 |  | 'Łowcy planet' | Każdy, kto śmie mienić się człowiekiem wykształconym czy nawet człowiekiem po prostu, powinien nieco rozeznawać się w dziedzinie astronomii naszego Układu Słonecznego i wykazywać się jako taką wiedzą w zagadnieniach dotyczących powstawania nowych ciał niebieskich. Dlaczego? No cóż, pomińmy tu najprostszą odpowiedź - że znalezienie odpowiedzi na pytanie, skąd się wzięły, jest zarazem częścią odpowiedzi na pytanie, skąd wzięliśmy się my i czy istnieją inni niż my - bo nie każdego członka naszego gatunku takie pięknoduchowskie rozważania przeszywają dreszczem intelektualnego podniecenia. Nie rozumiem, jak można obojętnie czytać o gwiazdach, planetach, meteorach i reszcie kosmicznego śmiecia, ale nie rozumiem też, jak można jeść pomidory. Jeżeli zatem ktoś nie jest zainteresowany Wszechświatem, rozciągającym się poza naszą cieniutką atmosferą, a i inne cywilizacje zwisają mu podstarzałym kalafiorem, to, mimo tego, nadal powinien interesować się astronomią i prawami, które zdołała ona w pocie czoła odkryć. Bo w każdej chwili może przyjść duża planetoida i ugryźć go w tyłek. Troszczenie się o to, by niebo nie runęło nam na głowy, delegujemy zazwyczaj na specjalistów, niechże oni troszczą się o kosmiczne zagrożenia. Ryzykowne. Osobiście wolałbym mieć możliwość ocenienia wydarzeń, wykazania się, choćby nawet minimalną, reakcją na przylot czegoś dużego i brzydkiego. Na szczęście astronomowie lubią dorabiać do pensji poprzez pisanie popularnonaukowych książek, w których starają się nam, profanom, przybliżyć swoją pradawną dyscyplinę. Jednym z tych niosących kaganek oświaty jest Ken Croswell, który prezentuje nam swoje, udane moim zdaniem, dzieło pt. "Łowcy planet". Croswell chce znaleźć we Wszechświecie planety. Zaczyna zatem od podstaw, czyli od poszukiwania planet w Układzie Słonecznym. Starożytni widzieli ich pięć, od Merkurego do Saturna (Ziemi przyznano status specjalny, nieplanetarny). Na początek poznajemy zatem historię odnalezienia Urana, Neptuna i Plutona, a także pasjonującą historię poszukiwania planety X, której jednak chyba nie ma. Następnie łowy przenoszą się poza nasz Układ, choć wracają tu raz po raz, bo też nasz rodzimy system planetarny jest tym, który najlepiej znamy, i na którym jeszcze długo będziemy się opierać. Wchodzenie w szczegółowe rozważania astronomiczne, przedstawienie wszystkich koncepcji, które Ken Croswell zaprezentował w "Łowcach planet", wymagałoby napisania następnej książki, a nie recenzji. Streśćmy to pokrótce - interesująco jest. Ta książka to prawdziwe łowy polegające, z jednej strony, na tropieniu skalistych pyłków w bezkresach (bo tym właśnie są planety), z drugiej - na poszukiwaniu konstrukcji myślowych, które najlepiej wyjaśnią nasze obserwacje. Niechże każdy zainteresowany zapozna się sam z tym polowaniem toczącym się we Wszechświecie i ludzkich umysłach, ja wskażę jedynie to, co najciekawsze. Takim interesującym aspektem poszukiwań nowych planet są opisy charakterów i zachowań ludzi, którzy się tym zajmują. Okazuje się, że walka o nowe odkrycie bywa dość bezwzględna i należy tu zapomnieć o zimnych astronomach, dążących jedynie do zrozumienia Wszechświata. Wręcz przeciwnie, naukowcy podchodzą do swojej pracy szalenie emocjonalnie i są przywiązani do swoich tez niczym Kołodko do "Strategii dla Polski". Podłe triki, długowieczne urazy, podkradanie sobie co lepszych pomysłów - nie da się ukryć, że choć jest to najbardziej niebiański zawód na Ziemi (może obok pilota), to spokój Wszechświata bynajmniej się specjalistom od Kosmosu nie udziela i w anioły ich nie zmienia. Kiedy, mniej więcej, dowiedzieliśmy się już, co też się w naszym rodzimym Układzie kryje, a astronomowie nie pozabijali się nawzajem podczas uzgadniania najsłuszniejszej linii, czas zająć się szukaniem planet we Wszechświecie. Tym wielkim, czarnym płacie, który widzimy co wieczór. Myślę, że zgodzimy się co do tego, że intensywne wpatrywanie się w nocne niebo, niezależnie od siły naszego wzroku, nie pozwoli nam na zostanie odkrywcą nowej planety. Sprzętu nam trzeba, sprzętu ciężkiego, który dla nas wymyślają niezliczeni pracowici Słodowi astronomii. Historia odkrywania planet pozaziemskich to, w dużej mierze, historia rozwoju metod badawczych, dzięki którym planety, te drobinki, mikroskopijne na tle przeogromnego Wszechświata, można odkryć i przyszpilić. Jest w tym pewien paradoks - aby odkryć to, co znajduje się o miliardy kilometrów stąd, musimy porządnie popracować w skali mikronów, szlifując szkiełka naszych teleskopów. Pozwalam sobie zatem gorąco polecić "Łowców planet". Jest to książka, dzięki zgrabnemu stylowi autora, przyjemna w czytaniu, a zarazem nie jest to banalne kładzenie czytelnikowi łopatą do głowy prawd oczywistych. Popularność nie zdołała zdusić naukowości, historyjki i anegdotki sprawnie gładzą umysł czytającego, pozwalając na łatwiejsze wchłanianie astronomii i fizyki. Najważniejszą zaś zaletą jest to, że Ken Croswell pozwolił się czytelnikowi bawić w detektywa i odkrywać, z wielkimi naukowego świata pospołu, coraz to nowe cechy tego zadziwiającego Wszechświata, w który nas rzuciło.
Ken Croswell "Łowcy planet" (Planet Quest) Przekład: Michał Szymański Prószyński i S-ka 2002 ISBN 83-7255-109-X gatunek: popularnopnaukowy Kup w Merlinie |
|