 | 'Jesienne wizyty' | 12 Dzisiaj Arkadij Lwowicz po raz pierwszy poczuł ból. Szykował obiad, mieszając w rondelku zawartość kolorowej plastykowej miseczki. Taką zupę powinno się przyrządzać w mikrofalówce, ale nieskomplikowany eksperyment potwierdził względność wszystkich instrukcji. Całkiem porządna, niemal domowa zupa... Ukłucie cienkiej igły pod prawą łopatką. Przelotny, ale jakże ostry ból – Arkadij Lwowicz cicho krzyknął i zamarł. Ból znikł. Więc tak się to zaczyna. Od krótkiego bólu. Od lekkiej dolegliwości. Od kaszlu rankami. Jęknął, bezmyślnie patrząc, jak wirują we wrzątku szybko pęczniejące od wody warzywa. Potem nalał do miski wrzątku z czajnika, chlusnął do rondelka. Postawił miseczkę na parapecie, na wieży pustych opakowań po jogurcie i podobnych zup. Córce się przyda na rozsady. Ciekawe, czy on dożyje do tej rozsady? Nie miał już ochoty na jedzenie, ale ze stoickim spokojem poczekał, aż zupa się ugotuje i nalał pełny talerz. Nie ma co ułatwiać chorobie zadania. Organizm powinien walczyć, potrzebuje sił. Dlaczego właśnie on? Uraza zblakła dawno temu, straciła ostrość. Do kogo te pretensje? W Boga nie wierzył. Zawsze prowadził zdrowy tryb życia. Zwykły pech. Zresztą, życie już przemija, i tak by dłużej nie pociągnął, no, może zobaczyłby trzecie tysiąclecie – ale co w nim będzie nowego? To chyba była kwestia ambicji. Każdy chce pozostawić po sobie jakiś ślad – i nie tylko kilka linijek w encyklopedii, co już osiągnął. Człowiek to centrum świata, tak sam się odbiera i tylko to zmusza go do życia. Gdy się rozumie, że po twojej śmierci wszystko będzie takie samo – tylko bez ciebie – nie sposób tego zaakceptować. I póki twój czas się nie skończył, na przekór rozumowi wierzysz – jeszcze możesz zdążyć. Zostać centrum świata, rdzeniem cudzych losów, dokonać czegoś niewiarygodnego. A teraz już koniec. Ale chyba uda mu się skończyć ostatnią książkę. I całkiem możliwe, że za dziesięć lat będą się na nią powoływać tacy sami jak on, oderwani od rzeczywistości, pogrążeni w niezrozumiałych dla większości problemach. Potem zapomnienie. Słaba duma wnuków – dziadek był akademikiem – zresztą, czy będzie taka duma? Nie otrzymał Nobla, więc jest nieudacznikiem. Roztrwonił swoje życie, przeciekło przez drżące palce, rozmienił na koniunkturowe artykuliki i drobne, nieuniknione intrygi. Nie udało mu się podejść do żadnego z tych problemów, które interesowały go w młodości. Bóg, sens życia, eschatologia – wszystko brzemienne w nieprzyjemności. Nie chciał udawać, ukrywać pod maską zimnej akademickiej krytyki. Potem przyszła wolność i to wszystko okazało się po prostu niepotrzebne. Albo przygotowuj bazę dla ekonomicznych przemian, albo wstępuj w zwarte szeregi szarlatanów-półanalfabetów, graj pod publikę. Za późno... Arkadij Lwowicz nie umył naczyń. Nalał herbaty do szklanki, poszedł do gabinetu, podsunął plik żółtych kartek. Skrzywił się, patrząc na nierówny charakter pisma. Trzeba pisać bardziej starannie, po co przysparzać problemów maszynistce. Im szybciej zostanie przepisany tekst, tym więcej szans, że monografia wyjdzie pośmiertnie jako rytualny znak szacunku. „Pracował do ostatniej godziny” – powiedzą na sekcji akademicy. Nieprzyjemne słowo – sekcja. Wieloznaczne. Sekcja anatomiczna też go czeka... Pisał z krótkimi przerwami pięć godzin z rzędu. Gnał, jakby uciekając przed tym smutkiem, który ogarnął go jeszcze rano. Z rzadka wyciągał z półki podniszczone tomiki – gdy pamięć odmawiała podania dokładnego cytatu z wielkich, z tych, którzy zdążyli. Gdy linijki zaczęły się zlewać, opamiętał się i zapalił światło. Potarł twarz chłodnymi rękami. Szybko zaczął się męczyć. Arkadij Lwowicz znowu poszedł do kuchni, postawił czajnik na ogniu, podsunął taboret i wyciągnął ręce do ognia. Wszystko wokół było nieprzyjemne i żałosne. Praca, wbrew oczekiwaniom, nie poprawiła mu nastroju. Jakby zadrzemał, trzymając podrygujące dłonie przy spotniałych niklowanych bokach czajnik. Drgnął dopiero, gdy zaczął poświstywać strumyczek pary. Dziwny smutek przeszedł. A już do niego przywykł... Stłumiony kaszel z korytarza był czymś tak naturalnym, że nawet się nie zdziwił. I powłóczące kroki... – Andriej? Wiera? – odezwał się, już wiedząc, że te dźwięki nie mają z nimi nic wspólnego. Odpowiedzi nie było. Arkadij Lwowicz powoli wstał, wyszedł kuchni. Krótka myśl – wziąć nóż, znikła od razu. Dużo się nawojuje... W gabinecie paliło się światło – chyba wyłączył lampę? A może zapomniał? Arkadij Lwowicz powoli zajrzał w otwarte drzwi. Przy jego biurku siedział plecami do niego nagi staruszek. Kartkował niedawno napisane strony, szybko, ale jakby czytając. – Wejdź – rzucił, nie odwracając się. Strachu nie było. Wszedł i staruszek krótko popatrzył na niego przez ramię. Przewrócił jeszcze jedną kartkę, zachichotał: – Interesujące. Naprawdę interesujące. Ostatni kopniak wielkich? – Dlaczego? – No, no – staruszek pogroził mu zakrzywionym palcem. – Nie kłam A te papiery – do kosza. Będziemy musieli zająć się etyką selektywną. Znacznie bardziej pożyteczna sprawa, wiesz? – Ubierz się – powiedział Arkadij Lwowicz. Z lekkim zdumieniem – skąd wzięło się to zapanbrackie „ty” – Zresztą, czy warto się oszukiwać – przecie on wie... – Tak myślałam, że dojdziemy do porozumienia – powiedział staruszek, wstając. – Bez histerii i niepotrzebnych dowodów. Dobrze być starym i mądrym. – To się tak dzieje? – zapytał Arkadij Lwowicz. – Nie, coś ty – staruszek już wyjął z szafy jego najlepszy garnitur, teraz oglądał kiepsko uprasowane koszule. – Nie umierasz, bynajmniej. Przeciwnie, mamy szansę wejść do historii. 13 Dzień minął zdumiewająco szybko. Dzisiaj Anna nie operowała, zresztą prawie nie było operacji – prócz banalnego ostrego wyrostka robaczkowego. Operował dyrektor oddziału i internista Sasza, i wszystko wskazywało na to, że żadnych powikłań nie będzie. Mimo wszystko zrobiła obchód. Sale był prawie puste, dziwne, ale ludzie jakby rozumieli, że nie warto chorować w nasze dni. Cztery woreczki żółciowe niepotrzebujące operacji, dwóch rekonwalescentów po usunięciu wyrostka robaczkowego z zapałem rżnęło w karty. Źle było tylko z Szedczenką. Chłopak miał straszne oparzenia. Porannych analiz jeszcze nie było, ale Anna i bez nich widziała – intoksykacja narasta. – Jak się czujesz, Sasza? – przysiadła na sąsiednim łóżku. Sala była pusta. Chłopak popatrzył na nią, potem na siebie. – Będę teraz wyglądał jak potwór, tak? Anna pokręciła głową. Zupełnie szczerze. – Nie bój się. Ślady zostaną, ale niezbyt widoczne. Najważniejsze, że twarz nie ruszona. Chłopak wzruszył ramieniem. – Cały brzuch będzie w szramach... Szramy – mój Boże, nie tego powinien się bać... – Jak samopoczucie? Chłopak był młodszy od niej o dwa lata, ale teraz los wyraźnie wyznaczył role. Anna wydawała się sobie trochę matką, a trochę starszą siostrą krzepkiego chłopaka. – Głowa mnie boli... – Bardzo? Chłopak skinął. – Oddawałeś mocz? – Tak, rano. – No i dobrze. Zaraz zmierzymy ciśnienie. Sasza zaśmiał się cicho. – O co chodzi? – Śmieszni jesteście, lekarze – Przecież jestem poparzony, serce mnie nie boli. A może musicie mierzyć ciśnienie? – Musimy – Anna nie wdawała się w wyjaśnienia. Ciśnienie było oczywiście obniżone. Siedemdziesiąt na sto, jak napisała Tonia w historii choroby – ale ma dziewczyna nosa... – Normalne – powiedziała Anna, zwijając fonendoskop. – Powiem siostrze, włączy ci kroplówkę z hemodezem. – Po co? – Żeby głowa nie bolała. I nie wierć się, dobrze? Szramy na brzuchu nam niepotrzebne, prawda? W pokoju lekarzy szybko wypełniła kartę zaleceń. Wyjrzała na korytarz, Alfija, śliczna pielęgniarka Tatarka, trzeci rok próbująca dostać się na medycynę, z pasją grała w kieszonkowy „Turtis”. – Ala, wejdź... – Saszy coś potrzeba? – Hemodez, czterysta gram. Wypisałam. Alfija skinęła głową, niechętnie chowając plastykowe pudełko do kieszeni. Anna stała, patrząc w ślad za nią. Dzisiaj będą dyżurować razem. Ala jest staranna i ma mocne nerwy. Dobrze. Dlaczego Tonia jest taka pewna, że chłopakowi wysiądą nerki? W końcu to tylko drugi-trzeci „a” stopień oparzeń. Najwyżej dziesięć procent skóry. Wyciągnie go, na samym hemodezie wyciągnie! Nie pojechała do domu, jak czasem robiła przed dyżurami. Zjadła coś w bufecie, zajrzała do pokoju przyjęć zobaczyć, kto prócz niej dyżuruje w szpitalu. Dyżur miał Rudolf, niezbyt stary facet, pulmonolog. Szkoda, że nie jest chirurgiem, ale on był z Kazachstanu, taki dziwny niemiecki imigrant, który wybrał Rosję, a nie Niemcy. Na pewno wszystkiego nauczył się w swoim stepie. Anna porozmawiała z nim, próbując przypomnieć sobie, czy widziała w telewizji Ałma Atę. Coś wschodniego – a może nie, przecież u nich po trzęsieniu ziemi wszystko przebudowali... A może to był Taszkient? Co za różnica... Rudolf zaproponował jej papierosa – nie odmówiła. Czasem miała ochotę zapalić. – Przez cały dzień jakiś taki niepokój – poskarżyła się. Rudolf wzruszył ramionami. – Napij się tazepamu. Nerwy trzeba szanować, ich nie wytniesz. Był wielkim miłośnikiem tabletek – generalnie rzadkość wśród lekarzy. – Już lepiej spirytusu – zażartowała Anna. Rudolf zaproponował ochoczo: – Nalać? – Daj spokój – Anna zgasiła wypalonego do połowy papierosa. – Dobrze, pójdę już. – Jakby co, wołaj. Nie lubię spać w nocy – zauważył mimochodem Rudolf. Lekko dwuznacznie, ale bardzo serdecznie. – Zastanowię się – Anna wyszła uśmiechnięta. Rudolfowi udawało się każde zdanie czynić przyjemnym – nawet gdy kpił z chirurgów albo lekko świntuszył. |
|