Motto:
"(...) cmentarze rosną maleje liczba obrońców
ale obrona trwa i będzie trwała do końca
i jeśli Miasto padnie a ocaleje jeden
on będzie niósł Miasto w sobie po drogach wygnania
on będzie Miasto
patrzymy w twarz głodu twarz ognia twarz śmierci
najgorszą ze wszystkich - twarz zdrady
i tylko sny nasze nie zostały upokorzone"
Zbigniew Herbert
["Raport z oblężonego Miasta"]
1.
 |
Ilustracja: Wojciech Gołąbowski |
Nie spieszył się do domu, nie musiał. Do obiadu pozostało jeszcze sporo czasu, mógł więc przestępować wolno z nogi na nogę, rozkoszując się ostatnimi oddechami lata. Długie było lato tego roku i niezwykle upalne. Bywało, że jeszcze teraz wiejscy chłopcy wieczorami kąpali się w strumieniach, odprowadzani tęsknym wzrokiem swoich rówieśnic, które - choć szczerze i gorąco zapraszane do udziału we wspólnej zabawie - nie miały jednak odwagi zanurzyć stóp w zbyt chłodnej już dla nich, jak sądziły, wodzie.
Natura zdawała się nie zwracać najmniejszej uwagi na szaleństwo świata ludzi. Jabłonie i grusze w sadach uginały się pod ciężarem nabrzmiałych owoców, których nie było komu zbierać. Kto bowiem w taki czas miał głowę do podobnych zajęć? Zbliżały się wykopki, a miejscowi, na przemian kłócąc się i godząc, roztrząsali problem, czy będzie im dane w spokoju zebrać ziemniaki z pól, a jeśli zbiorą, to na czyje stoły trafią kartofle.
Miasteczko - położone uroczo w dolince, w cieniu potężnego, opuszczonego zamku na wzgórzu, wybudowanego, jak głosiła miejscowa legenda, przed wiekami przez Radziwiłłów czy jakichś innych przeklętych przez los i okolicznych mieszkańców książąt - mimo że znajdowało się z dala od ruchliwych dróg prowadzących do powiatu czy województwa, żyło najnowszymi wieściami, które docierały tu z nieznacznym tylko, najwyżej jednodniowym opóźnieniem. Niektórzy mieszkańcy od kilku dni żyli już prawie "na walizkach", w każdej chwili gotowi opuścić ojcowiznę z dorobkiem całego życia zapakowanym na drabiniaste wozy, ruszając na zachód, w kierunku przeciwnym do tego, skąd - jak się spodziewali - nadejść miało niebawem (byli i tacy szaleńcy, co głosili, że stanie się to nawet w ciągu kilku najbliższych godzin) nieznane, którego tak bardzo się obawiali.
Jeśli jednak nieznane naprawdę pozostaje nieznanym, to jak się go bać, nie wiedząc, co ze sobą przyniesie? - zastanawiał się Liber, przystanąwszy na moment w cieniu rozłożystej wierzby.
Pochylił się, by podnieść z ziemi kamień, który następnie rzucił między konary drzewa; ku jego zdziwieniu nie poderwały się jednak stamtąd do lotu wystraszone ptaszyska. Albo nie był im już straszny gniew człowieka, albo jakiś czas temu wyniosły się stąd w poszukiwaniu spokojniejszego miejsca na odpoczynek.
Mężczyzna zaklął pod nosem i ruszył w dalszą drogę. Ścieżka wiła się serpentyną, łagodnie opadając; w dole, w blasku popołudniowego słońca, z tęskną nieśmiałością wyglądającego jeszcze zza masywnego konturu zamczyska, tonęło miasteczko - jego ojczyzna. Tu się urodził, tu spędził dzieciństwo, tu powrócił z tytułem magistra nauk prawniczych po kilku latach spędzonych w mieście uniwersyteckim w odległym zakątku kraju; stąd miał zamiar wkrótce, po wakacjach, ruszyć na podbój świata. Tymczasem świat, o który tak się upominał, postanowił sam przypomnieć o sobie.
Liber wracał właśnie z powiatu, gdzie najpierw wezwano go do punktu werbunkowego, a następnie przepędzono, oznajmiając, że - jako element narodowościowo niepewny - broni do ręki i tak nie dostanie. Choć z powodzeniem odegrał rolę oburzonego patrioty, było mu to nawet w smak. Broń! A skąd miałby on wiedzieć, jak się nią posługiwać? Nigdy nie trzymał w ręku karabinu, a teraz miałby zeń strzelać do innych ludzi? To przecież nie to samo, co proca, której wszystkie tajniki poznał w dzieciństwie, kiedy to był nawet w stanie trafić ptaka w locie. Strzelając z karabinu sobie samemu w pierwszej kolejności krzywdę by zrobił!
Nie bez znaczenia był również fakt, jak na wiadomość, którą z sobą niósł, zareagują rodzice. Matka już wcześniej radziła mu, by - jak inni chłopcy - uciekł do lasu, tam przeczekał najgorszy czas; on jednak uznał to za niegodne mężczyzny rozwiązanie.
- To państwo dało mi wykształcenie, więc jeśli okaże się, że mnie potrzebuje, stanę w jego obronie - odpowiedział matce, raz na zawsze ucinając wszelkie dyskusje na ten temat.
Kobieta podrapała się w łysinę pod peruczką i zmełła w myśli jakieś przekleństwo; syn zbytnio był podobny do ojca, by raz coś powiedziawszy, miał później zmieniać zdanie. Rano pożegnała go bez słowa, choć on doskonale zdawał sobie sprawę, że nie pochwala jego wyboru; ojciec zresztą także. Ale on generalnie nie mówił nic. Dawno już przestali ze sobą rozmawiać - w chwili, gdy Liber, kilka lat temu, podjął decyzję o rozpoczęciu studiów prawniczych. Co jednak wcale nie oznaczało, że "staruszek" - tak go pieszczotliwie w myśli nazywał - przestał darzyć go ojcowską miłością. Po prostu z trudem przyszło mu pogodzić się z myślą, że jedyny syn nie pójdzie w ślady swego rodziciela, co do tej pory uznawane było za rodzinną tradycję.
Pola pszenicy i jęczmienia ustąpiły wkrótce miejsca pierwszym zabudowaniom. W drewnianych, krytych strzechą chatach mieszkało niekiedy po kilka rodzin; gospodarzyły na niewielkim poletku ziemi, z trudem wiążąc koniec z końcem. Zdarzało się więc niekiedy, że ktoś ze starszych zszedł na złą drogę i dopuścił się w sąsiednim miasteczku bądź w którejś z okolicznych wsi kradzieży. Wtedy zjawiała się policja, wyciągała delikwenta z chałupy i razami wymierzanymi na gołe ciało dopominała się zeznań. Gdy chłop od razu przyznawał się do przewinienia i prowadził stróżów prawa do miejsca, w którym ukrył skradzione przedmioty, mógł jeszcze liczyć na ich dobry humor i puszczenie winy w niepamięć; gdy jednak hardo stawiał się, odmawiając wszelkiej współpracy, z dużym prawdopodobieństwem można było obstawiać, że noc tę - jak i wiele następnych - spędzi w areszcie. Dla jego rodziny oznaczało to najczęściej katastrofę; traciła ona bowiem w jednej osobie głównego żywiciela i obrońcę.
Niewesołe myśli nawiedzały Libra, wolno spacerującego brukowaną uliczką przedmieścia. Za dwa tygodnie miał opuścić miasteczko i wyjechać do stolicy w poszukiwaniu pracy w jednej z renomowanych kancelarii prawniczych. Wydarzenia ostatnich dni obróciły jednak wszystkie jego plany wniwecz.
Stolica - jeszcze nie tak dawno tak mu bliska, przynajmniej w myślach, teraz oddaliła się nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie; w jednej chwili przynależeć zaczęła do zupełnie innego świata, do którego on, Liber, prawdopodobnie nigdy wstępu mieć już nie będzie.
Nie potrafił się cieszyć. Nawet zwolnienie z obowiązku noszenia broni nie wprawiło go w dobry nastrój. Oznaczało bowiem konieczność pozostania w miasteczku do czasu, aż sytuacja się wyklaruje. Nie bez powodu nie wydano mu żadnego dokumentu czy też zaświadczenia stwierdzającego, że został przeniesiony do rezerwy; gdyby zatrzymano go i wylegitymowano gdzieś w obcym terenie, natychmiast zostałby uznany za dezertera i kto wie, czy nie rozstrzelany - nawet bez sądu.
Dla matki to korzyść podwójna - doszedł do wniosku - nie dość, że nie wysłali go na rzeź, to na dodatek pośrednio zmusili do pozostania w domu.
Zatrzymał się przed krytą strzechą chałupą Ostapienki, dostrzegłszy w ogrodzie kopiącego w ziemi Jankę. Był jego rówieśnikiem; razem zaczęli uczęszczać do państwowego gimnazjum, z tą jednak różnicą, że Liber ukończył je z wyróżnieniem i wyjechał na studia, Janka zaś przerwał naukę w ostatnim roku, zmuszony przejąć gospodarstwo po tragicznej śmierci ojca podczas strajków chłopskich, które zakończyły się starciami z policją. Dzisiaj miał już żonę, dwójkę dzieci i masę z tego powodu kłopotów na głowie.
Janka, ujrzawszy przyjaciela, przerwał pracę i podszedł do płotu.
- Wzięli? - spytał.
Liber pomachał przecząco głową, na co przyjaciel radośnie poklepał go po ramieniu.
- Tylu wzięli, a mnie odmówili - stwierdził Liber. - Major, stary i gruby, przegonił jak psa, nahajką...
- I ty się martwisz? - zdziwił się chłop. - Twoja ta wojna?
- Moja, nie moja?... Ale jakoś tak niezręcznie w domu siedzieć i czekać, co się wydarzy.
- A co ma się wydarzyć? Nasi przyjdą i wygrają!
- Nasi? - zdziwił się Liber. - Jakich ty naszych masz na myśli?
Janka zasępił się natychmiast i zamilkł, przestraszywszy, że powiedział za dużo. Mruknął tylko coś pod nosem, jakby chciał dać Librowi do zrozumienia, że sam nie bardzo wie, co powiedział.
- Tak wyszło... - wyszeptał Białorusin. - My tu wszyscy ich czekamy jak wybawienia.
- A od czego oni was... nas - poprawił się - wybawiać mają?
- A kto ku nam idzie? - odpowiedział pytaniem Janka.
- Nieznane!
- Takie tam - nieznane! - Chłop piorunującym wzrokiem zmierzył towarzysza dziecięcych zabaw. - Wy, jewrieje, najlepiej powinniście znać to... nieznane. Ty w świecie bywały!
- To nie znaczy, że mądrzejszy... - odparował Liber, zrobił w tył zwrot i pozostawił zdezorientowanego przyjaciela bez odpowiedzi.
Zastanawiał się, czy i do ojca dotarły już jakieś wieści o tych, których miejscowi chłopi "czekają jak wybawienia". I czy ojciec podzieli ich radość?
W chacie zastał jedynie matkę. Stała w kuchni, przyglądając się uważnie Marynie, podkładającej drew do pieca, na którym gotowały się ziemniaki. Zobaczyła, jak staje w drzwiach, łzy ciurkiem pociekły jej po obu policzkach. Podszedł do niej bez słowa, pochylił głowę i pozwolił uściskać się matce dokładnie tak, jak robiła to, gdy miał lat siedem i był uczniem chederu.
- Bałam się... bałam, że cię już nie zobaczę - mamrotała mu prosto do ucha.
Kiedy pierwsze wzruszenie minęło, ofuknęła Marynę, że grzebie się z obiadem, jakby chciała podać gorący posiłek dopiero na kolację. Liber starał się uspokoić matkę tłumacząc, że nie jest głodny i z chęcią przejdzie się jeszcze przed obiadem.
- A dokąd to ciebie znowu niesie? Dopiero co wróciłeś... - zaatakowała go; nagle poczuła się pewnie, jak kwoka której powierzono bezwzględną opiekę nad małymi. Syn nie miał jednak zamiaru przysparzać matce kolejnych zmartwień, spytał więc uniżenie:
- Gdzie jest ojciec?
- Wrócił już z synagogi... - stwierdziła i popadła w zamyślenie, próbując sobie przypomnieć, gdzież to mógł teraz ukryć się jej "święty" mąż. - Poszukaj go w warsztacie. Tam pewnie dłubie te swoje potworki!
Potworkami nazywała figurki, które ojciec rzeźbił w drewnie od trzydziestu z górą lat. Niektóre, zaiste, przypominały stworzenia nie z tej Ziemi. Ojciec jednakże, przeciwstawiając się matce (jedyny z najbliższej rodziny miał w sobie tyle odwagi, by to czynić), za każdym razem tłumaczył jej spokojnie, że te potworki to jedynie istoty, które zamieszkują Piekło, a o których wspomina w kilku miejscach Święta Księga.
- A na cóż je rzeźbić, skoro one w Piekle przemieszkują, gdzie ani ja, ani nikt z naszej rodziny nigdy miejsca nie znajdzie? - pytała na to obdarzona niezwykle zdroworozsądkowym sposobem myślenia matka.
- Dla przestrogi - odpowiadał dumnie ojciec, zanurzając dłuto w kolejnym kawałku drewna.
"Potworki" od dzieciństwa zaprzątały umysł Libra. Wcale jednak nie wydawały mu się straszne, choć inne dzieci bały się ich jak diabeł wody święconej. Może dlatego, że miał dużo czasu, by zżyć się z nimi? Widział, jak powstawały z bezkształtnej bryły; był obecny przy ich narodzinach, jakże więc później miał się ich bać?
Z oddali widział, że drzwi warsztatu są uchylone, ojciec musiał więc być w środku; pod jego nieobecność nikt bowiem nie wszedłby do jedynego w gospodarstwie pomieszczenia, które uchodziło wyłącznie za jego własność. Nawet matka tu się nie zapuszczała.
Drzwi skrzypnęły, gdy pchnął je lekko, by wejść do środka. Zobaczył ojca pochylonego nad sporym kawałkiem drewna.
- Co to będzie? - zapytał.