nr 03 (XXV)
kwiecień 2003




powrót do indeksunastępna strona

Ed "Mal'n" Chavez
  Źródło

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     17 Listopada
     
     By chronić oczy założyła ciemne okulary. Słońce, złote liście, ta pora roku. Szła szybko nie chcąc tracić ani chwili, choć miała mnóstwo czasu, a podenerwowanie wyczuć można byłoprzez nierówność oddechu. Serce waliło jak młotem. Tuż za tym obdrapanym śmietnikiem skręciła w prawo, ścieżką przez trawnik do chodnika. Na podwórze skromne, otoczone przez bloki z trzech stron. Identyczne budynki otulały plac zabaw obstawiony parkingami. Drabinka i stara poręcz do koszykówki, siatki brak, humor. Młodzi nie mają szczęścia. Dzieci ich śladem. Pierwsza klatka od lewej, środkowego bloku, tu zmierzała już nieco wolniejszym krokiem. Bo to obawy i mętlik w głowie powodował bezsilność. Dopiero teraz było widać podkrążone oczy. Zdjęła okulary. Lastryko. Domofon wyrwany, same przewody wisiały drażniąc. Ściany już na wstępie mówiły o lokatorach niewyżytych, spragnionych miłości do markera skośnie z puszką czarnej farby w zmowie. Po schodach w górę dotarła do szpitalnie zielonych drzwi i numer osiem. Chustką przetarła czoło. Dzwonek. Nie istotne kto wymyślił funky melodie po naciśnięciu, lecz one były tu. Szybko zabrała blady paznokieć, nie przyciskała więcej. Nie czekała długo. Słyszała szmer przesuwanych stóp po podłodze, tąpnięcie. Ktoś przyklejał twarz do drzwi, mocno, z drugiej strony czuwał. Stała, odwróciła głowę na profil, by można było łatwiej rozpoznać. Zgrzyt wielkiego zamka i pod koniec puknięcie. Drzwi otworzyły się. A po ich stronie stała starsza kobieta, z naszkicowanym lekko uśmieszkiem, same kontury.
     - Elżbieta - powiedziała spokojnie zerkając od podeszwy po krańce kapelusza. - Jak rzadko do moich drzwi pukasz. - odsunęła się z przejścia, zapraszała do środka.
     - Marta, wciąż ta sama. - oddała, stawiając pierwszy krok w mieszkaniu.
     Ciemne M4. Pozasuwane żaluzje nie dawały dniem oddychać. I Marta nigdy oddychać nie dawała, swym dymem tulona, a paliła ogromne ilości. Od podstawówki. Nie było dnia, by rama nie pękła. Pamięta. Nawet ci, którzy całymi dniami pod blokiem, ławka, a jedynym zajęciem palenie marihuany, mieli ubaw: "Marta! Masz większe płuco od naszego, choć zapal z nami."
     - Po torbie widzę, że nie jest to wizyta na herbatę. - wydmuchiwała dym prosto na nią - Długo zamierzasz zostać? - wzrok oderwała od torby, odwróciła się i skierowała do dużego pokoju.
     - Nie przyjechałam na wakacje, lecz by z tobą porozmawiać, Marto! - głos zadrżał irytacja pytania - Lecz zanim zaczniemy rozmawiać, chciałabym usiąść i odpocząć. Podróż nie trwała godzinę... - oczy rozbłysły, usta obróciły w księżyc, to nów się potknął. Torbę rzuciła tuż przy wejściu do dużego pokoju, obok fotela i przytulonej do niego kanapy. Na niej też rozprostowała nogi.
     - Siadaj... ach a może i połóż - machnęła ręką - wiesz, że możesz zatrzymać się do woli. - rzuciła, już trochę rozluźniona. Zamykała drzwi balkonowe - Chcesz? Zapal sobie, a ja przygotuję kawy? Herbaty? Czego się napijesz? - złożyła ręce.
     - Kawa. Tak. Czarna, bez cukru proszę.
     Oczy krążyły je po całym pokoju, bezcelowo. Kapelusz zrzuciła obok, a włosy przeczesała ręką, jakby chciała zastąpić grzebień.
     Przez zasłonięte żaluzje nikt słońca nie widzi. A ono uciekało na zachód coraz bardziej, gdy panie wyrzucały zdania, nie kończąc rozmowy. Pokój tracił na skąpej jasność. Marta wstała. Zapaliła lampkę stojącą obok telewizora, po czym odpaliła kolejnego papierosa. Ostatni z paczki. Pogniotła pudełko i rzuciła niedbale na stół. Nie siadała. Pięścią o biodro oparta, z mocnym na grymas wyrazem zapytała:
     - A o czym tak właściwie chciałaś ze mną pomówić? Co? - zaciągnęła się znów, a pokój mocniej przechodził dymem.
     - Tak - przytaknęła, źrenice opadły na schnące dno filiżanki. Kawa. Czerń. Powieka drgnęła. Podniosła głowę. To niepokój. Za ucho filiżanki, dopijała uciekając, by chociaż chwilę zabrać. Zebrała siły. - Wyjeżdżam! - pomyślała: "To nie było aż takie trudne..."
     - Co? - Marta zdziwieniem cofnęła głowę, a zwały pod brodą narosły. - przecież dopiero co przyjechałaś. - uśmiechnęła się i przysiadła na fotelu. Oparła się wygodnie i zaczęła kręcić włosy, jednym palcem, wskazującym, delikatnie skrzywionym, z pożółkłym opuszkiem, paznokciem suchym, znudzenie.
     - Słuchaj. - nabrała głosu w płuca - Wyjeżdżam na dobre. Nie wracam. Wszystko mam przygotowane. Bilet. Bagaże. Nie zatrzymasz mnie. Nikt. Koniec. Nie ma mnie. Odcinam się, a chciałam tego od dawna - podniosła głos, zaczęła więcej gestykulować- wyjechać. Nie ten kraj. O przestań, nie utrzymam się za moją pensję. Muszę się uwolnić.
     - Stop. - przerwała. Dłoń unosiła nad powierzchnią stołu. Pomiędzy palcem wskazującym a środkowym papieros. Dym rzeźbił koła. - Dobrze. Powiedz mi tylko gdzie jedziecie?
     - Nie. Nie zrozumiałaś mnie. Może to i ja nie dopowiedziałam. Widzisz? Przyjechałam, by cię prosić o... - jeszcze raz zastanowiła się - o to byś, w razie czego, zaopiekowała się małym.
     - Oj siostro... - Marta siedziała teraz z założonym kolanem, popiół niecelnie strzepywała do przepełnionej popielniczki, kiwała głową - Wiedziałam, że masz pieprznięte pomysły, ale nie wiedziałam, że aż tak. - zaczynała się uśmiechać - Ico? Twój syn ma zostać, żyć z pijakiem?! O tak po prostu? - lekki uśmiech zamieniał się w donośny śmiech - Wstań i wyjdź! Weź swoje rzeczy i wypierdalaj! - rzuciła przez oczy zamykające się śmiechem.
     - Co? - Nie mogła uwierzyć. - Marta! Pomożesz mi czy nie? - podniosła głos.
     - Jasne, jasne. - przytakiwała głową, trzymała się ręką za brzuch, śmiech narastał - Do widzenia siostrzyczko, życzę miłego życia. - mówiła, gdy podawała jej torbę, prosto w dłoń. Wyrzucała ją jak intruza.
     - Poradzą sobie! - wypychana przez Martę na korytarz, próbowała po raz ostatni - poradzą..
     - Tak oczywiście - wzbudziło to śmiech słyszalny nie tylko na parterze, aż do łez - Twój dziewięcioletni syn i pijak! - Pomachała dłonią zrobiła słodką minę i trzasnęła Elżbiecie przed nosem. Trzasnęła zasuwą. Śmiech opadł wraz z trzaskiem.
     
     28 Kwietnia
     
     Aleja strzeżona przez dwa równoległe rzędy drzew, bujnie rozhuśtane przez wiosnę, prowadziła do wielkiej stalowej bramy. Choć bruk, po którym szli, był ułożony starannie, kość przy kości, to i tak miała problemy z utrzymaniem równowagi. Obcasy. Pluła sobie w brodę. Musiała chwytać go pod rękę, by się nie przewrócić. A nie była to najbardziej odpowiednia chwila. Szli powoli z głowami uniesionymi i wzrokiem wtopionym w bramę, która z tej odległości wydawała się mała. Mijali stary śmietnik wymurowany cegłą, brąz. Potłuczone szkło, zużyte znicze, butelki. Zwiędłe kwiaty. Przepełniony wysypywał, oddając część prezentów na bruk.
     - Też tu był, pamiętam. - kiwnął głową na śmietnik. - I też było w nim pełno śmieci, jak dziś. Jakby nic się nie zmieniło.
     Tylko pora roku inna. - rozglądając się wkoło.
     Odwróciła się w jego stronę lecz nie złapała wzroku rozglądającego się przyjaciela. Wiedział o nim niewiele. Pytała.
     - Pamiętasz ten dzień? - chociaż znała odpowiedź. Przerwanie ciszy. Nie rzadkie okamgnienie, bezsłowne momenty.
     - Tak. - spoglądał w dół, jakby czegoś szukał. Skupiony. Wśród kostek. - Pamiętam, aż za dobrze... - odpowiedział, nie przestał wypatrywać.
     Minęli kilka drzew, nie zamieniając słowa. Odbił lekko w lewą stronę. Puściła. Zatrzymał się tuż, kierując wzrok na jeden punkt na ziemi. Podeszła nierównymkrokiem. Zauważyła, że wpatruje się on w miejsce, gdzie w bruku brakowało dwóch, może trzech kamieni. On przerwał ciszę.
     - Wiał straszliwy wiatr, lało jak z cebra. Jesień. Zapłakane oczy mdliły rzeczywistość.
     Przede mną szło kilka osób. Niewielu zjawiło się tego dnia. Przychodzili tylko, jak czegoś chcieli. Ja na końcu i śledziłem dźwięk obijających obcasów o bruk... - posmutniał - Potknąłem się o to. - wskazał palcem szczelinę - Przewróciłem się na mokrą, zimną kostkę. Nie ważne, że bolał mnie łokieć. Prawie wszyscy się zatrzymali. Tylko ksiądz i niosący trumnę szli dalej. Wiesz? Dzwony biły chaosem tego dnia. Wszyscy patrzyli, jak się podnoszę.
     Brudny, mokry. Nikt nie pomógł. Gdy się podniosłem, szli dalej. Tylko ciotka poczekała, aż dołączę. - ruszyli w stronę bramy - A wtedy pouczyła mnie, bym zachowywał się na pogrzebie ojca jak należy. Nawet gdyby matka wtedy była,
      pewnie i ona by nic nie zrobiła. Szedłem wciąż na końcu. Nie chciałem iść wśród nich. Fałszywych, płaczem usprawiedliwionych. Widziałem jak otwierają bramę i przenoszą przez nią trumnę. Nie chciałem tam iść. Nie mogłem.
     Zatrzymałem się przed bramą i patrzyłem jak się oddalają. Popatrzyłem na figurki aniołów. O te. - wskazał ręką kamienne figury, które po obu stronach ozdabiały słupy podtrzymujące bramę - Wciąż tu są. - odwrócił się plecami - Nie wiem dlaczego, ale wolałem tam nie iść. Odwróciłem się i zacząłem się oddalać od wejścia. Niepewnie przeszedłem kilka metrów. Upewniłem się, ale nikt nie zauważył, że mnie nie ma. Wtedy zacząłem biec do końca tej alei. O tam - palcem pokazał przed siebie i uśmiechnął się szeroko.
     - Chcesz powiedzieć, że opuściłeś pogrzeb swego ojca? - za nic nie mogła tego pozbierać.
     - To właśnie mówię. - uśmiech znikał, a mięśnie twarzy rozluźniły się - Nawet nie wiem gdzie leży, lecz teraz to już i tak bez znaczenia.
     - Chodźmy. - rzucił krótko i zaczął oddalać się od bramy.
     - Uciekłeś z pogrzebu jedynej osoby, którą kochałeś... - powiedziała pod nosem, nie mógł tego słyszeć. Zamyśliła się chwilę. Niezdarnie podbiegła.
     - Nie tylko uciekłem z pogrzebu, ale i z kraju. Jeden dzień. To był cholernie długi dzień. Przed pogrzebem ciotka powiedziała mi, że mam jechać do niej, do Wrocławia. Mówiła coś o matce i obietnicy, a ja miałem przekrwione oczy. Nie pamiętam. Wpadłem do domu, zabrałem trochę ciuchów, pieniądze ciotki, zostawiła je. Przeklinałem całe swoje życie, tyle tego. Jeszcze tylko podjechałem do Makarego powiedzieć, że wyjeżdżam. Nie sądziłem, że kiedykolwiek tu wrócę. - pokręcił głową.
     Wziął ją pod rękę. Nie radziła sobie z brukiem. Do końca alei. Skręcili w, lewą, stronę parkingu. Puściła jego rękę. Znacznie łatwiej poruszać się po chodniku. Wiosenne słońce. Szli powoli.
     - Czy mogę zadać pytanie odnośnie twojego taty? - pytała, strząsając anemicznym ruchem pył z jasnego płaszcza, jego ramię. - Jeśli ci to nie przeszkadza? - podniosła brwi - Nie chcę rozgrzebywać ran.
     - Ciekawość to jedna z najbrzydszych cech ludzkich, ale pytaj. Nie boli to, co połknąłem dawno. - otarł nos.
     - Postaram się powstrzymać ciekawość, - odgarnęła włosy spadające jej na twarz - ale chciałabym wiedzieć jak zginął. - dokończyła, gdy jej głos ześlizgiwał się ponuro.
     - Alkohol - pytanie wydało mu się jak najbardziej na miejscu, pstryknął palcami - Pochłania. Znalazłem go po powrocie ze szkoły. Na podłodze. Pewnie pił od rana. Gdy zasnął, to na zawsze. Zaspokajam ciekawość, bo to moja historia. -głos mu się złamał, lecz kontynuował - Widzisz? Dlatego to robię. Nic innego nie potrafię, jak okazywać zrozumienie.
     Pierwszy był Makary, nieświadomie a byliśmy jeszcze dziećmi. Później, po śmierci ojca, gdy wyjechałem, zacząłem pomagać alkoholikom na ulicach Berlina. Uświadomiłem sobie co potrafię w wieku lat szesnastu. Siedemnastu może.Przez dwa lata żyłem wśród bezdomnych, bezinteresownie niosąc im pomoc. Traf chciał, że wyciągnąłem z dna męża jakieś dobrze postawionej kobiety. W zamian pomogła mi się podnieść. - kończył, gdy podchodzili do samochodu. Wsiedli, zamknęli drzwi, a on dodał - No i jestem. I wyciągam ciebie, lecz ty nie jesteś alkoholikiem. - wzruszył ramionami, rozkładając ręce, usadawiał się w fotelu.
     - Teraz ja zabiorę cię w pewne miejsce, lecz nie tak smutne. - szczery uśmiech, że jest tu. Oczy rozbłysły, jaki jest, koi żal, uśmiech.
     
     6 Września
     
     Zielona ściana do połowy, chłodem odrzuca, przytulić się niewygodnie. Powyżej koloru może i cieplej, lecz nie sięgniesz tam. Matka bosa nad półką z klockami. By chronić, strzec, w opiece swej nie pozwolić się bać. Okno. Stare drewno, framugą białą, szkło chude wiatr denerwuje, szarpie, stuka. Jarzeniówki szmer drapieżny, światło chce się uwolnić. Pod parapetem ciepło, które z wody wpuszczonej się bierze. Stolik przy ścianie. Z drugiej jego strony - krzesło. Z tej siedzi na wózku ona. Siedzi. Ze spuszczoną głową bujaną, kciuk zabawką z dłonią dochodzi do porozumienia. Ona tu czeka. Czeka, bo siostra obiecała. W cichych ścianach cztero-boku. Drzwi na korytarz są daleko. Chociaż słyszy, ktoś tam jest. Są za daleko. Drzwi zlane potem w zmowie z zielonymi ścianami. Ona czeka.
     
     13 Stycznia
     
     Dworzec Zachodni. Południe. Czarny, wykończony chromem, chociaż rdza wdzierała się na nadkola. Zaparkował blisko terminali dla autobusów. Krępawy mężczyzna, siedzący na skórzanym miejscu pasażera, spojrzał na zegarek. Późnił się dwie minuty. Z bocznej kieszeni kurtki wyjął piersiówkę.
     - Zimno jak skurwysyn! - rzucił, otwierając błyszczącą buteleczkę.
     Wciąż padał śnieg. Szyby w zaparkowanych wozach przesłonięte puchem całościowo. Dmuchawa wypluwała ciepłe powietrze, a i tak wnętrze samochodu pozostawało chłodno-niebieskie. Trzęśli się.
     - Chcesz? - zapytał, po tym jak łapczywymi dwoma haustami opróżnił połowę zawartości. Skrzywił się. Czerwone oczy przeszły łzami.
     - Ty to zawsze byłeś popierdolony! - odrzucił kierowca - Przecież widzisz, że prowadzę. - obiema rękoma uderzył mocno w kierownicę - Ej. - podniósł prawą brew - A tak w ogóle to, o której ona ma tu być?
     - O dwunastej. Może i już jest. - chowając piersiówkę do kieszeni.
     - Idziemy?! - kierowca był coraz bardziej podenerwowany.
     - Poczekaj. - uspokajał przez popękane usta, oślinione. - Jeszcze sobie zapalę. - z drugiej kieszeni wyciągnął paczkę i wyjął krótkiego papierosa.
     - Dobra, ale chociaż... - zabrał jednego i też zapalił - ale chociaż powiedz kim ona jest i dlaczego ma się zatrzymać u ciebie, w tym syfie?
     Pasażer kaszlnął kilka razy. Głęboko. Dym zabijał. Zaciągał się ponownie i tłumaczył.
     - Pomogłem jej wyjechać. Ta... - wyłączył radio - U mnie, bo nie ma gdzie się zahaczyć. Ma siostrę, ale nie chciała do niej jechać. Pisała, że już tu zostanie. He. Też się zdziwi, jak zobaczy cały ten pierdolnik. Cała polska, kibel. - uchylił okno, by dym mógł się wydostać z auta. Do środka wpadło mroźne powietrze. - Też sobie wybrała porę na powrót.
     Zimno. Śnieg. Do dupy. Ah.
     Nie mógł zdzierżyć zimna. Kierowca otworzył drzwi i stanowczo rozkazał:
     - Chodźmy!
     Drzwi mocno trzasnęły, gdy gasił papierosa w popielniczce.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

19
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.