nr 04 (XXVI)
maj-czerwiec 2003




powrót do indeksunastępna strona

Michał "Pułkownik" Szczepaniak
  Tak jest i naprzód

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     XXIII.
     
     Po raczej twardym lądowaniu z naszej maszyny wynoszono trzy osoby. Mnie, jako rannego, Kaollę, ogłuszoną strachem po tak szarpanym locie oraz Bawarczyka, który konstruował zapalnik. Dołożyli mu jego własni koledzy za to, że nie wziął pod uwagę dłuższego czasu działania zapalnika.
     
     XXIV.
     
     Bawarczyków szybko wywieziono z powrotem do Europy. Porucznika wzięto w obroty, ale wszyscy jego koledzy z oddziału milczeli jak zaklęci, więc go tylko wyrzucono z Brygady. Florentino połatano nader szybko, dano mu nawet miejsce koło mojego, gdzie zrastały mi się przestrzelone kości łydek. Nader szybko wyłożyłem mu, że całe to zamieszanie to jego wina, bo przez niego, zamiast samych Bawarczyków, wozić trzeba było jeszcze lekarza i mechanika, i dwóch stażystów, a każda z tych osób waży przecież bez mała dwieście kilo. Florentino zaś śmiał się długo z pomysłu rozhuśtania maszyny po przekątnej kotliny dla nabrania prędkości, bo lepiej byłoby, mówił, nabrać odpowiedniej mocy i prędkości rozpędzając się lecąc w kółko po obwodzie kotliny, ale gdy już rzuciłem w niego moim stojakiem z kroplówką, w końcu przyznał, że owszem, nie był to aż taki zupełnie najgorszy pomysł.
     Dwa tygodnie trwało, nim pozwolono mi wreszcie wyjść. Przez ten czas nudziłem się strasznie, za to Borbon i Naa mieli używanie, bo byli teraz jedynymi pilotami w bazie i mieli do tego aż dwie maszyny. Naa czasem do nas wpadała, ale czułem wtedy moralny obowiązek udać się w stronę toalety, by nie przeszkadzać kolegom w wymianie lotniczych doświadczeń.
     Potem przyszła wiadomość o tym, że wojna się skończyła. Po piętnastu latach. Ale tak naprawdę cieszyli się tylko ci najmłodsi z załogi bazy. Mieli jeszcze dokąd wracać. Florentino i ja należeliśmy do tych ponurych, którzy nie bardzo teraz wiedzieli, co ze sobą zrobić.
     
     XXV.
     
     Gdy w końcu pozwolili mi wyjść, opierając się na kulach ruszyłem w stronę hangaru. Stały teraz przed nim dwa pięknie utrzymane Hueye. Wesołe kolory cywilnej wersji skryte były teraz pod warstwą ciemnozielonej farby, na burcie dumnie prostował skrzydła czarny orzełek Korpusu, a nad odsuwanymi drzwiami do ładowni przyspawano uchwyty na karabiny maszynowe. Stałem chwilę i patrzyłem się na nie, po czym wszedłem do kabiny pilota pierwszego z nich. Siedziałem sobie godzinę, dwie, rozmyślając o swojej przyszłości. W bazie nie było już czołgów, wróciły do Europy w pierwszej kolejności. Pokryta bruzdami ziemia znów zaczęła więc porastać trawą.
     W końcu dopadł mnie nowy mechanik, wściekły, że ktoś ładuje mu się do "jego" maszyn.
     - A ty tu czego? - wydarł się na mnie. - To nie ławka w parku.
     Spojrzałem na niego, zmęczony.
     - Jestem dowódcą tego helikoptera. Nie mogę sobie w nim usiąść?
     Mechanik się tylko wkurzył.
     - Nie pieprz mi tu. Dowódcą jest ta kobita o krótkim imieniu, jak jej tam... O, Naa!
     Powoli wyszedłem z kabiny. Faktycznie, na burtach były już nowe nazwiska dowódców.
     - Serio? A jak lata?
     - O, jak szatan! - rozpromienił się mechanik. - Żebyś ty widział, jak startuje z rozbiegu. Ty byś pewnie w życiu tak nie potrafił - spojrzał na mnie z wyższością.
     - Pewnie nie... - uśmiechnąłem się. - Ty tu jesteś mechanikiem?
     - A co, nie widać? - facet wyprostował się dumnie. - W całym tym cholernym kraju nie ma lepszego. W trzydzieści minut naprawiam wał przełożenia napędu!
     - Znałem takich, co robili to w kwadrans - powiedziałem, powoli idąc w stronę hangaru.
     - Zalewasz! - mechanik machnął ręką. - To niemożliwe.
     Rozejrzałem się wokół i dopiero teraz dostrzegłem, że nad drzwiami do hangaru wisiał teraz nowiutki zegar ze wskazówkami. Od razu było widać, że ręczna robota.
     - To ty robiłeś? - spytałem.
     - A gdzie tam - machnął ręką mechanik - Co to ja, zegarmistrz jestem? Ale robota niezła, przyznaję. Nawet sekundy na dobę nie przyspieszy. Importowany pewnie albo coś.
     Podszedłem. Dopiero z bliska widać było pięknie wykaligrafowany na tarczy napis: Tempora mutantur.
     Znów odwróciłem się do mechanika.
     - Sam tu pracujesz?
     - Taaa... - odpowiedział, ustawiając przy maszynach kartony z ładunkiem do następnego przewozu.
     - Od dawna?
     - Kilka dni. Wzięli mnie po tym, jak się wojna skończyła. Następnego dnia potem, wyobraź sobie, wakat się zrobił. Ale fuks, nie? - wyszczerzył zęby w uśmiechu.
     Usiadłem na ziemi pod drzwiami hangaru, patrząc na zegar. Siedziałem tak do wieczora. Żadna kopalnia i żaden odcięty garnizon nie potrzebowały dziś zaopatrzenia. Nie miałem niczego do roboty. I nie byłem już nieśmiertelny. Zasnąłem.
     Śnił mi się wróbel, z okruchem w dziobie. Okruch był naprawdę duży. Prawie taki, jak głowa wróbla. Inne wróble patrzyły się na niego ze współczuciem, szeptały między sobą. Słuchajcie, może by mu pomóc? Po co ma się biedak tak męczyć?
     
     XXVI.
     
     Dalej płacono nam żołd, ale poszła pogłoska, że Korpus będzie likwidowany. Potem poszła inna, że na razie nie będzie. Wreszcie jeszcze jedna, że Korpus zostanie, ale wszystko w nim przewrócą do góry nogami, zabiorą czołgi i odrzutowce, okręty i myśliwce. Że teraz będzie to formacja policyjna. Prawie cała baza upiła się tego dnia. Nie widzieliśmy się w funkcji kierujących ruchem ulicznym na skrzyżowaniach. Codziennie kilka osób znikało. Mówiono, że zostali najemnikami. Wielka wojna się skończyła, ale jakaś mniejsza zawsze się znajdzie. A jak nie znajdzie, to się ją wywoła. Jest nawet przysłowie: dla chcącego...
     
     XXVII.
     
     Zaczynałem już mniej więcej chodzić o własnych nogach, gdy ruszyła kolejna pogłoska, że przyjeżdża jakaś szycha. W dodatku Żyd jakiś. Będzie odsiewać tych, którzy się znajdą w nowym Korpusie od tych, który się tam nie znajdą. Ale nam aż tak bardzo nie zależało. Kierować ruchem na jakimś skrzyżowaniu?
     Spodziewaliśmy się, ze będzie to jakiś tłuścioszek-polityk albo oślizgły gliniarz, szukający sobie przydupasów. Do bazy wpadł jednak, jak burza, pułkownik Korpusu o inteligentnej twarzy weterana, który nie tylko tę wojnę już widział, o oczach jak lodowce i posturze Herkulesa. Od razu przeszedł do sedna. Wyłożył co i jak. Nie, nie będzie już dla nas czołgów i samolotów. Tym bardziej okrętów. Ale jesteśmy dalej potrzebni. Już nie tu, ale w domu, w Europie. Europa jest wyniszczona, pogrążona w chaosie. Panoszą się gangi i anarchia. Potrzeba ludzi doświadczonych, zdecydowanych. Mówił krótko, ale wlewał nadzieję w nasze serca. Przynajmniej w moje. Florentino też się zgłosił, w końcu od lat byliśmy zespołem.
     
     XXVIII.
     
     Pułkownik spojrzał nam w oczy, po czym jego wzrok ześlizgnął się na baretki.
     - Krzyż Zasługi? - zdziwił się - A za co to?
     Poszperałem chwilę w pamięci. A, racja, przecież to nawet ledwie kilka tygodni temu było. W kilku słowach opowiedziałem o ewakuacji skazanych już niemal na śmierć Bawarczyków w nocy pod ostrzałem, przy czterdziestoprocentowym przekroczeniu ładowności, w dodatku z przestrzelonymi nogami. Pułkownik nawet brwią nie drgnął. Pewnie już nie o takich rzeczach słyszał. Zresztą, sam miał trzy takie Krzyże.
     Ale dał mi fory. Przyjął chętnych, a mi i Florentino dał nawet możliwość wyboru. Skoro tacy dobrzy jesteście, chłopaki, to sobie wybierzcie miejsce. Byle nie jakieś ciche zadupie. I żadne tam Tahiti. Florentino wzruszył ramionami i spojrzał na mnie. Mu tam wszystko jedno, byle ciepły klimat był. A ja poprosiłem o pięć minut czasu. Pułkownik się zdziwił.
     - Po co ci tyle czasu, Moriarty?
     - Bo chce mi się lać, pułkowniku, a z pełnym pęcherzem źle się myśli - wyjaśniłem.
     W pięć minut doszedłem spokojnie do sztabu i zajrzałem do kartoteki. Teczkę znalazłem szybko, w końcu już raz miałem ją w ręku. Miejsce pochodzenia było na samym początku. Mało dokładne, ale kraj i miasto było. Wróciłem do pułkownika.
     - Może Marsylia? - zaproponowałem.
     - Może czy Marsylia? - powiedział pułkownik sucho.
     - Marsylia, panie pułkowniku.
     - Masz dwie godziny na pakowanie.
     Nie potrzebowałem dwóch godzin. Prawie wszystko, co wtedy miałem, nosiłem na sobie.
     
     XXIX.
     
     Świt nad Atlantykiem złapał nas, gdy na pokładzie samolotu, w wąskim gronie kilkunastu "samych swoich" oficerów, snuliśmy wspomnienia starych, dobrych czasów. Ktoś opowiedział o pancernej szarży na zniszczone miasto. Ktoś inny o polowaniu na zbuntowany okręt podwodny. Florentino rzucił krwiożerczą historyjką o nocnej ewakuacji stu ludzi przez dwa lekkie helikoptery, pod ostrzałem rakietowym całej armii partyzantów.
     A ja opowiedziałem zagadkę.
     - Wyobraźcie sobie, że jest stadko wróbli. Jeden z nich ma w dziobie ogromny okruch chleba. Taki naprawdę duży, prawie jak jego własna głowa. A on nie chce go puścić. Ma przerąbane, nie?
     - Czemu? - zdziwił się ktoś z grona słuchaczy. - Jakiś cwaniak, podprowadził żarcie i tyle. Pewnie lecą na niego wszystkie samice.
     Wszyscy się roześmieli.
     - A właśnie, że nie - mówiłem dalej. - Okruch jest za duży, by go połknąć. Wróbel już niczego nie zje i zdechnie w końcu z głodu.
     - No to faktycznie ma przerąbane. Ale gdzie tu zagadka?
     - Załóżmy, że inne wróble chcą mu pomóc.
     - Wróble sobie nie po... - zaoponował ktoś z tył, ale go szybko uciszono.
     - No i zagadka: jak mają to zrobić?
     Wszyscy się zagłębili w medytację, po czym osiągnęli wspólny wniosek.
     - Szybko wykończyć. Niech biedak nie cierpi.
     Machnąłem ręką, rozczarowany.
     - Jacyś psychopaci jesteście, czy co? Zobaczycie, jeszcze normalni ludzie będą was unikać!
     - No to co robić? - zdziwił się znawca wróbli z tyłu. - Skoro i tak wykituje...
     - Dziobnąć trzeba, dobrze, ale nie w łeb, tylko w okruch! Trzeba mu ten okruch rozdzielić na takie części, by mógł je połknąć!
     Koledzy spojrzeli po sobie. Niech to, ale podchwytliwy numer. Na to, by walnąć w okruch, a nie w łeb, nie jest wcale tak łatwo wpaść. Ale fajna zagadka. Cholernie podchwytliwa...

powrót do indeksunastępna strona

18
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.