 | Steven Erikson 'Wspomnienie lodu: Cień przeszłości' | Maeth'ki Im (Pogrom Zgniłego Kwiatu) Trzydziesta trzecia wojna jaghucka 298 665 lat przed snem Pożogi Nad bagnami unosiły się chmury meszek, pośród których śmigały jaskółki. Niebo ponad błotami nadal było szare, lecz utraciło już zimowy połysk rtęci, a ciepły wietrzyk szemrzący nad spustoszoną krainą niósł ze sobą zapach uzdrowienia. Powstałe ze stopniałych jaghuckich lodowców śródlądowe, słodkowodne morze, zwane przez Imassów Jaghra Til, było w agonii. Na południu - tak daleko, jak okiem sięgnąć - blade chmury odbijały się w coraz bardziej kurczących się sadzawkach, w których woda sięgała kolan, lecz mimo to w krajobrazie dominował nowo powstały ląd. Złamanie czaru, który sprowadził zlodowacenie, przywróciło dawny, naturalny rytm pór roku, wciąż jednak utrzymywało się tu wspomnienie o wysokich jak góry lodowcach. Na północy widać było odsłoniętą skałę, pełną żlebów i szczelin, a zagłębienia terenu wypełniały głazy narzutowe. Gęsty ił, który stanowił ongiś dno śródlądowego morza, nadal bulgotał od uwalniających się gazów, lecz ziemia, która już od ośmiu lat nie musiała dźwigać straszliwego ciężaru lodowców, podnosiła się powoli w górę. Życie Jaghra Til trwało krótko, lecz ił, który osadził się na jego dnie, był głęboki. I zdradziecki. Pran Chole, rzucający kości klanu Canniga Tola z Imassów Krona, siedział nieruchomo na szczycie niemal całkowicie skrytego pod ziemią głazu. Stok przed nim porastała krótka, ostra trawa. Pełno też tam było zmurszałych kawałków przyniesionego tu ongiś przez fale drewna. W odległości dwunastu kroków teren opadał lekko, przechodząc w szeroką, błotną nieckę. Dwadzieścia kroków od jej brzegu w trzęsawisku ugrzęzły trzy ranagi. Byk, samica i cielę utworzyły żałosny krąg obronny. Uwięzione i bezradne, z pewnością wydały się łatwymi ofiarami stadu ay, które je tu odnalazły. Błota były jednak zdradzieckie. Wielkie tundrowe wilki spotkał ten sam los, co ranagi. Pran Chole naliczył sześć ay, w tym jednego roczniaka. Tropy wskazywały, że inny roczniak okrążył zapadlisko dziesiątki razy, po czym oddalił się na zachód. Osamotniony, z pewnością nie uniknie śmierci. Jak dawno temu wydarzył się ów dramat? Nie sposób było tego określić. Zarówno na ranagach, jak i na ay, błoto stwardniało już, tworząc spękane, gliniane płaszcze. Plamy jaskrawej zieleni wskazywały miejsca, w których z naniesionych wiatrem nasion wyrosły rośliny. Rzucający kości przypomniał sobie wizje, które ujrzał, chodząc z duchami: zalew prozaicznych szczegółów przeobrażonych w coś nierealnego. Dla tych zwierząt walka będzie trwała po wsze czasy. Łowcy i ofiary zostały wspólnie uwięzione na wieki. Ktoś podszedł do niego i usiadł obok. Pran Chole nie spuszczał płowych oczu ze znieruchomiałych postaci. Rytm kroków już wcześniej zdradził mu tożsamość towarzysza, a teraz poczuł też ciepłe zapachy, równie charakterystyczne, jak wpatrzone w jego twarz oczy. - Co kryje się pod gliną, rzucający kości? - zapytał Cannig Tol. - Tylko to, co nadało jej kształt, wodzu klanu. - Nie dostrzegasz w tych zwierzętach żadnego omenu? - A ty dostrzegasz? - odparł z uśmiechem Pran Chole. - W tej okolicy nie spotyka się już ranagów - stwierdził po chwili zastanowienia Cannig Tol. - Ay również nie. Mamy przed sobą starożytną bitwę. W owym przekazie kryje się głębia, gdyż porusza on moją duszę. - Moją również - przyznał rzucający kości. - Sami wyniszczyliśmy ranagi swymi polowaniami, a potem ay zginęły z głodu, gdyż polowaliśmy też na tenagi, aż one również wymarły. Agkory, które chodzą za stadami bhederin, nie chciały się nimi dzielić z ay, i teraz tundra jest pusta. Wypływa stąd wniosek, że nasze polowania były bezmyślnym marnotrawstwem. - Musieliśmy wykarmić dzieci. - A potrzebowaliśmy ich bardzo wielu. - I nadal ich potrzebujemy, wodzu klanu. - Jaghuci byli w tych okolicach niesłychanie potężni, rzucający kości - rzekł z głośnym stęknięciem Cannig Tol. - Nie chcieli uciekać. Nie z początku. Wiesz, jak wiele krwi kosztowało to Imassów. - A obfitość tej krainy stanowi naszą zapłatę. - Wspomaga nas w wojnie. - Tak właśnie dociera się do głębi. Wódz klanu skinął w milczeniu głową. Pran Chole czekał cierpliwie. Słowa, które dotąd wymienili, dotknęły jedynie skóry sprawy. Chwila odsłonięcia mięśni i kości jeszcze nie nadeszła. Cannig Tol nie był jednak głupcem, a ponadto oczekiwanie nie trwało długo. - Jesteśmy jak te zwierzęta. Rzucający kości przeniósł wzrok na południowy horyzont. Na jego twarzy pojawiło się napięcie. - Jesteśmy gliną, a nasza trwająca bez końca wojna z Jaghutami jest szamoczącym się w niej zwierzęciem - ciągnął Cannig Tol. - To, co kryje się wewnątrz, nadaje kształt powierzchni. - Wyciągnął rękę. - Te obracające się powoli w kamień stworzenia to klątwa wieczności. To jeszcze nie był koniec. Pran Chole milczał. - Ranagi i ay - podjął Cannig Tol. - Prawie całkowicie zniknęły z królestwa śmiertelników. - Zarówno łowcy, jak i ofiary. - Aż po kości - wyszeptał Pran Chole. - Gdybyś tylko dostrzegł omen - mruknął wódz klanu, prostując się. Rzucający kości również się podniósł. - Gdybym tylko go dostrzegł - zgodził się tonem, w którym pobrzmiewało jedynie wątłe echo gorzkiej ironii rozmówcy. - Czy jesteśmy już blisko, rzucający kości? Pran Chole zerknął na własny cień, przyjrzał się ozdobionej porożem sylwetce, postaci ukrytej pod futrzaną peleryną, niewyprawionymi skórami oraz nakryciem głowy. Promienie słońca padały pod ostrym kątem, wskutek czego wydawał się wysoki. Prawie tak wysoki, jak Jaghut. - Jutro - stwierdził. - Słabną już. Całonocna wędrówka osłabi ich jeszcze bardziej. - Świetnie. W takim razie klan rozbije tu dziś obóz. Rzucający kości nasłuchiwał, jak Cannig Tol oddala się ku czekającym na niego pozostałym członkom klanu. Gdy zapadnie zmrok, Pran Chole będzie chodził z duchami. Wyruszy do szepczącej ziemi, szukając swych pobratymców. Choć ścigana zwierzyna słabła już, klan Canniga Tola był jeszcze słabszy. Zostało w nim niespełna tuzin dorosłych, a gdy ściganymi byli Jaghuci, różnica między myśliwym a zwierzyną nie miała większego znaczenia. Uniósł głowę i powęszył. W wieczornym powietrzu wyczuwał łatwy do rozpoznania odór innego rzucającego kości. Zastanawiał się, kto to może być i czemu wędruje sam, bez klanu i rodziny. Wiedząc, że tamten również z pewnością wyczuł ich obecność, zadał sobie pytanie, dlaczego się z nimi nie skontaktował.  | Steven Erikson 'Wspomnienie lodu: Jasnowidz' | Wygramoliła się z błota i osunęła się na piaszczysty brzeg, dysząc ciężko i chrapliwie. Syn i córka wysunęli się z jej ciężkich jak ołów ramion i wczołgali dalej na brzeg niewysokiej wysepki. Jaghucka matka opuszczała powoli głowę, aż wreszcie dotknęła czołem chłodnego, wilgotnego piasku. Jego ziarenka wbijały się ostro w skórę jej twarzy. Oparzenia były zbyt świeże, by mogły się już zagoić. Zapewne nie zdążą już tego uczynić, gdyż była pokonana, a śmierć czekała tylko na przybycie łowców. Dobrze chociaż, że znali się oni na swej robocie. Tych Imassów nie pociągały tortury. Szybki, zabójczy cios, najpierw dla niej, a potem dla dzieci. To oni - ta maleńka, obdarta rodzina - byli ostatnimi Jaghutami na kontynencie. Łaska miała różne oblicza. Gdyby nie wzięli udziału w przykuciu Raesta, wszyscy - Imassowie i Jaghuci - musieliby klęknąć przed tyranem. To jednak był wyłącznie tymczasowy sojusz. Miała wystarczająco wiele rozsądku, by uciec, gdy tylko uwięzienie się dokonało. Już wtedy zdawała sobie sprawę, że klan Imassów natychmiast wznowi pościg. Matka nie czuła goryczy, nie zmniejszało to jednak jej desperacji. Uniosła nagle głowę, wyczuwając na wysepce czyjąś obecność. Jej dzieci zamarły w bezruchu. Gapiły się przerażone na kobietę Imassów, która stała teraz przed nimi. Matka przymrużyła szare oczy. - Sprytnie, rzucająca kości. Moje zmysły były nastrojone na tych, którzy są za nami. Dobrze, kończ z tym. Młoda, czarnowłosa kobieta rozciągnęła usta w uśmiechu. - Nie próbujesz dobić targu, Jaghutko? Zawsze szukacie czegoś, co pozwoli wam uratować dzieci. Czyżbyś zerwała już nić pokrewieństwa łączącą cię z tą dwójką? Chyba są na to za małe. - Targi nie mają sensu. Wy nigdy się na nie nie zgadzacie. - To prawda, ale wy nie przestajecie próbować. - Nie będę się targowała. Zabij nas. Szybko. Kobieta Imassów była odziana w skórę pantery. W jej czarnych oczach zdawały się odbijać ostatnie rozbłyski zmierzchu. Sprawiała wrażenie dobrze odżywionej. Wielkie, nabrzmiałe piersi świadczyły, że niedawno wydała na świat dziecko. Jaghucka matka nie mogła nic wyczytać z jej oblicza, nie dostrzegała w nim jednak typowej zawziętej pewności, którą zwykle kojarzyła z obcymi, okrągłymi twarzami Imassów. - Moje ręce zbroczyło już wystarczająco wiele krwi Jaghutów - odparła rzucająca kości. - Zostawię was klanowi Krona, który dotrze tu jutro. - Nic mnie nie obchodzi, kto spośród was nas zabija - warknęła matka. - Liczy się tylko to, że nas zabijacie. Kobieta wykrzywiła w grymasie szerokie usta. - Rozumiem twój punkt widzenia. Mimo obezwładniającego ją zmęczenia jaghucka matka zdołała usiąść. - Czego chcesz? - wydyszała. - Dobić z tobą targu. Jaghucka matka wstrzymała oddech i wpatrzyła się w ciemne oczy rzucającej kości. Nie znalazła w nich drwiny. Zerknęła przelotnie na syna i córkę, po czym spojrzała spokojnie w oczy kobiety Imassów. Rzucająca kości skinęła powoli głową. Kiedyś w przeszłości pękła tu ziemia. Rana była tak głęboka, że wypłynęła z niej rzeka lawy, ciągnąca się od horyzontu po horyzont. Potężny, czarny pas skały i popiołu ciągnął się na południowy zachód, ku odległemu morzu. Zdołały tu zapuścić korzenie jedynie najdrobniejsze roślinki. Rzucająca kości - dźwigająca pod obiema pachami po jaghuckim dziecku - wzbijała stopami w powietrze gęste obłoki pyłu, które wcale nie chciały opadać na ziemię. Pomyślała, że chłopiec ma pewnie z pięć lat, a jego siostra zapewne cztery. Dzieci sprawiały wrażenie nie do końca świadomych. Z pewnością żadne z nich nie zrozumiało matki, gdy ta uściskała je na pożegnanie. Po długiej ucieczce przez L'amath i Jaghra Til były w szoku. Z pewnością nie pomagał im też fakt, że widziały na własne oczy makabryczną śmierć ojca. Uczepiły się rzucającej kości brudnymi rączkami niczym straszliwe przypomnienia jej własnego dziecka, które niedawno utraciła. Były tak rozpaczliwie głodne, że po chwili zaczęły ssać jej piersi. Wkrótce potem zasnęły. W miarę, jak zbliżała się do wybrzeża, wyciek lawy stawał się coraz cieńszy. Po prawej stronie pojawiły się wzgórza, przechodzące w odległe góry. Przed nią ciągnęła się płaska równina, kończąca się odległą o półtorej mili granią. Choć tego nie widziała, zdawała sobie sprawę, że za granią teren opada ku morzu. Równina usiana była regularnie rozmieszczonymi wzniesieniami. Rzucająca kości zatrzymała się, by przyjrzeć się im uważniej. Wzgórza tworzyły koncentryczne kręgi, w których centrum znajdowała się większa kopuła. Wszystko to pokrywał płaszcz lawy i popiołu. Na skraju równiny, u podnóża pierwszego szeregu wzgórz, wznosiła się przypominająca spróchniały ząb wieża. Same wzgórza - co zauważyła już wtedy, gdy dotarła tu po raz pierwszy - były zbyt regularnie rozmieszczone, by mogły być tworem natury. Rzucająca kości uniosła głowę. Łączące się ze sobą zapachy były łatwe do rozpoznania, jeden starożytny i martwy, a drugi... mniej. Chłopiec poruszył się w jej uścisku, nie obudził się jednak. - Ach - wyszeptała. - Ty też to czujesz. Ruszyła brzegiem równiny ku poczerniałej wieży. Brama groty znajdowała się tuż za zmurszałą budowlą. Wisiała w powietrzu, na wysokości sześciokrotnie większej niż wzrost rzucającej kości. Widziała ją jako czerwoną pręgę, ranę, która przestała już krwawić. Nie poznawała groty, gdyż dawne uszkodzenia zamazywały charakterystykę portalu. Ogarnął ją lekki niepokój. Położyła dzieci pod ścianą wieży, po czym usiadła na zwalonym fragmencie muru. Popatrzyła na dwoje młodych Jaghutów, którzy nadal spali, zwinięci na łożu z popiołu. - Jaki mam wybór? - wyszeptała. - To musi być Omtose Phellack. Z pewnością nie jest to Tellann. Starvald Demelain? Mało prawdopodobne. - Coś nieustannie przyciągało jej wzrok do pierścieni wzgórz. - Kto tu mieszkał? Kto jeszcze zwykł wznosić budowle z kamienia? - Umilkła na chwilę, po czym ponownie przeniosła uwagę na ruiny. - Ta wieża to ostateczny dowód. Z pewnością jest dziełem Jaghutów, a nie wznieśliby podobnej budowli w sąsiedztwie nieprzyjaznej groty. Nie, ta brama musi prowadzić do Omtose Phellack. Były też jednak inne niebezpieczeństwa. Jeśli dorosły Jaghut spotka w grocie dwoje dzieci nieswojej krwi, może je z równym prawdopodobieństwem zabić, jak i adoptować. - Ale w takim przypadku ich śmierć obciąży kogoś innego. Jaghuta. - Ta myśl nie pocieszyła jej zbytnio. "Nic mnie nie obchodzi, kto spośród was nas zabija. Liczy się tylko to, że nas zabijacie." Wypuściła z sykiem powietrze między zębami. - Jakie mam wyjście? - zapytała raz jeszcze. Pozwoli im jeszcze chwilę pospać. Potem wyśle je na drugą stronę bramy. Zamieni słowo z chłopcem: "Opiekuj się siostrą. Podróż nie będzie trwała długo". Obojgu powie: "Czeka tam na was matka". Będzie to kłamstwo, potrzebowali jednak czegoś, co da im odwagę. "Jeśli ona was nie znajdzie, uczyni to ktoś z jej krewnych. Idźcie. Znajdziecie tam bezpieczeństwo i ratunek." Ostatecznie, cóż mogłoby być gorsze od śmierci? Wstała, gdy się zbliżyli. Pran Chole powęszył i zmarszczył brwi. Jaghutka nie odsłoniła swej groty. Co jeszcze bardziej niepokojące, gdzie się podziały jej dzieci? - Wita nas ze spokojem - mruknął Cannig Tol. - To prawda - zgodził się rzucający kości. - To mi się nie podoba. Powinniśmy zabić ją natychmiast. - Chce z nami porozmawiać - wskazał Pran Chole. - Spełnienie tego pragnienia groziłoby śmiercią. - Nie mogę temu zaprzeczyć, wodzu klanu. Niemniej jednak... co zrobiła z dziećmi? - Nie wyczuwasz ich? Pran Chole potrząsnął głową. - Przygotuj włóczników - rzucił, ruszając w stronę Jaghutki. Jej oczy pełne były spokoju, tak głębokiej akceptacji nadchodzącej śmierci, że rzucający kości był wstrząśnięty. Pran Chole przeszedł przez sięgającą łydek wodą, wyszedł na piaszczystą wysepkę i przyjrzał się Jaghutce. - Co z nimi zrobiłaś? - zapytał. Matka uśmiechnęła się, odsłaniając długie kły. - Tu ich nie ma. - A gdzie są? - Poza twoim zasięgiem, rzucający kości. Pran Chole zasępił się jeszcze bardziej. - To są nasze ziemie. Nie ma tu żadnego miejsca, które byłoby poza naszym zasięgiem. Czyżbyś zabiła je własnymi rękami? Jaghutka uniosła głowę, przyglądając się Imassowi. - Zawsze sądziłam, że jesteście zjednoczeni w nienawiści do naszego rodzaju. Byłam dotąd przekonana, że takie pojęcia, jak litość i współczucie są obce waszej naturze. Rzucający kości wpatrywał się w kobietę przez długi czas, po czym opuścił wzrok, by przyjrzeć się miękkiej, gliniastej glebie. - Była tu kobieta Imassów - stwierdził. - Rzucająca kości... - Ta, której nie mogłem znaleźć, gdy chodziłem z duchami. Ta, która mi na to nie pozwoliła. - Co ona zrobiła? - Zbadała tę krainę - odparła Jaghutka - i daleko na południu znalazła bramę, która prowadzi do Omtose Phellack. - Cieszę się, że nie jestem matką - odrzekł Pran Chole. A ty, kobieto, powinnaś się cieszyć, że nie jestem okrutny. Skinął dłonią. Ciężkie włócznie przeszyły powietrze. Sześć długich, żłobionych grotów przeszyło skórę na piersi Jaghutki. Kobieta zachwiała się, a potem osunęła na ziemię z grzechotem drzewc. Tak zakończyła się trzydziesta trzecia wojna jaghucka. Pran Chole odwrócił się błyskawicznie. - Nie mamy czasu na ciałopalenie. Musimy ruszać na południe. Szybko. Gdy wojownicy wyciągali włócznie ze zwłok, Cannig Tol podszedł do rzucającego kości i przyjrzał się mu, mrużąc powieki. - Co cię niepokoi? - Dzieci zabrała rzucająca kości - renegatka. - Na południe? - Do Morn. Brwi wodza klanu zmarszczyły się głęboko. - Chciała uratować dzieci tej kobiety. Jest przekonana, że rozdarcie prowadzi do Omtose Phellack. Z twarzy Canniga Tola odpłynęła krew. - Ruszaj do Morn, rzucający kości - wyszeptał wódz klanu. - Nie jesteśmy okrutni. Śpiesz się. Pran Chole pokłonił się. Pochłonęła go grota Tellann.
Zobacz także serwis Esensji |
|