 | 'Jesienne wizyty' | ...Obudziła się gwałtownie, jakby ktoś potrząsnął ją za ramię. Przez sekundę nasłuchiwała. Na oddziale było cicho. Co ją w takim razie obudziło? Nie było żadnego przeczucia. Nie przywykła im dowierzać. Nawet jej niepokój minął jak ręką odjął. Przeciwnie, na duszy było tak lekko – tak lekko. Jakby jakieś święto. Opuściła nogi na zimne linoleum, wymacała spódnicę. Bluzki na noc nie zdejmowała. Nie chciało jej się w ogóle spać. Wydawało się dziwne, tracić taki nastrój, jak teraz, na sen. Cisza dzwoniła w uszach. Słabe światło księżyca w oknie – chmury odpłynęły, niebo było jasne. Może jesień postanowiła się poprawić, zostać lekką, złotą, przemienić się z umierającego lata w rodzącą się zimę? Nawet wątły szpitalny ogródek nabrał jakiegoś wzruszającego piękna w tym przezroczystym świetle. Wstęga szosy, za którymi zaczynały się porzucone pola, wydawała się barierą oddzielającą dwa różne światy. W takie noce ludzie nie mogą umierać... Wydawało jej się, że może tak siedzieć do rana, o niczym nie myśląc, po prostu oddychając ciszą. Ale jednak trzeba będzie wstać. Anna wsunęła nogi w rozdeptane stare pantofle, które dawno już przeniosła do szpitala. Zerknęła na bielejącą umywalkę. Mężczyznom podczas dyżuru jest łatwiej. Była pewna, że wszyscy, od solidnego Konstantego Pawłowicza, do nieśmiałego okularnika Saszy, używali jej nie tylko w bezpośrednim celu. Przypomniała sobie taką scenkę, że ledwie powstrzymała się od śmiechu. Kiedyś rano zastał Saszę na starannym szorowaniu umywalki proszkiem do prania. Niewinność zajęcia nie przeszkodziła mu poczerwienieć jak rak. Konstanty Pawłowicz jednak chyba nie był tak delikatny... Nie zakładając fartucha, Anna wyszła na korytarz. Alfija oczywiście spała w zabiegowym, zawinięta w ściągniętą z jakiegoś pustego łóżka kołdrę. Czasem człowiek nie powinien spać w nocy. Żeby zobaczyć takie właśnie światło księżyca i usłyszeć ciszę... Anna nagle się roześmiała. Mój boże, jaki dziwny jest człowiek! Myśleć o pięknie nocy, gdy obudził się po to, żeby zajrzeć do toalety. Podchodząc do drzwi służbowej ubikacji, nagle poczuła zawstydzenie. Lekkie i bardzo znajome. Zawsze je czuła, gdy tak wstawała w nocy. Pozdrowienia z dzieciństwa... Anna weszła do środka. Przelotnie spojrzała na malutkie lusterko, jakby przekonując się, że jest ubrana. Idiotyczna rzecz ta pamięć. Oczarowanie nocą znikło. Ale spać i tak jej się nie chciało. Umyła ręce – tej umywalki raczej nikt nie wykorzystuje w innych celach – zdjęła haczyk z drzwi. Wsłuchała się – jakiś hałas? Ala się obudziła? Anna wyszła na korytarz. Nikogo. Dobrze, trzeba zajrzeć do sal. Szybko przeszła korytarzem, uchylając na chwilę drzwi. Cicho, wszyscy śpią. Teraz jeszcze do siódemki, gdzie jest Szedczenko. Ciężkie przypadki zawsze umieszczali w tym pokoju, jakby szczęśliwy numer mógł jakoś pomóc lekarzom. Tutaj też było ciemno. Ale przy łóżku stała biała postać w fartuchu. – Ala, gorzej z nim? – zapytała cicho Anna, podchodząc. Dziewczyna odwróciła się. To nie była Alfija. Anna drgnęła, zatrzymując się. Zdarzało się jej zastawać na oddziale w nocy nieznajomych ludzi. W zasadzie to normalna sprawa, taka niezaplanowana wizyta przestraszonych krewnych. Przestraszyła ją twarz dziewczyny. Oczy. Takich oczu nie ma. To tak, jakby patrzeć na płomień lampy. W lustro. W odbicie księżyca na wodzie. W twarz mamy. – Siadaj – powiedziała cicho dziewczyna. Anna przysiadła na łóżku. Nogi jakby się pod nią ugięły. – Kim jesteś? – zapytała. – Nie teraz. Pomóż. Dziewczyna wyciągnęła rękę. Anna po chwili wahania dotknęła ją. Jakby spadać w przepaść... – Co ja mogę? – wargi poruszyły się same. – Jak pomogę... – Możesz wszystko. Podtrzymaj mnie – dziewczyna przeniosła spojrzenie na Szedczenko. Chłopak spał – albo był nieprzytomny. – On może odejść, Aniu, trzeba mu troszkę pomóc... zimno... dlaczego tak zimno, jeśli jej oczy są światłem? Ona odda całe ciepło, jeśli tak trzeba... To chyba była tylko krótka chwila. Albo krótka godzina. Anna podniosła oczy, gdy ich ręce się rozłączyły. W palcach był chłód i ból, ale w oczach dziewczyny nadal płonął ogień, wracał siły. Ciekawe, czy ogniu jest zimno, gdy płonie? – Sasza wyzdrowieje – powiedział dziewczyna. Na kieszonce jej fartucha były wyszyte literki „A.K.” To był jej fartuch, Anny Korniłowej. I twarz dziewczyny była jej twarzą. – Dlaczego ja? – wyszeptała Anna. – Jestem – niegodna... Dziewczyna pokręciła głową. Dotknęła dłonią jej policzka – i Anna pochyliła się za szybko odchodzącymi palcami, jak wyciąga się za ludzką ręką bezdomny kotek. – Jesteś czysta. – Nie... – Od teraz i na zawsze – jesteś czysta, Anno. – Myślałam, że znowu przyjdziesz jako mężczyzna... – jej głos zerwał się, gdy zrozumiała, co mówi i o czym myśli. – To bez różnicy, Anno – ona-on przesunęła dłonią nad jej twarzą, zdejmując strach. – Teraz wszystko będzie dobrze. – Wszystko będzie dobrze – wyszeptała Anna. 14 Pociąg jechał zdumiewająco szybko. Może był teraz większy porządek na kolei (chociaż z jakiej racji?), a może on po prostu miał szczęście. Szedczenko palił w ciemnym, zimnym korytarzu. Łoskotały połączenia między wagonami, za spotniałą szybą odpływały w dal światła Kołomny. Za trzy godziny Riazań, za kolejne trzy Sasowo. Rano będzie na miejscu. Nikołaj zmiął w palcach niedopałek i pstryknięciem odesłał go w zaplute, pogniecione wiadro. Po chwili wahania wyjął z paczki jeszcze jednego papierosa. Co się z nim dzisiaj dzieje – cały w nerwach. Już wieczorem zaczęła go boleć głowa, wspomnienie tych meczących ataków, które czasem zwalały jego, zdrowego chłopa, z nóg. Potem niby odpuściło, ale czy na długo... Szedczenko pstryknął zapalniczką. W ten sposób można stać całą noc. Zapominając powoli o zaczynających się za dobę manewrach, myśląc, co też go czeka w Sasowie. A co – wyjdzie z pociągu z czerwonymi oczami i pomiętą twarzą człowieka, który nie spał. Od razu widać, że przeżywał z całej duszy. Myśl była wstrętna i cyniczna, skrzywił się, odpychając ją. Nie ma co wróżyć najgorszego. Człowiek jest znacznie silniejszy, niż można to sobie wyobrazić. Saszka wyzdrowieje i jeszcze będzie szarpał nerwy siostrze i jemu, dalekiemu ukraińskiemu wujkowi. Zabrać by ich z tego zadupia, urządzić w Kijowie, bliżej siebie, chłopaka do szkoły – od razu cała głupota wywietrzała. Tylko już za późno, kraj się rozwalił, i wszyscy, którzy tylko mają ochotę, znajdują pociechę w patriotyzmie. Nawet siostra – „jestem Rosjanką” – Rosjanka, akurat – matka Ukrainka, ojciec w ogóle nie wiadomo kto. Wszystko jedno, podzielili ich, i właściwie bez większego trudu... Szedczenko przywarł czołem do zimnego szkła. Znowu zaczynała go boleć głowa. Stał kilka minut, czując z przerażeniem, jak narasta ból. Jeszcze mu tylko migreny brakowało, tej kobiecej choroby, której żaden lekarz nigdy nie wyleczy... – Wytrzymać! – rozkazał sobie. – Wytrzymać! I ból jakby posłuchał, znikł, wessał się w swoje tajne legowisko. Tylko w skroniach łupało, ale to głupstwo. Szedczenko nawet westchnął z ulgą i stropieniem. Trzeba się jednak przespać. Niczego tu nie wystoi, w tym brudnym, przesiąkniętym toaletowymi aromatami korytarzu... – Pułkowniku... Szedczenko odwrócił się. Ale go złapało, nawet nie słyszał, jak ktoś wszedł. Dwa kroki od niego stał rosły, nagi chłop. Szedczenko z trudem powstrzymał grymas. Jak on nie lubił tych głupków bożych, z myczeniem snujących się po wagonach, wyjących o swoich niewyobrażalnych nieszczęściach i chorobach, ściągających forsę z pasażerów o miękkim sercu... Ale nie, ten na żebraka nie wyglądał. Zbyt mocny, kto by takiemu coś dał. I łażenie nago po wagonach narazi go na wielkie nieprzyjemności. Psychopata? Dobry ma wzrok ten psychopata. Dojrzeć w ciemności pagony pułkownika... – Zapal zapalniczkę – powiedział mężczyzna niezbyt natarczywie, ale Szedczenko posłuchał. Język płomienia zatrzepotał pomiędzy nimi. – O kurrwa... – wyszeptał Nikołaj. Człowiek z jego twarzą uśmiechnął się. – Pułkowniku, daj no, zarzucę płaszcz. Nie ma po co chorować, prawda? – Kim jesteś? – Szedczenko zaczął ściągnąć nie zapięty płaszcz, nie rozumiejąc, dlaczego podporządkowuje się temu – temu... – Poczekaj – mężczyzna pospiesznie założył płaszcz, starannie zapiął. – Tylko nam teraz paniki brakuje. – Kim jesteś? – Szedczenko powtórzył z naciskiem. Pierwszy szok już minął. – Ja – to ty.
Kup w Merlinie |
|