VII. Gdy Naa szykowała maszynę do lotu, wąski plac między budynkami otoczyła grupka mężczyzn o sczerniałych, zniszczonych twarzach. Patrzyli na nas, zazdrościli nam, że my wracamy do bezpiecznej bazy, a oni zostają, by zginąć. Zazdrościli rannym, upchanym w kabinie ładunkowej, tego, że oni za kilka godzin trafią do czystego szpitala, gdzie nie ma pasożytów ani głodu, gdzie snajper nie odstrzeli ci głowy, gdy tylko ściągniesz hełm, by otrzeć pot z czoła. Ale ich zazdrość była też zrezygnowana. Oni też byli już jakby martwi. Nie było w nich rozpaczy. Rozpacz widziałem tylko w oczach jedynego oficera poza kapitanem, jaki przeżył. Porucznik Walters chciał żyć. Nie mógł pogodzić się, że tutaj skończy się jego trzydziestoletnie życie. Ale bardziej niż śmierci bał się chyba swej chęci życia. Nigdy nie zasugerował odwrotu. Nie chciał umrzeć, ale nie znał życia poza tą grupą obdartych straceńców. - Co nowego tam na dole? - spytał mnie Florentino, gdy Naa rozgrzewała silnik. - Zmądrzeli już, czy dalej chcą tu skończyć? - Po staremu... - powiedziałem zniechęcony do mikrofonu interkomu, opierając się o ścianę ładowni. Koło mnie leżał wykrwawiony do nieprzytomności żołnierz z urwaną nad kolanem nogą. Miał może dwadzieścia dwa lata. Przypomniałem sobie zazdrość w oczach pozostawionych w kopali Bawarczyków. Szczęście to sprawa bardzo względna. - Wiesz, co mnie intryguje? Czemu on mówi o swym synu, jakby był to jeden ze zwykłych żołnierzy. - Poważnie? - zdziwił się uprzejmie Florentino, odgadując, o kim mówię. - Ani razu nie nazwał go synem, ciągle mówi mu po imieniu, jak o innych swych ludziach. - Może czuje, że byłoby to niesprawiedliwe, faworyzować go wobec innych? W końcu wszyscy ginęli tak samo - usłyszałem głos Nai. - A ciebie kto się pytał o zdanie?! Czemu jeszcze nie jesteśmy w powietrzu? - Florentino natychmiast się jej przyczepił. - Mamy obciążenie, muszę poczekać, aż obroty się zwię... - Bzdury gadasz, zupełnie jak Borbon! - przerwał jej Florentino. - Wystartuj z rozbiegu! Helikoptery startują pionowo tylko wtedy, gdy nie są zbyt obciążone. W razie dużego ładunku muszą jednak mieć trochę pasa startowego by nabrać prędkości poziomej, jak zwykłe samoloty. Problem był w tym, że przed nami znajdowała się ściana. Naa musiała teraz patrzeć na nią w panice. - Star-tuj-z-roz-bie-gu! - sylabizował Florentino. Widziałem oczami wyobraźni, jak Naa patrzy się na niego w panice i niepewności. Po chwili maszyna nabrała życia - rozpoznałem fachową dłoń Włocha, który przejął stery. Huey podskoczył w górę i obrócił się o kilkanaście stopni. Ponownie podskoczył. I już stał przodem ku luce między budynkami kopalni. Obroty były teraz naprawdę wysokie. Maszyna poderwała się ciężko i sunąc kilka centymetrów nad ziemią zaczęła posuwać się do przodu. Rozbieg to niebezpieczny manewr, bo jeśli helikopter otarłby się teraz płozami o ziemię, nierówno rozłożone tarcie podłoża mogłoby go przewrócić w bok lub do przodu. Ale Florentino nie takie rzeczy już robił. Po stu metrach rozbiegu helikopter przeskoczył zwinnie ogrodzenie, a po dalszych dwustu miał już tyle mocy, że poszybował w chmury. - Przejmujesz - usłyszałem głos Florentino. Nie wyrażał potępienia, nie wyrażał niczego. Po prostu obojętność. - Prze... Przejmuję - usłyszałem przerażony głos Nai. - Ale idiotka... - zaśmiał się Borbon. Oczywiście, wszyscy to usłyszeli. Wyciągnąłem jego wtyczkę z gniazda i walnąłem go otwartą dłonią w tył hełmu. Hełm ma doskonałą akustykę, każde stuknięcie nabiera w nim siły eksplozji. - Zamknij się - powiedziałem do niego, choć i tak nie mógł mnie teraz słyszeć. Gdy wyszedł już z lekkiego ogłuszenia, znów wepchnąłem wtyczkę w gniazdko. Florentino się nie odezwał. VIII. - Może Naa miała rację? - spytała Kaolla, gdy po kilku dniach jej o tym opowiadałem, podając po kolei śrubokręty, gdy wymieniała wyczerpany akumulator. Cały czas pilnowałem się, by nie wspominać o wróblach. - Może - kiwnąłem głową. - No to po co brał ze sobą syna na wojnę? To nawet nie była jego wojna... Co tu w ogóle robią Bawarczycy? Bawaria jest dwadzieścia tysięcy kilometrów stąd! - Twój kraj jest jeszcze dalej. Co ty tu robisz? Machnąłem ręką. - Ja to co innego, siedzę w tym od początku. Nie mam już swego kraju, nic mnie z nim nie wiąże. Ale Dietrich... - Romantyka munduru, walka o zachodnią cywilizację, obrona przed barbarzyństwem południa. Wiesz jak łatwo porwać poetę pustymi hasłami. Intelektualiści zawsze byli zagrożonym gatunkiem. - Co minutę rodzi się frajer. Poezja nie leczy z głupoty. - "Tak jest i naprzód" - powiedziała Kaolla, dokręcając kable instalacji do ściany. - Hm? - zdziwiłem się. - "Naprzód, Lekka Brygado! Czy żołnierz się boi? Nie, i choć wie, że błąd zrobił ktoś, nie wolno mu nic mówić, o nic pytać. Rozkaz wykonać musi. Choćby przyszło lec." - wyrecytowała Kaolla po cichu, po czym wyrwała mi klucz nasadkowy z ręki. - To, że dokręcam tu wam kable, nie oznacza, że jestem zwykłym robociarzem. Za to ty miałeś mi podać dziewiątkę. To jest jedenastka. Siedziałem bez ruchu, patrząc się na nią zdziwiony. Kaolla otarła nos o rękaw i spojrzała na mnie. - No to jak, dostanę dziewiątkę, czy mam sama po nią pójść? IX. W gruncie rzeczy o Kaolli nic nie wiedziałem. Po prostu pewnego dnia wkurzyłem się, poszedłem do majora i wyłożyłem mu dobitnie, że piloci nie są od serwisowania swych maszyn i że naprawdę fajnie byłoby, gdybym w końcu dostał jakiegoś mechanika, bo inaczej niedługo sam będzie sobie przywoził nowe spinacze do papierów. Major wyrzucił mnie za drzwi, ale następnego dnia, gdy drugą już dobę męczyliśmy się z Florentino nad enigmatycznymi schematami wymiany czegoś, co instrukcja nazywała "poziomym wałem transmisyjnym przełożenia pomocniczej jednostki napędowej", do hangaru weszła niska, chuda dziewczyna o złotych włosach i jasnych, głębokich oczach, potykając się niemal o obwisły kombinezon mechanika Korpusu, pozbawiony jednak dystynkcji - musiała być więc cywilem na kontrakcie. Kaolla przedstawiła się tylko tym swoim dziwnym imieniem, wyrwała nam z ręki schematy i posłała do diabła. Właśnie mieliśmy biec do majora ze skargą, że nam jakąś głupią babę przysłał, ale nie zdążyliśmy nawet zebrać konkretnych myśli, bo w kwadrans przełożenie działało jak należy. Florentino usiadł z wrażenia, a ja zaniemówiłem. Niemal siłą zabraliśmy ją do kasyna oficerskiego, wmusiliśmy w nią stek i piwo i skopaliśmy trzech pierwszych gości, którzy się do niej przystawiali, tak dla przykładu, by inni wiedzieli, że łapy przy sobie. Każdy pilot w końcu wie, że o dobrego mechanika trzeba dbać jak o swój fundusz emerytalny. Nie było to w sumie nic osobistego. To jak woskowanie swego samochodu - dbasz o niego, bo ci się przydaje. Florentino szybko zapomniał nawet jej dziwnego imienia, mówił o niej po prostu "mechanik". Mnie zaś nowy przybytek nawet trochę irytował, bo lubiłem sobie posiedzieć w hangarze i pogapić się w niebo, tak bez potykania się o innych, bez nieustannego hałasu i szarpaniny. A teraz hangar stał się królestwem Kaolli, która szybko urządziła go na swój sposób, zupełnie inny od mojego. Wydzieliła sobie nawet ściankami z tektury małe pomieszczenie, gdzie spała i trzymała kilka swoich osobistych rzeczy. Hangarem udało się nam jednak w końcu jakoś podzielić, najpierw na zasadzie zbrojnej neutralności, potem zaś pokojowej koegzystencji. Gdy Kaolla grzebała w silniku - rozkręcała panel sterowania - siedziałem obok, podawałem narzędzia i gadałem ni to do siebie, ni to do niej. W ogóle zaskoczyło mnie to, że właściwie cały czas coś było przy moim helikopterze do zrobienia. Wcześniej wystarczyło, że z Florentino raz na dwa dni zajrzeliśmy pod blachę i dolaliśmy trochę benzolu do baku. A teraz tak średnio w sumie przez godzinę-dwie dziennie siedziałem i podawałem śrubokręty. I mówiłem o kapitanie, o Nai, o Florentino, o pułkowniku... Ale to była jakby rozmowa z samym sobą. Po tym jednak, jak Kaolla wyrecytowała mi dziewiętnastowieczny poemat, skierowałem się prosto do baraku naszego dowództwa, obiecałem postawić starszemu sierżantowi sztabowemu dwa piwa, jeśli nic nie będzie widział i usiadłem sobie przed szafką z teczkami personalnymi personelu naszej bazy. I nie wiedziałem, co robić dalej. Nie znałem nazwiska Kaolli, a i to imię mogło być zwykłym pseudonimem. Co teraz? Przejrzeć wszystkie teczki? Baza nie była duża, ale i tak było u nas ponad cztery tysiące ludzi. Wróciłem do sierżanta, obiecałem kolejne dwa piwa, po czym chwyciłem za telefon i zadzwoniłem do kwater młodszej kadry. Odebrał Borbon, kazałem mu więc poszukać Nai i to tak w podskokach. Po kilku minutach usłyszałem jej głos. - Wiesz, gdzie serwisują nasz wiatrak? - spytałem. - Wiem. - A wiesz, kto go serwisuje? - podchwytliwe pytanie. Chwila milczenia. - Nie, raczej nie. Cholera. No to plan awaryjny. - No to jak to? Nie zależy ci na życiu? - spytałem z oburzeniem. - O mechanika trzeba dbać. Jak o fundusz emerytalny. Twoje zadanie na teraz to dowiedzieć się czegoś o facecie, który trzyma nasze cenne życia w swych włochatych łapach. Na przykład jego nazwiska. - Ale, o ile sobie przypominam, mechanikiem jest jakaś dziewczyna... - usłyszałem wahanie w głosie. - Poważnie? - zdziwiłem się - No to masz dobry punkt zaczepienia. Oczekuję raportu za godzinkę, dwie. Dzwoń pod ten numer. - podałem namiary na telefon w sztabie. - Mam wziąć ze sobą Borbona? - Nie, lepiej nie - powiedziałem niedbale. On jest na to za głupi, dodałem w myśli. Odłożyłem słuchawkę i spojrzałem zamyślony na sierżanta. Był nim stary wyga, przyzwyczajony do różnych dziwactw oficerów. - "Tak jest i naprzód" - powiedziałem do siebie. - Tołstoj. Wojna i pokój - wyszczerzył się sierżant i sięgnął do szuflady. - To jak, słyszałem, że masz godzinkę, dwie czasu. Może zagramy? - niedbałym, ale fachowym ruchem przetasował talię wytartych kart. X. Dziewięćdziesiąt minut i dziesięć przegranych piw później oddzwoniła Naa. Zapisałem nieznane mi dotąd nazwisko i imię, po czym, ku niezadowoleniu sierżanta, przerwałem grę i sięgnąłem po odpowiednią teczkę. Nawet nie była zbyt gruba. Otworzyłem ją, zamknąłem, znów otworzyłem, znów zamknąłem. Patrzyłem chwilę na żółtą okładkę. Wrzuciłem teczkę z powrotem do szafy i wyszedłem ze sztabu. - Nie zapomnij, mam u ciebie czternaście piw! - przypomniał mi krzykiem sierżant. XI.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Nad wejściem do hangaru wisiał kiedyś zegar. Teraz została tylko roztrzaskana tarcza i powykręcane wskazówki. Przed bramą siedziała na ziemi Kaolla i wpatrywała się w tarczę. Wewnątrz hangaru majaczył w półmroku cień Hueya. Stanąłem i spojrzałem na zegar. Resztki szkła pokryte były błotem i kurzem. Nie odzywałem się. - Patrz - Kaolla wskazała po chwili zegar. - Czas stanął w miejscu. - Upływa równie szybko, jak zawsze - zaprzeczyłem. Kaolla oderwała wzrok od tarczy i spojrzała na mnie. - Tempora mutantor, nos et mutamur il illis. Chciałbyś móc zatrzymać czas? - spytała. Zastanowiłem się chwilę. - Nie. Tak - poprawiłem się - Czasem tak. Gdy lecę, a z dołu strzelają do mnie. Chciałbym wtedy móc minąć wiszące w powietrzu kule i daleko odlecieć. A potem czas znów by zaczął biec, ale kule robiłyby tylko dziury w chmurach. Kaolla milczała, znów patrząc na wiszące pozostałości zegara. - Chciałbym zatrzymać czas, gdy Dietrichowi pocisk odrywał rękę. Ranę można zaszyć, widziałem gorzej rannych, którzy przeżyli. Ale wtedy znów bym włączył czas. By Dietrich mógł pisać swe wiersze drugą ręką. Usiadłem na ziemi koło Kaolli. - Czas to nasz przyjaciel. Czas pozwala nam uciec od przeszłości. Spójrz wokół - zatoczyłem ręką koło - Ziemia zryta gąsienicami czołgów, drzewa poszarpane podmuchem śmigieł helikopterów. Chłopaki z nudów powystrzelali wszystkie wiewiórki w okolicy. Ale to minie. Upłynie trochę czasu i znów wyrośnie tu trawa, drzewa wypuszczą liście... - A wiewiórek będzie tyle, co wcześniej? - Kaolla wreszcie się uśmiechnęła. - Jasne. A nawet więcej. Ostatnie promienie słońca chowały się za korony drzew. W półmroku błyszczały jasno oświetlone okna baraków. Oazy bezpieczeństwa i rozrywki w tym ponurym i utopionym we własnej krwi kraju. Pomyślałem o kapitanie i jego ludziach. Kiedy zginą? Jutro? Za miesiąc? Może już nie żyją? - Na co zbierasz swoje pieniądze? - spytałem nagle. - Jakie pieniądze? - Dostajesz pensję, jak każdy mechanik w bazie. Ale jej nie wydajesz. Pierwszy i ostatni raz byłaś w kasynie oficerskim, gdy zabraliśmy cię tam pierwszego dnia razem z Florentino. Mieszkasz za tekturową ścianką w hangarze, choć za grosze możesz wziąć pokój w kwaterach kadry. Nawet nie wiem, co jesz, bo nigdy nie widziałem cię w czasie posiłku. Ale aż się boję pomyśleć... No więc? Chcesz kupić połowę tego straconego kraju? Kaolla oderwała oczy od zegara i spojrzała w niebo. Pojawiały się właśnie pierwsze gwiazdy. - Krzyż Południa - wskazała. Spojrzałem w górę, ale świecące punkciki nic mi nie mówiły. Od nawigacji miałem żyrokompas, a od światła reflektor. - Tu gwiazdy są zupełnie inne... - mówiła powoli Kaolla - Inaczej świecą. Inaczej niż gdzie, zaciekawiło mnie. Cholera, mógłbym przynajmniej sprawdzić kraj pochodzenia, zanim schowałem tę głupią teczkę. Kaolla po chwili milczenia dodała. - Krzyż Południa wygląda, jakby celował we mnie. Boję się go. Szybko ponownie przejrzałem całe niebo szukając czegokolwiek, co przypominać by mogło jakąś broń. Niczego nie znalazłem, ale dalej się nie odzywałem. Po chwili milczenia Kaolla oderwała wzrok od nieba i spojrzała na mnie. - Chcę wrócić do domu. Tam, gdzie z nieba nic we mnie nie mierzy. Może starczy mi pieniędzy na powrót do domu. Właśnie to jest moim celem. Chcę wrócić na północ. - Mówią, że wojna się kończy - powiedziałem z wahaniem. - Cywile znów będą mogli podróżować. - Mówią tak od lat - machnęła ręką. Po czym znów się do mnie odwróciła. - A nawet jak się skończy, to co, ucieszy cię to? Co się stanie z wami? Co będziecie robili wy, którzy nie znacie życia poza wojną? Ile miałeś lat, gdy się zaczęła? Dwadzieścia? Skąd wiesz, że nie staniesz się taki, jak tamten kapitan? - Miałem siedemnaście... - poprawiłem ją machinalnie. - Faktycznie, mnóstwo czasu... Zastanowiłem się chwilę. - Ale taki, jak kapitan, nigdy nie będę. - Dlaczego? - zdziwiła się Kaolla. - Kapitan stracił na wojnie wszystko, co było mu bliskie. Swego syna, prawie cały swój oddział. Oderwano mu więc jakby ogromną część samego siebie. Jest śmiertelnie okaleczony. Ja się różnię od niego tym, że mnie tak okaleczyć nie można. - Nie można? - Nie. Bo nie mam niczego, co jest mi bliskie. Ani mi na nikim nie zależy, ani nikomu na mnie. Nie mam więc co tracić. Nie ma mnie jak okaleczyć - roześmiałem się - Jestem jakby nieśmiertelny. Kaolla tez się roześmiała. - Faktycznie masz chyba ten ujemny iloraz inteligencji. W życiu nie słyszałam czegoś tak głupiego. Poczułem się, jakby uderzony obuchem. Całą resztę wieczoru szukałem luki w mym rozumowaniu, ale nie mogłem jej znaleźć. Zupełnie, jak z tymi głupimi wróblami. No bo jak, cholera jasna, biedak miałby się tak bez końca męczyć? |
|