 | Ilustracja: Wojciech Gołąbowski | Piętnaście... szesnaście... siedemnaście... - liczył, bezgłośnie poruszając ustami. Wozy zatrzymały się na przedmieściu, po czym wysypali się z nich żołnierze w nieznanych mu dotąd mundurach. Rozpłynęli się dwoma strumieniami, zamykając miasteczko ze wszystkich stron. Zająwszy pozycje wyjściowe, czekali na rozkaz; gdy ów padł, ruszyli. Szli od domu do domu, wyciągając na ulice mieszkańców; do opornych strzelali, a ich chaty puszczali z dymem. Nie oszczędzili nawet zabudowań Ostapienków. Kto wie, czy gdzieś za piecem, na barłogu, nie odsypiał porannej libacji Janka... Liber z niedowierzaniem przecierał oczy. Czy to dzieje się naprawdę? - Komu jednak miał zadać to pytanie. Dokoła nie było nikogo. Nad miastem unosiły się smugi dymu, gdzieniegdzie przez kordon żołnierzy przedzierała się samotna osoba; jeśli udało jej się dopaść lasu, miała szanse na przeżycie, większość jednak ginęła pośrodku pola przeszyta serią z karabinów maszynowych. Ojciec, matka, Maryna! - krzyczał w duchu. - Ja muszę!... - Próbował zerwać się z miejsca, zbiec w dół, w dolinę, pognać do miasta, aby ratować najbliższych, ale nie był w stanie zrobić choćby kroku. Jego stopy ważyć musiały tony, skoro nie mógł oderwać ich od podłoża. I wtedy dostrzegł wspinającego się ku niemu żołnierza. Był w takim samym mundurze, co tamci; przewiesił przez ramię broń, aby nie utrudniała mu wspinaczki. Może nawet coś krzyczał do Libra, ale bicie oszalałego serca zagłuszało każdy dźwięk docierający doń z zewnątrz. Nie miał pojęcia, czego może od niego chcieć żołnierz; wolał jednak nie czekać, aż ten stanie z nim twarzą w twarz. Obrócił głowę w bok, jeszcze raz dokonał nadludzkiego wysiłku, starając się unieść do góry stopy i prawie przewrócił się, gdy okazało się to dziecinnie proste. Przywarł do muru; zimne kamienie rozkosznie chłodziły rozgrzane czoło, policzki, dłonie. Biegł wzdłuż umocnień, mając nadzieję, że w którymś momencie odnajdzie furtkę lub niedomknięte drzwi. Tym bardziej, że czerwonoarmista wdrapał się już na wzniesienie i właśnie sięgał po broń, by wycelować ją w uciekającego Libra. Pierwszy pocisk przeleciał z wizgiem tuż obok prawego ucha; Liber instynktownie skulił się i dalej biegł już nienaturalnie pochylony. Żołnierz wycelował po raz drugi, tym razem mierzył dłużej, dokładniej. Liber kątem oka zarejestrował jego postawę strzelecką, wysuniętą do przodu lewą nogę; miał wrażenie, że widzi nawet palec pociągający za spust, kiedy nagle pchnięty przezeń kamień w murze pociągnął go za sobą w czarną otchłań. Znalazł się po drugiej stronie. Druga strona - tak pomyślał o tym miejscu, choć nie wiedział, co się kryje, a nawet - co się powinno kryć pod tym pojęciem. W każdym razie czuł się tu bezpieczny. Jak przez mgłę widział żołnierza błądzącego wokół miejsca, w którym Liber nagle zniknął, rozpłynął się pośród kamieni - tak to właśnie musiało wyglądać z jego punktu widzenia. Czerwonoarmista krzyczał coś do niewidzialnego wroga, lżył go, wygrażał karabinem, w końcu - straciwszy całkiem nadzieję na jego pojmanie - siadł zrozpaczony na ziemi i ukrył twarz w dłoniach. Jakaż straszna kara musiała czekać go za niewykonanie rozkazu! Liber stał tuż obok, miał Rosjanina niemal na wyciągnięcie ręki, a jednak dzieliło ich tak wiele - granica dwóch światów. Żołnierz podniósł się i jeszcze raz, ze wściekłością na ogorzałej, czerwonej od wódki twarzy jął kopać kamienny mur, złorzecząc całemu światu. Żyd z trudem powstrzymywał się od śmiechu, tak żałosny wydał mu się człowiek po drugiej stronie muru. Minęło kilkanaście minut, nim ten, całkiem opadłszy z sił, dał wreszcie za wygraną. Zrobił w tył zwrot i powolnym, pełnym rezygnacji krokiem ruszył ku dolinie. Na krawędzi wzniesienia odwrócił się jeszcze, zdjął z ramienia byle jak przewieszony karabin i wycelował w mur, dokładnie w to miejsce, za którym stał Liber. Gdy Rosjanin oddał strzał, a skierowana w niego kula w ostatniej, jak mu się zdawało, chwili odbiła się od kamienia i poszła rykoszetem, coś w Librze pękło. Zawył ze wściekłości głosem tak przeraźliwym, że aż sam skurczył się ze strachu, kiedy dotarło doń odbite od zamkowych ścian echo. Cała nagromadzona w nim nienawiść w jednym momencie wydostała się na zewnątrz. Czerwonoarmista zamarł w miejscu. Chwilę później mógł zauważyć wyłaniające się z muru olbrzymie kamienne ręce; strzelał do nich jak oszalały, ale kule odbijały się tylko głucho i ginęły w okolicznych chaszczach. Stopy ugrzęzły w ziemi, splecione korzeniami drzew; nie był w stanie zrobić kroku w przód ani w tył. Kamienne dłonie ujęły jego ciało i pociągnęły ku murom, na których chwilę później roztrzaskały się jego kości. Liber przestał wyć. Położył się na ziemi i, szlochając, długo dochodził do siebie. Ziemia była wilgotna od jego łez. Ojciec, matka - brzęczało mu nieustannie w głowie. - Ja muszę!... - powtarzał w nieskończoność. Czekał jednak na odpowiednią chwilę, wiedząc, że od tej pory nie wszystko już zależy tylko i wyłącznie od niego. Dopiero kiedy słońce całkowicie skryło się za linią horyzontu, udało mu się przekroczyć mur. Potknął się o leżący na ziemi karabin i podniósł go. W świetle księżyca widział miasteczko zasnute czarnym złowrogim dymem. Nie miał jednak wyboru - tam byli jego najbliżsi! Ostrożnie, rozglądając się na boki, zszedł ze wzgórza i przeszedł przez ogród. Dym spalonych chat i ludzkich ciał drażnił nozdrza; chciało mu się na przemian kaszleć i wymiotować. Ale musiał zachować ciszę; nieprzyjaciele mogli przecież porozstawiać warty. Ukrywał się w cieniu i sam był jak cień. Mijał leżące na ulicach zwłoki, przechodził obok żywych, którzy zachowywali się jak oszaleli; może dlatego go nie dostrzegali. Wszedł do gospody - a raczej tego, co z niej zostało, kiedy już dotlił się ogień. Spalone do połowy ciało Szmuela poznał po chałacie, Szoszę po staromodnych, noszonych przed laty jeszcze przez jej świętej pamięci matkę butach. Dalej, dalej! - pchał go instynkt. Od zgliszcz ratusza wciąż buchało ciepło. Między ciałami zabitych strzałem w tył głowy spacerowały szczury. Gryzoni nic nie mogło odstraszyć. Starał się oddalić od siebie myśl, co znajdzie w domu, ale ta powracała - nieznośna, przejmująca, jak okaleczona psychika dziecka. Nie szedł już, ale biegł w jakimś niewyobrażalnym szaleństwie, jakby opętał go dybuk; po drodze zgubił karabin, nie cofnął się jednak; wiedział, że ta broń nie będzie mu potrzebna. Mimo ciemności nocy, z dala już zobaczył pogorzelisko. Przystanął, a potem uważnie stawiał krok za krokiem - każdy przybliżał go do innego świata - świata zmarłych. Ocalał jedynie warsztat. Tam znalazł ojca przekłutego bagnetem, z dłutem, którym być może w ostatniej chwili życia próbował się bronić, w dłoni. Jego ciało spoczywało bezwładnie na drewnianym koźle, tym samym, na którym on tak lubił siadać, gdy go tutaj odwiedzał. Na podłodze leżały rozsypane figurki wyrzeźbione przez Icchaka Goldstadta. Liber pochylił się, by je pozbierać, potem poupychał do kieszeni jesionki. Dom spłonął, a w nim najprawdopodobniej matka i Maryna. W nocy jednak nie sposób było szukać ich spopielonych ciał, kawałków kości. Postanowił wrócić tu rano. Ale co robić przez resztę nocy? Wzrokiem odszukał Księżyc; w jego świetle dostrzegł też w oddali, na wzgórzu, zamek. To teraz mój dom - pomyślał. Wrócił na ulicę. Postanowił pójść do synagogi. Tak często przecież słyszał od Polaków, że w krasnoj armii to sami tacy jak on, jewrieje, więc pewnie świętego miejsca nie pohańbili. Drzwi świątyni stały otworem; wewnątrz nie było jednak ani żywego ducha. Rozglądając się uważnie na boki, Liber podszedł do szafy ołtarzowej, obok której stało wieczne światło. Drzwiczki szafy, ruszone podmuchem wiatru, wyrwały się z zawiasów i z łoskotem spadły na posadzkę; z półki posypały się rodały Tory. Liber padł na podłogę, aby pozbierać święte pisma i w tym momencie poczuł na karku chłodny dotyk metalu. Ktoś - w ciemności nie widział, kto to jest - przyłożył mu lufę do głowy. - Zostaw! - pewny siebie, męski głos wcale nie zdradzał żydowskiego akcentu. Liber wyprostował się. Nieznajomy stojący za jego plecami z pewnością przewyższał go wzrostem i siłą; był też, jak wynikało z głosu, starszy od niego i - najprawdopodobniej - nie był Żydem. Ale czy to cokolwiek zmieniało? Wyszli na zewnątrz; Liber przez cały czas trzymany przez obcego na muszce. - Tutejszy? - spytał nieznajomy. Żyd przytaknął. - Co tu się, do cholery, stało? Dopiero teraz, usłyszawszy w tonie mężczyzny nutę współczucia, Liber miał odwagę spojrzeć na niego. Przez moment zastanawiał się, czy to nie przywidzenie. Przed nim stał żołnierz; żołnierz w polskim mundurze! Co miał mu tłumaczyć? Sam przecież wiedział tak niewiele. Owszem, wszystko widział, ale z zamkowego wzgórza. Nie był tu, gdy rozpętało się piekło, nie ma więc nawet prawa powiedzieć o sobie, że ocalał. - Czerwoni? - upewnił się porucznik. Liber nie musiał nawet potwierdzać. Polak podał mu manierkę. - Masz, napij się! Usiedli na krawężniku przed synagogą. Żyd pił łapczywie, słuchając opowieści porucznika o przegranej potyczce, jaką kilka godzin temu jego oddział stoczył z brygadą enkawudzistów. - Pewnie to ci sami - podsumował Polak. - Rozwścieczeni naszym oporem, musieli się na kimś zemścić. Wasze miasteczko było po drodze... Goldstadt podniósł głowę i spojrzał prosto w oczy oficera. Czego w nich szukał? Pomocy, współczucia, zrozumienia? A może tylko zgody na współpracę. - Oni tu wrócą - zawyrokował. - Do tych ruin? - zdziwił się porucznik. Ale Liber zaprzeczył; odwrócił głowę i powiódł wzrokiem ku zamkowi. Polak dopiero teraz dostrzegł w oddali, w księżycowej poświacie, potężną budowlę. - Tam możemy się bronić - stwierdził z ogromną pewnością siebie w głosie Żyd. - Tylko tam - dodał po chwili, jakby chciał przekonać wahającego się jeszcze oficera. Słowniczek: ARON HAKODESZ - szafa ołtarzowa, w której przechowywane są zwoje Tory. Umieszcza się ją zazwyczaj na wschodniej ścianie synagogi, aby w ten sposób symbolicznie wskazywała kierunek Jerozolimy. CHAŁAT - wierzchnia odzież noszona przez pobożnych Żydów. CHEDER - z hebrajskiego: izba, pokój; elementarna szkoła żydowska, w której uczyły się dzieci od 3 do 13 roku życia; przedmiotem nauczania w poszczególnych klasach było kolejno czytanie modlitewnika, Tory oraz Talmudu. CZULENT - potrawa na bazie fasoli podawana zazwyczaj na sobotni (szabasowy) obiad; przygotowywano go przeważnie w piątek po południu - gotowanie w sobotę było bowiem zabronione - i trzymano w ciepłym piecu. DYBUK - duch zmarłego, który wstąpił w ciało człowieka; potocznie: szaleniec, uparciuch. JARMUŁKA - mała, okrągła czapeczka bez daszka, zazwyczaj sukienna albo aksamitna, noszona stale przez religijnych Żydów jako znak pobożności. JESZIWA (jesziwot) - nazwa wyższych szkół talmudycznych powstających pierwotnie w Palestynie i Babilonii, a następnie w całym świecie żydowskim, w których zajmowano się studiami nad Talmudem i innymi dziełami rabinicznymi. JEWRIEJ - obraźliwe określenie osoby pochodzenia żydowskiego w języku rosyjskim. JIDYSZ - język, którym posługiwała się do II wojny światowej większość Żydów zamieszkujących Europę Środkową i Wschodnią; jego podstawę stanowił język niemiecki z elementami aramejsko-hebrajskimi, romańskimi i słowiańskimi; stał się językiem codziennym, rozwinął własną literaturę i kulturę; w 1908 roku podczas słynnego kongresu judaistycznego w Czerniowcach uznany został, na równi z hebrajskim, za język narodowy Żydów. KIDUSZ HASZEM - uświęcanie Boskiego Istnienia, tj. dochowanie wierności zasadom judaizmu nawet za cenę męczeńskiej śmierci. NER TAMID - wieczne światło umieszczone obok szafy ołtarzowej w synagodze. RABIN - pierwotnie: tytuł stosowany tylko wobec uczonych zajmujących się interpretacją i wyjaśnianiem Biblii; później nadawany również żydowskim nauczycielom i uczonym cieszącym się dużym autorytetem religijnym; od czasów średniowiecznych tak nazywano duchowych przywódców społeczności żydowskiej. RODAŁY - zwoje Tory nawinięte na dwa drzewce (często zwieńczone koroną). TORA - z hebrajskiego: drogowskaz, pouczenie; hebrajska nazwa biblijnego Pięcioksięgu; w najpowszechniejszym znaczeniu jest synonimem żydowskiego prawa. luty 2003 |
|