Kilka minut później, z wyraźną ulgą, zatrzasnął za sobą drzwi mieszkania. Zamknął je dokładnie i zaciągnął rolety w całym domu. Dopiero tutaj, w otoczeniu znajomych przedmiotów, w bladym świetle, które rzucał umieszczony nad drzwiami świetlik, poczuł się bezpieczny. W tym momencie pewnie wiozą go do szpitala albo wręcz przeciwnie: nadal tam leży, a jeden z mundurowych obrysowuje kredą kontur jego ciała. Boże, jak okropnie będzie wyglądała ubikacja z tym wstrętnym, przypominającym o całym wydarzeniu, śladem. Nie potrafił sobie wyobrazić niczego, co budziłoby w nim podobne obrzydzenie. Powoli się odprężał, choć nadal nie mógł się skupić. W żołądku czuł nieprzyjemny ucisk. Od biegu zaschło mu w gardle, ale nie poszedł się napić. Jakoś nie miał odwagi ruszyć się z fotela. Wtulony w miękkie oparcie rozkoszował się ogarniającym go uczuciem błogości. Nie zastanawiał się nad swoim czynem. W ogóle nie zaprzątał sobie głowy Scottem. Jego myślami zawładnęła Sheryll. On sam zaś znalazł się w przyjemnym stanie niebytu. Nie czuł związku z podłożem, wręcz przeciwnie wydawało mu się, że unosi się w powietrzu. Było gęste i przesycone zapachem kobiety, słodką wonią ciała Sheryll. Z odrętwienia wyrwał go dopiero dźwięk telefonu, natarczywie domagający się podniesienia słuchawki. Siedział jednak w bezruchu, wpatrzony w aparat. Czyżby dzwoniła policja? Nie, oni chyba nie działają w ten sposób. Prędzej ktoś z biura. Pewnie chcą zapytać, dlaczego tak niespodziewanie zniknął i przekazać szokującą wiadomość o zgonie. Co im wówczas powie? "Tak wiem, to ja go zabiłem." Czy też będzie udawał głupiego? "Niemożliwe, przecież był okazem zdrowia. Co ty powiesz, podejrzewają morderstwo? Kto mógłby chcieć śmierci takiego miłego człowieka?" I jedna, i druga poza wydawała mu się cholernie niedorzeczna. Telefon wciąż dzwonił. Monotonne zawodzenie przyprawiało go o ból głowy. Gdyby miał więcej odwagi, pewnie wyrwałby kabel. Oczyma wyobraźni widział już, jak podnosi się i odgrywa tak dobrze znaną scenę, pojawiającą się we wszystkich głupawych filmach. Jego ręka wędruje do aparatu i jednym szybkim ruchem przerywa denerwujący dźwięk. Nie zrobił jednak tego. Nie dlatego, żeby uważał ten pomysł za wyjątkowo głupi. Po prostu poczuł się strasznym tchórzem i odkrycie to tak go przygnębiło, iż nie był w stanie zdobyć się nawet na pojedynczy gest. Wreszcie nastała cisza. Paradoksalnie była ona dużo gorsza. Nigdy jej nie lubił. Zawsze wydawało mu się, że za pozornym spokojem czai się coś złego. W książkach każdą mrożącą krew w żyłach historię niezmiennie poprzedzała głusza. Nie było w niej na ogół nic niepokojącego. Ot, taka sobie cisza, na którą człowiek zawsze się w końcu nabiera, chociaż nie wiedzieć jak by się pilnował. Nawet mu się to podobało. Lubił być zaskakiwany, choć starannie tych momentów wypatrywał. Właściwie uważał książkę za marną, jeśli udało mu się ten moment bezbłędnie wychwycić. Zawsze był zdania, że autor powinien dawkować napięcie, tak, by chwila ciszy nie wydała się za bardzo podejrzana. No, ale takie rozwiązania sprawdzały się w literaturze. W życiu wolał jasne sytuacje. Wiele by dał, aby dowiedzieć się, na czym stoi. Wszystko było lepsze od niepewności. Zawładnął nim marazm. Czuł się diabelnie zmęczony. Nawet nie zauważył, kiedy przyłożył głowę do poduszki i pogrążył się w stanie niebytu. Nie spał jednak spokojnym, twardym snem. Powieki drgały mu nerwowo, a on sam konwulsyjnie rzucał się w fotelu. Słyszał dźwięk telefonu i widział pochylającą się nad nim roześmianą twarz. Była zamazana, ale i tak wiedział, do kogo należała. To był Scott. Kiedy się obudził, spostrzegł, że leży na podłodze. Senna mara wcale jednak nie zniknęła. Stała nad nim, coraz wyraźniejsza, coraz bardziej rzeczywista. Pochylała się, wyciągając długie, zakończone szponami ręce, chcąc go pochwycić. Zaczął krzyczeć, ale ona wciąż tam była. Poderwał się i uciekł do łazienki. Zatrzasnął za sobą drzwi. Wkrótce usłyszał głuchy łomot, ktoś próbował je wyważyć. Jedno uderzenie, drugie, trzecie, myślał, że to się nigdy nie skończy. Serce tłukło się mu w piersi. - To nie jest prawda, to się nie dzieje naprawdę! - powtarzał, zakrywając dłońmi uszy. Próbował zdusić ten dźwięk, ale on wciąż narastał, tak iż wydawało się, że lada chwila drzwi wypadną z zawiasów. Niespodziewanie wszystko się urwało. Długo stał w bezruchu, wpatrzony w klamkę, jakby obawiał się, że zaraz drgnie. Nic się jednak nie stało, żaden dźwięk nie zmącił panującej wokół ciszy. Mimo to dopiero po godzinie odważył się opuścić swoją kryjówkę. Ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Przedpokój był pusty. "To przez ten stres" - wytłumaczył sobie, próbując zapanować nad nerwami. Musiał zająć się czymś innym, byle tylko nie myśleć o tym, co się stało... Nie mógł nadal bezczynnie tkwić w jednym miejscu. Należało działać i to szybko. Ruszył do sypialni i ściągnął z szafy wielką, nieco wysłużoną walizkę. Pogłaskał ją z czułością jak domowego pupilka i zabrał się do pakowania rzeczy. Nie brał wiele ubrań. Tylko tyle, ile było niezbędne. Pozabierał za to to, co każdy przeciętny człowiek w takiej sytuacji na pewno by zostawił - książki o przygodach Sherlocka Holmesa. Poza tym w walizie znalazło swoje miejsce trochę pamiątek, cienką nicią wiążących go z przeszłością: talia kart od dziadka, pierwszy bilet na mecz piłki nożnej, bodaj jedyny prezent od ojca, lekko pęknięta lupa oraz zegarek od Sheryll... - Ciekawe, gdzie teraz jest? - jego głos zabrzmiał dziwnie obco. Poszperał w marynarce i odnalazł jej numer. Kartka była wymięta, a cyfry nieco wyblakłe, ale i tak znał je niemal na pamięć. - Tak, słucham? W pierwszej chwili chciał odłożyć słuchawkę. Nie zrobił tego jednak. - To ja, Jack. - Nareszcie. Cały dzień do ciebie dzwonię. Dlaczego nie odbierasz? - Nie było mnie w domu - skłamał. - Wiesz, chciałabym z tobą porozmawiać. Właściwie chciałam już wtedy, ale chyba zabrakło mi odwagi... Poza tym tak niespodziewanie wyszedłeś. Może wpadłbyś do mnie. Pogadamy. - Dobrze, przyjadę. Pół godziny później był już w hotelu. Spakowana walizka czekała w samochodzie. Musiał się śpieszyć. Nie miał zbyt wiele czasu, gdyż zarezerwował dwa miejsca na najbliższy lot do Londynu. Właściwie nie za bardzo wierzył, że Sheryll z nim poleci i chyba nawet nie za bardzo sam tego pragnął. Wiedział tylko, że musi z nią porozmawiać. O nie, nie miał zamiaru słuchać żadnych pokrętnych wyjaśnień i wierzyć w garstkę bajek. Musiał poznać prawdę... W holu kręciło się kilka osób. Jakaś gruba kobieta darła się na recepcjonistę. - Proszę się uspokoić. - Niech mnie pan nie poucza. To skandal! Kradzież w biały dzień! Jej krzyki zwabiły spore grono ciekawskich. Kilka osób włączyło się do dyskusji, wyraźnie biorąc stronę kobiety. - Byle lump z ulicy może wejść na piętro. Nic dziwnego, że giną rzeczy. - Zapewniam panią, że nikt nie zapowiedziany nie może odwiedzać gości. Zostałby natychmiast zatrzymany przez portiera. Jack bez trudu przeszedł zarówno koło pana z recepcji, jak i portierni,po czym ruszył na górę. Nacisnął klamkę pokoju dwadzieścia sześć. Drzwi były otwarte, więc wszedł. Sheryll siedziała w fotelu. Obok stała pusta butelka po brandy. - Cieszę się, że przyszedłeś - powiedziała trochę bełkotliwie. Najwyraźniej opróżniła tę butelkę sama. Nie odpowiedział. Nie mógł oderwać wzroku od jej ust. Kąciki warg Sheryll drgały nerwowo. - Richard nie lubi, kiedy piję. Mówi, że to prostackie, że damy tak nie robią. Pieprzę to, nie jestem damą. - Trochę mi się śpieszy. O co chodzi? Nagle, ni z tego, ni z owego, zaczęła się śmiać. - Właśnie przypomniało mi się, jak wrócił do domu, a ja leżałam nieprzytomna na kanapie. Wiesz, to było naprawdę zabawne, chociaż... - równie niespodziewanie rozpłakała się. - Sheryll na miłość boską, proszę... - Jesteś taki sam jak on. Nie chcesz rozmawiać. Interesują cię wyłącznie suche fakty. Tym lepiej, nie będę czuła się winna - łapczywie zaczerpnęła oddechu, niczym dziecko przed recytacją wyuczonego wierszyka. - Uznałam, że mój związek z Richardem nie ma ani sensu, ani przyszłości, dlatego postanowiłam od niego odejść. Wyjeżdżam. Z tobą też nie chce się wiązać. Zaraz... Miałeś najpierw to zaproponować! - znów się roześmiała. - Chyba jestem zalana, Jack. Patrzył na nią, jakby przed chwilą uderzyła go w twarz. - Chcesz wyjechać z Brandsonem, tak? - Z kim? - wyglądała na zaskoczoną. Czyżby nawet pijana grała tak profesjonalnie? - Z twoim nowym kochasiem. - Odbiło ci? - Nie tak jak tobie. Nigdzie z nim nie pojedziesz. - Pewnie, że nie. Nie znam żadnego... Jak mu tam było? - Daj spokój! Wiem, że się spotykacie. - Nie mam pojęcia o czym mówisz. Nigdy przedtem nie słyszałam tego nazwiska - podniosła głos. Zaczynała tracić nad sobą kontrolę. - Jasne. Wtedy w barze też go nie było, ani w niedzielę tutaj. Oczy miała teraz okrągłe jak spodki. Gdyby nie był pewien, gdyby go nie widział, uwierzyłby jej bez chwili wahania. - Ostrzegam cię, nie rób ze mnie idioty! - Nie muszę, sam go z siebie robisz. - Nie udawaj! Choć raz w życiu bądź szczera. Czy to aż takie trudne?! - wykrzyknął, napierając na nią. Poderwała się z fotela i przylgnęła do ściany. Ciągle się śmiała. Teraz bardziej nerwowo, niemal histerycznie. - Naprawdę nie wiem, o co ci chodzi - więc wciąż kłamała. Wypierała się, chociaż nie miało to już najmniejszego sensu. Nie pozwoli, żeby z niego kpiła. O nie, nie da się dłużej oszukiwać, wykorzystywać jak byle naiwniak. Nigdy więcej! Jego palce zacisnęły się na jej szyi. - Przyznaj się, szmato! Myślałaś o nim, kiedy byłaś ze mną! Przez cały czas... Twarz Sheryll zaczęła się wykrzywiać. Nie mogła krzyczeć, ani nawet złapać płytkiego oddechu. Resztkami sił próbowała go odepchnąć. Jej dłonie uderzały po omacku, najpierw mocno, z furią, potem coraz słabiej. Gdy wstrząsnął nią konwulsyjny dreszcz, Jack zwolnił uścisk. Bezwładne ciało kochanki natychmiast osunęło się na podłogę. Stał nad nim wyraźnie oszołomiony, by po chwili w szaleńczym pędzie rzucić się do drzwi. Czy to się stało naprawdę? Wciąż miał przed oczyma jej zniekształcone spazmem bólu usta. Zbiegał po schodach, niczego i nikogo nie widząc. Nagle zamajaczył przed nim jakiś niebieski kształt. - To kiedy dokładnie zauważyła pani brak biżuterii i torebki? Hej, proszę uważać! Wszystko w porządku? Nie słuchał. Biegł w kierunku wyjścia. - Proszę zaczekać! Policja, stać bo strzelam! Funkcjonariusz rzucił się za nim w pogoń. Nie wiedział, jak długo to trwało. Nie potrafił ocenić, czy było to kilka sekund, czy minut. Otrzeźwił go nieco huk wystrzału. Coś raniło go w udo, zupełnie zwalając z nóg. Jak długi padł na ziemię. Ktoś brutalnie wykrzywił mu do tyłu ręce. - Dobra złodziejaszku, koniec kariery! Słuchaj uważnie, odczytam ci twoje prawa... *** - Naprawdę?.. Dwie osoby? - Trudno uwierzyć, co? Facet miał sporo szczęścia. Gdyby nie zdrowe serce, nie przeżyłby. - A kobieta? - Udusił ją. - Cholerne szajbusy i weź tu wyjdź na ulicę, kiedy tylu się ich kręci. - Tamten mężczyzna nawet jej nie znał, a on ubzdurał sobie, że mają romans... Ponoć widział ich razem. Wiesz, jak to jest z tymi wariatami: widzą rzeczy, których nie ma. Doktorek rozpoznał u niego parafrenię. - Co? - To rodzaj psychozy o charakterze urojeniowo - omamowym. - No proszę. Widzę, że jednak wkuwasz po nocach - stwierdził woźny z podziwem. - Poważnie myślę o dalszych studiach. Bo wiesz, mam serdecznie dość bycia pielęgniarzem. Harujesz jak głupi, a inni i tak mają dwa razy wyższe pensje... No, ale dość tego narzekania, muszę iść podać leki. - Temu też? - zapytał, pukając ręką w szybkę izolatki. - Tak, ale później. - Uważaj, żeby cię nie załatwił! - zrzyknął za oddalającym się. - Spokojna głowa. Jest tak otumaniony, że pewnie nic do niego nie dociera. Mężczyzna rzucił jeszcze okiem do wnętrza pokoju bez klamki. Ściany wykładał miękki materiał. Nie było żadnych mebli. Jack siedział w kącie, z rękami spętanymi kaftanem. Zaniedbane, pozlepiane w strąki włosy opadały mu na czoło i oczy. Wzrok miał nieprzytomny i pusty. - Kto by pomyślał?.. Taki świr... Jack rzeczywiście niewiele wiedział o otaczającym go świecie. Właśnie rozwiązywał zagadkę śmierci pewnego bogacza w pobliżu Trafalgar Square. |
|