 |
 | 'Gangi Nowego Jorku' | Warto zobaczyć. Porządny antyamerykański kicz, spięty rzetelną klamrą w starym stylu. Na początku filmu jatka a.d. 1846: dwa gangi biją się na noże, pałki, toporki po irlandzkich przodkach i inne tam brechy. Krew się leje, trup się ściele (sztuk, na oko, kilkanaście), a muzyka ładnie gra. Na końcu filmu mamy już całą przemysłową rzeźnię a.d. 1863: ci, których nie stać na wykupienie się od poboru (do wojsk Unii, żeby walczyć z Konfederacją), atakują komisje poborowe, zamożne domy, dzielnice murzyńskie i co popadnie, a wojsko do nich strzela. Gangi (te, co przedtem) chciałyby się konwencjonalnie pobić na noże i pałki (te, co przedtem), ale pod ostrzałem z dział nie bardzo im to idzie. Krwi po kostki, trupów po horyzont. I cóż - może Forrest Gump tego nie załapie, ale my, wyrobieni europejscy widzowie, mamy pokazane na talerzu: naparzające się gangi to betka; budowa demokracji amerykańskiej - oto prawdziwa rzeź! Jeśli przyjąć, że Forrest Gump to widz wzorcowy, to łatwiej będzie zrozumieć zamysł Martina Scorsese; film jest adresowany najwyraźniej do Forresta właśnie, a to, że dostarcza mnóstwa radości odbiorcom o IQ powyżej 75, to po prostu miły efekt uboczny. Jeśli zgodzić się na to założenie, to przestaje razić prostactwo scenariusza, pompatyczność bohaterów i teatralność dekoracji. Dla Forresta XIX wiek to prehistoria, więc czemu by irlandzcy imigranci nie mieli mieszkać w jaskiniach i zachowywać się jak Flintstonowie? A jeśli spojrzeć na film nieco bardziej serio, to ujęty jest w nim bardzo ciekawy moment historyczny. W Nowym Jorku, jak i w całej Ameryce, przybyłe grupy etniczne walczą o byt - każda chciałaby wyrwać dla siebie jak najwięcej i jak najlepiej. Murzyni stają się ludźmi wolnymi, Chińczycy cicho i pokornie pielęgnują swoją tożsamość, a z Irlandii po Wielkim Głodzie właśnie przypływa milion ludzi zdesperowanych i gotowych na wszystko, żeby przeżyć. Oto Ameryka z pierwszych rozdziałów "Akordeonowych zbrodni" E. Annie Proulx. Oto irlandzki los z tysięcy rzewnych, tragicznych albo po wisielczemu wesołych piosenek o głodowej emigracji. W "Gangach..." jest parę ślicznych scenek, które ten moment historyczny odrysowują: młody człowiek, schodzący ze statku, podpisuje dwa dokumenty; "jeden czyni go obywatelem, drugi - żołnierzem Unii" (żołnierze mają obiecane trzy pełne posiłki!). Komisja rekrutacyjna przychodzi do irlandzkiej enklawy w Five Points i natrafia na wściekle rudego facecika, który nie umie - lub nie chce - mówić w języku innym niż gaelic. Murzyn tańczy i stepuje do tradycyjnej irlandzkiej melodii (to półkomiczna scena żywcem z "Riverdance" - musicalu o emigracji i mieszaniu się kultur). Co do aktorstwa, to "gumpowość" scenariusza i pompatyczne kwestie nie dają wykonawcom dużych szans.... ale trzeba przyznać, że zrobili, co mogli. A obsadę mamy tu świetną. Przychylam się do ogólnych pochwał dla Daniela Day-Lewisa za rolę charyzmatyczno-sadystycznego Rzeźnika, wściekle protestancko-angielskiego, który chce się stać protestancko-amerykański, samemu tę "amerykańskość" definiując. Chwalę też z całego serca Leonardo DiCaprio - jak na schematyczność roli, którą mu przydzielono, to radzi sobie świetnie. Niewesołe dzieciństwo bohatera w pełni uzasadnia emocjonalną powściągliwość, przez którą przebija raczej gniew niż miłość. Szkoda tylko, że nie znalazły się środki na wysłanie DiCaprio przed zdjęciami choć na parę tygodni do hrabstwa Cork w Irlandii (skąd pochodziła rodzina filmowych Vallonów) dla podszlifowania akcentu. Braku wyspiarskiego smaczku nie można oczywiście zarzucić Szkotowi Garry'emu Lewisowi (bardzo dobra postać McGloina) czy Irlandczykowi Liamowi Neesonowi ("Ksiądz" Vallon - tak posągowy, że aktorsko nie do uratowania; szkoda!). John C. Reilly, etatowy tępak filmowy ostatnich lat, nieźle wypada w roli Happy Jacka - policjanta na usługach aktualnie rządzącego gangu. Ta postać plus krótka a tragiczna kariera "Mnicha" McGinna (gra go Brendan Gleeson) jako szeryfa Nowego Jorku - nie jest to aby mała kpinka ze stereotypu Irlandczyka - prawego nowojorskiego policjanta? Jak wspomniałam na początku, film kończy się scenami walk ulicznych wywołanych przymusowym poborem. Potem jest jeszcze widok na Manhattan XIX wieku, płynnie przechodzący w Manhattan przełomu wieków... pojawiają się wieżowce z XX wieku... a potem wieże World Trade Center. Nie wiem, jak dla Państwa, ale dla mnie przesłanie jest jasne: tłukły się nowojorskie gangi, na bagnetach zbudowano amerykańską demokrację, a im dalej, tym gorzej. W chwili, gdy piszę te słowa, walka o taką, a nie inną demokrację toczy się po naszej stronie Atlantyku. Dobrze jest obejrzeć "Gangi..." właśnie teraz.
"Gangi Nowego Jorku" (Gangs of New York) USA 2002 Reżyseria: Martin Scorsese Scenariusz: Jay Cocks, Ken Lonergan, Steve Zaillian Muzyka: Howard Shore, Peter Gabriel Zdjęcia: Michael Ballhaus Obsada: Daniel Day-Lewis, Leonardo di Caprio, Cameron Diaz, Jim Broadbent, Liam Neeson |
|
 |
|