nr 04 (XXVI)
maj-czerwiec 2003




powrót do indeksunastępna strona

Grzegorz Wiśniewski
  Noel Profesjonał

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     - Musisz przestać tu przychodzić - powiedział Bertolli dosiadając się do Noela. - Ludzie szeryfa pytają o ciebie codziennie. Wiesz, z tym zajazdem to trochę przesadziłeś...
     Noel wciągnął z mlaśnięciem pasek ciasta. Nie dał po sobie poznać, że cokolwiek usłyszał.
     - Nie zrozum mnie źle - karczmarz nerwowo splótł dłonie. - Chcę, byśmy nadal byli przyjaciółmi. Don Leone też w zasadzie jest z ciebie zadowolony. Ale na jakiś czas powinieneś się przyczaić. Aż sprawa przycichnie.
     - Tak uważasz?
     - Właśnie. Zresztą nie tylko ja. Don Leone tak radził. Zresztą... - Bertolli ściszył głos. - Sam ci to powie. Chce się z tobą spotkać. Dziś wieczorem.
     - Aha.
     - Czy to znaczy "tak"? Zależy mi na tym. Powinno zależeć nam obu.
     - Aha.
     - Nie daj się prosić - karczmarz poruszył się nerwowo. Nowa złota bransoleta, grubsza niż poprzednia, zadzwoniła mu na nadgarstku. - To musi być jakaś bardzo ważna sprawa. Ważniejsza, niż wszystkie poprzednie razem wzięte.
     Noel przełknął kęs.
     - Zgoda - oznajmił krótko.
     - Poważnie? - wyrwało się Bertolliemu, ale zmitygował się natychmiast. - Wybacz. Wiem, że nigdy nie żartujesz, gdy rozmawiamy o interesach.
     Wstał, po czym rozglądając się na boki przesiadł na miejsce obok wiedźmina.
     - Zapamiętaj. Dziś, podczas wieczornej kwarty. Pójdziesz do Villa Lasagna, do bocznego wejścia. Postaraj się, aby nikt nie zobaczył, jak wchodzisz.
     Noel wyskrobał łyżką resztkę czerwonego sosu.
     - Będę tam.
     Bertolli uśmiechnął się i zatarł ręce.
     - Zaraz przekażę, że się zgadzasz - wstając, klepnął wiedźmina. - Mam bardzo silne wrażenie, że ta sprawa popchnie nas w górę. Otworzą się przed nami zupełnie nowe perspektywy.
     Ruszył ku szynkwasowi, ale zatrzymał się na moment i spojrzał za siebie.
     - Tylko, Noel...
     Wiedźmin podniósł na niego wzrok.
     - Bądź grzeczny. Sporo od tego zależy.
     
     *
     
     Ledwie niebo pociemniało, Noel zawitał pod tylną furtę rezydencji rodziny don Leone. Otworzył mu ktoś niespecjalnie wyglądający na służącego - wielki, kwadratowy osobnik, dwa razy szerszy w barach od wiedźmina. Jak wieść niosła, w domu Rodziny typowi służący dziwnym trafem wyglądali nieco inaczej niż wszędzie indziej.
     Dalej poprowadzono go krętymi ścieżkami otaczającego dom labiryntu, starannie wyhodowanego z żywopłotu. Kluczyli dość długo po okolicy. nim wreszcie procedura pozwolił im dotrzeć do wysokiej podmurówki rezydencji. Nie weszli jednak do środka ozdobnymi, kaskadowymi schodami, lecz przez niewielkie drewniane drzwi prowadzące do piwnic. Sala wewnątrz była zaskakująco surowa jak na przepych zewnętrznego wykończenia rezydencji. Słabo oświetlona kilkunastoma pochodniami i wykończona wyłącznie w kamieniu, była właściwie pusta, jeśli nie liczyć długiej drewnianej ławy i nielicznych stołków. Pod ścianami stało kilku kolejnych służących, ubranych elegancko, ale z nie pasującymi do ubiorów dziwnie hardymi minami. Mimo szerokich barów i grubych nóg, nie byli w stanie zasłonić pokrywających kamienną ścianę czerwonych plam rozmaitych kształtów. Nawet w mroku plamy owe dawały wiedźminowi czytelne wskazówki. Bądź grzeczny. Nie fikaj. Albo już stąd nie wyjdziesz.
     Podprowadzili go pod ławę. Siedziało za nią kilku ludzi. W większości młodych, kiepsko udających zainteresowanie. Starsi znajdowali się najdalej, w cieniu, do którego światło pochodni nie sięgało. Jeden gruby, o zmęczonych oczach i wyraźnie posunięty w latach, drugi zaś mały, szpakowaty, z cwaniactwem wypisanym na twarzy.
     - Ty jesteś Noel? - zapytał gruby mężczyzna. Mówił nieco niewyraźnie. Nabrzmiałe policzki pracowały mu jakby z wysiłkiem. Don Leone.
     Wiedźmin skinął głową.
     - Odpowiadaj, gdy padrone pyta! - wrzasnął jeden z młodych, podrywając się zza ławy. Charakterystyczny zarys szczęki i nosa jednoznacznie wyjaśniał, po kim odziedziczył temperament.
     - Marco - Don osadził syna miękkim tonem.
     - Jestem - odezwał się wiedźmin.
     - Twoje umiejętności - don Leone zastanowił się sekundę - oszczędziły nam ostatnio wiele trudu. Jesteś dobry w tym, co robisz.
     - Dziękuję - powiedział wiedźmin. Rozumiał, jak nieroztropnie było by nie podziękować.
     - Istnieje jednak pytanie, które chciałem ci osobiście zadać - padrone przewiercił go wzrokiem. - Bo widzisz, ja znam się na ludziach. Wiem, kiedy nie mówią prawdy. Kiedy próbują mnie oszukać.
     Noel milczał.
     - Powiedz mi, przyjacielu. Z borowikami miałeś ty kiedyś do czynienia ?
     - Miałem.
     - Z leszymi? Ze strzygami?
     - Także.
     - Z politykami?
     Noel zmrużył oczy.
     - Nie.
     Cisza trwała chwilę.
     - To mnie mimo wszystko dziwi - padrone oświadczył łagodnie. - Ech, wy wiedźmini. Powołano was, by bronić ludzi przed potworami najprzeróżniejszego autoramentu. A nie znacie najstraszliwszego ich rodzaju.
     Oczy wszystkich obecnych wbiły się w wiedźmina.
     - Jaki potwór bez mrugnięcia potrafiłby poświęcić tysiąc pobratymców dla własnej korzyści? - kontynuował don. - Jaki jednym podpisem, jednym poleceniem, jednym uściskiem dłoni przypieczętowałby śmierć lub cierpienia całych narodów? Jaki potwór zdolny byłby do machania tłumom świstkiem papieru, głosząc, że oto przywiózł im pokój, podczas gdy naprawdę otworzył drzwi najstraszliwszej wojnie w dziejach? A politycy robią takie rzeczy od zarania czasu. To wszak drugi najstarszy zawód świata.
     Noel nie zmienił wyrazu twarzy.
     - Poproszę jaśniej - odezwał się.
     Don Leone pozwolił sobie na skąpy uśmiech. Splótł dłonie i oparł się o ławę, pochylając ku wiedźminowi.
     - Co byś zrobił, gdybyś wiedział, że taki osobnik znajduje się w orszaku z Nilfgaardu? - oświadczył prosto z mostu. - Człowiek wysłany specjalnie po to, by doprowadzić do naszego konfliktu z Cintrą i Verden. Po to, by skusić ich, żeby zaatakowali nas. By osłabili własne siły, a przez to stali się łatwiejszą zdobyczą dla Nilfgaardu - uśmiech zrobił mu się bardziej sardoniczny. - Bo przecież nikt poważny nie wierzy, że cesarstwo wyrzekło się ekspansji na zawsze.
     Noel nie odrywał od niego wzroku.
     - Nie chcę byś mnie źle zrozumiał, wiedźminie - padrone znów się wyprostował na stołku. - Nie próbuję tutaj przemówić do ciebie argumentami narodowymi - co to, to nie. Chodzi mi jedynie o ludzi. Ludzi, których gierki politycznych potworów jak zwykle będą kosztowały najwięcej.
     Noel rozważył jego słowa.
     - Powiedzmy, że się zgadzam.
     Don Leone zabłysł skrywanym zadowoleniem.
     - Szczegóły?
     - Człowiek ów nazywa się var Kohrlin - do rozmowy włączył się mały i szpakowaty. Najwyraźniej doradca. - To jeden z licznych sekretarzy cesarza do spraw finansowych. Ostatnimi czasy on i jemu podobni są najważniejszymi postaciami w państwie. Cesarz Enron od koronacji bardzo swobodnie poczynał sobie z pieniędzmi, w rezultacie cały kraj trawi teraz ostra recesja. Kontakty handlowe z zagranicą postrzegane są jako najpewniejsza metoda wyjścia z kryzysu. Urzędnicy cesarscy, zwłaszcza tak potężni jak var Kohrlin, potrafią zręcznie zdobywać przywileje handlowe, korzystne właściwie tylko dla Nilfgaardu. W naszym mieście ta sztuka się nie udała, postanowili zatem zniszczyć je za pomocą zewnętrznych wpływów. Wywołać niewielką wojnę, by nauczyć nas moresu. Jeżeli var Kohrlin nie dożyje jutra, jest szansa, że reszta delegacji cesarskiej zmieni zdanie. Miasto będzie uratowane, a prawdopodobnie zyska kilka bardzo lukratywnych kontraktów.
     Noel wysłuchał tego w skupieniu. Don Leone nie spuszczał go z oczu.
     - Zrozumiałeś? - zapytał w końcu.
     - Tak.
     - Zgadzasz się?
     - Tak.
     Twarze siedzących przy ławie przestały być napięte. Pojawiły się uśmiechy.
     - Mój chłopcze - oświadczył don Leone jowialnie. - Będziemy mieć z ciebie pociechę.
     Noel skłonił się.
     - Jeszcze tylko jedna rzecz... - Don Leone spojrzał z troską. - Ta sprawa z czarodziejem... czy tym razem mógłbyś zrobić to dyskretniej?
     Noel skłonił się ponownie.
     - Mógłbym.
     Członkowie Rodziny wstali i zaczęli wychodzić. Młodzieniec, który odezwał się ostro na początku, podszedł teraz do Noela.
     - Ludzie gadają, że jesteś ostatnim wiedźminem - mruknął półgłosem. - Na twoim miejscu pilnowałbym się, żeby tej sytuacji nie zmienić na gorszą.
     
     *
     
     A taką miał nadzieję, że chociaż tym razem wszystko pójdzie jak z płatka...
     Karczma nie była specjalnie strzeżona. Ot, kilku miejskich pachołków na zewnątrz, stojących w przewidywalnych miejscach i jak zwykle lekko zamroczonych gorzałką. Ostatecznie nie w nich pokładano nadzieje na odstraszenie intruzów, lecz w eskorcie najświetniejszych żołnierzy Cesarstwa i Królestwa, którzy towarzyszyli ambasadorowi w podróży. Miasto, nie będące jakąś wielką metropolią, zostało jednak zupełnie zlekceważone, bo jakich to w końcu wrogów Cesarz może mieć na takiej prowincji?
     Noel wśliznął się do karczmy tak, jak zaplanował, tuż przed rozpoczęciem uroczystej uczty pożegnalnej, którą miasto wyprawiło na cześć posłów. Dzięki temu łatwo było wykorzystać chaos, jaki nieuchronnie w takich momentach dotyka każdy system bezpieczeństwa. Bez trudu znalazł się na piętrze i wybrał drzwi wskazanego apartamentu.
     Var Kohrlin strasznie się spieszył, bo, sądząc z dochodzącego z dołu gwaru, uczta już się rozpoczęła. Był wysokim, chudym mężczyzną o ziemistej cerze. Skończył właśnie wygładzać wyszywaną togę i zapiął na szyi łańcuch z godłem cesarskiego kwestora. Dlatego do otwierających się drzwi odwrócił się z pewnym opóźnieniem.
     - Kim jesteś!? Co tu robisz!? - odezwał się ostro, sięgając po parę czarnych, jedwabnych rękawiczek.
     - Jestem Noel. Sprzątam.
     Kwestor wciągnął rękawiczkę na lewą dłoń.
     - Dlaczego teraz?
     - Takie polecenie.
     - Więc rób szybko, co do ciebie należy i precz stąd. Dobrze ci radzę.
     Noel musiał przyznać, że kwestor miał talent nie tylko do finansów, ale i do gry słów.
     A jednak nie docenił ochrony urzędnika. Ledwie ciało kwestora rąbnęło na przykryte lichym dywanem deski podłogi, coś niewidzialnego dźgnęło wiedźmina nagle w oczy. Odruchowo odskoczył, potrząsnął głową. Potem dopadł okna.
     I okazało się, że nie mógł wyjść.
     Zatrzaśnięte okiennice za nic nie chciały się otworzyć. Jednocześnie wydało mu się, że słyszy szeptanie. Z lewej i prawej. Nie, bardziej z lewej. Powodowany niezrozumiałym impulsem podążył za owym ledwie słyszalnym głosem. Wprost do głównego korytarza, teraz opustoszałego. Potem schodami w dół, do zamkniętych odrzwi sali karczemnej. Ze szpar między deskami biło ciepłe światło. Dotknął drewna dłonią. Szepty wzmogły się, więc pchnął mocno i przestąpił najpierw próg, a potem jeszcze kilka dobrych kroków.
     Znalazł się w sali, pełnej ludzi, którzy siedzieli przy suto zastawionych stołach, ustawionych w nierówny półokrąg. Wszyscy milczeli i wpatrywali się w niego, nawet błazen zamarł niemal pośrodku sali. Na wprost, przy szerokim blacie, uginającym się od wykwintnych pieczeni, stała samotna postać w szarym habicie i z pochyloną głową szeptała to, co Noel słyszał w swojej głowie. Naraz umilkła i pstryknęła palcami, generując w powietrzu fontannę bezdźwięcznych iskier.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

8
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.