nr 04 (XXVI)
maj-czerwiec 2003




powrót do indeksunastępna strona

Siergiej Łukjanienko
  Zimne brzegi

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Chłopak trzymał ręce w rozprutym psim brzuchu. Wyprostował się, składając dłonie w łódkę – wybacz mu, Siostro! – i machnął nimi, jak chlapiące się w wodzie dziecko.
     Gęsta ciemna ciecz trysnęła w twarz strażników. Nie spodziewali się, że umyją się w psiej krwi.
     – A… powiedział z irytacją strażnik, który spuścił na nas psa. Chwilę później po jego irytacji nie zostało nawet śladu – skoczyłem i dosięgłem ostrzem do jego arterii szyjnej. Co tam bryzgi psiej krwi… Teraz był od stóp do głowy zalany swoją.
     Drugiego strażnika nie zdążyłem zaatakować. Cofnął się, umiejętnie zasłaniając pałaszem, nie tracąc czasu na bezsensowny atak. Teraz siły były nierówne, on jeden, nas dwóch, a chłopca musiał zacząć liczyć, nie odważył się od niego odwrócić. Cofał się tyłem, wpatrzony w kindżał w moim ręku. Nasze spojrzenia spotkały się i w jego oczach zobaczyłem strach. Wystarczający, by zaryzykować pochylenie się i wyszarpnięcie z martwych rąk drugiego pałasza.
     – Rzuć broń – powiedziałem. – Słowo Ilmara – nie tknę cię.
     Naprawdę darowałbym mu życie. Gdyby rzucił broń i powiedział wszystko – gdzie są inne posterunki, ilu ludzi bierze udział w obławie, jaką nagrodę obiecano za Marka – gdyby powiedział, zostawiłbym go w ruinach, niech czeka na swój los.
     Ale strażnik mi nie uwierzył. Cofał się dopóki mógł, a potem odwrócił się i zaczął biec, w biegu wyszarpując coś z kieszeni. W zapale walki pomyślałem, że to ręczny kulomiot.
     Umiem rzucać nożami. W końcu to najbardziej „złodziejska” broń. Do tego kindżału jeszcze nie przywykłem, jeszcze nie próbowałem nim ciskać. Ale wyważony był świetnie, krew wrzała mi w żyłach i zdecydowałem się.
     Kindżał wszedł między łopatki, strażnik przekoziołkował i upadł na ulicę. Leżał, wstrząsany drgawkami, ale nogi już go nie słuchały.
     – Na jedenastu zdrajców – zakląłem. Popatrzyłem na Marka, chcąc wyładować na kimś złość.
     – Przecież mówiłem, żeby nie iść w góry – powiedział szybko chłopak. Ochłonąłem. Racja, to ja wybrałem drogę. A podczas walki Mark pokazał, że jest prawdziwym mężczyzną, a nie arystokratycznym mazgajem. Żeby coś takiego wymyślić – krwią psich wnętrzności zalać oczy wrogom!
     – Dziękuję, Mark – odezwałem się. – Znowu jestem twoim dłużnikiem.
     Chłopiec popatrzył na psa i poprosił:
     – Daj pałasz, Ilmar.
     Podszedłem, podałem mu broń. Mark nachylił się i jednym zamachem przeciął psu gardło.
     Słusznie. Pies żył, po prostu odrętwiał z bólu. Po co stworzenie męczyć. Niczemu nie jest winien.
     Podszedłem do strażnika z gołymi rękami. Ten rozpaczliwym wysiłkiem przekręcił się na bok, popatrzył na mnie, wykrzywił się w złym uśmiechu… i podniósł rękę z krótką rurką.
     To nie był kulomiot, tylko rakieta sygnałowa z samozapłonem. Strażnik ostatnim wysiłkiem ścisnął rurkę i w niebo pomknęła ognista strzała. Zrobiło mi się zimno w środku. Odchyliłem głowę i patrzyłem, jak nad miastem rozkwita czerwona gwiazda. Rakieta żyła jeszcze przez pięć sekund, potem rozpadła się w pięknym karnawałowym deszczu iskier.
     Pochyliłem się nad strażnikiem, przykląkłem na jedno kolano i ze spóźnionym przerażeniem pojąłem, że gdyby poczekał, aż podejdę bliżej i strzelił mi rakietą w brzuch – byłoby po mnie. Koniec Ilmara Przebiegłego. A raczej – pieczonego.
     Jednak był dobrym strażnikiem. Zamiast wyrównywać rachunki z zabójcą, wolał dać sygnał towarzyszom.
     – Koniec z tobą, zbóju – wyszeptał strażnik. – Liniowiec jutro wchodzi do zatoki… desant przeczesze całą wyspę. Będziesz pił własną krew…
     – Nie łżyj przed śmiercią – powiedziałem, czując zimny dreszcz. – Dla dwóch katorżników arystokrata nie oderwie zadu od fotela…
     Strażnik wyszczerzył się w strasznym przedśmiertnym uśmiechu i zamknął oczy.
     Oto i ósmy z twojego tuzina, Ilmarze. Widzisz, jak Zbawiciel spogląda na ciebie z nieba? Niedługo westchnie i odwróci się…
     – Jeśli Szare Kamizele wezmą się za wyspę, nawet mysiej nory nie przeoczą – odezwał się Mark z tyłu.
     Odwróciłem się.
     – Wierzysz mu? Orły nie łapą much, pretorianie nie polują na katorżników!
     – A co to niby za liniowiec z desantem? – chłopiec był niewzruszony. – Srebrzyste Piki są na Kaukazie, pomagają chanowi rosyjskiemu…
     Przypomniałem sobie psi skok i wzdrygnąłem się.
     – Złote Podkowy są w stolicy, Miedziane Hełmy nadal w Londynie, tam ciągle jest niespokojnie. Zostają tylko Szare Kamizele.
     O najlepszych pretoriańskich oddziałach Domu Mark mówił z taką niedbałością, jak ja o przyjaciółkach przy kuflu piwa w knajpie. Galina pojechała na południe, Judi znowu wyszła za mąż, Natalie chora, jedna tylko gruba Marie gotowa Ilmara pocieszyć…
     – Nie będą arystokraci…
     Zamilkłem. Mark patrzył mi prosto w oczy. Przepraszająco, bezradnie. On też wiedział, kim są Szare Kamizele. To nie eleganciki na parady i warty honorowe, jak Złote Podkowy, ale prawdziwa bojowa siła Domu, każdy ze Słowem, każdy z kulomiotem, proch wąchali, krew pili, gotowi skoczyć w ogień i wodę, nie dla pieniędzy, po co arystokratom pieniądze, lecz dla sławy…
     Mark wiedział to może nawet lepiej niż ja.
     – Coś ty nawyprawiał, mały? – zapytałem.
     – Jestem złodziejem, Ilmarze Przebiegły. Takim samym złodziejem jak ty. Tylko to, co ja ukradłem, warte jest bardzo, bardzo wiele.
     Tym razem mu uwierzyłem. Odwróciłem ciało strażnika, wyjąłem z jego pleców nóż, wytarłem o mundur, podałem chłopcu.
     – Weź. Ja wezmę pałasz.
     – Niepotrzebnie się do ciebie przyczepiłem – powiedział nagle Mark. – Wiesz co, Ilmar, rozdzielmy się. Jeśli Szare Kamizele mnie pierwszego złapią, na ciebie już nie będą polować. Posiedzisz gdzieś w ukryciu i uciekniesz.
     Przez sekundę zastanawiałem się, czy czasem chłopak nie ma racji. Potem pokręciłem głową. Jeśli nawet rzeczywiście główną zwierzyną jest Mark, mnie i tak nie dadzą spokoju. Od takiego wstydu jak wysadzenie na wyspie desantu arystokratów strażnicy dostaną amoku. Im też wystarczy sił, żeby przetrząsnąć góry i kopalnie.
     – Uciekniemy razem – powiedziałem. – Przeszukaj kieszenie tamtego strażnika.
     Mark nie spierał się. Ale najpierw dotknął ciała nieboszczyka i powiedział:
     – Biorę jego śmierć na siebie, Zbawicielu.
     Otworzyłem usta, ale było już za późno. Co teraz można powiedzieć. Mark miał takie prawo, w końcu razem walczyliśmy.
     A ja od razu poczułem ulgę. Siedmiu to nie to samo co ośmiu. A czułem, że jeszcze przyjdzie mi przelać krew na tych przeklętych Smutnych Wyspach.

Rozdział czwarty,
w którym zastanawiam się, jaka śmierć jest weselsza, ale żadna mi się nie podoba.


     Ech, gdyby nie te Szare Kamizele! Ucieklibyśmy w góry i żadni strażnicy nie zdążyliby na rakietę sygnałową. Ale teraz… to tak jakby w czasie pożaru wcisnąć się w najdalszy kąt, żeby się jak najpóźniej usmażyć.
     Jak jest pożar, to trzeba uciekać. Uciekać, nawet przez ogień, zanim rozpali się na całego.
     Zdjąłem ze strażnika zieloną kurtkę, założyłem zamiast swojej. W kieszeniach nie było nic pożytecznego. W ubraniu drugiego Mark znalazł trzy drobne miedziane monety i jeszcze jedną rakietę sygnałową. Ani jedzenia, ani mapy… zresztą, po co im mapa, siedzą na Wyspach latami, wszystkie kąty tu znają.
     Lampy nie braliśmy, po prostu zgasiłem ją, żeby nie ułatwiać wrogom pracy.
     – Idziemy, nie ma się co rozsiadywać – rzuciłem.
     Mark popatrzył na mnie pytająco. Westchnąłem.
     – Nie, nie w góry. Pójdziemy do portu. A nuż się uda?
     – Na statek?
     – Chodź, nie ma czasu!
     Próbowałem wyobrazić sobie, jak Straż rozstawiła posterunki. Na wszelki wypadek przyjąłem najgorszy wariant – gdy oficerowie biegają z pianą na ustach, komendant wali ludzi po gębach, sierżanci kopniakami poganiają żołnierzy. Sieć była szczelna, ale nie na tyle, żeby się nie prześliznąć. Gdybyśmy zauważyli jeszcze jeden posterunek, szło by się już zupełnie spokojnie…
     Przeszliśmy ze sto metrów, gdy obok nas, przyczajonych w zaułku, zadudniły buty. Biegło czterech, na szczęście bez psów, z dwiema lampami, jasne promyki ślizgały się po ruinach. Oceniłem kierunek i czas, i skręciliśmy bardziej w prawo. W samą porę – ominęliśmy kolejny patrol. Ci mieli psa. Dobrze, że ich podniecenie udzieliło się psu i zwierzę nas nie wyczuło.
     Oho, teraz będzie ciężko. Znajdą ciała, i zupełnie się wściekną. Wprawdzie z najbardziej niebezpiecznej strefy już się wydostaliśmy i wnyki złapały powietrze, za to skończyły się ruiny, a zaczęły slumsy. Gdzieniegdzie w oknach migotało światło. Dobrze chociaż, że po ulicach nikt się nie włóczył, wszyscy ukryli się za mocnymi drzwiami… boja się zbiegłych katorżników. To znaczy, nas. Spojrzałem na Marka. W nierównym słabym świetle jego twarz wydawała się biała, ale usta miał mocno zaciśnięte, a spojrzenie żywe. Dobrze się trzyma. Pomyślałem, że można się o niego nie martwić.
     Już prawie doszliśmy do portu, gdy z przedmieść z piskiem wystrzelono w niebo rakiety sygnałowe. Trzy czerwone, jedna żółta, potem jeszcze jedna czerwona.
     – Kod wojskowy – szepnąłem chłopcu. – Posterunek stracony, wroga nie stwierdzono.
     Chłopiec nie odezwał się.
     – Poczekaj tu – poleciałem. – Jeśli usłyszysz hałas… no, hałas to jeszcze nic takiego. Ale jeśli po hałasie minie dziesięć minut i ja nie przyjdę, uciekaj. Gdzie chcesz, niech ci Siostra pomoże, ja się będę trochę zapierał, ale potem na przesłuchaniu to już wszystko powiem, nie miej żalu.
     Chłopiec skinął głową, dalej poszedłem sam. Miejsce miał dobre, za grubymi kolumnami, podtrzymującymi półokrągły balkon, w kompletnej ciemności. Szukać go tu nie będą, a przypadkiem nie zobaczą.
     Chciałem wypatrzyć jakiś statek szykujący się do wyjścia w morze, i zorientować się, jak się na niego dostać. Liczyłem, że uda nam się ukryć w ładowni i wyjść na pełne morze. Wtedy może dogadamy się z kapitanem. Miałem na kontynencie pewną skrytkę, trzymałem na czarną godzinę… ale czy może być czarniejsza?
     Gdy wyszedłem na nabrzeże i popatrzyłem na port, zrozumiałem, że z moich planów nici. Oblał mnie zimny pot, zamarło serce.
     Port był opasany jasnymi światłami. Bezpośrednio na ziemi postawiono karbidowe lampy, przy każdej siedział żołnierz, przechadzało się kilka patroli. W zatoce stał statek, z wyciągniętymi na całą długość linami, rzęsiście oświetlony, niczym w dniu imienin głowy Domu, z marynarzami na pokładzie.
     Żołnierze wcale się nie kryli. Nie po to otoczyli port, żeby nas złapać – wiedzieli, że mała rybka w każdej sieci znajdzie dziurkę. Odstraszali nas od portu, dawali do zrozumienia – nie podchodźcie, nic z tego nie wyjdzie.
     – Siostro Orędowniczko – wyszeptałem. – Za co tak? Czy jestem ostatnim gadem na ziemi? Czy nie przestrzegam przykazań?
     Siostra milczała. Albo nie chciała, albo nie mogła pomóc. Siostra wszystkim pomaga, jednym mniej, innym bardziej. Widocznie dla mnie nastało to „mniej”.
     W ciągu minuty przemknęło mi przez głowę dwadzieścia szalonych planów, ale wszystkie były niedostatecznie szalone. Nie przejdziemy. Nigdy. Nie przepełzniemy po kanałach, nie przepłyniemy wzdłuż brzegu, nie przemkniemy się w ubraniu zwykłego obywatela czy strażnika.
     Koniec.
     Do portu się nie przebijemy, a jutro do Wysp przypłynie liniowiec i wtedy dopiero zacznie się zabawa. Na brzeg wyjdą arystokraci w swoich kamizelach z szarej stali, których kulą nie przebijesz, wyprowadzą konie, przywykłe chodzić po górach i wlec się po błocie.
     Wygonią wszystkich mieszkańców z domów, przeczeszą wyspy z psami…
     Zajęczałem cichutko, ruszyłem z powrotem. Co teraz? I skąd taka panika, taka gorliwość? Dlaczego komendant wypuścił z rąk chwałę schwytania przestępców, żeby tylko nie wypuścić nas? Jakby już nie o honor szło, lecz o to, by głowę unieść!
     Mark czekał na mnie pod balkonem. W milczeniu wyszedł, wziął za rękę, przytulił się na chwilę. Poczułem, jak wali mu serce. Denerwował się.
     – Źle – powiedziałem szczerze. – Port jest otoczony, nie da się przejść. Strażników jak pcheł na psie. Psów też nie brakuje… wpadliśmy, Mark. Nie warto się było szarpać… w kopalniach też ludzie żyją.
     – A gdyby schować się w jakimś domu?
     – Tylko odwleczemy kaźń.
     Staliśmy w ciemności, nachylając się do siebie i szepcząc. Dwóch pechowych zbiegów, którzy zdążyli wymazać ręce krwią.
     Doskonała pora, żeby się nad sobą poużalać.
     – To nic, Ilmara tak łatwo nie weźmiecie – powiedziałem, nawet nie do Marka, tylko do samego siebie.
     – Dużo jest żołnierzy w porcie?
     – Bardzo dużo.
     – Miasto szczelnie otoczone?
     – Mysz się nie prześliźnie.
     – To kto jest w forcie?
     Spojrzałem chłopcu w twarz. Miał złe, uparte oczy.
     – Tylko nie wiem, czy mają tu szybowce. Tym bardziej takie, które latają na duże odległości.
     – Jeden jest na pewno. No, bo skąd by w garnizonie wiedzieli, kim jestem?
     Przymknąłem oczy i zacząłem sobie przypominać, czy nie widziałem na wodzie wojskowego klipera. Chyba nie. Więc wodą nikt nas dogonić nie mógł.
     – W jednej bajce lis schował się przed psami w budzie. Nawet, jeśli nie ma szybowca, ukryjemy się w forcie. Tam na pewno nie będą nas szukać.
     Plan był tak szalony, że mi się spodobał.
     – W bajkach ludzie wspinają się w niebo po łodydze fasoli – burknąłem dla porządku.
     Ze wszystkiego, co mogliśmy teraz zrobić, wejście do fortu było jedyną szansą. Niechby nawet minimalną.
     – Żeby tylko zdążyć przed świtem – powiedziałem. – Jak noga?
     – Boli, ale nie bardzo. Nie bój się, Ilmar, nie będę zawadą. Jak będzie trzeba, pobiegnę.
     – Jak będzie trzeba, polecisz jak ptak.
     Poddałem się.



Kup w Merlinie

powrót do indeksunastępna strona

38
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.