nr 03 (XXV)
kwiecień 2003




powrót do indeksunastępna strona

Siergiej Łukjanienko
  Jesienne wizyty

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

'Jesienne wizyty'
'Jesienne wizyty'
     Na schodach pojawił się człowiek – szary płaszcz, niemal takiego samego kroju jak ten, który miał na sobie Ilia, z dużymi, wygodnymi kieszeniami; krótkie włosy. Karamazow zamarł w zbawczym półmroku klatki schodowej. Ten wyczuje ruch. To godny przeciwnik. Napięcie przebiegło po całym ciele kłującymi iskrami.
     Mężczyzna wszedł na półpiętro i stanął pomiędzy drzwiami dwóch mieszkań – dziewięćdziesiąt jeden i dziewięćdziesiąt dwa. Ilia odwrócił wzrok od jego twarzy. Mogli poczuć się nawzajem – dwóch mężczyzn w płaszczach z głębokimi kieszeniami, których drogi przecięły się z powodu trzeciego.
     Potem pojawił się klient. Ciężki, stary, ubrany z lekką nonszalancją. Niemodne palto, kapelusz niemal z radzieckich czasów.
     – Do jutra, Igor – rzekł klient, brzęcząc kluczami. Ochroniarz nie odpowiedział – nadal patrzył na schody. Nie widział, ale czuł. Otworzyły się ciężkie pancerne drzwi.
     – Do zobaczenia, Eduardzie Pietrowiczu.
     Ochroniarz poczekał, aż drzwi się zamkną, i zszedł na dół. Niepewnie, jakby czując – nie zrobił wszystkiego, co powinien.
     Ilia działał bez zastanowienia. Miał tylko sekundy, te sekundy, gdy klient zdejmuje palto i buty, dopóki ma pewność, że jego ochroniarz jest obok. Ilia zszedł na dół po schodach, nieświadomie kopiując tempo i ruchy ochroniarza. W momencie, gdy tamten wyszedł z klatki, Ilia znalazł się przy drzwiach klienta i nacisnął przycisk dzwonka. Gdzieś obok, słabo słyszalna za grubymi ścianami i pancerną stalą, zagrała wesolutka muzyczka.
     Na dole trzasnęły drzwi wyjściowe. I w unisono otworzyły się drzwi mieszkania.
     – Co, Igor? – mężczyzna urwał, widząc twarz Ilii. Karamazow pchnął go szybko i mocno, odrzucając w głąb przedpokoju. Strzelanie z tak bliskiej odległości było mało przyjemne.
     „Makarow” wystrzelił dwa razy, najpierw prawie niesłyszalnie, potem z lekkim, niewyraźnym dźwiękiem. Eduard Pietrowicz, nadal z tym samym zdumieniem na twarzy, upadł na bursztynowożółty parkiet. Ilia popatrzył na ciało w zadumie. Kontrolnego wystrzału w głowę nie robił nigdy – po pierwsze, nadawało to zabójstwu odcień braku profesjonalizmu, po drugie, pozwalało rodzinie pożegnać się ze zmarłym po ludzku. Przedtem strzelał tylko raz, ale jakieś pół roku temu dowiedział się, że niektórzy ludzie mają serce bardziej z prawej strony, i zaczął strzelać dwa razy. Na wszelki wypadek.
     Pozostawała ostatnia formalność wchodząca w skład zamówienia. Powinien był dopełnić ją przed akcją, ale Ilia nie widział specjalnej różnicy pomiędzy chwilą przed i chwilą po.
     – To procenty wiadomego ci kredytu, Eduardzie Pietrowiczu – wygłosił, krzywiąc się – co za bezsensowne i nadęte zdanie. Praca dla ekspansywnych południowców zawsze wiązała się z podobnymi idiotyzmami, ale tej jesieni nie miał zbyt wielu zamówień.
     
     Z klatki starego „stalinowskiego” domu Ilia wyszedł dopiero po starannym sprawdzeniu, czy na płaszczu nie ma plam. Przeszedł przez długie podwórze, minął grupkę małolatów okupujących altankę. Bródnożółte liście usłały asfalt tymczasowym jesiennym kobiercem. Siąpił drobny deszczyk i przechodnie spieszyli się. Dobry dzień na pracę.
     Mijając rzędy kiosków i malutki bazarek, Ilia wtopił się w tłum płynący w stronę metra. Piętnaście minut jazdy od stacji Elektrozawodskiej do Komsomolskiej wystarczyło Karamazowowi, by się odprężyć. W przejściu Ilia kupił kilka gazet i z roztargnieniem przejrzał je w wagonie, spoglądając to na tekst, to na stojącą kilka kroków od niego dziesięcioletnią dziewczynkę. Dziewczynka była bardzo poważna, jej skupiona twarz pasowałaby do dorosłej kobiety. Ilii się takie podobały.
     Zapragnął jak najszybciej znaleźć się w domu.
     
     2
     
     Kirył lubił jesień.
     Jaki wpływ na los człowieka ma sympatia do tej czy innej pory roku? Nie wiadomo. Na pewno jakiś związek jest, ale jaki – na to pytanie nie odpowie nawet najbardziej utalentowany psycholog. Można kochać zimę i nieść w sobie ciepło, można lubić lato, pozostając kawałkiem lodu.
     Kiryłowi podobała się jesień. Ale nie ta purpurowo-złota, opiewana przez Puszkina, a najzwyklejsza, moskiewska – z niskim szarym niebem i zimnym wilgotnym wiatrem hulającym po ulicach. Nigdy nie próbował zrozumieć, jakie struny porusza w jego duszy chlapa i deszcz. W wieku trzynastu lat człowiek rzadko zadaje sobie takie pytania. Ale analogia z Puszkinem nieco mu pochlebiła. Gdy Kirył miał cztery lata, po raz pierwszy nazwano go poetą. To może doprowadzić do wszystkiego – ale nie do zaniżonej samooceny.
     Był wysokim jak na swój wiek, ale drobnym chłopcem o dziecięcej twarzy. Wielu jego rówieśników już zaczęło rozrastać się ramionach, z godnym lepszego zastosowania uporem przemieniając się w karykaturę dorosłych. A Kirył nadal pozostawał chłopcem.
     Gdyby ktoś mu powiedział, że on się z tego cieszy, Kirył szczerze by się zdumiał. Ale tak właśnie było.
     Kirył Korsakow bał się dorosnąć.
     Wyszedł ze szkoły po trzeciej lekcji – zajęcia nigdy nie wydawały mu się czymś wymagającym szczególnego traktowania. Jakieś dziwne uczucie owładnęło nim od rana – dawno, dawno temu, w tych czasach, gdy jeszcze nazywano go najmłodszym poetą na świecie, Kirył nazywał taki nastrój „wierszowym”. Używał tego słówka również teraz – gdy trzeba się było usprawiedliwić za nieodrobione lekcje albo wymigać od jakiejś pracy w domu. W szkole przestało to już działać, ale w domu – „Mamo, mam taki wierszowy nastrój” – działało bez zarzutu.
     Jedynym problemem było to, że Kirył od dawna nie pisał już żadnych wierszy.
     – Gdzie idziesz? – kolega Kiryła z klasy, Maksym Sługin, który uciekł z ostatnich lekcji dla towarzystwa, objął go za ramiona. Był to zapewne najdziwniejszy z przyjaciół Kiryła – mocno zbudowany, prostolinijny chłopak, nie wiadomo jak i dlaczego przechodzący z klasy do klasy. Z poetów znał tylko Puszkina i Kiryła Korsakowa, przy czym o słuszności swojej wiedzy był przekonany na pięćdziesiąt procent. A przy tym zachował szacunek do cudzego talentu, który pojawił się już w pierwszej klasie, gdy Kirył w ciągu jednego dnia obdarzył wszystkie dzieci złośliwymi rymowankami.
     – Do domu.
     – Pisać wiersze?
     Najprostsze wyjście – skinąć głową. I to właśnie Kirył zrobił.
     – Aha – burknął usatysfakcjonowany Maksym, wyciągając papierosy. Zapalił, nie zwalniając kroku i demonstrując spore doświadczenie. – Napijesz się piwa?
     – Nie mam pieniędzy – skłamał Kirył.
     – Nie szkodzi, ja stawiam.
     – Zimno, gardło może rozboleć.
     Maksym wzruszył ramionami. Problemów z anginami nigdy nie miał, ale na wszelki wypadek sprecyzował:
     – Weźmiemy mocne, leczy przeziębienie jak wódka...
     – Nie mam ochoty, daj mi spokój!
     – Jak sobie chcesz – Maksym się nie obraził. – Idź, pisz. Potem poczytasz.
     Ostatnia prośba należała do tradycji i była absolutnie niezobowiązująca. Sługin zadowalał się przyjaźnią z poetą, wiersze niewiele go obchodziły. Przy najbliższej budce odczepił się, z uwagą studiując rzędy puszek piwa.
     Kirył skręcił w pierwszy zakręt, żeby dobroduszny jak cielak i lepki jak taśma klejąca Maksym nie zmienił zdania i nie rzucił się w pogoń z puszką w ręku. Tracąc Kiryła z pola widzenia po minucie zapomni o jego istnieniu.
     Kirył z rozpędu wpadł na jakiegoś mężczyznę, który rzucił za chłopcem przekleństwo; skręcił jeszcze raz i zatrzymał się na rogu, omijany przez rzadkich przechodniów. Zrozumiał, że strasznie chce zostać sam. Coś było nie tak i on w żaden sposób nie mógł zrozumieć, co właściwie.
     Nagle poczuł, że traci oddech. Nic takiego – po prostu na chwilę zabrakło mu powietrza. Już mu się coś takiego zdarzało – gdy z uporem nie szedł mu, już prawie do końca wymyślony, wiersz. Tamto odczucie było prawie przyjemne – potem wychodziły mu naprawdę dobre strofy.
     Ale teraz o wierszach nie było mowy. Tylko przytłaczająca zasłona.
     – Chłopcze, źle się czujesz?
     Starszawa kobieta z gatunku tych, które regularnie piszą listy do gazet, pomagają pijanym na przystankach wsiąść w odpowiedni trolejbus i terroryzują sprzedawców w supermarketach, zatrzymała się przy nim.
     – Nie jesteś chory? Nie brałeś jakiegoś świństwa?
     Kirył od razu poczuł się lepiej.
     – Proszę mnie zostawić w spokoju! – krzyknął dźwięcznie. – Nic nie brałem!
     Urażona kobieta natychmiast poszła dalej. Kirył odprowadził ją stropionym spojrzeniem.
     Co się ze mną dzieje?
     Zaczął iść powoli, odruchowo podążając za kobietą. Ta w pewnym momencie odwróciła się, zobaczyła idącego za nią chłopca i przyspieszyła kroku. Małoletni narkoman – niezbyt ciekawy towarzysz. Kirył opamiętał się i stanął.
     Jeszcze godzinę temu miał ochotę powłóczyć się po starych ulicach centrum, a teraz rzeczywiście zapragnął znaleźć się w domu. Zamknąć się w swoim pokoju, uwolnić się – od czego?
     od dręczącego spojrzenia...
     Sam był zdumiony, że rozwiązanie zagadki okazało się takie proste. Zwykłe spojrzenie w plecy – Kirył odwrócił się, podejrzliwie oglądając przechodniów. Nikogo, kto choć przez chwilę popatrzyłby na chłopaka z lękiem. Nikogo – i nie mogło nikogo być – to wrażenie, przytłaczające wrażenie czyjegoś spojrzenia, prześladowało Kiryła od rana. I w domu, i w szkole, narastające z każdą minutą, nadciągające jak morska fala na łagodny brzeg.
     Kirył stłumił szalone pragnienie rozpłakania się i pobiegł z powrotem – do metra, w niejasnej nadziei, że pod ziemią, w rwącym we wszystkie strony tłumie spojrzenie zniknie.
     Dziesięć minut później zrozumiał, że nadzieja była daremna.
     
     3
     
     Tylko młodzi mogą nazywać starość czasem spokoju.
     Ich pomyłka przeminie, jak każda pomyłka – gdy sami się zestarzeją.
     Arkadij Lwowicz stał przy zaparowanym oknie, patrząc na mżący deszcz. Deszcz to nie ogień i nie morska fala, nie można patrzeć na niego bez końca, zatapiając się w niemal żywym ruchu. Deszcz zawsze umiera, nawet dla ulewy potopu przyszedł czterdziesty pierwszy dzień.
     To była ostatnia jesień – i deszcz niósł ze sobą ostatnią gorzką pociechę.
     Arkadij Lwowicz odwrócił się powoli i wsłuchał w siebie. Niczego – ani bólu, ani najmniejszego nawet dyskomfortu. To, co go zabije, jeszcze drzemało, zbierając siły.
     – Tato, wychodzę – dobiegło z korytarza.
     Arkadij Lwowicz przeszedł przez pokój, gdzie niepościelone łóżko nikło pomiędzy regałami pełnymi książek. Dawno temu ktoś powiedział mu, że ten pokój przypomina dekorację z filmu o wielkim uczonym. Odpowiedział wtedy bez zastanowieniu: „Sam jestem już tylko dekoracją”. I dopiero znacznie później zrozumiał, że tak było w istocie.
     Zięć sznurował buty, pochylając się z męczącą desperacją otyłego człowieka. Zerknął na wychodzącego z korytarza teścia.
     – Jedzenie jest w lodówce. Czajnik postawiłem na ogniu.
     – Dziękuję, Andriusza.
     Arkadij Lwowicz lubił zięcia tak, jak można lubić człowieka, który nie spełnił pokładanych w nim nadziei, i wobec którego nie sprawdziły się najgorsze przeczucia. Andriej – ani dwadzieścia lat temu, ani teraz – nie patrzył na swoją żonę Żydówkę jak na nieruchomość, a na teścia profesora jak na skocznię w robieniu kariery. Co prawda pozostał, teraz już na zawsze, szeregowym uczonym. Ale to już jest od Boga, a wszystko, co dostępne człowiekowi, Andriej wykonywał uczciwie.
     – Wiera zajrzy jutro – oznajmił, prostując się. – Posprząta – Należałoby tu zrobić remont, Arkadiju Lwowiczu...
     „Potem” – pojawiło się na końcu języka – „przed sprzedażą”.
     Arkadij Lwowicz nigdy nie próbował zrozumieć, jaką rolę w miłości jego bliskich do niego odgrywa to mieszkanie. W każdym razie osłodzi im smutek.
     – Do widzenia.
     – Do widzenia, Andriej.
     Zamknął drzwi i poszedł do kuchni, gdzie niespiesznie gotowała się woda w czajniku. Zajrzał do lodówki – kefir i carycyńska kiełbasa. Dobrze. Człowieka, który wie, że pozostało mu tylko pół roku życia, nadal cieszą jego małe radości.
     Arkadij Lwowicz stanął przy kuchennym oknie. Czy to nie wszystko jedno, w którą stronę będzie patrzył człowiek stojący pośród deszczu? Odprowadził wzrokiem zięcia przeskakującego kałuże. Komiczny widok – Nie zawsze talenty kulinarne żony wychodzą mężowi na korzyść.
     Z tej strony domu okna wychodziły na krótką, cichą uliczkę, niespaskudzoną ani nadmiarem sklepów, ani szyldami biur sprzedaży wszystkiego, jak leci. Przez siatkę deszczu staruszek patrzył na równy strumień przechodniów. Większość się spieszyła. Tylko na rogu, po drugiej stronie ulicy, zastygła delikatna chłopięca postać – może czemuś się przyglądał, a może nagle zatonął we własnych myślach. Dziwny chłopak.
     W czajniku zagotowała się woda i Arkadij Lwowicz na sekundę podszedł do kuchenki. Gdy wrócił, chłopiec już nie stał na rogu – biegł, jakby chciał się od czegoś uwolnić.
     Zabawne. Dlaczego od czegoś a nie od kogoś? Projekcja własnych odczuć nadciągającej śmierci na chłopca, który jeszcze się nawet nad tym tematem nie zastanawiał? Arkadij Lwowicz odwrócił się. W chłopcu było zbyt dużo życia i niecierpliwości, patrzenie na niego było męką.
     Arkadij Lwowicz przygotował nieskomplikowane śniadanie rzeczowo i konkretnie, jak zwykł robić wszystko. Zaparzył mocną herbatę, uśmiechając się do siebie: „Arkasza, jaka u ciebie zawsze dobra herbata” – Tak. Nie żałujcie liści...
     Zresztą, nie wszyscy zdążyli w opluwanych ciągle czasach Związku osiągnąć wystarczający sukces, by przestrzegać tej prostej zasady. Wiele osób dzisiejsza wolność pozbawiła całego aresztanckiego serwisu, który stał się takim obowiązkowym. Sam Arkadij Lwowicz nigdy nie wypowiadał się na temat polityki, za wyjątkiem tej prostej konstatacji, że każda władza to gówno. Udało mu się wstąpić na uniwersytet jeszcze za życia Stalina, obronić się przy Chruszczowie, zostać profesorem i do woli pojeździć po świecie przy Breżniewie. Nie przeszkodziły mu ani nazwisko Zaltzman, ani bezpartyjność. Konformizm? Możliwe. Ale jego niewzruszone przekonanie, że głupi i mądrzy pojawili się na świecie znacznie wcześniej, niż komuniści i kapitaliści, wytrzymała próbę czasu.
     Umył naczynia i znowu wrócił do okna. Na biurku czekał na niego zaczęty pół roku temu artykuł. Arkadij Lwowicz starannie spłacał ostatnie długi. Malutkie szczęście wiedzy – odejść, nie zostawiając po sobie nie wykonanych zadań.
     Ale najpierw trzeba odrobinę sprzątnąć w mieszkaniu.
     – Jakbym na coś czekał – powiedział na głos. I tym razem nie zdumiała go ta forma. Właśnie na coś.
     I ono przyjdzie. Wcześniej niż śmierć – może jako jej posłaniec.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

37
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.