- Wszystko na mojej głowie - sapnął Józek i zerknął na rudą siksę. - Chcesz pół Snickersa? - Buuuuuuuueeee!... - odpowiedziała przecząco. - Nie, to nie - wzruszył ramionami i zabrał się za telefony służbowe. Ruda siedemnastolatka przyglądała mu się pociągając co chwilę nosem, zaciekawiona wbrew sobie. - Łysy? Siemanko, geju. He, he, he... Mańka już w porzo, ale po sobocie napieprzała jak nigdy... A twoja? Tankowałeś jak... Słuchaj, Łysy, co z tym bankiem?... Co?! Kurwa, nie załamuj mnie, wypłaty mają za dwa dni, a my nawet ekipy jeszcze nie zmontowaliśmy... - No, hej, Czarny! Kiedy nowa dostawa?... Nie, jeszcze mam, słabo schodzi. Tak tylko pytam, kurwa, coś taki nerwowy się zrobił... Kapitalizm cię wykańcza. No, to pamiętaj, tak do piątku na mur, okej? Przy kolejnym telefonie mówił przez chusteczkę. - Pół miliona, tatuśku, pół miliona, albo córeczka kaput. Comprende, cwaniaczku?... To narka. Jaki głos córki? Chybaś się filmów amerykańskich naoglądał, tatuśku. No, dobra, dobra... Wrzuć na luz i dawaj mi tera jakiegoś policjanta, wiem, że tam jest. - Tak jest, panie aspirancie, he, he, forsę odbiorę na stacji kolejowej, trzeci peron, taaak. Siksa będzie w poczekalni... Tylko żadnych numerów, sami zaufani, sprawdzeni ludzie... Najlepiej ci, co zawsze... Rychu i Andrzejek. Spoks, rozumiem, poczekam... No i co? Możesz już gadać? Co?!... No chyba cię pogięło... Wiesiek, góra 15 procent. 18 to moje ostatnie słowo... Aha, słuchaj, weź trochę nastrasz tego cwaniaczka jej ojca, bo też chciał się targować. He, he... Uuuu... Sam bym na to nie wpadł, Wiesiek... Poćwiartowane ciało w rzeźni... To jednak trzeba być w policji, żeby takie rzeczy wymyślać... Józek odłożył słuchawkę, szeroki uśmiech wciąż jaśniał na jego ustach, i obrzucił przelotnym spojrzeniem przerażoną rudą dziewczynę. Tylko że już nie była taka przerażona. Ba, uśmiechała się chytrze. - No i na co się tak gapisz? - Na idiotę. - Tak myślisz? - uśmiechnął się kpiąco. - Tak myślisz, panno mądralińska? Ale to ja będę miał za kilka dni pół bańki za ciebie. I co ty na to? - Robisz to pierwszy raz, prawda? - Co?... - Porwanie. Jestem pierwszą osobą, którą porwałeś, nie? - Nie. Czwartą, skoro już musisz wiedzieć. A bo co? - A bo zadzwoniłeś do mojego ojca z własnego telefonu. - O kurwa. - Idiota - zachichotał rudy podlotek. - O kurwa... Ubieraj się... Ja pier... Ruchy, ruchy... Spadamy stąd... Gdzie kluczyki do beemki? Nosz kurwa... Ubieraj się, no! Jezu, jak ja nienawidzę poniedziałków... *** Deszcz dudnił o szybę. A kluczyki były na stole. Tuż obok pechowego telefonu. Ale pech się jakoś na tym nie skończył. Drzwi od piwnicy rozwarły się z hukiem; na ziemi, koło stóp Józka wylądowało coś w niebieskim ortalionie. - Ładnie się tu urządziłeś, kochasiu - powiedziała, rozglądając się, kobieta o siwych włosach okalających jej wciąż młodą twarz typowej gospodyni domowej. Różowe futrzane kapcie i fartuszek ze świnką wzmacniały to skojarzenie w sposób bliski absurdu. Tylko trzymany w prawej ręce Glock mówił, że to nie była typowa gospodyni domowa i na pewno nie wpadła tu pożyczyć cukru. Jej oczy zatrzymały się na dziewczynce. - Tu jesteś, dziecko. Czemu nas nie uprzedziłaś, Kora? Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, co my z ojcem przeżywamy? Co? Prawie żem osiwiała z tej nerwicy przez ciebie... Nie - zastanowiła się przez moment - nie prawie. Zupełnie osiwiałam. Przez tydzień ze szkoły przychodzisz prościutko do domu, zrozumiano? - Ale...- wydusiła z siebie dziewczynka, najwyraźniej w próbie wytłumaczenia się. - Żadnych ale... No, pośpiesz się. Zrobimy dziś jabłecznik. Chcesz? Dziewczyna patrzyła na nią z otwartymi w zdumieniu ustami. Kobieta przypomniała sobie o obecności Józka. - A panu - przypomniała sobie o obecności gangstera nie do końca gospodyni domowa - podziękuję już za gościnę. Tobie zaś - teraz zwróciła się do gówniarza skurczonego na podłodze w pozycji embrionalnej - za wskazanie drogi. I za to - przyjrzała się w powagą rewolwerowi. - Co to ma znaczyć? Kim pani jest? - doszedł do głosu Józek. - Tylko spokojnie... Musimy zachować spokój. Ja...mam pieniądze...prochy... Tylko spokojnie!... - Jestem spokojna - przerwała mu zimno. - "Co to ma znaczyć"? Potop będzie. Prognozy pogody nie oglądasz, kochasiu? - Jaki znów potop do cholery??? Hej! Co pani robi?! - Topię - powiedziała celując prosto w głowę dilera i nacisnęła spust. Huknęło. Głośniej niż w amerykańskich filmach, nieprzyjemnie, tak, że aż skóra na policzkach ścierpła. Wrzask siedemnastolatki splótł się z echem wystrzału. A jednak zwykła gospodyni, pomyślał Józek, z politowaniem patrząc na dziurę w prawym udzie. Nagle świnka z błękitnego fartuszka kobiety z bronią zaśmiała mu się chamsko prosto w nos, stepując na tylnych nogach w rytm kolejnych strzałów. Zmarszczył brwi urażony brakiem respektu dla śmierci i na chwilę stracił wizję. Dokładnie wtedy w ścianie piwnicy pojawił się długi tunel ze światełkiem na końcu, z tunelu zaś wyszła gosposia obrysowana tandetnie złocistą aureolą; zamiast pistoletu trzymała zeschłą różę, którą mu wręczyła z rozbrajającym uśmiechem. Zanim wzrok przyćmił mu się na dobre, świński rechot spotęgowany przez ciasne ściany tunelu raz jeszcze potężnie zadudnił mu w uszach. W tle słyszał intensywny szum deszczu. Kura domowa w śmiesznych, futrzanych kapciach i jej rechocząca perfidnie świnia? Więc to tak wygląda piekło?... Stoicko przymknął powieki, czując, jak z kącika ust wypływa mu strużka krwi. Świnka podeszła i zlizała mu ją swym ciepłym, szorstkim jęzorem. Była w porządku. - Ech, córcia, córcia - kobieta pokręciła głową, gdy iglica kilka razy z rzędu wydała rozczarowujący dźwięk. - Idziemy stąd, to bardzo niewłaściwe miejsce dla takich młodych dam, zapamiętaj to sobie! No, szybciutko! Tylko się zapnij dobrze, trochę dziś wieje... *** Trzymały się za ręce, prawie jak kumpele z przedszkola. Matka i córka. Córka z matką. Zadziwiające, ale po kilku minutach istnego urwania chmury niebo było krystalicznie czyste, błękit aż kłuł w oczy. Klomby rozkwitających róż, które mijały, falowały na łagodnym wietrze; po trawnikach brykały kocięta zaczepiające swych dostojnych, burych rodziców. Powietrze było orzeźwiająco świeże, jak alkohol uderzało do głowy. - Ależ słoneczko! - krzyknęła do nich sąsiadka wyglądając z okna na drugim piętrze. - Śliczne! - Śliczne słoneczko - uśmiechnęła się do niej Olga. - Pani sąsiadko, a co to za dorodna pannica? - To? Jak to, przecież to Kora, moja córka. - Pani, te moje stare oczy... Teraz poznaję, oczywiście, że to Kora, pani córka. Śliczna córeczka, śliczna. - Śliczna. Pewnie, że śliczna.- ukłoniła się matka i pociągnęła lekko rękę dziewczynki, skręcając do sklepu. *** - Pół chleba poproszę - uśmiechnęła się do ekspedientki i przymknęła oczy. "Najpierw, jak zawsze, były tylko wściekle wirujące mlecznożółte plamki i jakieś namolne bzyczenie, jakby słowa w tle. Po jakimś czasie plamki skupiły się w większe rozlewiska różnokolorowych plam; w końcu skleiły się w rzeczywistość". - Czy coś jeszcze? - pytała kobiecina za ladą. Olga pokręciła leniwie głową. Rzeczywistość miała twarz jej córki; za szybą świeciło zielone słońce. Coś wewnątrz niej drgało niecierpliwie czekając na swobodne ujście. - Dziękuję bardzo - powiedziała, dławiąc się nagle od pierwszego od prawie siedemnastu lat śmiechu - ale... mam już... wszystko. |
|