 | 'Jesienne wizyty' | 6 Wszystko było nie tak. Od rana. Anna rozumiała, że to zapłata za wczorajszy wieczór, kiedy to upiła się w sposób haniebny. W domu, sama, jak jakaś alkoholiczka, kupując po drodze z pracy butelkę taniej bułgarskiej brandy. Ale tak jej było smętnie i ciężko na duszy. I alkohol pomógł – na jakiś czas. Jak każdy mało pijący człowiek wstawiła się szybko, nie wiadomo kiedy, i po paru minutach przeszła od trzeźwej udręki do tępej senności. Posiedziała chwilę przed telewizorem, chciała obejrzeć jakiś serial. Ale kartonowe dekoracje i nieumiejętni aktorzy stali się nagle tacy śmieszni... Teraz bolała ją głowa. Anna z trudem znalazła w kuchni pudełko aspiryny, połknęła dwie tabletki. Nie amerykańska, ale trudno. Trzeba wziąć z pracy paczkę analgetyków. Wiedziała, skąd się bierze ten dręczący ból w piersi i nieznośny wstyd – gdy nie chce się patrzeć ludziom w oczy. Trzy śmierci w ciągu jednego dyżuru. To już nie szpital, to hospicjum, przytułek dla umierających – który powinni byli przeżyć. W telewizji reklamują bez przerwy dziesiątki postaci paracetamolu, jakby nazwa „panadol” czyniła go bardziej efektywnym. Reklama środków na kaca, reklama tabletek na kaszel... A trzysta kilometrów od Moskwy umierają ludzie – bo nie ma mocnych środków przeciwbólowych, współczesnych antybiotyków, zwykłych kardioblokatorów. A raczej wszystko jest. Ale za ceny dostępne nielicznym. Anna nie wiedziała, czy oni rozumieją, że odmawiając kupowania lekarstw skazują się na śmierć. Chyba nie. Zbyt żywe są w pamięci te czasy, gdy leczono bezpłatnie. Źle czy dobrze, ale leczono – uczciwie mówiąc: „Niech pan spróbuje zdobyć” – gdy nie było niezwykle potrzebnego preparatu. Ale nigdy nie trzeba było wkłuwać analgetyku zamiast omnoponu chorym, którzy krzyczeli od kolki wątrobowej. Ubrała się w malutkim przedpokoju, oczyściła szczotką jasny płaszcz, przez minutę oglądała się bacznie w lustrze. Nieźle. Nikt by nie powiedział, że wczoraj wychlała szklankę koniaku. Po prostu zmęczona młoda kobieta, jedna z miliona. Może nawet sympatyczniejsza niż inne. I pewnie głupsza. Cztery lata w zawodzie lekarza i do tej pory nie może przywyknąć do śmierci. Niechby tam był lepszy świat, ale dlaczego ten jest taki okrutny... Autobus był przeładowany. Szpital zbudowano na peryferiach, obok starej utajnionej fabryki (ale ktoś wymyślił), i od pół roku musiała jeździć w towarzystwie robotników. Kiedyś ich zmiana zaczynała się wcześniej i ona niemal nie stykała się z tym tłumem. A teraz albo im przesunęli grafik, albo skrócili dzień pracy. I trzeba się było przyzwyczaić. Drogi nie zauważasz tylko wtedy, gdy ludzie wokół są nieznajomi, bezosobowi, nierozmawiający ze sobą. Ale jeśli widzisz ich codziennie, w dodatku rano, gdy myśli nie są jeszcze zajęte minionym dniem, to bardzo szybko zaczynasz odbierać podróżnych jak osobowości. Niechby jej nawet nie zaczepiali (i czymże ona odstrasza przypadkowych lowelasów?), i tak mimo woli przysłuchujesz się i przypatrujesz. Na przekleństwa Anna nie zwracała uwagi, w sali operacyjnej jej koledzy mówili czasem takie rzeczy, że niejeden proletariusz by się zaczerwienił. Dzisiaj rano mówili o polityce, oczywiście z odpowiednim doborem słownictwa. Anna niemal od razu przestała słuchać rozmowy. Wszystko jej obrzydło do szaleństwa – zaczęła przyglądać się chłopakowi, który stał obok niej w przejściu. Młody, sympatyczny, wygląda na przodownika z radzieckich filmów. Zazwyczaj nie włączał się do rozmów. I teraz też jechał w milczeniu, patrząc przez ludzi w okno. Ciekawe, czy mogłaby się w kimś takim zakochać? A wyjść za niego za mąż? I co powiedzieliby jej znajomi na męża proletariusza? Annę rozbawiła i zakłopotała ta myśl. Nagle wydała się sobie starą panną, wybierającą sobie narzeczonych „drugiej świeżości”. Na co jej przyszło... Obok odsuwających się (zdumiewająco uprzejmie) ludzi zaczęła przeciskać się do drzwi. Wysiadła na przystanku sama, poprawiła płaszcz. Było wietrznie i nieprzyjemnie przed tymi posępnymi betonowymi korpusami, wetkniętymi przez nieznanego architekta w połowie drogi między osiedlem a fabryką. Zimowymi wieczorami, gdy wcześnie zapadał zmierzch, Anna starała się nie chodzić na przystanek sama. Dzisiaj w nocy dyżur miała Tonia, straszna bałaganiara, ale lekarz z iskrą bożą. Z tych, co wszystko robią na pół gwizdka, a chory zdrowieje z godziny na godzinę. Anna zawsze uważała to za niesprawiedliwe, że człowiek, który został lekarzem przypadkiem i nie czuje do zawodu najmniejszego szacunku, umie to, czego ona do emerytury się nie nauczy. Ale co zrobić... Drzwi do pokoju lekarzy były zamknięte od wewnątrz, Tonia oczywiście nie miała zamiaru robić porannego obchodu. Anna dwie minuty stukała w pomalowane na biało szkło, zanim w środku ktoś się ruszył. – Ojej, przepraszam – wymamrotała sennie Tonia, otwierając drzwi. – Co ty tak rano, jeszcze nie ma ósmej. – Nie chciało mi się spać – powiedziała Anna wchodząc. Tonia miała fartuch założony na gołe ciało, była rozczochrana i radosna. Intuicję miała absolutnie genialną. Czy trzeba będzie biec w nocy do umierającego chorego – wiedziała już wieczorem. – Nie robiłaś obchodu? – Robiłam – uśmiechnęła się Tonia, podchodząc do szafy i zrzucając fartuch. – Tak, wieczorem. A zapisałaś na rano. – Korniłowa, nie udawaj ordynatora – Tonia wcisnęła się w dżinsy i spojrzała na nią ironicznie. – Wszystko w porządku, nikt nie umarł. – I nikt nie ma zamiaru? – Szedczenko – powiedziała Tonia bez chwili zastanowienia. – On potrzebuje hemodializy, wiesz przecież. Anna nic nie powiedziała. Tymczasem Tonia skończyła się ubierać i zamarła przed lustrem. – Komuś się pogorszyło? – Takie tam, drobiazgi – opędziła się Tonia, wysuwając szminkę z oprawki. – Oglądałaś wczoraj wiadomości? – Nie. – W Dumie przyjęli ustawę – Tonia zacisnęła usta i skrzywiła się, patrząc, jak leży szminka – o dofinansowaniu szpitali. Więc szykuj się do leczenia według podręczników. Uzbek jednak dopiął swego. – Hajretdinow? A co w nim jest uzbeckiego prócz nazwiska? – Imię – odparowała Tonia. – I wschodnia ekspansywność. Anna wahała się przez chwilę, ale jednak odpowiedziała: – Nie ma w nim żadnej ekspansywności, tym bardziej wschodniej. To na Kaukazie mają ekspansywność we krwi. A on tylko gra pod publikę. Napijesz się herbaty? – I tak zuch. Dziękuję, wytrzymam jakoś do domu. Włożyła kurtkę, zarzuciła torbę na ramię. Zerknęła na Annę – pewna siebie, sympatyczna, ładna. – Miłego dyżuru. Obserwuj Szedczenkę, reszta da sobie radę. Wystarczy wczorajszej trójki, i tak nas objadą w poniedziałek. – Na razie, Tonia. Anna została sama. Plik historii chorób na stole, cicho szumiący czajnik. Mimo wszystko trzeba będzie zrobić obchód. Tonia to mądra dziewczyna, ale różnie się może zdarzyć. Zbyt niespokojnie na duszy. Zimno za oknem, zimno w sercu. Jesień – 7 Według scenariusza szósta armia zmotoryzowanej piechoty „niebieskich” atakowała Kijów z kierunku północno-wschodniego. To było rzeczywiście najbardziej realne – powtórzenie doświadczenia drugiej wojny światowej, gdy wojska radzieckie wyzwalały Ukrainę. Pułkownik Nikołaj Szedczenko stał nad mapą. Myśli krążyły daleko, uparcie nie chcąc powrócić do mającego się wkrótce zacząć poligonu. Zajęcie Sewastopolu, obrona Krymu przed flotą rosyjską, ataki czołgów na Winnicę i Lwów – bzdury. Gdyby już, nie daj Boże, doszło do wojny pomiędzy Ukrainą i Rosją, to wszystkie scenariusze zdadzą się psu na budę. Wybuchną rozruchy w Doniecku, dojdzie do rozłamu armii i nie zdąży przyjść z pomocą korpus amerykański, który brał udział w szkoleniu... To nieprawda, że wojna jest kontynuacją polityki. To dodatek, żałosny i niepotrzebny. Oczywiście Rosja i Ukraina nie mają zamiaru walczyć. Ale przeprowadzić poligon, pokazać, na co są gotowe... Szedczenko podszedł do okna. Do licha z tym poligonem. „Zieloni” zwyciężą, oczywiście. „Niebiescy” w hańbie cofną się do Moskwy. Wojskowy attache dobrodusznie poklepie po ramieniu dowódcę sztabu. Prezydent leniwie podpisze kilka rozkazów, rozdając medale i tytuły bohaterom poligonu. A on w tym momencie będzie na terytorium „potencjalnego przeciwnika”. W malutkim miasteczku Sasowie obok płaczącej siostry i siostrzeńca przygłupa. Dawno nie widział Saszki, chyba z pięć lat. Ten zdążył się przemienić z zadziornego chłopaczka w chamowatego młodziana – przynajmniej takie wrażenie odniósł z listów siostry. Zresztą teraz to już nieważne, Saszka jednak się załatwił na tym swoim motocyklu. Rozbił się, spalił motor, nie wiadomo, czy uda mu się z tego wykaraskać... Szedczenko nigdy nie był specjalnie blisko ze starszą siostrą, ani tym bardziej z jej jedynym opóźnionym synem. Wielu przyjaciół własnego syna znał lepiej niż rodzonego siostrzeńca i uważał za znacznie lepszych reprezentantów młodzieży. Ale doszło do nieszczęścia i coś jęknęło w piersi, smętnie i gorzko. Jakby to on był winien rozbitego życia siostry, jej wiecznych problemów z chłopami, kłótni z synem, nędzy szpitala, w którym próbują uratować Saszkę... Co on w ogóle może w tamtym świecie? Jak zdoła pomóc? Pieniędzmi – niezbyt dużymi – kamienną fizjonomią wojaka, który nie raz widział śmierć? Ale jechać trzeba. Dobrze chociaż, że tak łatwo dali urlop. Wielu pragnie zdjąć śmietankę z tego poligonu i idiota, który wyjeżdża w takim momencie, wywołuje tylko powszechną aprobatę. Dopiero później ktoś zacznie się doszukiwać w jego postępku podtekstu politycznego – niechęci do uczestniczenia w poligonie przeciwko „umownie rosyjskiemu” przeciwnikowi. A na razie wszyscy współczują głęboko im obojętnemu Saszce i dzielą się historiami o cudownych uzdrowieniach poparzonych i połamanych. To nic. Nie widział siostry pięć lat i ryzykuje, że już nigdy nie zobaczy siostrzeńca. Żona nie powiedziała ani słowa, gdy brał pieniądze odłożone na nowy garnitur, dzięki jej za to. Wieczorem będzie w Riazaniu, w nocy w Sasowie – może pojedzie do siostry, a może od razu do szpitala... – Kola... Odwrócił się. Didenko, jego zastępca, stał w drzwiach. – Samochód czeka. Szedczenko wziął wypchaną torbę. Cywilne ubranie – śmiesznie byłoby paradować po Rosji w mundurze obcej armii; gościńce – włączając opiewaną w anegdotach słoninę. – Dziękuję – uścisnął Diedenko rękę. – Nie zawiedź. Podpułkownikowi udało się wyrazić na twarzy morze emocji – i że wszystko będzie w porządku, i że bez dowódcy pułku są skazani na hańbiąca porażkę, i że on szalenie współczuje cudzemu nieszczęściu. – Czyż nie jesteśmy ludźmi – wymamrotał. Szedczenko skinął głową, schodząc po schodach. Wartownik przy sztandarze odprowadził go szklanym wzrokiem. Nie jesteśmy ludźmi. Jesteśmy żołnierzami. Dobrowolnymi niewolnikami. Powinniśmy być pozbawieni uczuć i ambicji. Karmią nas oficjalnymi mowami i codziennymi kpinami. „Jeden zwój, w dodatku od furażerki – po co mi teraz szare komórki, skoro dostałem pułkownika?” Czy o tym właśnie myślał, wstępując do taszkienckiej wyższej szkoły wojskowej? Żeby tak już zobaczyć siostrę. Przerwać ten dręczące niepokój – lepszy najgorszy koniec niż to – oczekiwanie. 8 Za każdym razem, gdy Ilia pozbywał się broni, czuł się jak zdrajca. Wiedział, że broń, która swoje zrobiła, to właściwie jedyna nitka, po której mogą go znaleźć. Ale przemienianie tak doskonałej, pewnej, wystrzelanej broni w garść rdzewiejących w ziemi części – to było znacznie trudniejsze niż naciskanie na spust. Stopniowo się z tym pogodził. Zrozumiał, że jest w tym pewna wyższa sprawiedliwość – broń powinna odejść razem z klientem. Życie człowieka jest mimo wszystko więcej warte niż czterysta gram stali. Dostał możliwość zabierania cudzych żyć bez zostawiania w zamian swojego. Zapłaci pistolet. Ale broń zasługiwała na pożegnanie. Ilia rozłożył i akuratnie wyczyścił „Makarowa”. Złożył go i wyjął magazynek. Położył na stole tkwiącym samotnie na środku pokoju. I zamarł, pochylony nad pistoletem, rejestrując go w pamięci, przekrywając tym obrazem – zimny metal na czystym stole – tamten niedawny – rozciągnięty na podłodze klient odprowadzający Ilię gasnącym spojrzeniem. Jego mieszkanie robiło dziwne, lekko szalone wrażenie. Pancerne drzwi na brudnej klatce schodowej betonowego mrówkowca wydawały się wystarczająco solidne, by ukryć apartamenty godne klientów Karamazowa. Jednak za nimi było jedynie zaniedbane mieszkanie ze zburzoną ścianą pomiędzy pokojami, że ścianami wyklejonymi pożółkłymi gazetami z radzieckich czasów, wąskim tapczanem, biurkiem i regałem na książki. Pośrodku dziwnie pustej przestrzeni magnetowid „Sony” i wieża wydawała się zmaterializowaną halucynacją. Nie znający cyklinowania parkiet był zawalony tekturowymi teczkami z wysuwającymi się stronami maszynopisów. Praca redaktora w prywatnym cherlawym wydawnictwie dawała Ilii zarówno doskonałą przykrywkę, jak i dużo wolnego czasu. Pozostałe rzeczy Ilia zdobywał innymi drogami. Stał tak nad pistoletem z pięć minut. Potem podszedł do okna wychodzącego na ogromne puste podwórze i starannie zaciągnął zasłony. Przez minutę krzątał się w ciemności, wyciągając spod teczek z dziełami naiwnych grafomanów znajomą na dotyk teczkę z nieco inną zawartością. Usiadł na tapczanie i włączył słaby kinkiet. W ciągu tych sekund zmienił się. Zsunięcie spodni rażąco zmienia mężczyznę. Gdyby Ilia miał wybierać, którą z tajemnych stron swojego życia podać do wiadomości ogółu, wybrałby tamtą, z pistoletem w ręku. Tylko nie tą – nie fotografie naklejone na papier, złożone na stertę w kartonowej teczce. Zdjęcia, które oglądał, były czarno-białe, na cienkim pożółkłym papierze, tej ohydnej jakości, którą daje jedynie radziecka pornografia i offset w gazetach. Na zdjęciach były dziewczynki – dużo dziewczynek w wieku od pięciu do dwunastu lat, nieskrępowanych żadnym ubraniem. Osypane papierowe włókna sprawiały, że zdjęcia przypominały nieprzystojny rebus, ale Ilii to nie przeszkadzało. Zawsze miał doskonałą wyobraźnię. Teraz Karamazow nie widział już otwartej teczki. Jego oczy patrzyły poprzez papier – w tą mroczną dal, dokąd niewiele osób zaryzykuje zajrzeć, a o tym, co zobaczyły, pamiętają jednostki. Kropelka potu zastygła na czole, połyskując pod splątanymi włosami jak maleńkie trzecie oko. |
|