Kolejny dzień spędził w towarzystwie Sheryll. Nie uprzedził jej, że przyjdzie. Chciał, żeby to była niespodzianka, więc zadzwonił do niej dopiero z hotelowego holu i tu z kolei niespodzianka, tyle że niezbyt miła, spotkała jego - Sheryll nie zaprosiła go do siebie, lecz kazała czekać na dole. Głos miała zmęczony i dziwnie speszony. Niby się ucieszyła, ale było w tej radości coś wymuszonego. To wystarczyło, aby zasiać w nim ziarno podejrzeń. Miał przeczucie, że starała się ukryć obecność jakiegoś mężczyzny. Zeszła do niego, jak zwykle uśmiechnięta i czarująca. Przez chwilę był skłonny o wszystkim zapomnieć, ale gdy wziął ją w ramiona, ogarnęły go wątpliwości: co, jeśli przed chwilą ktoś też ją tak obejmował? Całował usta, które teraz on całuje? Czy i dla tamtego miała ciepły uśmiech i garść miłych słów? O nic jednak nie zapytał. Bo i po co? I tak by się wszystkiego wyparła. Kłamstwo brzmiało w jej ustach równie niewinnie jak prawda. Tego wieczoru prawie w ogóle z nią nie rozmawiał. Nie dlatego, że nie chciał czy nie miał jej nic do powiedzenia. Po prostu nie czuł takiej potrzeby. Wystarczyła mu bliskość jej ciała, pieszczotliwy dotyk i głębia spojrzenia, w którym mógł się zatopić. Przy niej ta chwila zdawała się tracić swą banalność. Nie byli kolejną parą, kochającą się w łóżku, wygniecionym miłością innych ludzi, ale duetem idealnym, wymykającym się wszelkiej pospolitości. Potem długo jeszcze leżeli bez słowa, wtuleni w siebie i wsłuchani w bicie własnych serc. - Wiesz, czuję się tym wszystkim zmęczona - rzuciła smutno. Głowę wciąż miała wspartą na jego torsie. - Mam dość tego ciągłego życia w kłamstwie, uśmiechania się na zawołanie, chociaż tak naprawdę najchętniej bym się rozpłakała. Nie mogę tak dłużej! Nawet nie wiesz, jakie to straszne przez cały czas ukrywać swoje uczucia. Przyjaciółkom mówię, że jestem szczęśliwa, znajomym w pracy, że moje życie to pasmo sukcesów, że złapałam Boga za nogi, a Richardowi wmawiam, że go kocham, a nic z tych rzeczy nie jest prawdą. Zaczęła pochlipywać, więc mocniej ją do siebie przytulił. - Nie płacz, przecież nie musi tak być. - Jak to nie - ni to stwierdziła, ni to zapytała. Oczy miała mokre od łez. - Co cię trzyma przy mężu? Obowiązek, poczucie winy... pieniądze? Wzdrygnęła się na dźwięk tego słowa. - To nie jest takie proste, Jack. Nie mogę tak po prostu powiedzieć: Żegnaj. Tak się nie robi, nie odchodzi się po tylu wspólnych latach. - Bzdura, chyba nie masz takich dziecinnych skrupułów. Ranienie ludzi zawsze przychodziło ci z łatwością. - Jak możesz? To było podłe! - dotknięta do żywego poderwała się z łóżka i w pośpiechu zaczęła ubierać. - Nie mogę go zostawić. Ty niczego nie rozumiesz. - Więc mi wytłumacz. Co cię przy nim trzyma? - zapytał, choć wcale nie musiał tego robić, bo i tak wiedział, o co chodziło. Chciał jednak, aby te słowa padły z ust Sheryll. - Już późno, Jack. Powinieneś iść - nie miała zamiaru nic mu wyjaśniać. - Jak chcesz - ubrał się równie szybko jak ona i wyszedł, trzaskając drzwiami. Nie poszedł jednak do domu. Bez celu snuł się w pobliżu hotelu, by wreszcie usiąść na stojącej niedaleko ławce. Stąd, ukryty w ciemności, mógł obserwować wchodzących i wychodzących ludzi, sam nie będąc widzianym. Podglądanie to dostarczyło mu nawet pewnej rozrywki. Uśmiechał się pod nosem, gdy elegancka kobieta, czekając na taksówkę, dłubała w zębach swoimi wypielęgnowanymi, czerwonymi paznokciami, a starszy pan o wyglądzie bankiera co chwila spluwał na chodnik. Tak, ludzie potrafili zachowywać się naprawdę obrzydliwie, mając pewność, że nikt ich na tych czynnościach nie przyłapie. Oczywiście widział też inne sceny, a najbardziej spodobała mu się para staruszków. Oboje, na wprawne oko Jacka, mieli ponad siedemdziesiąt lat i wyglądali niezwykle sympatycznie. Trzymali się za ręce i patrzyli na siebie tak, jakby wciąż byli szaleńczo zakochani, jakby upływ czasu nie miał dla nich żadnego znaczenia. Co prawda Jack nie był beznadziejnym romantykiem, ale nagle zamarzył o czymś takim. Pomyślał, że chciałby mieć kogoś, z kim mógłby się zestarzeć... Postanowił wrócić do Sheryll. Prawie w tym samym momencie, gdy umacniał się w swoim postanowieniu, z samochodu wysiadł wysoki mężczyzna i dziarskim krokiem zbliżył się do drzwi. Gdy na jego twarz padła jasna poświata Jack, o mało nie dostał zawału. To był Scott! W jednej chwili poczuł, iż świat wali mu się na głowę. Nawet nie pamiętał, jak dotarł do domu. W pewnym momencie po prostu spostrzegł, że siedzi w swoim fotelu. Fakty szybko złożyły się w jedną całość: Scott wtedy w barze i teraz w hotelu. To nie mógł być przypadek i na pewno nie przez przypadek znalazła się w tych miejscach Sheryll. Coś musiało ich łączyć. Nie był naiwny. Domyślał się, jaki związek wchodził w grę. To odkrycie przypieczętowało los Brandsona. *** W poniedziałek Jack wybrał się do pracy dużo wcześniej niż zwykle. Ruch na ulicach był niewielki. Samochody, jeden za drugim, sunęły szarą trasą. Nie było nawet słychać pokrzykiwań kierowców, narzekających na powolność innych czy zatory na drodze. Zamiast tego, zmęczeni, opierali ręce na kierownicach i wbijali mętny wzrok w bagażniki jadących przed nimi aut. Od razu było widać, że to pierwszy dzień po weekendzie, czas, w którym z trudem przychodzi przełamanie bariery snu. Budynek, w którym oprócz firmy Jacka mieściło się wiele innych, wyglądał na opuszczony. W większości gabinetów światła były pogaszone. Tylko gdzieniegdzie jarzyły się świetliste punkty, świadczące o obecności niektórych, bardziej gorliwych pracowników. Wkrótce lampy rozbłysły również w pomieszczeniu zajmowanym przez naszego bohatera. Usadowił się za biurkiem z miną herosa, w każdej chwili gotowego na podjęcie walki z nieprzyjacielem. Tyle że przeciwnikiem tego oto śmiałka nie był potwór, zrównujący z ziemią osady zajmowane przez niewinnych ludzi, ale nowy dyrektor - Scott Brandson. Kilka minut później wróg numer jeden sprężystym krokiem wszedł do biura. Towarzyszył mu charakterystyczny pośpiech i przepraszający uśmiech, który wydał się Jackowi szyderczy. Zapewne szef, jak to gruba ryba, kpił sobie z tych wszystkich biedaków, pracujących w pocie czoła na swoją głodową pensję i nie mających nawet nadziei na awans. Ci na szczycie zawsze naśmiewają się z płotek. Uważają się za kogoś lepszego tylko dlatego, że stać ich na wyjazd do Londynu. W jego oczach można było dostrzec zły błysk, ale Scott nie był zbyt spostrzegawczy, zobaczył tylko to, co chciał widzieć: wystudiowany, powitalny uśmiech. Skinął więc pracownikowi głową i zniknął za drzwiami swojego gabinetu. Jack czuł, jak wzbiera w nim złość. Jak taki śmieszny człowieczek w ogóle śmiał sięgnąć po taką kobietę jak Sheryll? Tego dnia pracował gorzej i wolniej niż zazwyczaj. Sam patrzył na kolegę zaniepokojony, obijanie się nie było w stylu Jacka. Jane siedziała przy biurku, ze wzrokiem utkwionym w monitorze. Jak zwykle bolała ją głowa. Zawsze śmiali się z niej, że to zespół uczulenia na pracę. Chyba była w tym jakaś cząstka prawdy, na ogół czuła się kiepsko właśnie w poniedziałek. O pierwszej dziewczyna podniosła się, aby spełnić swój obowiązek. - Nie wstawaj, zrobię kawę - zaoferował się Jack. Nawet nie odpowiedziała, ale została na miejscu, więc ruszył do ekspresu. Szczęśliwie dla Jacka ekspres znajdował się w ciemnym kącie, tuż przy regale, na którym piętrzył się rząd "nadymanych" segregatorów. Mężczyzna stanął tak, aby plecami wszystko zasłonić i zabrał się do realizacji swojego planu. Był wyjątkowo spokojny. Zrobił cztery kawy. Jedną filiżankę napełnił tylko do połowy i ostrożnie sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyjął z niej pękatą butelkę i dolał zielonkawego płynu do czarki. - Ile pan Brandson słodzi? - krzyknął do Jane. - Jedną łyżeczkę. Wsypał dwie. Cukier powinien zniwelować gorzkawy posmak. Teraz, kiedy był tak blisko celu, zawahał się. Czy to godne zachowanie ze strony człowieka na miarę Sherlocka Holmesa? Wolał nie znać odpowiedzi. Jego myśli natrętnie krążyły wokół Sheryll. Jeśli Scotta nie będzie, a on obejmie posadę, będzie miał to, co ta kobieta kochała najbardziej na świecie - pieniądze. Nie łudził się, że kiedyś pokocha go dla niego samego. Kochała luksus, drogie perfumy i markowe ciuchy, ale nie była zdolna obdarzyć uczuciem człowieka z krwi i kości. Dobrze o tym wiedział, lecz mimo wszystko chciał ją mieć przy sobie... O nie, nie pozwoli się Sheryll wykorzystać. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że tak naprawdę chce jej dać nauczkę. Poczeka, aż odejdzie od Richarda, który ją nudzi, ale którego trzyma się jak byle prostytutka, żeby wyrwać dla siebie te parę szmatek i kilka dolarów. Kiedy zabraknie i Scotta, przyjdzie do niego. Nie wątpił w to. Zawsze miała do niego słabość. Gdyby był bogaty, zostałaby z nim. Kiedyś nawet mu to powiedziała. Dobrze wiedział, że ją odtrąci. Pobawi się nią trochę, tak jak ona bawiła się nim, a potem wyrzuci. Stanie się dla niego tylko potłuczoną, porcelanową lalka. Nawet gdyby dostała rozwód, nigdy się z nią nie ożeni. Bo po co? Może będzie jej to obiecywał, ale nie zrobi tego. Nie miał zamiaru wiązać się z kimś, komu nie można zaufać i kogo trzeba na każdym kroku pilnować. Podał przyjaciołom kawę. Tę dla Scotta, do jego gabinetu, zaniosła Jane. Bezustannie zerkał na zegarek. Czas wlókł się niemiłosiernie. Każda z godzin składała się z minut, które same zdawały się być długie jak godziny. Scott nie wychodził z pokoju. Czyżby było już po wszystkim? Dałby sobie rękę uciąć, byle tylko dowiedzieć się, co też dzieje się za tymi zamkniętymi drzwiami. Pamiętał dokładnie, jakie są objawy przedawkowania glikozydów. Związki te mogły zwiększać siłę skurczu serca i zwalniać jego akcję. Dla medycyny stanowiły nieocenione lekarstwo, ale w większej ilości były zabójcze. Może w tej chwili serce Brandsona zaczynało bić nieregularnie, obraz coraz bardziej mu się rozmazywał. Pewnie przecierał oczy dłonią i zaciskał powieki, by coś zobaczyć. A może leżał nieprzytomny na podłodze, taplając się we własnych wymiocinach. Kto wie, może zaszła już hemoliza erytrocytów. Oczywiście nie wiedział, co ten termin oznacza, ale domyślał się, że nie jest to zjawisko w organizmie pożądane. Palce Jane poruszały się szybko. Właśnie wystukiwała jakiś tekst na klawiaturze. Nie mógł znieść tego okropnego hałasu. Gdzieś dzwonił telefon. Nikt nie odbierał. Czy to u Scotta? Sygnał urwał się nagle. Odebrał czy ktoś się rozłączył? Czuł, że już dłużej nie wytrzyma tej niepewności. Gdyby tylko, pod byle pretekstem, mógł wejść do jego gabinetu. Dlaczego wskazówki tego zegara obracały się tak głośno? Sam zaczął mu się przyglądać. Udał więc, iż jest bez reszty pochłonięty przygotowaniem nowego raportu. Co chwilę zerkał jednak w kierunku drzwi. To było silniejsze od niego. Niespokojnie kręcił się na krześle. Tysiące myśli bombardowało mu głowę. Był już prawie pewien, że się udało i nieoczekiwanie zaczął się bać. To wszystko za bardzo przypominało kryminalny scenariusz. Na dodatek to on zdawał się być czarnym charakterem. Dręczyło go poczucie winy. Głupie sumienie. Przecież walczył jedynie o własne szczęście. Każdy ma do tego prawo - przekonywał sam siebie. Wewnętrzny głos prawie całkiem ucichł. Starał się przywołać obraz Sheryll. Wizja ta przyniosła mu ukojenie. Nagle drzwi gabinetu uchyliły się. Pokazał się w nich Scott. Na jego widok po plecach Jacka przebiegł nieprzyjemny dreszcz: szef był przeraźliwie blady, dłonią szukał jakiegoś oparcia. - Dobrze się pan czuje? - zapytał Sam, ale dyrektor nie odpowiedział. Chyba miał niewielki kontakt z rzeczywistością. Niemal po omacku posuwał się w stronę toalety. Wyglądał, jakby zamarły w nim wszystkie zmysły. - Może trzeba wezwać lekarza? - zaproponowała Jane. Pytania krzyżowały się w powietrzu, ale zdawały się uderzać w próżnię. Gdy Scott zamknął za sobą drzwi WC, na chwilę zapadła cisza. - Nie wyglądał najlepiej. Może powinniśmy zadzwonić po karetkę? - Sam podniósł się z krzesła i zapukał do drzwi. - Panie Brandson, wszystko w porządku? Nic. - Panie Brandson? - Szarpnął za klamkę. Nic z tego. Było zamknięte od wewnątrz. - Jezu, Jack, co się dzieje? - Jane zaczęła tracić nad sobą kontrolę. Nie odpowiedział. Wydawał się równie przerażony, jak pozostali. Rozbieganym spojrzeniem omiótł salę. Trudno powiedzieć, dlaczego czuł taki lęk. Właściwie nie wiedział czy boi się tego, że plan się powiódł, czy też dopiero teraz zdał sobie sprawę, iż nie ujdzie mu to płazem. Policja z łatwością wpadnie na jego trop. Zrobią sekcje, wykryją ślady trucizny, a wtedy zacznie się dochodzenie. Umysł Jacka pracował z szybkością komputera. Jak mógł być tak naiwny? Wszystko się wyda. Nie było innej możliwości. Nie chciał spędzać reszty życia za kratkami. Nie, nie pozwoli zamknąć się w więzieniu. Wolałby raczej umrzeć. Czy książki niczego go nie nauczyły? Ci źli zawsze w końcu przegrywali. Zaraz, zaraz, czy to on był tym negatywnym bohaterem? Może tak to wyglądało z zewnątrz, ale przecież było zupełnie inaczej. Musiał tak postąpić. Każdy przyzna mu rację, każdy sąd go uniewinni. Chociaż?.. Wszystko przez tego Brandsona, nawet jako martwy sprawiał problemy. Że też nie potrafił odejść spokojnie, bez robienia wokół siebie hałasu, cicho, jak przystało na zwykłego zjadacza chleba. Skrzywił się z niesmakiem... Musiał się ratować. Nie mógł bezczynnie czekać, aż dopadną go policyjne psy. Kogo to uszczęśliwi, gdy znajdzie się za kratkami? Co najwyżej organa ścigania. Będą zadowoleni, że poprawili swoją skuteczność w wykrywaniu przestępców. Ale czy ktoś pomyśli o nim?.. Nie. Stanie się tylko statyczną liczbą w jakiejś tabeli. A przecież jego życie było o wiele więcej warte, niż kilka cyferek w raporcie byle gliny. Wciąż słyszał podniesione głosy przyjaciół, które zwabiły do biura grono ciekawskich. Ktoś zaproponował, aby wyważyć drzwi. Musiał podjąć szybką decyzję. Jeśli teraz nie skorzystałby z okazji, być może nie dostałby następnej. Podniósł się z krzesła i spokojnie przeszedł obok rozwrzeszczanej gromady. Nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. - Co się stało? - krzyczała jakaś kobieta. Miała niewiele ponad półtora metra. Stojąc za plecami dużo wyższych od siebie, nie miała szans niczego zobaczyć. Braki we wzroście skutecznie nadrabiała jednak donośnym, zupełnie do niej niepasującym, głosem. Jack nie słyszał odpowiedzi. Był już na schodach. Szybko dopadł windy i zjechał na parter. Po raz pierwszy pożałował, że nie przyjechał samochodem. Co prawda mieszkał tylko dwadzieścia minut stąd, ale i tak bał się, iż nie zdąży. "Złapią cię." - słyszał to zdanie niezbyt dobrze, jakby ktoś szeptał mu je do ucha, ale na tyle wyraźnie i często, aby jeszcze bardziej spanikować. Odwrócił głowę w bok. Wydawało mu się, że zobaczył Sheryll. Nie, to nie mogła być ona, ludzie nie rozpływają się tak po prostu w powietrzu. Już prawie biegł. Parę osób przystanęło, przyglądając mu się ciekawie. W końcu nie codziennie widzi się mężczyznę w garniturze i z neseserem w ręku, uprawiającego sprint. |
|