nr 04 (XXVI)
maj-czerwiec 2003




powrót do indeksunastępna strona

Grzegorz Wiśniewski
  Noel Profesjonał

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Wszyscy obecni ożyli jak na komendę.
     - Zamachowiec!
     - Morderca!
     - Kto za tym stoi!
     - Powiesić!
     Głos czarodzieja w szarym habicie przebił się przez zgiełk.
     - Kwestor var Kohrlin nie żyje.
     Zza stołu na wprost wejścia zerwał się na nogi wysoki mężczyzna o równo przyciętej czarnej brodzie. Na tunice miał wyszyte czarne godło Cesarstwa, a na szyi rzemień z śnieżnobiałym, ostrym kłem.
     - Cisza! - krzyknął głosem jak taran.
     Obecni umilkli. Noel otrząsnął się z dziwnego paraliżu, pokręcił głową i ukradkiem poprawił uchwyt na głowicy miecza. Dostrzegł, że przy przeciwległym końcu tego samego stołu wstał się jeszcze ktoś. Niższy od stanowczego Nilfgaardczyka, ale równie dobrze ubrany. Jego herbem była obnażona klinga.
     - Dobrze waść mówisz, kapitanie Miradi - odezwał się żołnierz. - Umilknijcie waszmościowie, bo rzec wam coś chciałem. Oto czyn haniebny miał miejsce w Królestwie, więc królewskiej sprawiedliwości podlega. Pozwólcie zatem, że jako dowódca waszej eskorty, drużyny Ostrzy, najświetniejszych szermierzy na żołdzie króla, sam bandytę wypytam i na gardle ukarzę.
     - Słuszność jakaś jest w waszych słowach, kapitanie Laibrin - odpowiedział czarnobrody. - Jednak zbrodnia na cesarskim kwestorze została popełniona. Cesarstwu zatem powinno się uczynienie sprawiedliwości pozostawić.
     Noel przyjrzał się sytuacji uważniej. Przy stole na wprost wejścia siedzieli ogorzali Nilfgaardczycy oraz jasnoskórzy królewscy żołdacy. Stoły po bokach zajmowane były mniej więcej po równo przez jednych i drugich. Ci z lewej niemal bez wyjątku nosili kły na rzemieniach, ci z prawej - tuniki z ostrzami w herbie. Nieco dalej, w cieniu pod ścianą stał jeszcze jeden stół, ale Noel nie widział dokładnie, kto przy nim siedzi. Najważniejsi jednak wydawali się ci na wprost. Młody, przystojny ambasador Cesarstwa ze skromną świtą oraz kilku królewskich urzędników.
     I czarodziej.
     - To wiedźmin - odezwał się szary habit.
     Tym razem cisza, która zapadła, pełna była niemal namacalnego obrzydzenia.
     - Wiedźmin, tak? - kapitan Laibrin wziął się pod boki. - Zabójca potworów? Sam się na starość stał potworem. Przykład dla wszystkich, że kto się złem zajmuje, ten się od niego zarazić może!
     - Wiedźmin? - Miradi zainteresował się nagle. - U nas żadnych wiedźminów już nie ma, a słyszałem, że to świetni szermierze.
     - Wszyscy o tym słyszeli - przytaknął Laibrin. - Tylko nikt nigdy jakoś nie widział.
     Miradi złożył ręce na piersi.
     - A ja chciałbym zobaczyć - spojrzał na swoich żołnierzy. - Chłopcy, kto na ochotnika?
     Zgłosili się wszyscy, więc wybrał jednego. Potężnie zbudowanego byczka, którego policzek przecinała lekka szrama.
     Laibrin zastanowił się chwilę.
     - Podobno wiedźminów szkolono, by radzili sobie więcej niż z jednym przeciwnikiem.
     - No dobrze - Mirandi wskazał jeszcze jednego żołnierza. - Zabierzcie się za niego.
     Usiadł z powrotem, obserwując, jak jego ludzie wychodzą zza stołów i stają naprzeciw Noela w pustej przestrzeni na środku sali.
     - Gdzie karczmarz? - Mirandi rozejrzał się, unosząc puchar. - Niech poleje jeszcze wina! Kto powiedział, że wymierzanie sprawiedliwości musi być nudne i niekomfortowe?
     - Kapitanie - szary habit nachylił się do Miradiego. Noel usłyszał go tylko dzięki swoim wyczulonemu słuchowi. - Z całym szacunkiem zalecałbym...
     - Nie wtrącaj się we wszystko, czarodzieju.
     - Ale...
     - Żadnych ale - Miradi nawet na niego nie spojrzał. - Jestem kapitanem Kłów, kość z kości cesarskiej gwardii. Sprawiedliwość w imieniu Cesarza to moja działka.
     - Doradzam ostrożność - rzucił szary habit z rezygnacją.
     - Ależ zrobimy to ostrożnie - kapitan zmierzył Noela spojrzeniem. - Opasaj to pomieszczenie zaklęciem, tak, aby się stąd nie wydostał i nie próbował uciekać.
     Szary habit popatrzył na niego bez wyrazu. Potem przyciągnął do siebie laskę i wymamrotał kilka słów. Nie miały żadnego widocznego efektu. Słychać było jedynie dobiegający zewsząd dźwięk zatrzaskujących się gigantycznych rygli. Korytarz, widoczny przez uchylone odrzwia sali karczemnej, wydał się nagle dziwnie ciemny.
     Noel jeszcze raz, powoli, ogarnął całą sytuację. Pusta przestrzeń między stołami tworzyła okrąg o promieniu jakichś ośmiu kroków. Dwaj spośród Kłów stali na wprost wiedźmina z twarzami zupełnie pozbawionymi wyrazu i mieczami pewnie trzymanymi w rękach. Z lewej przyglądało się mu kilkunastu ich towarzyszy, a z prawej prawie dwa tuziny Ostrzy. Do tego dochodzili oczywiście sami dowódcy, czarodziej i bliżej nieokreślona liczba pachołków ze świty Nilfgaardu i królewskich urzędników. Na domiar złego przy stole w głębi, ustawionym tak by siedzących przy nim urazić, także widział dobrych kilku rosłych osobników.
     Noel niedostrzegalnie westchnął. Sala była wprost zapchana ludźmi, których jedynym pragnieniem było go zabić. Dobrze, że doświadczenie w postępowaniu w takich sytuacjach miał większe, niż ktokolwiek na świecie.
     - A zatem, wiedźminie, pokaż nam co potrafisz - kapitan Miradi wskazał w jego stronę dłonią trzymającą puchar. - Jeżeli uda ci się pokonać cesarskich fechmistrzów to... cóż, nie daruję ci wprawdzie życia, ale obiecuję, że twoja śmierć nie będzie bolesna - dokończył i usadowił się na ławie.
     - Kapitanie Miradi - odezwał się Laibrin. - Proszę przyjąć moje zapewnienie, że jeżeli pańscy ludzie będą mieli jakiś problem, królewskie siły zbrojne w osobach mojej i moich żołnierzy przyjdą wam z pomocą.
     Miradi wstał jeszcze raz.
     - Panie ambasadorze - zapowiedział z kurtuazją. - Szanowni patriarchowie królewskiej służby celnej. Kapitanie Laibrin. Podczas pokazu starajcie się trzymać nerwy na wodzy. To, co zobaczycie, zapewne nie będzie ładne.
     Faktycznie nie było, przyznał Noel wkrótce potem. Porąbani żołnierze Kłów i Ostrzy zalegali pokotem środek sali, stoły i ławy. Jeden leżał nawet na progu, do którego cofał się, próbując umknąć mimo magicznej bariery. Pod nogami wiedźmina konał ostatni z królewskich pachołków, wysłany na śmierć przez przerażonego urzędnika. Postać w szarym habicie leżała pod ścianą, z szyją przedziurawioną ciśniętym sztyletem. Próbowała wycharczeć jakieś przekleństwa, a jej prawa dłoń zwinięta w pięść tłukła z agonalną furią polepę. Kiedy przestała, Noel wrócił spojrzeniem do głównego stołu. Obaj kapitanowie leżeli przy nim, a na ich twarzach zastygł bardzo podobny grymas, pełen niebotycznego zdumienia. Ambasadora, jego sekretarzy i królewskich urzędników nie było widać, ale sądząc po szczękaniu zębów dochodzącym spod blatu nie trzeba było ich daleko szukać. Robota wyglądała na skończoną.
     W powietrzu, tak ciężkim teraz od zapachu krwi, rozległo się dostojne, mocne klaskanie.
     Wiedźmin otrząsnął się nieco z bojowego nastroju i spojrzał w prawo. Za stołem obraźliwie wciśniętym w odległy kąt sali stał sam don Leone. I osobiście bił brawo. Osiem silnych klaśnięć. Noel opuścił nieco miecz i podszedł bliżej. Zatrzymał się kilka metrów od padrone i uspokoił oddech. Oprócz dona Leone przy krótkim stole siedział jego syn, Marco, oraz jeszcze kilku starszych mężczyzn w dobrze skrojonych, bogatych szatach. Jeden w drugiego obwieszeni byli złotem i klejnotami. Bynajmniej nie wyglądali na miejskich radnych. Chociaż w tych czasach, kto by ich tam wiedział.
     - To było doprawdy wspaniałe - odezwał się don Leone, rozkładając ręce w geście pełnym podziwu. - Walka z najświetniejszymi szermierzami Cesarstwa i Królestwa. I te cztery końcowe sztychy.
     Stojący za jego plecami mur kwadratowych osiłków w liberiach Villa Lasagna rozproszył się po całej sali. Noel dostrzegł kątem oka, że wykańczają cichaczem ostatnich świadków, którzy przetrwali jatkę. Zajęli się też właścicielem i posługaczkami. Spod stołu wyciągnęli nawet błazna. Musiał biedak przesadzić z aluzjami.
     - Chcę, abyś wiedział, że będę ci wdzięczny, wiedźminie - don Leone nieznacznie skłonił głowę. - Zarówno ja, jak i cała moja Rodzina - szerokim gestem wskazał pozostałych, za stołem. - Przyznam ci się szczerze, że rozmowy z tymi psami z Nilfgaardu poszły źle. Ich pazerność przebiła wszystko, na co gotowi byliśmy przystać.
     Ucichły ostatnie charkoty dobijanych. Osiłki zgromadziły się teraz w dwóch grupach, po prawej i lewej stronie Noela. Stanęły z ostrzami w dłoniach i patrzyły.
     - Jesteś pewnie zmęczony? - W głosie don Leone pojawiła się niemal autentyczna troska. - To już nie potrwa długo.
     Nie przejął się specjalnie tym, że Noel w zasadzie jakoś w to nie uwierzył.
     - Mimo wyeliminowania var Kohrlina nasz plan legł całkowicie w gruzach - przyznał samokrytycznie padrone i pokiwał głową w zastanowieniu. - Ale oto znów pojawiłeś się ty, likwidując problem w najodpowiedniejszym momencie. Teraz wszystko stoi przed nami otworem. Cesarz przybędzie tu za dziesięć dni. Wieści o zdradzie północy i wycięciu poselstwa z pewnością skłonią go do układów z nami.
     Kilku siedzących pokiwało głowami. Jeden się uśmiechnął. Osiłki jak na komendę wyjęły zza pazuch tabakiery i jeden za drugim zaczęły z nich coś pociągać, nie odrywając wzroku od wiedźmina. W powietrzu rozszedł się cierpko-słodki, charakterystyczny zapach. Harrock. Destylat na bazie fizzu, dający na pewien czas nadludzką siłę i szybkość, a także do pewnego stopnia odporność na czary.
     - Dzięki tobie nie będziemy mieli problemu z upozorowaniem krwawej awantury - kontynuował Don Leone - w której Kły wyrżnęły się z Ostrzami - uśmiechnął się. - Nikt nie będzie w to wątpił. Nie ma świadków, by ktokolwiek do karczmy wchodził. A wśród żywych nie ma człowieka, który potrafiłby sam dokonać takiej jatki. Po prostu nie ma.
     Osiłkami targnęły pierwsze drgawki. Harrock zaczynał działać. To jeden, to drugi otrząsał się jak oblany wodą kot, starając się przywyknąć do nadczynności zmysłów.
     - Nie osądzaj nas zbyt surowo - Na twarzy dona Leone pojawiło się skupienie. - Prawda. Nie jesteśmy święci. Zdarza nam się robić rzeczy bardzo złe. Jednak tak naprawdę jesteśmy ledwie małym elementem szerszej panoramy. Nikim szczególnie złym. Nikim szczególnym w ogóle. Zwłaszcza, jeżeli porównać nas do potwora, jakim jest cesarz Enron. Na przykład.
     Osiłki schowały wreszcie tabakierki. Jeden czy dwaj potrząsnęli dla rozluźnienia ramionami.
     - Jednak, jak mówiłem na początku, wiedźminie - padrone spojrzał Noelowi w oczy - będziemy ci wdzięczni. Zawsze.
     Noel po prostu nie dał rady się opanować. Gdy osiłki ruszyły na niego biegiem, zrobił kwaśną minę. Z tych naprawdę pełnych rozczarowania.
     
     *
     
     Wieści o rozróbie w karczmie "Królewska" obiegły miasto, zanim jeszcze zastępca szeryfa ze swoimi pomocnikami zdołali ustalić choćby przybliżoną liczbę ofiar. Miał zresztą inny poważny problem, bo tego wieczoru ktoś spalił ognistą kulą samego szeryfa, hrabiego Stansfield.
     Nie te wieści jednak skłoniły Bertolliego do pospiesznego zrzucenia obowiązków na barki Polenty i dzikiego biegu ledwie rozjaśnionymi świtem ulicami. Dużo bardziej alarmujące okazały się słowa jednego z brudnych urwisów Mamy Belucci, który przyniósł wiadomość o Noelu, w wariackim tempie skupującym najrozmaitsze, najbardziej śmiercionośne uzbrojenie dostępne w mieście. Najwyraźniej zagrożenie ze strony dona Leone sięgnęło zenitu. Bertolli nie zamierzał narażać się najbardziej wpływowym ludziom w okolicy. Liczył jednak, że zdąży nakłonić Noela do wyjazdu, nim dojdzie do starcia, którego wynik mógł być tylko jeden - zmiana na stanowisku najpotężniejszej Rodziny w mieście. Bertolli sporo pracy i gotówki włożył we wkręcenie się w istniejący układ, jakoś nie miał ochoty tej procedury powtarzać.
     Noela znalazł w trzeciej z kolei przeszukanej melinie. Wiedźmin, czysty i odziany w nowe, wygodne szaty, krzątał się między kilkoma stołami, niefrasobliwie nucąc coś pod nosem. Stoły zawalone były niewiarygodnymi ilościami żelastwa, przerobionego na dużą ilość nieprawdopodobnie śmiercionośnej broni.
     - Witaj - rzucił wiedźmin wylewnie jak zwykle.
     - Człowieku, co ty tu jeszcze robisz!? - Bertolli wzniósł ręce do nieba. - Uciekaj z miasta! Zanim rodzina Leone się zorientuje!
     Noel zamarł na chwilę, po czym spojrzał na gościa. Przepraszająco.
     - Rodzina Leone nie stanowi już problemu. Takie jakoś ostatnio odniosłem wrażenie.
     Bertolli zrozumiał natychmiast. Stłumił jakoś pełne zawodu jęknięcie, ale nie mógł nic poradzić na liczby, które wartkim potokiem zaczęły płynąć mu przed oczami. Dwadzieścia dublonów na prezent, pięćdziesiąt vergenbergdzkich marek na łapówkę. Sto lintarów na inną łapówkę...
     - Skoro tak, to po co ci ten arsenał? - zapytał głuchym tonem. Nie interesowało go to specjalnie, ale zrobiłby wszystko, by odciągnąć własną uwagę od wspomnienia zmarnowanych pieniędzy, brzęczącego żałobnie w wyobraźni.
     - Planuję poważną inwestycję. Muszę się przygotować.
     Karczmarzowi jakby wróciła przytomność.
     - Jaką inwestycję? - zapytał, z ciekawością maskowaną tak dobrze jak zwykle.
     - Jednoosobową. - Noel chwycił niewielkie naczynie z olejem i zanurzonym w nim pędzelkiem zaczął czyścić jakiś kawałek żelastwa. - Przykro mi.
     Bertolli zwilżył spierzchnięte wargi.
     - Noel, znamy się od bardzo dawna - odezwał się, z niepokojem śledząc rzeczową krzątaninę wiedźmina. - Ściągnąłem cię do tego kraju, pomogłem się urządzić, chroniłem przed urzędnikami, załatwiłem pracę... Nie chcę, by to zabrzmiało nieskromnie, ale zawdzięczasz mi po prostu wszystko! - Przetarł haftowaną chusteczką czoło, na którym nagle pojawił się pot. - Powiedz mi więc do ciężkiej, parszywej, zaostrzonej... co ty knujesz?
     Noel przestał na moment oliwić mechanizm spustowy czegoś, co było mahakamską kieszonkową kuszą, strzelającą zatrutymi strzałkami.
     - Dość już chałtury, Bertolli - powiedział spokojnie. - Marnuję tylko czas. Trzeba przejść na profesjonalny poziom.
     Bertolli uniósł brwi.
     - Taki cesarz - na twarzy Noela pojawiła się pełna zastanowienia mina - jak sądzisz, ile zapłaci za ochronę?
     
     KONIEC

powrót do indeksunastępna strona

9
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.