nr 04 (XXVI)
maj-czerwiec 2003




powrót do indeksunastępna strona

Grzegorz Wiśniewski
  Noel Profesjonał

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Zajazd pod obco brzmiącą nazwą "Mururoa" znajdował się na południowo-wschodnim skraju przedmieść. Z dala od podgrodzia, nieledwie na prowincji. Składał się z rozległego, choć niskiego, budynku, pobielonego do połowy wapnem oraz kilku solidnych stajni i szop, w których sypiała służba. Ku gościńcowi zajazd sięgał dużym dziedzińcem, starannie wysypanym piaskiem. Dziedziniec ów, jak i całą posesję, otaczał niewysoki kamienny mur. Wzdłuż tego muru wznosiły się również w niebo niewidzialne ściany magicznej energii, stworzone specjalnie dla tych, którzy z jakichś powodów zdecydowali się ominąć bramę. Noel wyczuwał je nawet z odległości, gdy kręcił się niepostrzeżenie obok walącej się drewnianej chaty w opłotkach. Przyprawiały go o ostrzegawczą gęsią skórkę, brzęczały w uszach podprogowymi wyładowaniami. Ozon aż kręcił w nosie.
     Nowy czarodziej w mieście.
     Niewzywany, niespecjalnie lubiany, nazbyt niepokorny, za to gotów do obrony. Może liczył się z tym, że ktoś zawrze na niego kontrakt. A może było to jego typowe zachowanie, wynikające z doświadczenia w kontaktach z ludźmi lub innymi czarodziejami. Sam fakt, że jak dotąd przeżył na świecie, dobrze świadczył o jego możliwościach. Czarodzieje słynęli wszak nie tylko z umiejętności postępowania ze zwykłymi ludźmi, ale też i z nader łatwego czynienia sobie śmiertelnych wrogów z tych możniejszych. Szczególnie ten. Wiedźmin wygrzebał z pamięci jego imię - Aquafortz. Podobno młodszy brat jakiegoś innego, bardzo znanego maga. To było wyzwanie, z jakim Noel dawno się nie spotkał. W powszechnym mniemaniu najlepszy wiedźmin w swoim czasie został pokonany przez najlepszego czarodzieja.
     Grunt to się nie zrażać. Niepostrzeżone przeniknięcie do zajazdu zapewni wystarczającą przewagę. Noel rozmyślał nad sposobem przejścia przez bramę. Problem stanowiło dwóch Wcielonych maga, którzy stali w rozwartych wrotach i uważnie oglądali wszystkich wchodzących. Dwóch następnych pilnowało drzwi zajazdu, frontowych i gospodarskich. Jeden taki człekokształtny cielesny byt, wykreowany i całkowicie kontrolowany przez Aquafortza, był w stanie dorównać najświetniejszym szermierzom świata. Czterech w jednym miejscu było jak mała armia. Właściwie to nawet średnia armia.
     Zanim zaczął na dobre rozważać, czy jest jakiś sposób na niepostrzeżone wtargnięcie do środka, rozwiązanie znalazło się samo. Od strony placu, będącego właściwie ogrodzonym kawałkiem pola, na którym wzniesiono koślawą budę jarmarcznego teatru, zbliżało się powoli kilka postaci. Czterech zgrzebnie odzianych, krępych mężczyzn, podtrzymujących się wzajemnie i prących przed siebie gościńcem niczym karawela, halsująca po nieprzyjaznych wodach. Darli się jeden przez drugiego, upici właściwie na wesoło, ale okrutnie z czegoś niezadowoleni. Z ogólnego kierunku marszu można było zgadnąć, dokąd ich niosą nogi. Gdy minęli walącą się drewnianą chatę, było ich już pięciu.
     Kiedy mieli jeszcze kawałek do przejścia, z bramy na gościniec ktoś wyszedł. Drobna, chuda postać w wyciągniętej sukmanie. Rozejrzała się wokół, zarzuciła grzywa czarnych włosów, po czym ruszyła gościńcem do miasta, trzymając się blisko muru zajazdu. Szła skulona, ukrywając w dłoniach mały przedmiot, który - chociaż grubo owinięty szalem - świecił jasnym światłem. Cokolwiek to było, z daleka cuchnęło magią. Noel czuł to z odległości wielu metrów, mimo interferującej magii z zajazdu. Przez chwilę się nad tym zastanowił, bo znał tę drobną postać. Matylda. Jej rodziców i rodzeństwo podobno wykończyli ludzie szeryfa. Od tamtej pory marzyła tylko o zemście. Długo zamęczała Noela, by nauczył ją jakichś wiedźmińskich sztuczek. Ciągle gadała o tym, że sprawiedliwości musi stać się zadość. Nawet w to wierzyła, jak ktoś pozbawiony elementarnej wiedzy o świecie. W końcu była tylko dzieciakiem. A teraz była dzieciakiem, który położył ręce na magicznym artefakcie. Noel mógł się założyć, że nie był to miękki gadający miś.
     Kompania niespiesznie, acz z żelazną determinacją, podeszła do bramy zajazdu. Na kilkanaście kroków przed progiem spoczęły na nich baczne oczy Wcielonych, którym nadano formę paskudnych z twarzy rosłych drabów. Ich skórzane pendanty, zapięte na karacenowych zbrojach, były do przesady obwieszone bronią. Jednocześnie w głowach zbliżającej się grupy telepatycznie rozejrzał się obcy umysł. Wobec rozlewającej się aury upojenia był jednak zupełnie bezradny.
     - Znaaaaaaajdzie się kłonicaaaaa... - zaintonował pijackim głosem Noel, chcąc uśpić ewentualne podejrzenia. Jego nowi druhowie natychmiast dołączyli:
      - ...na duuuuupę...!
     Przeszli. Przez dziedziniec dotarli do gościnnej izby zajazdu, umiarkowanie zapełnionej podróżnikami. Pod wysokim sufitem, na poziomie drewnianej galerii podtrzymywanej przez grube belki, płonęły w prostych żyrandolach świece. Ludzie gwarzyli sobie tu i ówdzie, pili spokojnie piwo z obtłuczonych kufli, pałaszowali porcje mięsiwa, donoszone zza szynkwasu przez służebne dziewki. Tylko w jednym rogu nic się nie działo. Przy długiej, pustej ławie, wsparty plecami o nieotynkowaną ścianę, siedział samotny człowiek z opuszczonym na twarz kapturem. Na blacie przed nim stał kielich z polerowanego szkła, do połowy napełniony winem, a obok leżała długa laska, okuta żelazem.
     Noel opuścił swoich towarzyszy, którzy nagle zaczęli go gorączkowo namawiać, by został. Przecisnął się między stołami do człowieka w kapturze i zajął miejsce na ławie naprzeciw. Gwar za plecami zmienił ton, ale nie ucichł.
     - Dosiadając się do mnie demonstrujesz kompanom, jaki jesteś odważny? - zapytał Aquafortz, nie podnosząc wzroku.
     - Nie.
     - Czego więc chcesz? Jałmużny nie rozdaję.
     - Ciebie, panie, nazywają Aquafortz?
     Czarodziej odrzucił kaptur i spojrzał na Noela. Miał młodzieńcza twarz o zdecydowanych rysach, błękitne oczy i równo przycięte, trefione włosy. Wyglądał chyba najbardziej kiczowato ze wszystkich czarodziejów, których dane było Noelowi spotkać. Może się przynajmniej nie uśmiechnie...
     Aquafortz błysnął w uśmiechu porażającą bielą zębów. Wyglądał teraz równie intrygująco jak przeciętny landszaft.
     - A czemuż interesuje to wiedźmina?
     - Niewielu ludzi dokonało tyle, co ów Aquafortz - zauważył Noel chłodno. - W delcie Mefingu dalej ludzie umierają z głodu. Nic nie chce tam rosnąć. Pomarańczowy proszek czarodzieja wykończył buntowników razem z lasami i zasiewami. W Dol Blathanna Aquafortz podobno zatruł wodne cieki. A w Mahakamie to z jego wieży rozeszła się po okolicy zaraza gorączki kostnej.
     Czarodziej zmrużył oczy.
     - Dobrze radzę, nie wtykaj nosa w cudze sprawy!
     - Niczego nie wtykam. Na razie. Przyszedłem coś przekazać.
     Teraz Aquafortz zrobił się kiczowato nieufny.
     - Co takiego?
     - Pozdrowienia od dona Leone. Jesteś mu coś winien... - kątem oka Noel zarejestrował, jak dłoń czarodzieja podskakuje w pojedynczym pstryknięciu - ... za ochronę - dokończył, stojąc już na dziedzińcu zajazdu.
     Aquafortz telepatycznie skrzyknął swoich Wcielonych. Nadbiegali ze wszystkich stron, jak nieubłaganie schodzące się szczęki poczwórnego imadła. W białym błysku na opustoszałym nagle dziedzińcu pojawił się sam czarodziej.
     - Ile razy mam powtarzać! - wrzasnął, wymachując laską w takiej furii, że aż trysnęła błękitnymi wyładowaniami. - Mam własną ochronę!
     Noel zlekceważył szansę na rzucenie dowcipną ripostą. Ruszył biegiem po łuku, mierząc wzrokiem najbliższego z Wcielonych. Jak oni wszyscy i ten był potężnie zbudowanym drabem o zdecydowanie nadnaturalnie umięśnionych kończynach. Szarżował na wiedźmina z lodowatym spokojem, wznosząc do ciosu półtorak o szerokim ostrzu. Odziany był w inkrustowaną srebrem karacenę, nałożoną wprost na nieludzko białe ciało. Na takie stworzenia nie było łatwego sposobu. Bezradna była zarówno wysoka magia, jak i wiedźmińskie Znaki.
     Jak wszystkie twory człowieka, mieli jednak słaby punkt.
     Noel już wcześniej ocenił ich chłodnym okiem. Zaszczepiono w te stworzenia najświetniejsze umiejętności i instynkty szermiercze, jednak jak każdy szukający potęgi czarodziej, Aquafortz nigdy nie nadałby im pełnej samodzielności. Lubił dzierżyć władzę. Lubił kierować osobiście. Po prostu nie był w stanie odmówić sobie możliwości posłużenia się Wcielonymi jak dłońmi, które jednym klaśnięciem zmiażdżą dokuczliwego owada. I stało się tak, jak chciał. Wcieleni osaczyli wiedźmina przy kamiennym murze zajazdu. Cztery ostrza opadły jednocześnie ze śmiertelną precyzją. Noel byłby w tej samej chwili martwy, gdyby nie znajdował się akurat nad nimi, wypchnięty kilka dobrych łokci w górę mocą Znaku Aard. Spadł na karki przeciwników, nim ktokolwiek się zorientował. Ściął cztery głowy, cięciami tak szybkimi, że zmieniały klingę w rozmazaną plamę. Potem starannie wdeptał w piach klejnoty wcielenia, które wypadły przeciwnikom z ust.
     Odwrócił się. Aquafortz przyglądał mu się z wyrazem twarzy, w którym zaskoczenie toczyło walkę z niezadowoleniem.
     - Wiesz, ile mnie kosztowało wcielenie czterech? - odezwał się do wiedźmina, kiedy niezadowolenie wygrało. - Pewnie nie i nic cię to nie obchodzi - zakręcił powolnego młynka swoją okutą metalem laską. - Trudno. Należność i tak muszę jakoś odebrać. Jeżeli twoja śmierć mnie dostatecznie nie usatysfakcjonuje, udam się do dona Leone.
     Noel zdecydował się coś powiedzieć.
     - Nasłuchałeś się kiepskich ballad.
     Aquafortz uniósł brwi.
     - To znaczy?
     - Chcesz obić wiedźmina tą laską?
     Czarodziej wzruszył ramionami.
     - Mój brat, posiadając ledwie cień mojej potęgi, w swoim czasie bez trudu tak właśnie załatwił jednego wiedźmina. Podobno mistrza waszego fachu.
     - Pokaż mi. Bez magii.
     - Bez magii? - Aquafortz zafrasował się. - Nie da się. Wtedy to nie będzie takie zabawne.
     Wyprostowaną laskę przycisnął sobie do piersi, zgarbił się, zmrużył oczy. Wyszeptał coś pod nosem. Noel na wszelki wypadek przemieścił się o kilka kroków raptownym piruetem. To była słuszna decyzja. Czerwona błyskawica, która wystrzeliła z laski, przeszyła miejsce, w którym stał przed chwilą. Potem pojawiła się następna. I następna. Powietrze nad dziedzińcem zaskwierczało od magii, zabuzowało energią, pociemniało, jakby nagle przestało tak dobrze przepuszczać światło. Później gdzieniegdzie zmieniło konsystencję, a miejscami zabłysło gamą zmieniających się kolorów.
     - Pokaż mi co potrafisz, wiedźminie - Czarodziej uśmiechnął się paskudnie, a jego sylwetkę opłynął ledwie widoczny kontur aerozbroi.
     Noel uniósł klingę.
     - Już jesteś zgubiony - Aquafortz wyszczerzył zęby. Mieniące się barwami powietrze w błyskach podświetlało jego twarz jaskrawymi kolorami. - Choćby udało ci się mnie pokonać, jestem wystarczająco mocny, by pociągnąć cię za sobą.
     Wiedźmin nie czekał na dalsze enuncjacje. Rzucił się biegiem w bok, później ku czarodziejowi, a na koniec znów w bok. Wymanewrował dwie błyskawice. Łokciem wpadł najpierw w strefę dotkliwego zimna, a zaraz potem przeraźliwego gorąca. Skoczył przed siebie przez niemal nieprzejrzysty pas powietrza, w którym unosiły się czarne pasma czegoś przypominającego wodorosty. Zapiekło go w twarz i dłonie, ale miał Aquafortza w zasięgu miecza.
     Czarodziej był szybki, owszem. Może nawet szybszy niż wszyscy przeciwnicy, jakich Noel spotkał w życiu. Ale od ostatniego podobnego spotkania wiedźmin nie spoczywał przecież na laurach. Ćwiczył. Rozwijał się. Czekał na taką właśnie chwilę. Miecz i laska zwarły się w błyskawicznym starciu. Zadźwięczały gradem głośnych ciosów tak gęsto, jak krople deszczu o dach podczas ulewy. Nigdy dotychczas nikt w takim starciu nie sprostał czarodziejowi.
     Ale czasy się zmieniają.
     Kolejny biały błysk rozdzielił walczących. Wiedźmina odrzuciło kilkanaście łokci w tył, na plecy. Poderwał się jednak szybko i poprawił uchwyt na rękojeści miecza. Rozejrzał się. Powietrze wokół krzepło w mętną galaretę. Aquafortz zataczał się ze strzaskaną laską w dłoni, nieporadnie próbując zatamować krew płynącą z czoła. Raz za razem ciskał na oślep błyskawice, których wiedźmin unikał właściwie bez trudu. Nadal parł do przodu, starannie omijając strefy spienionej magii, gdzie energia buzowała jak miniaturowe sztuczne ognie. Jednak jak poprzednio - łatwego dojścia do Aquafortza nie było, bo fale uwolnionej magii przemieszczały się wokół niego zbyt chaotycznie. Dopiero po dłuższej chwili Noel dostrzegł szansę. Cofnął się kilka kroków dla rozpędu, potem ruszył biegiem. Wskoczył na zrąb krokwi, który wystawał ze słupa stajni zajazdu, odbił od niego z całej siły i przeleciał nad magiem - wprost za niego. Z łatwością sparował cios laski, odwinął się i chlasnął z impetem z lewej do prawej. Poczuł, jak opór aerozbroi ustępuje, i zobaczył, że czubek ostrza wlecze za sobą w zgęstniałym powietrzu bryzg czerwieni.
     Aquafortz zawył telepatycznie i zatoczył się. Na wargach pojawiła mu się krew. Wiedźmin spojrzał w jego nabiegłe nienawiścią oczy i zrozumiał, co się zaraz stanie. Kopnął czarodzieja jak mógł najmocniej i rzucił się do ucieczki. Aquafortza odrzuciło mocno wstecz. Nie złapał już równowagi i, starając się utrzymać na nogach, cofał ku drzwiom zajazdu. Noel dopadał już kamiennego muru dziedzińca. Nie zwalniając, po prostu skoczył z rękami przed siebie i przeleciał nad parapetem ogrodzenia, wykończonym glinianą cegłą.
     W tyle jeszcze raz odezwało się wycie, po czym z miejsca, w którym był zajazd, błysnęło ostre światło ognistej kuli. Niewielka była, zaledwie taktyczna. Tak by ją ocenili setnicy co bardziej nowoczesnych armii. Starczyło jednak, by zajazd i okolice wyparowały pośród ryku białego ognia, razem z nieszczęsną obsługą, gośćmi i jednym porąbanym czarodziejem, który technicznie był martwy już wcześniej. Tyle, że nie zdążył na czas zdać sobie z tego sprawy.
     
     *

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

7
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.