nr 04 (XXVI)
maj-czerwiec 2003




powrót do indeksunastępna strona

Sebastian Chosiński
  Kidusz Haszem

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     - Może sam Władca Much...
     Liber roześmiał się.
     - A tobie co tak wesoło?
     - Przepędzili! - oznajmił.
     - No i dobrze - odparł ojciec. - Nie nasza to wojna.
     - A czyja?
     Ojcu widocznie nie chciało się tłumaczyć, bo tylko od niechcenia machnął ręką i powtórzył:
     - Nie nasza. Wszystkich, być może, ale na pewno nie nasza.
     Liber przysiadł na drewnianym koźle i w milczeniu przyglądał się przez dłuższą chwilę pracy ojca. Mężczyzna z niezwykłą delikatnością i drobiazgowością operował dłutem, wyczarowując nim, jak przy pomocy magicznej różdżki, bliżej jeszcze niezidentyfikowaną postać.
     - Nasi sąsiedzi też przekonują, że ta wojna nie ich - wtrącił od niechcenia Liber. Chciał skłonić ojca do wyrażenia własnego zdania, a nie mógł prosić o to wprost, bo wtedy najprawdopodobniej "staruszek" zbyłby go milczeniem.
     - Nie ich! - zawyrokował mężczyzna.
     - Ale, w przeciwieństwie do nas, oni czekają na kogoś jeszcze - zaatakował z flanki.
     - Nic nowego mi nie mówisz - stwierdził ojciec. - W gospodzie przebąkuje się o tym od tygodnia.
     - O czym?
     - O pieniądze się zakładają.
     - O co?
     - A stary Szmuel pasjansa nawet ułożył...
     - W jakiej intencji?
     Staruszek unikał odpowiedzi. Bawiła go ta zabawa w ciuciubabkę z własnym synem. Ale, z drugiej strony, co to za ciuciubabka, gdy obaj doskonale wiedzą, co drugi ma na myśli?
     - Co się stanie, kiedy się już ich chłopi doczekają? - spytał Liber najpoważniejszym tonem, na jaki potrafił się zdobyć. Tym samym dał ojcu sygnał, że żarty się skończyły, że czas porozmawiać serio.
     - Chaos! Chaos nastanie...
     - Tylko tyle? - zdziwił się.
     - Dla ciebie to mało? - Ojciec przerwał pracę. Dłuto wysunęło się z jego drżącej dłoni i spadło na wybetonowane podłoże, dzwoniąc głucho. Rzucił kilka słów w jidysz, po czym z powrotem przeszedł na polski. - Ja już ten chaos znam i wierz mi, że...
     Nie dokończył, bo w drzwiach warsztatu stanęła Maryna, obu wołając na obiad.
     
     2.
     
     Rano wybuchła bomba.
     Dosłownie!
     Liber wyskoczył z łóżka i w pośpiechu pozbierał swoje rzeczy z podłogi. Za żadne skarby matka nie mogła zastać go w pokoju Maryny, albowiem bez oglądania się na inne względu wypędziłaby dziewczynę z domu; a dokąd ta miałaby wrócić, skoro i rodzony ojciec, drobny złodziej i wielki pijak, przepędził ją w świat, gdy ta odmówiła pójścia na ulicę, by w ten niegodny dziewczęcia sposób utrzymywać nader liczną rodzinę? Wyskoczył przez okno na ogród, obszedł dom dokoła i przed frontem poczekał na ojca. Ten, pojawiwszy się w drzwiach, ze zdziwieniem skonstatował obecność syna, ale powstrzymał się przed zbędnymi komentarzami.
     Za plecami ojca, w sieni, zamajaczyła postać matki. Kobieta, przestraszona, nie wyszła jednak na dwór. Mruczała tylko coś pod nosem, jakby wszystko zło, które właśnie działo się na świecie, było bezpośrednio przyczyną działań jej najbliższych, a może nawet spowodowane zostało ich grzesznymi uczynkami, których się domyślała.
     - Myślisz, że to już to? - Liber zwrócił się do ojca.
     - Przekonamy się niebawem. Antychryst, jeśli już opuścił swoje piekielne pielesze, nie da na siebie długo czekać... - odparł filozoficznie staruszek i zniknął w głębi domu.
     Liber poszedł w jego ślady. W kuchni z glinianego kubka napił się zimnej wody, po czym - umywszy się prowizorycznie - założył na siebie jesionkę i wybiegł na ulicę. Niedawno dopiero świtało, ale miasteczko wcale nie sprawiało wrażenia pogrążonego we śnie. W większości domów zapalono już świece; zaintrygowani niecodziennymi hałasami mieszkańcy wychodzili na zewnątrz.
     - Liber, Liber, zaczekaj! - usłyszał za plecami cienki głos.
     Po chwili dogoniła go Maryna.
     - Co się stało? - spytał, obejmując ją ramionami.
     - Ja z tobą - wystękała dziewczyna. - Boję się!
     I co tu z głupią zrobić? - pomyślał. Potargał czule jej i tak zmierzwione po nocy włosy.
     - Bać się nie ma czego - wyjaśnił.
     - Nie ma? - powtórzyła jak echo, zaskoczona jego nienaturalnym spokojem. - A wszyscy mówią, że jest...
     - Ty mnie słuchaj, nie wszystkich! - odparł twardo. Delikatnym ruchem odwrócił ją w kierunku, z którego przybiegła, i lekko klepnął w pośladek. - Wracaj do domu, matka na pewno pomocy będzie potrzebowała. Czulent na jutro robić trzeba - dodał z uśmiechem na twarzy, który miał znamionować pewność siebie.
     - A tobie nic się nie stanie? - Dziewczyna nie dawała za wygraną.
     - Złego diabli nie biorą... Tak przecież mówi wasze przysłowie? - upewnił się.
     Maryna, nieco uspokojona, stanęła na paluszkach, by pocałować go w policzek i, zrazu niechętnie, potem ponaglana przez Libra, z większym już przekonaniem ruszyła z powrotem do domu. Liber splunął przez ramię, jakby chciał odegnać od siebie złe duchy, i skręcił w uliczkę prowadzącą do rynku. Z okien kamieniczek sypały się przekleństwa posyłane pod nie wiadomo czyim adresem; choć wszyscy się domyślali, nikt nie był pewien w stu procentach, kogo należy obarczyć winą za niecodzienny o tej porze dnia harmider w miasteczku.
     Tymczasem w oddali rozległa się kolejna eksplozja. Głuchy wybuch, który spowodował jeszcze większy wybuch paniki. Liber przyspieszył kroku. Na rynku mieściła się siedziba miejscowych władz i posterunek policji. Jeśli ktoś miał być dobrze poinformowany co się dzieje, to właśnie oni.
     Widział już z daleka stojący w centralnym punkcie rynku pomnik jeźdźca na koniu, gdy nagle czyjaś ręka chwyciła go za kołnierz kurtki i wciągnęła do bramy. Na moment stracił równowagę i runął na ziemię. Kiedy próbował się podnieść, ukłuły go wycelowane dokładnie w jego pierś trzy lufy karabinów.
     Pierwsza myśl, że ma do czynienia z wojskowymi, rozpierzchła się jak stado przepiórek. Mężczyźni ci nie mieli bowiem na sobie żadnych mundurów, jedynie stare, powycierane marynarki i założone na ręce ponad łokciami czerwone opaski.
     - Ty kto? - spytał ten, który stał w środku, może najważniejszy z całej trójki, skoro pierwszy zabrał głos.
     - Liber Goldstadt - przedstawił się, przez cały czas klęcząc.
     - Żyd, znaczy się?
     Kiwnął potakująco głową. Na głupie pytania nie zwykł odpowiadać.
     - Dokąd idziesz?
     - Na rynek.
     - Broń masz?
     Liber powoli, by nie wzbudzać paniki, poklepał się po kieszeniach kurtki, a następnie - wyprostowawszy się już - również spodni. Nie uwierzyli mu, bo po chwili zrobili dokładnie to samo jeszcze raz.
     - Po co ty tam idziesz? - spytał ten sam, co poprzednio; w świetle budzącego się słońca wyglądał na najstarszego z całej trójki. Liber nie znał go, nie miał nawet pewności, czy jest tutejszy. Twarze dwóch pozostałych, znacznie młodszych, może nawet młodszych od samego Libra, wydawały mu się znajome; nie potrafił jednak dopasować ich do konkretnych imion czy nazwisk.
     - Dowiedzieć się, co to za wybuchy - wyjaśnił zgodnie z prawdą.
     - Wybuchy, i tyle! - usłyszał w odpowiedzi. - Nie lepiej to siedzieć w domu, u mamy, gorące mleko pić?
     Już chciał odpowiedzieć coś hardego, kiedy usłyszał za swoimi plecami czyjeś kroki i znajomy głos:
     - To młody Goldstadt, mieszka na przedmieściu, puśćcie go!
     Liber odwrócił się. Przed nim stał uśmiechnięty od ucha do ucha Janka Ostapienko. On również miał na ramieniu czerwoną opaskę, a w ręku pistolet.
     Skąd oni wzięli nagle tyle broni? - pomyślał Liber.
     Uścisnął dłoń podaną przez Jankę, a potem posłał nieprzyjazne spojrzenie pozostałej trójce. Mężczyźni opuścili karabiny i rozeszli się na swoje stanowiska, wyłapywać kolejnych mieszkańców zmierzających w stronę rynku.
     - Wybacz, stary - mruknął Janka. - Pomyśleli pewnie, żeś policjant. Usłyszałeś wybuch, to spieszysz na posterunek...
     - To źle? - zdziwił się Liber.
     Uśmiech przez cały czas nie schodził z twarzy Janki. Liber znał go od lat, ale nigdy nie widział aż tak radosnego. Bez wątpienia był on człowiekiem, któremu przyszłość jawiła się w jasnych barwach.
     - My już policji potrzebować nie będziemy... - wyjaśnił enigmatycznie Białorusin.
     - Policja zawsze jest potrzebna! - wtrącił Żyd.
     - Jeśli tak twierdzisz, to pewnie masz rację... Uczony jesteś! - Janka poufale klepnął go w ramię, tak mocno, że aż zabolało; rękę miał twardą, nawykłą do ciężkiej pracy na roli. - Ale to już inna policja będzie, nasza... - dodał. Przerwał na moment, biorąc głęboki oddech. Spojrzał w niebo i ręką zatoczył duży krąg, jakby objąć chciał nie tylko tę kamienicę, nieodległy zamek, miasto, nieboskłon, lecz także wszystko, co znajduje się poza ich polem widzenia. - Wszystko to teraz będzie nasze!
     - A ty kim będziesz?
     - Ja? - zamyślił się Ostapienko. - Człowiekiem będę, jak byłem do tej pory.
     - Rządzić nie chcesz?
     - Od rządzenia mądrzejsi ode mnie będą. O!... - krzyknął, jakby wpadł właśnie na genialny pomysł; palcem wskazującym ukłuł Libra prosto w pierś. - Takich jak ty nam potrzeba. Co to niejedną książkę w życiu przeczytali... - Na koniec zaśmiał się, ale jakoś tak nieszczerze, złowrogo.
     Liber odwrócił się od przyjaciela; nie chciał, aby ten zobaczył teraz jego twarz i wyrażającą skrajną dezaprobatę minę.
     - Iść muszę - stwierdził tylko.
     - Dokąd?
     - Zasięgnąć języka.
     - Więc idź, zasięgaj!
     Odprowadził go do ulicy i pożegnał, po raz kolejny mocno ściskając dłoń. Liber, nie zwracając uwagi na protesty pozostałej trójki, ruszył w stronę rynku. Zatrzymać go już nie mogli, a strzelać na pewno nie mieli odwagi. Zresztą, wcale nie był pewien, czy potrafią.
     Przed posterunkiem policji panował wzmożony ruch. Umundurowani mężczyźni wybiegali z budynku i wracali doń po chwili, zapakowawszy metalowe skrzynie na tył terenowego samochodu. Wokół zbierał się tłum gapiów; tłum jednak bardzo nietypowy, bo milczący, niemal nieobecny. Gapie przyglądali się policjantom, jakby ci odgrywali role w jakimś pantomimicznym przedstawieniu teatralnym. Biegali jak w transie, w ogóle nie zwracając uwagi na gęstniejący wokół nich kordon.
     W pewnej chwili nawet oni zamarli; z budynku obok, który pełnił rolę ratusza, wyszedł mężczyzna okołopięćdziesięcioletni w nienagannie skrojonym garniturze i kapeluszu na głowie. W rękach niósł dwie niezwykle ciężkie - z trudem bowiem utrzymywał je tuż nad brukowymi kostkami - walizki; mimo to dystyngowanym krokiem zmierzał do samochodu. Policjanci przerwali na moment swoje czynności i pomogli mu usadowić się na tylnym siedzeniu. Jeden z nich szepnął mu coś na ucho, po czym zniknął w korytarzu prowadzącym do posterunku.
     Tłum nie reagował; nie przejawiał żadnych uczuć ani emocji.
     Po pięciu minutach pojawił się na ulicy komendant posterunku. Zasalutował przed mężczyzną siedzącym w samochodzie i złożył raport:
     - Komisarz Jabłoński melduje, że oddział gotowy jest już do opuszczenia miasta, panie burmistrzu!

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

11
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.