nr 03 (XXV)
kwiecień 2003




powrót do indeksunastępna strona

Ed "Mal'n" Chavez
  Źródło

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     STRONY
     
     - Czy jesteście w tym samym wieku? - zagadywał małe dziewczynki, które przyglądały się mu z wielkim zdziwieniem.
     - Jak to? - rzuciła jedna z nich. Uciekła twarzą w stronę swej towarzyszki. Trzymały się za dłonie. Odwróciły się do siebie plecami, jakby chciały zmierzyć, która jest wyższa.
     - Niewielka jest różnica wzrostu, ale ja pytałem o wiek... - uśmiechnął się szeroko. Dziewczynki odpowiedziały tym samym i znów stanęły obok siebie trzymając się za dłonie.
     Słońce wyjątkowo przypiekało jak na tę porę dnia. Wcześnie. Do dziewiątej został kwadrans. Tak siedział z noga założoną na drugą wyczekując spotkania. Na tym placu, o tej porze wyjątkowy spokój niepokoił swą obecnością. Święty Marek zazwyczaj pod wieczór miewał masę gości. Czekał. Wskazującym palcem oddzielił kołnierzyk od szyi. Jednym ruchem. Dziewczynki nadal stały naprzeciwko w odległości dwóch metrów. Ciekawość jeszcze bardziej wypełniała ich wielkie okrągłe oczy.
     - Ja mam sześć a ona siedem... - zaskoczyła go odpowiedzią. - Niedługo też będę miała siedem - dorzuciła, gdy spostrzegła, że go rozbawiła.
     Nie mógł pozostawić tego bez komentarza, więc rzucił wielką bzdurę.
     - Musisz się pewnie cieszyć. - podnosząc się z miejsca. Zauważył nadchodzącą Melisę.
     - Nie! - wykrzyknęła dziewczynka i cofnęła się krok w tył. Po chwili szarpnęła za ramię drugą i obie, z krzykiem rozrywającym gardło, uciekły.
     Melisa zbliżała się powoli. Biodra bujały, gdy stawiała spokojne kroki. Czarne długie włosy po falowały, do rytmu. Smukła wymalowana ciemnym odcieniem delikatnie podrażniała zmysły. W kącikach ust rysowany uśmiech, a na nosie ciemne szkła. Zawsze robiła niesamowite wrażenie.
     - Długo czekasz? - rzuciła, uśmiechając się szerzej. Nie oczekiwała odpowiedzi - Myślałam, że tym razem to ja będę wcześnie, lecz znów się myliłam.
     - Nie zawsze ma się wszystko. - policzek jeden. Drugi. Zaczęli powolny spacer.
     - Nie będę długo zawracała ci głowy... a dziękuję, że znalazłeś chwilę przed wyjazdem. - Głowę uniosła w kierunku słońca. Choć znała każdy kamień otaczających budowli sprawiała wrażenie turystki. - Cieszę się, że jedziesz do niego
     - Mówiła dalej - Pewnie brakuje mu bliskiej osoby. Ach. Do rzeczy. Posłuchaj. - Z serdecznego palca zdjęła złoty pierścionek zdobiony małym diamentem. - Oddaj mu to - powiedziała, wręczając pierścionek Makaremu. - Niech nie wraca. Wiesz, że nigdy na niego nie naciskałam, ale czekając nie chcę się zestarzeć. - westchnęła - Rozumiesz? - patrzyła przed siebie.
     - Nie musisz tłumaczyć. - przytaknął. Spojrzał na pierścionek. Zmrużył oko. Przyglądał się chwilę i luzem wrzucił do kieszeni. - Doręczę go osobiście. - zapalił papierosa. Zwróciła się ku niemu, przytuliła i pocałowała w policzek.
     - Życzę powodzenia. Niech wszystko idzie po twojej myśli. - odwróciła się i znikła w labiryncie wąskich uliczek. Stał, myślał, palił. Dym na gorzki początek dnia. Spotkania z nią zawsze pozostawiały niesmak. Suchy dym.
     Zaparkował na parkingu, tuż po lewej stronie wejścia. Drzwi rozsunęły się, gdy wchodził. Najpierw toaleta. Na prawo. Minuta i jedenaście sekund. Gdy wychodził machał rękoma, by strząsnąć wodę. Nigdy nie wycierał, nie suszył. Podszedł do stolika. Dwadzieścia trzy sekundy. Kelnerka nie zwlekała. Menu podsunięte delikatnie, miły uśmiech, proszę. Siedemnaście sekund. Wyjął telefon. Dzwoni.
     - Jestem w drodze. Będę około dziewiątej. - powiedział, gdy tylko Wiktor odebrał telefon.
     - Świetnie. Zdążysz na dzisiejsze przedstawienie. - znudzonym głosem.
     - Znam adres.
     Koniec rozmowy. Dziewięć sekund.
     Zegar stukał a jedyny dźwięk jaki mu towarzyszył to skrzypnięcia podłogi. Wiktor podszedł do okna. Lewą ręką odsunął zasłonę. Ciemno. Pada drobny deszcz. Niewielu ludzi przewijało się tymi rozkopanymi chodnikami. Samotna latarnia i ławka obnażona z życia. Bruk i stukot obcasów. W oddali więcej przestrzeni. Prawa dłoń ściskała niewysoką szklankę. W niej płyn. To brąz złotem szklony. Stał tak przy oknie wykonując niewielki okrągły ruch dłonią, tak, by płyn boków szklanki się czepiał. Słyszysz? To schody, które znasz. Drewniane nie przestały skrzypieć i stąd wiesz, że ktoś wchodzi. Zatrzymał się. Skąd ta szamotanina. Puka. Nie pyta. Wchodzi do środka. Drzwi na oścież.
     - Pieprzony deszcz! Mam go za kołnierzem! Mam go w butach! Wszędzie. - Makary stanął w drzwiach. Otrzepywał krople. Mówił głośno. Lubił wyjątkowo inaczej przedstawiać własną osobę. Tak, by wszyscy zapamiętali.
     - Wejdź i nie rób z siebie idioty, bo jestem jedynym widzem... - rzucił Wiktor, który powoli odchodził od okna. - Witaj. Może coś ciepłego do picia? - kierując się do kuchni.
     Makary spojrzał na Wiktora, zrobił zmartwioną minę i zaczął spokojnie wchodzić do środka. Zwiódł się. Jego zaplanowane wejście było nie potrzebne. Płaszcz powiesił przy drzwiach. Usiadł na kanapie. Rozluźniony założył ręce za głowę i dopiero wtedy dostrzegł.
     - Co ona robi? - zapytał, wyciągając obie ręce na wprost. Pociągnął nosem.
     - Odpoczywa.
     - Jak to odpoczywa? - rozluźnił ręce a one spadły na kanapę. Przekręcił i cofnął głowę - Tak!? W ten sposób? - wytarł nos prawym rękawem.
     - Ona zawsze tak. - rzucił opierając się o futrynę przy kuchni.
     Karolina. Leżała na podłodze, przy biurku naprzeciwko. Na kartkach, w pełni zapisanych, porozrzucanych wkoło. Otwarte oczy wbite w sufit. Prawa ręka ponad głową z rozłożoną dłonią. Lewa wzdłuż ciała. Prawą noga przy przewróconym krześle, lewą obok bez ładu. Oddychała.
     - Dlaczego jej nie przeniesiesz? - Na twarzy grymas. Makary był zagubiony.
     - Nie mogę. - przechylił szklankę i oblizał wargi z płynu, ściekał bezwiednie - i ty też nie.
     - Dlaczego? - trudno mu to zrozumieć. Wstał i podszedł do leżącej Karoliny. Po prawej Wiktor.
     - Nie próbuj jej podnosić. - wymachiwał szklanką, rozlewał po podłodze - Gdy wstanie, będzie wiedziała, że to ty ją dotykałeś. - dostrzegł, że rozlewa - Ona to jakoś wyczuwa. - łyk - Jeśli ją dotkniesz będzie ją bolała głowa jak wstanie. Do tego dojdą lęki. Wtedy będzie chciała cię skrzywdzić. By się bronić. Nic nie rób. Wystarczy, że ja dostałem swój nóż w brzuch. - podniósł koszulę. Szeroka, młoda blizna. - Kuchenny. - powiedział, przejeżdżając wskazującym palcem wzdłuż rany. Lekko podrapał. - Chociaż wiem, jak czuła się Agata. - mały uśmiech pojawił się na jego twarzy.
     Makary zapalił papierosa. Zbliżył się do blizny. Gęsta chmura dymu poleciała w kierunku brzucha. Pochylił się. Przymrużył oczy. Ta cholerna wada wzroku a okulary olewał regularnie.
     - Chodź napij się herbaty. - puścił koszulę i opadła na brzuch, przechylił szklankę do końca, skrzywił się i przełknął - Ona sama wstanie. Nie dotykaj jej to będzie czuła się dobrze.
     Weszli do kuchni. Stare szafki ledwo trzymały się ścian. Zawiasy zawodziły, to i część szafek luźno uwieszonych. Jasnoniebieskie mdliły kuchnię. Zlewały się bladym blatem i kuchenką. Czajnik już gwizdał Stary. Matowy metal trząsł się z wrzenia. Pod oknem stolik z plastikową ceratą. Sztuczne kwiaty. Dwa taborety. Lampka stojąca na blacie, tuż obok lodówki. Jedyne oświetlenie. Makary usiadł na taborecie i zajął się na słodzeniem herbaty.
     - Chyba nigdy nie miałem takiego problemu z trafieniem w jakieś miejsce, jak dziś. Błądziłem. Nie samochodem, pieszo. A ci ludzie?! Pada deszcz. Nikt nie chce odpowiadać na pytania. Każdy się boi. - mieszał - Ale, na przedstawienie nie zdążyłem. Może jutro?
     - Jeszcze będziesz miał nie jedną okazję. - odstawił pustą szklankę na blat - Nie wiem czy kiedykolwiek będę mógł powiedzieć, że okazja się już nie nadarzy. - oparł się o kuchnie. - Za dnia jest zwyczajną osobą. Nic jej nie jest.
     Chodźmy tam usiąść. - machnął ręką, by Makary wstał i szedł za nim.
     Wiktor prowadził go na kanapę, naprzeciwko Karoliny. Usiadł wygodnie i czekał aż Makary dołączy. Makary szedł powoli, trzymając w dłoniach szklankę z gorącą herbatę. Stawiał małe kroki. Wręcz szurał po spróchniałych dechach. Po jego prawej Karolina. Drgnęła. Wystraszył się, podskoczył i trochę herbaty polało się po jego palcach.
     - Nienawidzę tego! - rzucił przekładając herbatę do drugiej ręki.
     
     Karolina. Mruknęła. Makary spojrzał w otwarte oczy. Pusto.
     - Makary! Chodź tu. - rzucił Wiktor. Już to słyszał.
     Uniosła głowę i otworzyła lekko usta. Makary stał i przyglądał się. Podłoga drżała. Upadła. Cisza.
     - Co?! - nie wiedział co się stało.
     - Mówię ci siadaj. - zachęcał go znudzony Wiktor.
     Makary, wzrok pozostawił na Karolinie, podszedł i usiadł obok Wiktora. Herbatę postawił na podłodze i oparł łokciami o kolana. Wciąż się w nią wpatrywał.
     - Na początku pochłonęło mnie to tak bardzo, że nie spałem trzy noce. Do tej pory kiepsko sypiam, po kilka godzin. Może i to śmieszne, ale teraz to nie Karolina tam leży. Przynajmniej do takiego abstrakcyjnego wniosku doszedłem.
     - Jak to? - przymykał ciężkie powieki.
     - Zlepek wszystkich cierpień znanych ludzkości. - leniwie rozłożony na kanapie przetarł oko - Karolinę poznasz jutro. - Przed tobą leżą wszystkie problemy. A może to ja już zwariowałem. Nie wiem. - patrzył na wprost - Wiem jedno. Karolina jest zdrową osobą. Normalna dziewczyna, która nie ma problemów z otoczeniem. Bez różniących ją emocji. Struktura Ja nienaruszona. Żadne uzależnienie.
     Zerwał się na nogi. Pomyślał chwilę i wyszedł do kuchni. Makary tak z łokci oparty palcem w nosie. Skrzywił się na brak swobody. Wstał do płaszcza. Z wewnętrznej kieszeni wyjął mały, aparat cyfrowy i usiadł z powrotem. Wiktor był z powrotem z pełna szklanką. Dwie kości lodu obijały się o szklane boki, stukot. Flesz, utrwalił moment.
     - No tak, zapomniałem, że ty turysta i takiego też będziesz udawać. Zaaferowanego. - rzucił siadając obok.
     - Co ona pisze? - pytał Makary, który powrócił do opierania się na łokciach. Herbata u nóg stygła.
     - Proza, choć koneserem nie jestem. Zebrałem dziewięć. - sypnął o krawędź szklanki - Bo widzisz, cykl jest dwudziestodwudniowy, tak mi się wydaje. Każdy jeden dzień ma sens i niesamowicie wciąga. Kolejny dzień, to kolejna, oddzielna historia innego z nich. Nie wiem kim są.
     - Prościej - słuchał, niejasności chciał rozwiać.
     - Po dwudziestu dwóch dniach masz mnóstwo życiorysów różnych ludzi, których łączy wspólne cierpienie i jego konsekwencje- zwilżył usta - Podporządkowana prawom natury, czasu, wyrzuca wszystko,co powoduje niewygodę psychiczną. Poprzednie dwadzieścia dwa to ból wywołany zdradami małżeńskimi i do czego oni są zdolni, zabijali. Obie płcie. Przeważnie to prymitywne, raniące bezpośrednio zdradzającą osobę. Wcześniej rak płuc, który prowadził do śmieci w wieku trzydziestu sześciu lat. Wszystkie ofiary żyły dokładnie tyle samo, chociaż... - Makary jak siedział, tak się opierał. Oddech regularny, choć głęboki i głośny. Wiktor kontynuował. - W środę kończy się ten okres, a wspólny temat to tęsknota. Ta z górnej półki, co często daje mentalne skrzywienie, psychiczny szpital, choć nie w każdym przypadku.
     Patrzył jak lód obija się o boki szkła, gdy wykonuje ten ruch dłonią. Stopniał prawie w całości. Podrapał pięścią o czoło. Odwrócił głowę w stronę Makarego, on skamieniał. Szturchnął go ręką w bark. Mobilizujący odruch o takiej porze. Makary przetarł zmęczoną twarz i spojrzał zza ramienia. Zmęczony.
     - Pieprz się. - Nie miał siły tego rozumieć. Nie chciał. - Daj mi spokój - dorzucił, gdy Wiktor po raz kolejny szturchnął go w bark, mocniej.
     - Ty nigdy nie masz siły. Wstawaj! - rzucił, szturchając go mocno. Makaremu łokcie spadły z kolan, obsunął się leniwe.
     Wiktor wstał.
     Makary wzniósł głowę, patrzył na stojącego nad nim Wiktora. Pod naciskiem, a nie był osobą konfliktową, podniósł się.
     Stanęli twarzą w twarz.
     - Co!? - podirytowany machnął rękoma.
     - Chodź. - Wiktor machnął głową.
     Po lewej to ten sam stojak i masa wieszaków uginających się pod ciężarem ubrań. Przy ścianie, po stronie biurka, półki leniwie trzymały książki, kartki. Podeszli bliżej. Po ich prawej Karolina podłogę miała za swego najbliższego przyjaciela.
     - Spójrz. - Wiktor wyciągnął z półki zszyty plik kartek. Pismo Karoliny. - To tylko jedna z wielu. Chcesz? Wybierz sobie, przeczytaj.
     Makary podszedł bliżej do półki. Nachylił się i przejechał powoli dłonią po, już zakurzonych, posegregowanych zbitkach papieru. Oto stojąc w jednych z warszawskich mieszkań doświadcza iluzji, która nią być nie chce.
     - Dwadzieścia dwa. - mruknął pod nosem - Dzień po dniu.
     Schodzili w stronę kolejki, która czekała już na odjazd. Śródmieście. Był zimno, a to okres, w którym koczują tu narkomani, alkoholicy i ich dziewczęta. Rozłożeni na ławkach, pilnując swych tobołków, zniechęcają sapaniem, chrząkaniem i śliną spływającą po kołnierzu. Karton materacem. Dłonie się trzęsą przez szkło w oczach mydlone. Nie tylko starzy, zgorzkniali, lecz też młodsi, brązowej powieki pokolenie, przewijali się z wyciągnięta dłonią. Mówią, że są głodni. Nie kłamią, Ci co ich wspomagają, rzucą monetą, nie rozumieją. Bo oni rzeczywiście są głodni, lecz tego głodu nie stłamsisz bułką. Taki okres, że nawet służby porządkowe nie ingerują. Latem wyrzucają ich z dworców, nie teraz. Dają żyć, oddychać chociaż. Pięć po odjeżdża. Makary ma czas zapalić. Stanęli przy otwartych drzwiach. Nawet sam dym papierosa ich przyciąga. Wszystko się przyda. Nawet papierosa można za coś zamienić. Makary przygniótł papierosa czubkiem buta. Wsiedli.
     - Nie mogliśmy pojechać samochodem? - nie podobał mu się ten pomysł.
     - Nie.
     - Dlaczego? - Makaremu zebrało się na przekomarzanie.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

21
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.