Burmistrz bez słowa pochylił głowę, po czym uczynił w kierunku komendanta zapraszający gest ręką; policjant usiadł obok niego. Pozostała czwórka mundurowych zajęła miejsca na skrzyniach z tyłu. Odjechali nie żegnani nawet słowem. Liber ruszył za nimi, ale nie był w stanie dogonić samochodu; kierowca zresztą widząc, że ktoś rzucił się za nimi w pogoń, nacisnął jeszcze pedał gazu i wóz wkrótce zniknął Librowi z oczu, skręcając w jedną z bocznych ulic. Kiedy Liber wrócił na rynek, tłum biegał jak oszalały. Mężczyźni, kobiety, nawet nastoletnie dzieci, wszyscy z okrzykiem triumfu wpadali do opuszczonych przed chwilą budynków, wynosząc z nich, co tylko się dało unieść w rękach bądź na plecach. Nie powstrzymały ich nawet najbardziej siarczyste przekleństwa z ust młodego Ostapienki i jego trzech towarzyszy. Dopiero gdy padły ostrzegawcze strzały w powietrze, tłum znieruchomiał. Janka wyszedł mu naprzeciw; podszedł do niewiele od siebie starszego chłopaka trzymającego w ręku ozdobne krzesło i zdzielił go pięścią w twarz. Mężczyzna padł na bruk i zalał się krwią. W podobny sposób Ostapienko potraktował jeszcze troje młodych, po czym nie znoszącym sprzeciwu tonem oświadczył: - Wszystko ma wrócić na swoje miejsce, natychmiast! Liber trzymał się na uboczu; zauważył jednak, jak jeden z uderzonych przez Jankę mężczyzn podniósł się z ziemi i ze wściekłością w oczach ruszył ku Białorusinowi. Chciał nawet krzyknąć coś ostrzegającego w jego kierunku, ale Janka instynktownie poczuł, że ktoś zbliża się w jego stronę, odwrócił się natychmiast i wycelował w niego pistolet. Młodzieniec zamarł. - Sam mówiłeś, że kiedyś to wszystko będzie nasze, wspólne! - wygarnął Ostapience niemal prosto w twarz. - Kiedyś, to chyba znaczy, że dzisiaj, co?! Janka zaśmiał się na to obłąkańczo. - Na-sze, na-sze! - powtarzał jąkając się, jakby chciał przedrzeźniać młodzieńca. - Owszem, nasze, czyli wszystkich, powtarzam: wszystkich, bałwanie!, a nie tylko twoje. - Sięgnął po krzesło i podniósł je jedną ręką ponad głowę. - Po co ci w domu coś takiego, skoro od małego na piecu śpisz? Tłum ryknął śmiechem; młodzieniec, zaczerwieniwszy się po uszy, spuścił głowę i odszedł w niesławie. Janka posłał triumfujące spojrzenie w kierunku Libra. Zdawał się mówić: "Chyba nie masz wątpliwości, kto zasłużył na to, by teraz rządzić w miasteczku?..." Może nawet miał rację, bo w końcu to on zapanował nad zaślepionym chciwością tłumem. Wszystkie zagrabione przedmioty, których nie wywieźli policjanci w towarzystwie burmistrza, wróciły na swoje miejsce. By więcej nie doszło do podobnych ekscesów, Janka pozostawił przed wejściem do budynków dwóch uzbrojonych towarzyszy; trzeciego, wraz z Librem, zaciągnął natomiast do gospody. Szmuel Rabinowitz siedział posępny za kontuarem i spode łba spoglądał na pierwszych tego dnia gości. Najsurowiej oceniał Libra. Poczciwy Żyd nie powinien o tej porze wałęsać się po knajpach, na dodatek w towarzystwie takich typów! - stwierdził, ale swoje spostrzeżenia pozostawił tylko dla siebie. Co najwyżej, przy okazji wszystko wygarnie ojcu chłopca, Icchakowi Goldstadtowi. Odmówić poczęstunku jednak nie mógł. Postawił więc na stół litr wódki, a swojej najstarszej córce, brzydkiej jak najczarniejsza egipska noc Szoszy, kazał przygotować "coś gorącego" do zjedzenia. - Pamiętaj jednak, żeby jedna porcja była szczególnie koszerna - uczulił dziewczynę. Liber, Janka i ten trzeci, który okazał się być Rosjaninem spod Smoleńska, usiedli w kącie sali. Nie chcieli rzucać się w oczy innym potencjalnym klientom gospody, a może po prostu obawiali się, że stary Szmuel mógłby podsłuchać ich rozmowę. Siwy, brodaty Żyd zaniósł im trzy szklanki, odchodząc zaś mruknął coś w języku zrozumiałym tylko dla Libra. Ostapienko kopnął młodego jewrieja pod stołem w nogę i spytał: - Co stary powiedział? - Że na jedzenie przyjdzie nam kwadrans poczekać. - Kwadrans zleci - mruknął Rosjanin, który został przedstawiony Librowi jako Fiodor Romanienko. On pierwszy dobrał się do butelki, wyciągnął korek i powąchawszy mętny płyn, westchnął z rozrzewnieniem. - Dobry tu bimber macie, nie to, co u nas... - Pewnie to jedyna rzecz, jakiej będziecie mogli nauczyć się od nas - wtrącił Janka. Fiodor rozlał alkohol do szklanek i wypili, nie wznosząc żadnego toastu. Liber pił na czczo, więc po kilku minutach zaczęło szumieć mu w głowie. Kiedy poprawili "na drugą nogę", z trudem już trzymał się w pozycji siedzącej. Bogu podziękował, kiedy - jak przez mgłę - dostrzegł niezdarną Szoszę niosącą parujące półmiski z jedzeniem, oznaczało to bowiem przynajmniej kilkanaście minut przerwy w piciu. Owszem, studenci pijali i to sporo, ale nigdy alkoholu tak mocnego i na dodatek w takich ilościach! Zjedli w milczeniu. Szmuel przyglądał im się skryty za kontuarem, zastanawiając się, który z nich zapłaci, jeśli w ogóle poczuwać się będą do zapłaty. Kiedy opróżnili talerze, Janka krzyknął na starego Żyda; ten natychmiast znalazł się przy ich stole. Ostapienko pociągnął go za brodę, stary usiadł. - Dobrze ci było za panów, co? - spytał Białorusin. - Za panów? - Szmuel udał, że nie rozumie, o co Jance chodzi. Wodził pytającym wzrokiem po towarzyszach Ostapienki, jakby od nich oczekiwał pomocy. Janka wyszczerzył zęby, brązowe, nierówne, przeżarte przez próchnicę. - Nie udawaj! Przecież wiesz, że ich przegoniliśmy! - Przegoniliśmy - potwierdził Fiodor, ponownie napełniając szklanki bimbrem. - Wszyscy już o tym wiedzą, panie... - Szmuel przez chwilę wahał się, jak zatytułować Jankę, wreszcie zwrócił się do niego - ...oficerze! - czym wprawił Białorusina w istny błogostan. Ostapienko przyjacielsko poklepał starego Żyda po głowie, niby niechcący strącając mu przy okazji na podłogę jarmułkę. - Nie bój się, nie bój. Chłopi, jak pili, tak pić będą! A może i my częściej będziemy teraz do ciebie zaglądać... Liber zastanawiał się, jak należy odebrać słowa Janki: pochwała to czy groźba? - Zapraszam panów oficerów, zapraszam! - Rabinowitz pokłonił się nisko i, korzystając z chwili nieuwagi Białorusina, uciekł do kuchni. Ostapienko kątem oka dostrzegł umykającego Żyda i roześmiał się na ten widok obleśnie. - Jewriej, job twoju mat'! - zaklął, nie zważając na to, że tuż przy jego boku siedzi Liber Goldstadt, przyjaciel z dzieciństwa, Żyd. Ostapienko zreflektował się dopiero po chwili. - To nie do ciebie, stary - mruknął, oparłszy się na jego ramieniu. - Ty z innej gliny... - Z innej - powtórzył Liber, co Janka odebrał jako potwierdzenie swoich słów. Gospodę opuścili koło południa. Wlekli się kompletnie pijani środkiem ulicy; Romanienko, zataczając się, śpiewał po rosyjsku "Międzynarodówkę"; Ostapienko starał mu się wtórować, ale co chwila zapominał tekstu i jedynie bełkotał coś, próbując dogonić Fiodora. Liber pod pozorem załatwienia jakiejś nie cierpiącej zwłoki sprawy czule pożegnał się z przyjacielem, uścisnął dłoń Rosjanina i ruszył w przeciwnym do nich kierunku. Idąc już samotnie, czuł na plecach spojrzenia stojących w oknach, skrytych za firanami ludzi. Ostapienkę mało kto znał, ot, zwykły białoruski chłop, ale jego rozpoznawali w mieście niemal wszyscy; głośno przecież o nim było, gdy przed dwoma miesiącami z dyplomem w ręku po pięciu latach wrócił do rodzinnej miejscowości. Wypity alkohol i wrogie, rzucane ukradkiem spojrzenia wbijały go w ziemię; plątały mu się nogi, obraz świata stracił na ostrości. Szedł przed siebie, nie mając żadnej wyznaczonej marszruty. Ucieszył się jednak, gdy nagle wąskie brukowane uliczki ustąpiły miejsca polnej drodze, która wyprowadziła go za miasto. Znalazłszy odosobnione miejsce w dzikim opuszczonym ogrodzie, zwalił się pod drzewem i zasnął. 3. Obudził go chłód wieczora. Słońce skryło się już za horyzont odległego lasu; powoli zaczęło zmierzchać. Bolało go w kościach, poza tym czuł ogromne pragnienie. Z trudem przypominał sobie wydarzenia, które poprzedziły jego przebudzenie w tak osobliwym miejscu. Gdyby nie one, zapewne roześmiałby się teraz wniebogłosy i potulnie pomaszerował do domu. Jak jednak ma się pokazać na oczy ojcu, matce, nawet Marynie? Szmuel już na pewno zdążył ich o wszystkim poinformować!... Zadrżał z chłodu. Lato, choć z oporami, ustępowało jednak miejsca jesieni. Pory roku nieodmiennie kierowały się odwiecznym kalendarzem natury. Za nic miały ideologie, wojny, ludzkie tragedie i prawo, które miało bronić wszystkich na równi. Na niebie pojawił się Księżyc. Był blady jak niedopieczony rogalik. Myśl ta przypomniała Librowi, jak bardzo jest głodny. Nie jadłem od dobrych ośmiu, dziewięciu godzin - ocenił, masując się po brzuchu, jakby w ten sposób zmusić chciał swoje jelita do zamilknięcia. Dopiero gdy całkiem już doszedł do siebie, zaczął rozglądać się dokoła. Znał to miejsce z dzieciństwa. Stary ogród przylegający do książęcej posiadłości - może Radziwiłłów, a może jakichś innych książąt przybyłych z odległej północy, którzy mieli w tej okolicy jeden ze swoich licznych zamków. Jeden z licznych, ale zarazem ten jedyny, zwany przez miejscowych Wysokim. Od dawna nikt w nim nie mieszkał, przynajmniej nikt z zacnej rodziny. Czasami tylko niektórzy z mieszkańców zaklinali się i przysięgali na Boga, że widzieli jadące w jego kierunku wspaniałe wozy, karety, samochody; ale kto w nich zasiadał - nie potrafili odpowiedzieć. Zamek, wybudowany ponoć przed prawie pięciuset laty, majestatycznie wznosił się na wzgórzu okalającym miasteczko; wyraźnie nad nim górował, stąd też jego potoczna nazwa. Z zamkiem tym wiązało się wiele legend, które w dzieciństwie niejednokrotnie przyszło Librowi słyszeć, gdy zaczął chodzić do miejscowego gimnazjum. Pytany o te legendy ojciec machał tylko od niechcenia ręką. - To historie wymyślane przez gojów - twierdził, jednocześnie uczulając syna, aby większą uwagę przywiązywał do nauki, aniżeli wysłuchiwania nieprawdziwych opowieści. - Skąd wiesz, że są nieprawdziwe? - spytał pewnego dnia Liber. - Bo nie sposób ich udowodnić - odparł ojciec. - Wszystko, czego nie można udowodnić, jest nieprawdziwe? - Nie wiedział, dlaczego za to pytanie ojciec obił go paskiem po pośladkach. Zrozumiał to dopiero po latach, kiedy wbrew własnej woli, ale na wyraźne żądanie matki został także zapisany do jesziwy. Wielebnego rabina Eliezera Zanwila również bardzo irytowały tego typu niegodne pobożnego Żyda dywagacje. W niczym jednak nie zmieniało to faktu, że zamek stał i z każdym rokiem coraz bardziej zaprzątał umysł Libra. Nie tylko zresztą jego; wielu rówieśników, obojętnie czy wywodzili się z rodzin polskich, białoruskich czy żydowskich, wyprawiało się wiosennymi i letnimi wieczorami do zamku. Opowiadali potem niestworzone historie o tym, kogo spotkali za murami i jakie skarby się tam kryją. Liber wsłuchiwał się w te opowieści z pąsami na policzkach, żałując jednocześnie, że w żadnej z omawianych wypraw nie wziął udziału. Czuł się z tego powodu gorszy, mniej doświadczony i atrakcyjny dla dziewcząt, które szczególną estymą darzyły właśnie "zdobywców", jak ich powszechnie w gimnazjum określano. Stanąwszy na skraju ogrodu, Liber podniósł wzrok ku szczytowi góry, na której wznosił się zamek. Zachodzące za jego murami słońce niepokojąco czerwieniało. Cień wydłużył się tak bardzo, że nieomal sięgnął stóp Libra; wił się przed jego oczyma, jakby zachęcał do zrobienia pierwszego kroku, a potem następnego i jeszcze jednego. Młodzieniec poczuł się jak zahipnotyzowany; nie był w stanie otrząsnąć się z odrętwienia - nie był w stanie odmówić tak kuszącemu zaproszeniu. Słońce skryło się jeszcze bardziej i teraz już cień w całości pochłonął postać mężczyzny. Przekroczył granicę strachu i niespełnienia, po raz pierwszy od wielu lat poczuł się dorosły, a swoją dojrzałość mógł udowodnić, spełniając marzenie z dzieciństwa i młodości. Przebiegł przez pole ciągnące się aż do wzniesienia, a potem zaczął się wspinać, zrazu ostrożnie, później coraz pewniej. Po kilku minutach, zlany potem, stanął pod murami zamczyska. Z góry wydawało mu się, że spoczywające w dolince miasteczko nie ma przed nim żadnych tajemnic. Obdarzony doskonałym wzrokiem dostrzegał w oddali rodzinny dom i położone kilkadziesiąt metrów dalej podupadające gospodarstwo Ostapienków. Jego uwagę zwróciło jednak zupełnie co innego. Na drogę prowadzącą do miasta od wschodu wjechała kawalkada wozów. |
|