Osiedle X składało się z niemalże identycznych jednorodzinnych domów. Takie same były nie tylko elewacje budynków, ale także układ pomieszczeń, a nierzadko nawet ich wystrój. To ujednolicenie miało zupełnie banalną przyczynę. Wszyscy tutaj doskonale się znali i często jeden podkradał pomysł drugiemu, aby wykorzystać go potem u siebie. Dochodzące do granic absurdu naśladownictwo, co najdziwniejsze, nikogo specjalnie nie denerwowało. Mieszkańcom obce były kłótnie z tak błahych powodów, jak przywłaszczenie konceptu. Zresztą, czy okradziony mógł robić awanturę, jeśli wcześniej sam kradł? Zaskoczeni byli jedynie przejezdni, przed których oczyma rysowały się powielone domostwa. Patrząc na rozciągający się w polu widzenia obraz, nie mogli oprzeć się wrażeniu, że są na planie niskobudżetowego filmu, gdzie scenarzyście wystarczyło weny tylko na zaplanowanie jednej makiety. Monotonia zabudowań zdawała się odciskać swoje piętno również na mieszkańcach. Trudno było bowiem znaleźć równie wzorcowy model społecznej nijakości. Ludzie byli tu do obrzydzenia mili, pomocni, a przy tym sztuczni i papierowi, jak bohaterzy romansideł. Właśnie na tym osiedlu mieszkał typowy zadowolony z siebie przedstawiciel klasy średniej - Jack Villard. Jego charakterystyka według tutejszych zawierała się w dwóch słowach: sąsiad idealny. Nie sprawiał kłopotów, nie urządzał nocami hucznych imprez i utrzymywał posesję w stanie idealnego porządku. Każda rzecz miała tu swoje miejsce i wszystko, począwszy od drewnianej ławeczki na meblach w domu kończąc, było w doskonałym stanie. Nawet trawa wyglądała tak, jak zapewne powinna wyglądać każda szanująca się trawa - równo przycięta i zawsze o tym samym soczysto-zielonym kolorze. Ale chyba nie miała prawa być inna, skoro gospodarz, z chorobliwym wręcz upodobaniem, cały czas ją podlewał i co sobotę strzygł. Jack był drobnym gryzipiórkiem i wiódł wyjątkowo nieciekawe życie. Nie było ono jednak nudne z racji wykonywanego zawodu, ale raczej dlatego, że nic poza pracą nie robił. Oprócz ekonomii miał tylko jedną pasję - kryminały. W książkach i filmach znajdował to, czego w szarej rzeczywistości nie miał szans zaznać: dreszczyk emocji. Często blady z przejęcia i nieprzytomny z niepokoju zarywał noce, byle tylko przeczytać kolejny rozdział, rozsupłać zawiłą intrygę uknutą w wyobraźni Agathy Christie czy Conana Doyle'a. Walka z sennością kosztowała go niemało trudu. Musiał siłą otwierać zamykające się powieki, aby objąć wzrokiem coraz bardziej zamazane linijki tekstu. Kilkakrotnie zasypiał z książką w ręku i w objęciach Morfeusza kontynuował przerwany wątek. We śnie wszystko było takie proste. Wystarczyło tylko uruchomić wyobraźnię i już był tym, kim zamarzył. Najczęściej przywdziewał strój swojego ulubionego bohatera - Sherlocka Holmesa. Jako słynny detektyw przemierzał ponure zaułki Londynu i deptał po piętach przestępcom. Nareszcie sam napędzał turbinę wydarzeń, zmieniał ich bieg... To było piękne. To było to... Poza zamiłowaniem do kryminałów, Villard nie odbiegał od schematu przeciętniaka. Był pod każdym względem człowiekiem tuzinkowym. Jak na takiego przystało, większość czynności - od płacenia rachunków zaczynając, na uprawianiu seksu kończąc - robił w miarę regularnie, choć niezbyt często. Posiadał także sporo cech pozytywnych: na ogół wywiązywał się z zobowiązań, ustępował w autobusach miejsca staruszkom i wierzył w prawdziwą przyjaźń. Oczywiście miał też liczne, ale nieprzekreślające go jako miłego pana, wady: nie umiał wybaczać i nie potrafił zrezygnować, nawet jeśli sprawa i tak była przegrana. Wielokrotnie cechy te sprawiały mu sporo kłopotów, ale chyba tylko raz je w sobie zwalczył, choć wcale nie było to dla niego korzystne... Wobec tej jednej, wyjątkowej kobiety po prostu nie potrafił być twardy. No, ale to były zamierzchłe czasy, do których nie chciał i nie miał zamiaru wracać. Sąsiedzi Jacka od niedawna zaczęli zauważać w jego zachowaniu drobne, aczkolwiek bardzo ich niepokojące, zmiany. "On zdecydowanie nie jest sobą" - mówili, patrząc na charakterystyczne ich zdaniem objawy szaleństwa. Rzeczywiście postępowanie Jacka było dosyć kontrowersyjne. Coraz częściej uśmiechał się sam do siebie i wybuchał niekontrolowanym śmiechem. "On chyba zwariował" - szeptali dobroduszni sąsiedzi, wytykając mężczyznę palcami, jako cyrkowy wybryk natury. Prawda wyglądała jednak zupełnie inaczej i była o wiele mniej ciekawsza od szaleństwa. Jack po prostu był szczęśliwy. Rysowała się przed nim perspektywa długo wyczekiwanego awansu... Szef działu, w którym pracował, odchodził na emeryturę, a stanowisko to wydawało się Jackowi wprost stworzone dla niego. O takiej szansie marzył przez całe życie i był przekonany, że idealnie nadaje się do roli przełożonego. Czekał tylko, aż grube ryby z kierownictwa rozpatrzą złożoną przez niego kandydaturę i zdejmą czapki z głów przed doświadczeniem i zawodowymi osiągnięciami, które, nawiasem mówiąc, wcale nie były tak oszałamiające, aby powalić kogokolwiek na kolana. Pomijając jednak ten brak skromności, rzeczywiście spośród pracowników Jack był najlepszym kandydatem. Zgodnie z zasadami sprawiedliwości, powinien więc dostać awans. Nie pierwszy raz okazało się jednak, że rzeczywistość bywa brutalna, a najgorzej obchodzi się z tymi, którzy żyją złudzeniami. Światem rządzą bowiem pieniądze i układy, a Jack nie miał ani jednych, ani drugich. Jedyne, czego miał pod dostatkiem, to naiwności. *** Był duszny sierpniowy poranek. W biurze szwankowała klimatyzacja i upał stawał się nie do zniesienia. Gorące powietrze wdzierało się do środka mimo szczelnie zamkniętych okien i uniemożliwiało normalną pracę. Na szczęście był piątek, a to oznaczało, że podczas weekendu wszystko zostanie naprawione. Nawiewy znów będą działały, a z wiatraków, niczym muzyka, płynąć będzie zimna, kojąca bryza... Póki co, pracownicy ratowali się jak mogli. Jeden z księgowych, Sam Brogan, siedział przy biurku z zimnym kompresem na czole i tęsknym wzrokiem wodził po nieruchomych łopatach wentylatora. Wyglądał zabawnie z gniewnie wydętymi wargami - trochę jak wielkie, bo stukilowe, dziecko. Wyjątkowo źle znosił zmiany temperatury, a ostatnio rtęć w termometrach rozszerzała się i kurczyła zupełnie nieoczekiwanie. Nie mniej od niego wrażliwa sekretarka, Jane, miała swój własny sposób walki z falami upałów. Co jakiś czas nacierała nadgarstki kostkami lodu, które produkowała, wspaniałomyślnie przez szefostwo ustawiona, przenośna lodówka. Oprócz gorąca miała jeszcze jeden, poważny problem: znów atakowała ją migrena. Wszyscy byli ospali i bardziej udawali, że pracują, niż robili to w rzeczywistości. Tak naprawdę cały wysiłek wkładali w znalezienie sobie jakiegoś w miarę chłodnego kąta, aby tam w spokoju dotrwać do wieczora. - Ja tego dłużej nie wytrzymam. To nie humanitarne tak kazać ludziom siedzieć w takich warunkach - jęknęła Jane, przesuwając kostkę lodu po swojej szyi. - Założę się, że Tupecik nie ma w gabinecie takich zabójczych temperatur. - Pewnie, że nie. Szef, jak to szef, ma przyjemny chłodek - poparł ją Sam. Przez chwilę rozmawiali o jawnej niesprawiedliwości i wygłaszali absurdalne teorie, jakoby klimatyzacja, niesprawna w ich pokoju i działająca bez zarzutu u dyrektora, była efektem utrzymującego się od wieków kastowego podziału. Jack nie brał w tej dyskusji udziału. Raczył się zimną colą i rozmyślał o londyńskiej mgle. Nawiedziła go akurat jedna z tych głupich myśli, które pojawiają się zupełnie nieoczekiwanie i na które człowiek cholernie chce znaleźć odpowiedź, chociaż w ogóle nie jest mu ona potrzebna: zastanawiał się, czy mgła może być na tyle gęsta, aby statua admirała Nelsona na Trafalgar Square nie była widoczna w całości. A ściśle mówiąc - niewidoczna by była jedynie kolumna. Dawało by to subiektywne wrażenie, iż dowódca odbywa spacer w chmurach. Jack mógł tylko snuć przypuszczenia, bo nigdy nie był w Anglii. Właściwie nigdy nigdzie nie był. Obiecywał sobie jednak, że wkrótce, po awansie, odłoży trochę kasy i zafunduje sobie podróż do Londynu. W wyobraźni układał już plan wycieczki. Tę miłą czynność przerwał niepozorny człowieczek o pałąkowatej sylwetce, który jak orkan przeleciał przez biuro i wpadł do gabinetu szefa. - To chyba nowy księgowy - zakomunikowała Jane. Ty go zatrudnisz, ale wkrótce będzie pracował dla mnie - Jack uśmiechnął się do swoich myśli. - Tupecik się wkurzy, że wlazł bez pukania... Daję mu pięć minut. - Chyba sobie żartujesz Sam, wyleci z hukiem za dwie... Zresztą dobrze mu tak. Cham, nawet nie powiedział dzień dobry - niezwykle przeczulona na punkcie savoir-vivre'u Jane nie mogła mu tego wybaczyć. - Trzeba mieć trochę klasy, jeśli chce się pracować między ludźmi. - Nie sądzę, żeby dostał szansę pracowania akurat tutaj... Trzy minuty później okazało się, że mylili się od początku do końca. Dyrektor i nowy wyszli razem, uśmiechnięci i zadowoleni, jakby znali się od lat. Szef był w doskonałym humorze i nawet nie zwracał uwagi na swoją lekko przekrzywioną perukę. Na jego tłustej, rozlanej twarzy gościł uśmiech. Nowy miał nieokreśloną minę. Właściwie trudno było z jego bezbarwnej facjaty cokolwiek wyczytać. Zebranym wydał się nieszkodliwym, nieco zagubionym, śmiesznym człowieczkiem, który długo tu miejsca nie zagrzeje. - Moi drodzy, poznajcie waszego nowego szefa - oznajmił Tupecik nieoczekiwanie. Jack był chyba najbardziej zaskoczony i, jeśli ogłoszono by konkurs na bardzo głupią minę, niewątpliwie zdobyłby pierwszą nagrodę. - Tak, dobrze słyszeliście. Za tydzień będę już na emeryturze, a interes przejmie mój syn, Scott. ...Żadne słowa nie są w stanie oddać tego, co czuł Jack, a nawet jeśli takowe by się znalazły, to niewątpliwie byłyby one niecenzuralne. *** Jack, brutalnie odarty z marzeń, szybko popadł w chroniczne przygnębienie. Czas spędzał teraz głównie na topieniu żalów... Niestety, najczęściej upijał się na smutno i czuł się jeszcze gorzej niż przedtem. Oczywiście kolejna zmiana w jego zachowaniu nie uszła uwadze troskliwych sąsiadów. Rozmowy o zwariowanym mieszkańcu osiedla stały się tematem numer jeden i dostarczały rozrywki na kolejne wieczory. Jak dotąd za wariatkę powszechnie uważano panią Garber. Na szczęście jej dom znajdował się na uboczu, więc specjalnie nie raził pozostałych, normalnych mieszkańców osiedla. A tacy musieli uznać za odbiegającą od normy kobietę, która hodowała siedem kotów i przekształciła ogród w coś na wzór botanicznego ogrodu. Latem niepozorny domek wprost ginął w gęstwinie różnobarwnych kwiatów i krzewów. Właściwie trudno było przecisnąć się między plątaniną mniej lub bardziej egzotycznych roślin. Dziwactwa starszej pani nie były jednak kłopotliwe i czasami przynosiły drobne korzyści. Na ogół bowiem nie odmawiała, gdy ktoś prosił ją o jakieś kwiaty. Wszyscy starali się więc stwarzać pozory sympatii i zawsze grzecznie się jej kłaniali, chociaż najczęściej nikt z nią nie rozmawiał. Staruszka była jednak na tyle ekscentryczną duszą, że naprawdę niewiele robiła sobie z wyniosłego zachowania sąsiadów. Ich opinia ani jej specjalnie nie interesowała, ani tym bardziej nie denerwowała. Żyła według własnego rytmu i nie miała zamiaru dostosowywać się do innych tylko po to, aby uciszyć plotki. Mimo jawnego oburzenia pozostałych, nadal kładła się spać rankami, wstawała wieczorami, nosiła dziwaczne ubrania i namiętnie paliła fajkę. Tego właśnie zamiłowania do tytoniu nie mogła jej wybaczyć żadna stateczna matrona. Nie do pomyślenia było dla nich, aby sześćdziesięcioparoletnia kobiecina dymiła jak parowóz. Być może poza osiedlem X tryb życia starszej pani nie budziłby takich kontrowersji, lecz tutaj wszyscy woleli trzymać się od niej z daleka, jakby w obawie, że mogą się tą innością zarazić. Oczywiście ludziom wydawało się, że ich obojętność jest dla kobiety na tyle dotkliwą karą, iż w końcu przejrzy na oczy i zacznie żyć po ludzku. Nie podejrzewali nawet, że wyświadczają pani Garber nie lada przysługę, gdyż w gruncie rzeczy nie lubiła ona ludzi. Wolała spędzać czas ze swoimi kotami - miała do nich o wiele większe zaufanie, niż do kogokolwiek innego. Jack, tak jak starsza pani, stał się persona non grata, ale ani trochę się tym nie przejął. Miał na głowie dużo ważniejsze sprawy. Nie było dnia, w którym nie przeklinałby prześladującego go pecha. Niestety pozostało mu tylko zaciskanie pięści w bezsilnym gniewie. Nic nie mógł zrobić. Tymczasem Scott zasiadł na fotelu ojca i całkiem dobrze radził sobie z rolą szefa. Widać było, że się do tego nadaje, choć powierzchowność działała na jego niekorzyść. Zawsze bowiem wyglądał tak, jakby czegoś się obawiał. W jego ruchach brak było zdecydowania. Na ogół ubierał się w ciemny garnitur, niedbale zawiązany krawat i mokasyny, które bez względu na pogodę i tak były zabłocone. Na końcu długiego, wąskiego nosa nosił okulary w pozłacanej oprawie. Nawet ładne, ale zupełnie do niego nie pasujące, o trochę pretensjonalnym kształcie. Jakoś dziwnie odcinały się od niedbałego image, który stwarzał swoim strojem. Jego pociągła twarz była dosyć interesująca, co było zasługą głęboko osadzonych, ciemnych oczu. Ich spojrzenie zdradzało inteligencję i bystrość umysłu właściciela o wiele lepiej niż osiągnięcia w pracy. Chociaż i na tym polu Scott sprawował się całkiem nieźle. Swoje rządy rozpoczął od istnej rewolucji. Zmieniał wszystko: zarówno miejsca składowania dokumentów, jak i ludzi, pracujących w podległym mu dziale. Te przeobrażenia nie przysporzyły Nowemu sympatii, zwłaszcza, że posypały się zwolnienia. W osobliwy sposób informował swoich pracowników, aby szukali sobie innej roboty. Nie wzywał ich bowiem do siebie, ale wypowiedzenia zostawiał na biurkach. Nie było nic gorszego, niż przyjść jak co dzień do pracy i zobaczyć na blacie jasnoniebieską kopertę. To oznaczało tylko jedno - "wypad" w trybie natychmiastowym. Pewnego pięknego popołudnia Jack wyszedł z gabinetu pracodawcy z jak najbardziej nieszczęśliwą miną. - Za dużo sobie pozwala... W dupę kopany synalek tatusia, niech go szlag. - Co się stało? - Sam spojrzał na kolegę zaniepokojony. - Kazał mi uporządkować kartotekę. Dacie wiarę? Jakby to należało do moich obowiązków? Szczeniak myśli, że zjadł wszystkie rozumy. - Chce ograniczyć wydatki. Najpierw pozbył się archiwistek, a teraz dołożył nam pracy. - Czy mi się wydaje, Jane, czy ty go bronisz? - Daj spokój - naburmuszyła się. - Dlaczego miałabym to robić? Jestem tak samo niezadowolona z tego, że on tu jest, jak ty - dodała, jak co dzień napełniając filiżankę. - Wygląda to trochę inaczej... - Odczep się, przecież to nie ja każę ci się grzebać w papierkach - burknęła. Sama też nie była zachwycona innowacjami Nowego, zwłaszcza że musiała parzyć kawę. Oczywiście robiła to niejednokrotnie dla poprzedniego szefa, ale tamten nie był takim smakoszem. Właściwie nie dostrzegał różnicy między doborowym gatunkiem, a najtańszą mieszanką ziaren. Smakowało mu wszystko, pod warunkiem, że było podane w jego ulubionej filiżance. Scott był bardziej wybredny. Jego kubki smakowe akceptowały tylko jeden rodzaj kawy, który w końcu, po długich poszukiwaniach, udało się Jane kupić. Nadal jednak nie był zadowolony i narzekał, że nigdy w życiu nie musiał pić takiej lury. - Nie skaczmy sobie do gardeł z jego powodu - stwierdził Sam trzeźwo. Jack burknął coś niewyraźnie i podreptał do archiwum... Powietrze przesycone było wilgocią, a regały przykrywała gruba warstwa kurzu. Jedną ze ścian zaatakował grzyb, rozrastając się powoli na sąsiednią. Z nienawiścią spojrzał na zalegającą na półkach dokumentację. Jak dotąd wszystkie akta przechowywano w tym pokoju, bo Tupecik, jako człowiek starej daty, miał wyraźny wstręt do komputerów. - Boże, wklepanie tego do peceta zajmie mi wieki! - jęknął. Humor pogorszył mu się jeszcze bardziej, gdy odkrył, że dokumenty są w naprawdę opłakanym stanie. Niektóre były zniszczone w tak dużym stopniu, iż nadawały się tylko do wyrzucenia. Gdyby nie był wkurzony i obrażony na cały świat, chyba przyznałby rację Nowemu. Wyrzucenie archiwistek było dobrym posunięciem. I tak kiepsko wywiązywały się ze swoich obowiązków. Jack miał jednak powód do złości, skupił się więc nie na pochwałach, ale na obrzucaniu szefa błotem... Zapewne spędziłby jeszcze długie godziny złorzecząc i rozpaczając, gdyby nie to, że wpadł mu do głowy pewien szatański pomysł, do którego realizacji natychmiast przystąpił... |
|