Chłopaka wziąłem na ramiona, tak było pewniej. W schowku było sucho i czysto, nawet szczury tutaj nie przeniknęły. Może nie lubią korzennych zapachów. Wydostałem się na górę, ostrożnie zamknąłem luk. Zapadła kompletna ciemność. Nawet ja nic nie widziałem. Kołysząc się na drabinie pomyślałem, że teraz można by już uciec. Chłopaka ukryłem, dług spłaciłem. Tylko gdzie miałbym biec? Cały etap wybity, wyłapany. I już wiadomo, kto otworzył kłódkę. Teraz cała straż na Wyspach łaknie mojej krwi. – Ilmar… – Czego? – burknąłem rozdrażniony. – Jesteście tutaj? – A co, może jeszcze się ciemności boisz? Odpowiedzią było milczenie. Pokręciłem głową. Nie ma co, zesłał mi Zbawiciel towarzysza. Nie dość, że dzieciuch, że nogę na równej drodze skręcił, to jeszcze w ciemności płacze! – Tu jestem – mruknąłem, schodząc. Poklepałam Marka uspokajająco po ramieniu i usiadłem obok. Może w takiej ciemności i ja jestem ślepcem, ale umiem orientować się na dźwięk. – Boję się – padła spóźniona odpowiedź. – A na statku nie ryczałeś… – Tam było dużo ludzi… Westchnąłem. – Aleś zasunął. Coś ty, mały? Bój się ciemności, gdy ludzie są obok. A gdy jesteś sam, to ciemność nie jest przyjacielem, ale i nie wrogiem. Idealny czas i miejsce, żeby prawić takie banały. Siedzieć trzeba jak mysz pod miotłą, nie odzywać się, czekać, czy straż wpadnie na to, żeby wejść na pierwsze piętro i oglądać podłogi – – Imbirem pachnie – powiedział cicho Mark. – Pieprzem, imbirem, gałką muszkatołową… trzymali tu przyprawy? – Tak. – Długo tu będziemy siedzieć? – Już ci się znudziło? Wstałem, przeszedłem się po schowku, obmacując ściany. Siedem kroków na siedem. Dwa razy ręka natrafiła na drewniane trzymadła, w których do tej pory tkwiły wciśnięte pochodnie. Smołowane pakuły, suche jak proch, gdyby tak iskra… – Gdyby tak iskra… – powiedziałem. – Po co? – Pochodnie tu są. Mark zakrzątał się… i poczułem chłodny powiew. – Szczeniaku! – zaskoczony podniosłem głos. – Ty… – Weźcie. Na mojej dłoni spoczął metalowy cylinderek. Nie wierząc własnemu szczęściu odchyliłem wieczko, przesunąłem kółko. Zapłonął żółty języczek płomienia, wyrwał z ciemności bladą twarz Marka. – Co jeszcze masz na Słowie? – zapytałem. Chłopak nie odpowiedział, tylko chciwie wpatrywał się w zapalniczkę. Zrozumiałem. Podszedłem do pochodni, zapaliłem. Zapłonęły od razu. Niedługo pożyje, ale pali się jasno. – Zadrapania mocno krwawią? – zapalniczka lepiła się, otarłem ją o spodnie. Marka zerknął na dłonie: – Prawie wcale… – Dobrze, będziesz miał nauczkę, jak trzymać klingę… Obróciłem w ręce zapalniczkę, znowu czując zawiść i zachwyt. Piękna robota! Korpus był srebrny, ani jednej szczelinki, naftę trzyma mocno, zębate kółeczko samo prosi się pod palce, pokrywka na stalowej sprężynce. Na grzbiecie wzór…ten sam, co na ostrzu. Albo z ciebie lepszy złodziej ode mnie, mały, albo ktoś cię bardzo kochał. – Trzymaj – oddałem zapalniczkę. – Co jeszcze masz? Mark zawahał się. – Nie zabiorę. Nawet nie proszę, żebyś pokazał. Tylko lepiej wiedzieć, co mamy na trudną chwilę. – Pierścień. – Coś jeszcze? – Nic. Zbyt szybka odpowiedź. Wsunąłem pochodnię w uchwyt, usiadłem przed Markiem i powiedziałem pouczająco: – Chłopcze, ja za ciebie głowę nadstawiam. Nie potrzebne mi twoje skarby! Jeśli przeżyjemy – podarujesz mi kindżał i będziemy kwita. Ale teraz może nam pomóc każdy gwóźdź, każdy sznurek, każda moneta. Czy ty wiesz, że są takie zamki, które ja pierścieniem szybciej otworzę niż kindżałem? Mark pokręcił głową. – Muszę wiedzieć, co trzymasz na Słowie. Zajdzie potrzeba – poproszę. Nie – nawet nie wspomnę. – Mam jeszcze księgę. To wszystko. – Grubą? – Nie za bardzo. – I tak może się przydać. Pochodni na długo nie wystarczy. Oczy chłopaka rozszerzyły mu się jak od bólu. Kręcił głową, odsuwając się ode mnie. – Nie… – Coś ty? – Nie! Nie dam! To jedyna taka książka na świecie! Nie wolno jej palić! Chyba dotknąłem go do żywego. – Dobrze – zgodziłem się. – Twoja sprawa, mały. Nie dasz, to nie. Nie mógł się uspokoić. – Ilmar, zrozumcie! Taki kindżał można zrobić jeszcze jeden. Nawet lepszy. A jak się książkę spali, to już koniec. Drugiej takiej już nie będzie. – Uspokój się – poprosiłem. – Powiedziałeś, że nie dasz, i koniec, po rozmowie. Chłopak niepewnie skinął głową. – Posiedzimy tu do wieczora – powiedziałem. – Nawet dłużej, spróbujemy wyjść przed świtem. Pochodnia zaraz się dopali, nowej na razie nie będziemy palić. Więc… rozgość się. Sam posłuchałem własnej rady. Przeszedłem się po pokoju – żeby choć cokolwiek zostało – kawałek grubego sukna, żeby pod głowę podłożyć. Nic. Wszystko kupiec wyskrobał. A w ścianach nie ma więcej drzwi. Jest tylko jedno wyjście. A w podłodze? Myśl była idiotyczna. Ale widziałem już sejfy z podwójnym dnem, widziałem skrytki w skrytkach. Opuściłem pochodnię i wpatrzyłem się w deski podłogi. A jednak! Jeszcze jeden luk. – Potrzymaj ogień – poleciałem Markowi. Ten pospiesznie podpełzł na czworakach. – Jeszcze jedna skrytka – wyjaśniłem. – Kupiec pełen niespodzianek… Ten luk otwierałem bez pośpiechu. Nie należało hałasować, może straż już zajrzała do domu, poza tym szkoda było kindżału. Mark wsunął się pod moją rękę i z prostoduszną ciekawością zaglądał pod podłogę. – Siostro Orędowniczko… tylko tyle mogłem wykrztusić. Przestrzeni pod drugim lukiem było znacznie mniej. Właściwie był to tylko wielki dół. Za to nie pusty – wypełniona mechatymi od rdzy sztabkami. – Rozumiesz? – chwyciłem Marka za ramię. – Co? Mały? Czujesz? Oczywiście zapach nie był tak przyjemny jak zapach przypraw. Za to bardziej podniecający. Pochyliłem się i podniosłem jedną cegłę. Ręce przyprószyła rdza. Drań z ciebie, kupcu! Nie dość, żeś kradzione skupował, to jeszcześ zostawił na zatracenie! – Żelazo! – Powiedziałem. – Na jedenastu zdrajców i jednego sprawiedliwego… to przecież żelazo… – Dobre? – Zapytał Mark. – Kiepskie. Dziesiątej próby, może ósmej… ale… Zważyłem cegłę na dłoni. – Ale będzie tu ze dwa cetnary, może nawet trzy… Biorąc pod uwagę ubożenie złóż wychodziło na to, że mam przed sobą tyle żelaza, ile wynosiło dzienne wydobycie z jednej kopalni. Gdyby przenieść to żelazo na kontynent… nawet sprzedając przez wyjątkowo chciwych paserów… Wyobraziłem sobie ogromny murowany dom w centrum Paryża nad Sekwaną Sjeną obok portu pasażerskiego – własny wyjazd konny, ochroniarz przed wejściem… ochroniarza nająłbym dla śmiechu… Zjawić się w stolicy jak Hrabia Monte Christo z książki. I zacząć światowe życie. – Ile to jest warte? – Zapytał Mark. Ocknąłem się. – Dużo. Nie, bzdura. Nic nie jest warte. – Dlaczego? – Zapomniałeś, kim jesteśmy? Żebyśmy tylko głowę unieśli cało. Nawet jedną sztabkę byłoby ciężko nieść. A gdyby nas złapali z żelazem przy sobie – obdarliby żywcem ze skóry. Wszystkie kradzieże w kopalniach zwaliliby na nas. Nie kpiłem i nie straszyłem Marka. To była prawda. Nie będzie żadnego pożytku ze znalezionego skarbu. Ubranie, broń, garść monet – to by się przydało. A żelazo… tylko niepotrzebnie rozpala wyobraźnię. – Nawet o tym nie myśl – powiedziałem surowo. – Wcale nie myślę… Chłopak nie zdawał sobie sprawy z wartości tego skarbu. Takiemu to dobrze. A mnie, jeśli wyjdę z tego cało, do końca życia śnił się będzie dół wypełniony żelazem. Niechby nawet niskiej próby. Oczywiście za rok, dwa, za pięć lat, gdy wyczerpią się tutejsze złoża, ochronę odwołają na kontynent, a ludzie się stąd wyniosą – wtedy można będzie wynająć statek, albo jeszcze lepiej – kupić niewielki jacht. Przypłynąć, zabrać żelazo… wtedy wszystko będzie – dom w mieście, powóz, ochrona, wino z najlepszych piwnic, szept kobiet na rautach – „Kim jest ów Ilmar? Tak tajemniczo się wzbogacił… jakie to romantyczne…” Zresztą, Markowi też ta myśl przyjdzie niedługo do głowy. Albo z głupoty opowie przyjaciołom przy kuflu piwa – a potem zaśnie z nożem w piersi. Skarby czekają na jednego, dwóch to już zbyt wielu. Ratuj mnie od pokuszenia, Siostro! Żelazna cegła była ciężka. Gdy wrzuciłem ją z powrotem do dołu, metal odpowiedział niezadowolonym jękiem. Mark drgnął, spojrzał na mnie zdumiony. – Nie wsadzaj tam głowy, bo ci zmiażdży – zasyczałem. – Przepraszam… – Gdyby cię wyrżnęło w skroń, to koniec, po tobie! To nie kamień, to żelazo! – Przecież widzieliście, gdzie rzucacie – zauważył stropiony Mark. – Uważałem… Im lepiej rozumiałem, co chciałem zrobić, tym bardziej mnie trzęsło. Zacząłem gorączkowo otrzepywać dłonie. W skórę wżarł się brud ze statku, szczurze łajno, krwawa żelazna rdza. Gdybym miał wodę… Rano wypiłem pół kubka. Kiedyś przy zejściu ze statku pozwalali się umyć… – Nie gniewajcie się – poprosił Mark i trochę się odsunął. Pewnie coś błysnęło w moich oczach. – Ilmar… Pochodnię trzymał odsuniętą, w lewej ręce. Głupiec. Pochodnia to też broń. Choć niewiele warta przeciw kindżałowi w umiejętnym ręku. – Wybacz, mały – powiedziałem. Zatrzasnąłem luk, wziąłem z rąk Marka pochodnię, umocowałem na ścianie. Postałem chwilę, patrząc na niego. – Chciałem cię zabić, rozumiesz? Wybacz, zbyt wielka pokusa. Na sekundę jego usta drgnęły, potem zacisnęły się. Milczał. – Dobra, zapomnijmy o tym – machnąłem ręką. – Ty pomogłeś mnie, ja pomogłem tobie. Teraz musimy uciekać, a nie się kłócić. – Mogliście mnie zabić – z powodu… tego? – Wykrztusił zakłopotany Mark. – Z powodu pół setki żelaznych cegieł? Ech, mały, mały… Tylko pokręciłem głową, patrząc na niego. Od razu widać, ciepłe łóżko, słodkie bułki. Nie wie, co to takiego nędza i śmierć. Ludzie giną z powodu zardzewiałego gwoździa. Z powodu miedzianej monety. Ja nikogo nie zabiłem, ale w końcu – w czym jestem lepszy od innych? – Przecież cię nie zabiłem – powiedziałem. – Dosyć. Wystarczy. Zapomnij. – Myślałem, że skoro mnie nie porzuciliście… Mark jakby rozmyślał na głos – to jesteście gotowi ryzykować dla mnie głową. A wy dla pieniędzy jesteście gotowi rozbić mi głowę? Rzeczywiście, głupio wyszło. Honor, cześć, nie wolno towarzysza porzucić – na to jestem gotów. A teraz ledwie się powstrzymałem, żeby dzieciaka nie zabić na stercie zardzewiałego żelaza. Jak to jest? Jestem gotów zaryzykować życiem, byle wszystko było zgodnie z sumieniem, jak przykazał Zbawiciel, jak Siostra kazała. Sam giń, ale towarzyszowi pomóż. Prosta zasada. Ale z powodu żelaza, którego nawet nie uda mi się stąd wyciągnąć, gotów jestem żelazem w skroń… Dziwne, naprawdę dziwne. Człowiek to złe bydlę. Złe i głupie. – Tak bywa – powiedziałem. – Nie gniewaj się, chłopcze. Dorośniesz, to zrozumiesz. Pokusa mąci rozum. Mark milczał. Trzeszczała pochodnia, już objedzona przez płomień do drewna. – Wystarczy – postanowiłem. Żeby tylko strażnicy nie poczuli dymu… ech, wcześniej trzeba było myśleć. Cała nadzieja, że luk jest dobrze ukryty. Zapach korzeni sączył się latami, wpijał w drzewo, żeby przeniknąć je na wylot. Siadłem na zimnej podłodze pod ścianą, zacząłem nasłuchiwać. Cicho. Chyba w domu nikogo nie ma. Pozostawało tylko jedno – czekać. – Powiedzcie, Ilmar, a gdyby na waszym miejscu był Sławko? Uśmiechnąłem się krzywo. Jeśli tępy zabójca jeszcze żyje, pewnie mu nielekko. – Leżałbyś martwy pod podłogą. Zresztą, może nie. Może zostawiłby cię do rana. Żeby w się w nocy zabawić i mieć świeże mięso na rano. Nie było widać kompletnie nic. Więc to, że chłopak drgnął, musiałem usłyszeć. Nigdy nie myślałem, że można tak głośno drgnąć. – M-mięso? – Aha. Tacy jak on albo będą uciekać do upadu, albo zaryją się w norę na tydzień. Zjadłby cię jak nic. No nie, skąd się biorą tacy jak on? Siedzi w ciemności, ani drgnie, tylko w gardle coś mu bulgocze. Nigdy nie słyszał, jak mordercy uciekają z katorgi? To się u nich nazywa „zabrać cielaczka”. – A gdyby tu był Iwan? Przypomniałem sobie, że tak zwali kowala. – Nic by nie było. To człowiek prosty, dziki. Nie skrzywdziłby cię. Tylko on by nie uciekł, tu potrzebny jest spryt. Mark, ukryty w ciemności, nadal myślał na głos: – A czego spodziewać się po was, Ilmar? – Teraz już niczego szczególnego. Jeśli nie rozgniewamy Zbawiciela, jeśli nie zapomni o nas Siostra – uciekniemy. Jeśli nas bardzo przyciśnie… – westchnąłem, ale uczciwie dokończyłem, – to cię porzucę. Nie zabiję, pomogłeś mi. Mark milczał. Chyba wystraszyłem go tym „mięsem”. – Człowiek ze mnie niewybredny – powiedziałem – mogę szczurem przekąsić. Mogę z dżdżownic zrobić zapiekankę. Nie bój się. Nie jestem mordercą, tylko zwykłym złodziejem. Będzie na to wola Zbawiciela – uciekniemy. O dżdżownicach skłamałem. Ale teraz Mark potrzebował takiego kłamstwa – ohydnego, otrzeźwiającego. Przynajmniej apetyt zniknie. Poranna kasza we wspomnieniach wydawała się smaczna. Dla mnie to normalka, ale chłopakowi pewnie żołądek do krzyża przyrósł… Mały zakręcił się w ciemnościach. Podczołgał się, oparł o mnie chudym grzbietem. Nieźle się chłopak na dźwięk orientuje. – Jak noga? – zapytałem. – Lepiej – powiedział Mark bez przekonania. Był napięty jak katorżnik pod batem. Na statku był jakby w sennym otępieniu, a teraz odżył, i od razu taka kabała. Ciężko. Rozumiem go. – Weź – powiedziałem. Podałem mu nóż i zapalniczkę. Ręka Marka drgnęła, dotykając metalu. – Schowaj na Słowie. Bo zginie gdzieś w ciemności. Poryw zimnego wiatru. – Dziękuję – powiedział Mark. Tak będzie lepiej. Chłopak przestanie się trząść, że go zabiję – bo po co bym mu ogień i nóż oddawał? I ja będę spokojniejszy… nie obudzę się od wczepionych w moje gardło, zdrętwiałych ze strachu rąk. |
|