawały o sobie znać pomiędzy godziną dziesiątą rano, o której tatuś zwykł wstawać, a piętnastą po południu, o której to z pracy zwykła wracać mamusia. Zapewne przez wzgląd na te marne pięć godzin w dzień powszedni i tyle samo w co drugą sobotę, opinia publiczna naszej klatki zgodnie określała mojego tatę jako 'moralnie podejrzanego'. Mnie jednak zdecydowanie bardziej przypadał do gustu ten 'figlarz'. Wspominając tatkę, zawsze mam przed oczami jego wspaniałe oblicze, gdy wracał do domu w godzinach wczesnoporannych - chwiejnym krokiem, z kurtką zawadiacko przewieszoną przez prawe ramię. Trudno było nie odnieść wrażenia, że wyglądał jak młody bóg. Muszę przyznać, że okazji do oglądania tatki w wyżej wymienionej sytuacji miałam co nie miara. Winna wszystkiemu była jego niepohamowana skłonność do pozwalania sobie, od czasu do czasu, na kapkę luzu w trakcie trwania rozmaitych imprez. Początkowo wchodziły w grę rauciki oficjalne, z czasem trochę mniej, a potem to już kiedy tylko popadło. Mówiąc bez żadnych ogródek: tatuś był alkoholikiem i za takiego w najbliższym środowisku uchodził. Jak zwykł mawiać, alkohol dodawał jego życiu niezbędnej pikanterii i jako taki był mu nieodzowny. Pomimo tego był on człowiekiem niezwykle rzeczowym, na którym można było polegać w każdych warunkach. Jak w domu mamusia coś powiedziała, to tatuś zawsze się dostosowywał. Na ten przykład z całą pewnością mogę zaręczyć, iż tatuś szczerze nienawidził chodzić po ziemniaki. Dawał temu wyraz niejednokrotnie, mówiąc: "Szczerze nienawidzę chodzić po ziemniaki", spuszczając głowię i potulnie zaginając do sklepu. Figlarne skłonności tatki do nadużywania napojów procentowych znane były w całej okolicy: a to komuś w żartach szczękę przekręcił, a to jakieś szyby powybijał. Nudzić się z nim było ciężko. Tego dnia nic nie zapowiadało zbliżającej się katastrofy; pogoda była ładna, a na niebie nie dało się dojrzeć nawet jednej chmurki. Tatuś był na codziennym typowym gazie, który stanowił raczej pozostałość po wczorajszych figlach, niż efekt piwka porannego. Karteczka kalendarza wskazywała chyba wtorek, czyli jak by nie patrzył: dzień roboczy. Już chyba wspominałam, a jeśli nie, to robię to teraz, że na tatusiu to można było polegać jak na Zawiszy. Stąd też jasne być musi, że jeśli dzień roboczy, to na pewno z samego rana gościł u pani Bożenki z drugiego piętra. I wszystko by się pewnie potoczyło swym normalnym torem, czyli przed piętnastą po południu tatko by się od niej wyniósł, gdyby nie jego dobre serce. Otóż zapomniałam chyba jeszcze wspomnieć, że pani Bożenka miała konkubenta. I to bynajmniej nie mojego tatusia, tylko takiego prawdziwego, rasowego konkubenta, o jakich wcześniej słyszałam tylko w programach kryminalnych. Nazywał się pan Tadziu i pierdoła była z niego niemiłosierna. Gdzie mu tam było do tatusia! Ta gęba myśleniem nie skalana, ten konus w białych skarpetkach, ten kiep ze słomą w butach... Hmm, no tak. Dość powiedzieć, że na pierwszy rzut oka się człowiek rozczulał i litował się nad istnieniem, które nie zaznało tej samej litości od ewolucji. Pech sprawił, że mojemu tatkowi momentalnie serce zmiękło, jak dzień przed opisywanymi wydarzeniami spotkał pana Tadzia na ulicy. Wziął go więc pod ramię i, niczym litościwy samarytanin, spragnionego napoił. Tatko, jak się okazało, lekko przedobrzył (lecz czy prostą rzeczą jest pohamować swój naturalny pęd do czynienia dobra?) czy też może źle obliczył siły pana Tadka na swoje, względem niego, zamiary. Odbiło się to na odczuciach - w sensie jak najbardziej dosłownym - mieszkańców całej naszej klatki, którzy to przez najbliższy tydzień szerokim łukiem musieli obchodzić pozostałości po triumfalnym powrocie tatusia i pana Tadzika w godzinach wczesnoporannych. A wszystko oczywiście przez kanapeczki, jakie pani Bożenka dała panu Tadzikowi do roboty, słaby żołądek tego ostatniego i, last but not least, przez to, że się wszyscy brzydzili posprzątać. Jak już wspominałam, mojego tatusia zgubiło dobre serce. I to po dwakroć. Nie dość bowiem, że on się nad Tadziem ulitował i pokazał mu trochę uroków życia, to jeszcze majster z warsztatu na Piaskowej dorzucił swoje trzy grosze. Jak tylko zobaczył to pobladłe licko, ten strzęp człowieka, tego pierdołę i kiepa, skacowanego jak nie wiem co, od razu się zorientował, że dzień był wczoraj rock'n'rollowy. I puścił biednego Tadzia do domu, bo mu się na womity zbierało z samego widoku. A skoro już o widokach mowa, to chyba każdy się domyśla, jakie to na konkubenta pani Bożenki czekały w domu pomiędzy godziną dziesiątą a piętnastą w dni robocze. Pan Tadek z drugiego był człowiekiem spokojnym z natury, choć miewał czasem przelotne napady histerycznej furii. Tak było i tym razem. Zaczęło się nawet dosyć niewinnie, bo jedynie od nazwania tatusia pobrudzonym fekaliami homoseksualistą, potem jednak żarty się skończyły. Do podobnych wniosków zdawał się dochodzić tatuś, gdy umykał po podwórku przed uroczo wymachującym siekierą Tadziem. Aż dziw brało, jak szybko panowie odzyskali siły po wczorajszych wyczynach. Śmigali aż miło. Całe szczęście, że tatuś, zapewne dzięki wrodzonym predyspozycjom, szybciej doszedł do pełni sił umysłowych. Dokonał równie błyskawicznego, co i niezbędnego rozpoznania taktycznego, po czym powziął decyzję nieodwołalną: czas czynnie sprzeciwić się naruszeniu własnej nietykalności osobistej. Popuścił więc na agresora w te pędy Burka, tego psiuna niemytego, co się pod nogami zawsze pałętał. Ten ostatni, niczym sam marszałek Ney nad Berezyną, bohatersko osłonił odwrót swego pana. I tyle go widzieliśmy. Tatkę oczywiście. Ale potem też było fajno. Tatuś odgrażał się przez telefon, że ma wyniki obdukcji i tej całej pogoni panu Tadkowi z drugiego nie przepuści. Jak potem usłyszałam od babci Stefci spod siódemki - która, jako właścicielka jedynego na naszej klatce sprawnego telefonu, pośredniczyła przy pamiętnej rozmowie - pan Tadek jednoznacznie stwierdził, że obstrukcje tatka obchodzą tyle co sam tatko, czyli mniej niż zero. I na przyszłość nie życzy sobie wprowadzania w tego rodzaju intymne szczegóły, tym bardziej, gdy za drzwiami podsłuchuje starsza pani (czyli wspomniana wyżej pani Stefcia). Wiele się od czasu tego pamiętnego wydarzenia zmieniło w życiu lokatorów naszej klatki. Pani Bożenka uległa długotrwałym perswazjom swego konkubenta i ukierunkowała kreatywność na 'morda w kubeł, a potem do garów', jak to obrazowo ujmował pan Tadzik. On sam był zresztą bardzo kontent, gdyż urósł w oczach sąsiadów niezmiernie; awans z pozycji lokalnego pierdoły na miejscowego zabijakę musiał cieszyć, choćby nie wiem co. Mamusia z początku trochę płakała, ale zaraz potem doszła do daleko idących wniosków, że właściwie to dobrze się stało. No bo co jej było po tym pijaku? Reszta mieszkańców klatki również była zadowolona, bo luksus ciszy we wczesnych godzinach porannych to jednak nie takie byle co. Najgorzej na tym zdarzeniu wyszłam chyba ja, bo tak jakoś nudno się zrobiło bez figli tatusia. |
|