nr 03 (XXV)
kwiecień 2003




powrót do indeksunastępna strona

Bartek Anterionowicz
  Demeter

        Autor pisze o sobie:
Bartek Anterionowicz: ur. na ziemiach odzyskanych w zimę stulecia, ostatniego dnia obfitującego w niemniej radosne wydarzenia roku. Zameldowany tymczasowo w PKP (pociągi kursujące między Toruniem, Warszawą, Bydgoszczą, Krakowem a Słupskiem). Student dwóch filologii: angielskiej(specjalizacja: literatura angielska) i winnej(specjalizacja: Metodologia kaca). Życiowy cel: być i mieć. Być jak Petroniusz i mieć zawsze na wino. Ewentualnie - jak Klaudiusz z Big Brothera - własna reklama kulinarna (może być mikser) w Tele Shopie.

     Najpierw, jak zawsze, były tylko wściekle wirujące mlecznożółte plamki i jakieś namolne bzyczenie, jakby słowa w tle. Po jakimś czasie plamki skupiają się w większe rozlewiska różnokolorowych plam; w końcu sklejają się w rzeczywistość. Rozejrzała się po niej z dziecięcą ciekawością. Czasem, gdy otwierasz oczy po dłuższej chwili, wszystko jest przyjemnie zielone, nawet słońce. Dziś jednak nie było słońca.
     - Proszę pani? Halo... proszę pani?
     - Przepraszam. Co pani...? - zerknęła na ekspedientkę, jakby widziała ją po raz pierwszy.
     - Czy... coś jeszcze? - kobiecina w białym fartuchu uśmiechnęła się niepewnie.
     Podrapała się po głowie i wymieniła z pamięci.
     
     ***
     
     Szła, bezmyślnym wzrokiem wpatrując się w jaskrawą tandetę różowiutkich witryn sklepowych. SPADAJĄCE CENY, RABAT DO 30 PROCENT... DO PIĄTKU W PROMOCJI... POŚPIESZ SIĘ. Urocze. Uśmiechnięta ropucha, a może biedronka (ale raczej ropucha), patrzyła się na nią z logo sklepu i mówiła: "Pośpiesz się". Posłuchała witrynowej rady i przyspieszyła, co chwilę też strzelając ostrożnymi spojrzeniami w szare niebo. Nie widziała nigdy spadających cen, ale nie miała najmniejszej ochoty takową dostać... Kiedyś, w dzieciństwie, strasznie posiniaczył ją grad wielkości paznokcia małego palca. Strach pomyśleć, co może zrobić rabat trzydziestoprocentowy. Rabat. Rabat-sabat, zanuciła. Rabat, sabat, brzydka żaba.
     Siatka z zakupami kołysała się rytmicznie, wrzynała się w palce, raz po raz zderzając się z jej lewą kostką. Ciężkie. Co też dziś nakupowała? Zajrzała do środka i pokręciła głową z rozczuleniem: cztery kilo jabłek na jabłecznik dla jej córki, pół masła, 20 dkg krakowskiej, mleko, kiełki, dwa kilko ziemniaków, olej słonecznikowy, pół kilo chleba pszennego. W rabacie? Czemu tylko pół? Przed chwilą jeszcze wiedziała.
     A zatem pół: czy aby wystarczy? Wrócić do sklepu? Jeszcze nie jest za późno, a dla prawdziwej kobiety, takiej Matki Polki, nie ma chyba bardziej przykrego uczucia niż wtedy, gdy lodówka zionie pustkami. Bo czyż można w ogóle mówić o takim prawdziwie katolickim, ciepłym domu rodzinnym, gdy nie ma chleba pszennego?
     Rabat, sabat, brzydka żaba. Zatopiona w myślach weszła do klatki. Cudem chyba nie potknęła się o sąsiadkę w skupieniu przesuwającą po podłodze brudną szmatę. Skurczony, przygięty do ziemi kształt podniósł na nią swą pomarszczoną, jędzowatą twarz. Rabat, sabat...
     - Niech no pani sama zobaczy, kochaniutka - powiedziała ropucha, wykręcając szarozieloną szmatę. - Brudno! Bardzo brudno jest, pani. - Bardzo brudna ciecz spłynęła po jej bardzo brudnych dłoniach i nadgarstkach, plasnęła ponuro o bardzo brudną podłogę. - I nikt nie sprząta, tylko stara Nowakowa. A przecie brudno jest.
     - Brudno jest - Olga powtórzyła serdecznie i śpiesznie minęła staruszkę.
     - O, jakie ładne jabłuszka pani kupiła - Olgę odprowadził jeszcze jej zmęczony głos - jakie ładne... ładne jabłuszka.
     - Ładne jabłuszka. - potaknęła płaczliwie i przeskoczyła cztery stopnie naraz.
     Wbiegając po mokrych schodach, otwierając drzwi i zaglądając do pokoju Kory, wciąż myślała o tej nieszczęsnej brudnej połówce pszennego.
     - Kora? Jesteś już?...
     Mężczyzna, który siedział nad gazetą w dużym pokoju, spojrzał się na nią ponuro.
     - Patrz, nie wróciła jeszcze. Gdzie też się podziewa ta dziewucha?
     
     ***
     
     "...rzecznik prasowy policji zaprzeczył piątkowym doniesieniom "Gazety Zaborczej" o korupcji i karygodnej niekompetencji w Komendzie Głównej Policji oraz udziale jej funkcjonariuszy w handlu narkotykami na terenie Warszawy. Po czym, w przypływie nagłej szczerości, oświadczył: 'A poza tym, co tu dużo gadać, większa dawka informacji dla was mogłaby się okazać, wiecie, złotym strzałem dla kariery kilku szych, no i mojej, heh, więc, co tu dużo gadać, lepiej zmilczę, co nie. Chyba, że, he, he, sporo mi za to zapłacicie, a, co tu dużo gadać, tani nie jestem, oj, nie...'. Pytany o głośną od kilku dni sprawę porwania córki właściciela dużej pruszkowskiej hurtowni odpowiedział, że na razie, niestety, nie wie za dużo o sprawie, bo sekundę temu dosłownie wrócił z wypadu na Mazury, ale niezwłocznie się doinformuje... Po czym niedwuznacznie zachęcił obecnych dziennikarzy do udziału w nieoficjalnej licytacji na uzyskanie wyłączności na informacje o sprawie... To tyle jeśli chodzi o rozry... przepraszam państwa, informacje i politykę. Teraz pogoda. Przewidywania synoptyków tradycyjnie okazały się mylne. Nad Warszawą zbierają się potężne chmury..."
     
     ***
     
     Taaak, zdecydowanie. Poniedziałek to tradycyjnie najgorszy dzień dla interesów. Jedno pieprzone pasmo nerwów i użerania się ze wszystkimi. A ze wszystkich poniedziałków ten był poniedziałkiem tragicznym, czarnym jak noc bezksiężycowa, absolutnie bez precedensu w historii warszawskiej dilerki narkotyków. Zyski były tak żenująco niskie, że Józek pomyślał, że tak właśnie muszą się czuć pracownicy budżetówki. Budżetówki? Kiepskie porównanie. Budżetówka śpi po nocach spokojnie. A on, nauczony gorzkim doświadczeniem, którego istotną częścią było przewidywanie nalotów policji i strach przed konkurencją, prawie oduczył się spać... A nawet jak spał, to i tak z jednym okiem otwartym, więc co to, kurwa, za sen. Mieszkał w tej piwnicznej norze ze ścianami pomazanymi sprayem przez jakichś szczyli bazgrołami typu ZOCHA DAJE KAŻDEMU czy HADES, i czuł się prawie jak jakiś przestępca. A przecież on dawał ludziom (każdemu) tylko to, czego od niego żądali, pomyślał Józek, który zawsze miał w sobie coś z filozofa-altruisty. Z narażeniem życia, tak właśnie, im to dawał, życia i reputacji. Full service. 24 godziny na dobę. Dostawy nawet w niedzielę, lepiej niż Poczta Polska SA. Kurwa, paranoja jakaś... Powinien dostać pieprzony medal, a nie łatać dziury w budżecie porwaniami dzieci, bo interesy idą coraz gorzej. Społeczeństwo ubożeje, mówi pani z telewizji. Taaaa. Heniu nie będzie mógł sobie kupić nowej wymarzonej mikrofalówki upatrzonej w hipermarkecie. Adaś zrezygnuje z Forda. Ala z kota. Kota? - zmarszczył brwi pruszkowski myśliciel. - Chyba ze skręta, kurwa. Społeczeństwo ubożeje, kurwa jego mać. Ale pewnie - odwrotnie proporcjonalnie do wysokości zarobków - robi się za to bogate duchem. Równowaga w przyrodzie być musi, nie? Na przykład w wypadku rodziców tej rudej siksy w kącie: ich jedynym życiem wewnętrznym mógł być chyba tylko tasiemiec. Ergo: muszą mieć wcale tłustawe konto, nuworysze złodziejskie jedne. Utrzymanie tasiemca w końcu kosztuje. Aha, przypomniał sobie nagle ze złością. To nieprawda, że od niego, Józefa K., się nie wraca. To jakieś złośliwe mity rozpuszczane przez konkurencję i gliniarzy, którym za mało odpala.
     Józek miał się za biznesmana. Takiego staroświeckiego, trzymającego się zasad, przynajmniej tych własnych. Profesjonalizm w każdym calu: jeśli będzie kiedyś jakiś list gończy, to padną właśnie te słowa, był tego pewien. Spokój, trzeźwe, lodowate decyzje, ogólne emploi fachmena...
     - I spierdalaj na ulicę... Nie wracaj, dopóki wszystkiego nie sprzedasz! - Józek otrząsnął się z rozważań egzystencjalnych. Pucołowaty gnojek w niebieskim ortalionie zmył się natychmiast.
     
     ***
     
     Mężczyzna o wysokim, pomarszczonym czole stał w progu kuchni. Przed chwilą wyłączył radio, a teraz stał w progu kuchni, jego dłoń dotykała ostrożnie jej ręki. Strząsnęła ją.
     - Nie teraz.
     - A kiedy?
     - Nie teraz. Muszę zrobić ciasto. Gdzie jest książka kucharska? Kora powinna być lada chwila. Wiesz, jak ona lubi jabłecznik. Gdzie jest książka kucharska?
     - Kora? - powtórzył bezmyślnie. - Kora.
     Pokiwała głową.
     - Powinna być lada chwila. Gdzie jest książka kucharska?
     Czoło mężczyzny przeorała gruba bruzda. "Między Biblią a Whartonem", chciał jej dopiec, powstrzymał się jednak. Otworzył usta, raz, drugi, jak ryba wyrzucona na brzeg.
     - Więc tak ją nazwałaś? - pokiwał głową. - Ładnie. Pięknie. Bomba.
     Przyśpieszyła swoje ruchy: układała na stole wszystkie jajka, opakowania mąki, masło, blachę do ciasta. Siatkę jabłek. W oczach mężczyzny błysnął lód.
     - Piękne imię, jak na trupa. - powiedział cicho.
     - Co?...
     - Powiedziałem, że to piękne imię, jak na trupa. Martwe, zimne ciałko, efekt poronienia. I nigdy, przenigdy, choćby nawet tego chciał z całej siły, choćby nawet był pyszny, że strach... Efekt poronienia nie mógł zjeść jabłecznika.
     - Co ty...
     - Ani nawet przełknąć mleka z twej piersi, skoro już przy gastronomii jesteśmy. Trupy nie piją mleka. Wiedziałaś o tym? Trupy nie piją mleka, możesz sprawdzić w encyklopedii. Na pieprzonym opakowaniu mleka. Przeciwwskazania: nie dawać trupom. "Uwaga, broń Boże nie dawać sztywniakom mleka. Za bardzo ścinają białko". Zwłaszcza, jeśli leżą w glebie siedemnaście lat. Zwłaszcza, jeśli nigdy nie widziały światła dziennego. Nawet, jeśli na imię im miało być Kora! Kurwa mać, obudź się, obudź się kobieto... Czy ty nie widzisz, co z nami robisz? Nie widzisz? A może już masz to w dupie?!
     - Cicho. Cicho... Nie gadaj głupstw. Nie krzycz. Zaraz tu będzie... Jeszcze usłyszy jak się kłócimy i...
     - Olga...
     - Ona zaraz przyjdzie - powtórzyła cierpliwie. - Za chwilkę dosłownie, słowo. - Pokręciła głową i westchnęła. - Gdzież się ona podziewa?... Pewnie u koleżanki jest. Jak ją znam, została u koleżanki się pouczyć. Poplotkować o chłopakach, wiesz, jakie są dziewczyny w jej wieku. Poszła do kina. Porwali ją dla okupu. Jest na korepetycjach z niemieckiego. Muszę iść jej poszukać.
     Mówiąc to wytarła ręce w błękitny fartuszek ze świnką i wyszła. Tak jak stała: w futrzanych kapciach i rozczulająco błękitnym fartuszku ze świnką.
     
     ***
     
     Najpierw minęła brązowawy klomb z czymś, co kiedyś było pewnie różami. Wśród wirujących na wietrze opakowań od McDonaldsa rachityczne, rozpadające się na wietrze szkielety kwiatów z wysiłkiem podniosły na chwilę swe zaschnięte główki, by ją powitać. W ich oczach było tylko zmęczenie. Połóż się z nami. Umrzyj z nami. Jesteś nam to winna. Jesteś to winna JEJ. Odwróciła wzrok. Z sykiem wciągnęła do płuc powietrze i przyspieszyła kroku. Dzięki temu pierwiastki siarki, węgla i ołowiu szybciej przeniknęły do krwiobiegu. Wyleniały, przeraźliwie wychudzony bury kot obrzucił ją otępiałym spojrzeniem nędzarza. Tyle brudu. Brudu oblepiającego wszystko. Oczy, budynki, serca. To dlatego potop, pomyślała. By wyczyścić, obmyć, opłukać. Zdezynfekować. Jeden potop w historii to za mało, przydałby się jeden na kwartał, powinien ktoś to opisać w Biblii. A może już opisał? Taki zabieg kosmetyczny, regularne odsysanie tłuszczu: systematyczność to podstawa.
     - Jak leziesz, babsztylu! - jej powieki rozkleiły się: była na środku jezdni, jakieś pół metra od błyszczącego lakieru potwornie cudownej Toyoty. Za szybą wykrzywiona paroksyzmowo maska jej właściciela w cudownie niebieskim ortalionie śliniła się apatycznie. Pokiwała głową i uśmiechnęła się do wysiadającego młodzieńca. Zaczynał padać deszcz.
     - Pan z Hadesu, prawda? - spytała łagodnie, głaszcząc ukryty między fałdami sukni wałek do ciasta. - Tak się cieszę.
     
     ***

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

13
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.