nr 04 (XXVI)
maj-czerwiec 2003




powrót do indeksunastępna strona

Siergiej Łukjanienko
  Zimne brzegi

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Dwa razy wpadaliśmy na idących z naprzeciwka ludzi. Pierwszy, mocny, ale widać mądry chłop, nie zaryzykował zatrzymywania nas. Nadmiernie wojowniczego staruszka z kosturem ułożyłem na ulicy jednym ciosem.
     Nie powinieneś dziadku, łaknąć cudzej krwi. Nie w twoim wieku.
     – Ilmar…
     Chłopiec zaczął zostawać z tyłu. Chyba opadał z sił. Nogi miał młode i mocne, ale to ja uciekałem przez całe życie.
     – Ilmar…
     Dobrze wybrałem kierunek. Domy stawały się coraz gorsze, potem zaczęły się jakieś nory, opuszczone chaty, zgliszcza. Pod nogami była teraz ubita ziemia, gdzieniegdzie rosła trawa. Pół miasta było opuszczone. Nawet na Smutnych Wyspach złoża się wyczerpują i ludzie się rozjeżdżają.
     Kiedy już prawie uwierzyłem, że uciekliśmy, Mark krzyknął.
     Zatrzymałem się i obejrzałem. Chłopak próbował wstać, trzymając się za lewą nogę. Złamał?
     Nikogo wokół nie było i ja, przeklinając swoją głupotę, mimo wszystko wróciłem do chłopca.
     Mark łapczywie chwytał ustami powietrze.
     – Boli?
     – Tak…
     Cała nogawka we krwi. Kość przebiła skórę? Wtedy to już po wszystkim, koniec. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że chłopiec ma poranione dłonie i sam siebie wymazał krwią. Podwinąłem nogawkę, obmacałem nogę. Kości całe. Pewnie tylko mięsień naderwał…
     Ale co za różnica, złamał czy naciągnął – jeśli pogoń jest tuż-tuż i nie wolno zwlekać?
     – Spróbuj wstać.
     Wstał. I nawet zrobił krok, zanim upadł.
     Milczeliśmy obaj.
     – Taki widać twój los, Mark, – powiedziałem. – Rozumiesz?
     Skinął głową. W oczach błysnęły łzy – nie z bólu, ze strachu.
     – Może się jakoś wywiniesz – pocieszyłem go. – Doczołgaj się do tych ruin i ukryj się. Do wieczora noga przestanie boleć, a potem już sam myśl…
     Mark milczał.
     Splunąłem z irytacją.
     – Nie mogę cię przecież nieść na plecach! Zrozum! Tak to już tutaj jest… każdy za siebie, tylko jeden Zbawiciel za wszystkich… nie myśl o mnie źle.
     Chłopiec powoli odpełzał w ruiny.
     – Jak ci wystarczy sił, to nakłam strażnikom, że uciekłem tam. – machnąłem ręką w stronę morza. – Tobie wszystko jedno a mnie pomoże.
     – Ja… – zamilkł.
     No i trudno. Ja tam bym go nie przegonił, nawet bym mu pomógł. Sam jest sobie winien, mógł patrzeć pod nogi. Odwróciłem się i zacząłem iść ulicą, próbując uspokoić oddech przed nowym biegiem.
     – Ilmar!
     Odwróciłem się mimo wszystko.
     Mark zamachnął się ręką i w powietrzu błysnęła stal. Przez mgnienie byłem pewien, że nóż wbije się w moje czoło, i zaraz upadnę obok chłopaka.
     Nóż upadł przed moimi nogami.
     – Mnie… mnie się już nie przyda…
     Mark czołgał się w stronę wiszących na przegniłych drewnianych zawiasach drzwiach. Co za głupiec. Ślad za sobą ciągnie, tylko ślepy by nie zauważył.
     Pochyliłem się i podniosłem kindżał.
     Po wypaćkanej krwią rękojeści biegł rzeźbiony wzór. Ostrze było wytrawione takim samym wzorem, chyba jakiś herb. Stara robota, prawdziwy metal, prawdziwa stal. A najważniejsze, że go nie odebrałem, chłopiec sam mi go dał. Więc nóż się przyjmie.
     Jak powiedziała Siostra Zbawicielowi, gdy przyniosła mu do więzienia nóż? „Jeśli mnie się wyprzesz, nie obrazisz, ale nóż weź…”
     – Bydlę z ciebie, Mark, łajdak i zbój – zakląłem bezradnie. – Obaj zdechniemy!

     Zawsze się tak dzieje, gdy szczęście samo w ręce wchodzi. Szczęście to ptak kapryśny, nie utrzymasz go przy sobie. Już dawno zrozumiałem, że jeśli los się do ciebie uśmiechnął – wkrótce spodziewaj się biedy.
     Zdrowy rozsądek nakazywał uciekać z miasta i albo ukryć się na wzgórzach, albo w przybrzeżnych skałach. Ale nie w pustym domu! Jeśli puszczą tropem choćby jednego psa, przepadłem. Trafi się bardziej uważny strażnik – też będzie po mnie. Dużo się nawojuję z tym starodawnym kindżałem! A przecież już przekroczyłem połowę w swoim tuzinie… Co powiem Zbawicielowi, jak będę w pętli wisiał?
     Ale nie było czasu martwić się na zapas. Pierwszą komnatę przebiegłem z Markiem na rękach, nie zatrzymując się, zbyt było tu brudno. Nocowali ludzie, nocowały szczury i bezpańskie psy. I każdy jadł, każdy brudził.
     W drugiej sali było czyściej. Pewnie dlatego, że sufit się tu zawalił dawno temu, podłoga była przysypana kawałkami drewna i dachówki. Kto miałby ochotę nocować pod gołym niebem?
     Opuściłem Marka na belkę, która wyglądała na mocną, chciałem jeszcze raz powiedzieć, co o tym wszystkim myślałem… ale nie było czasu. Tylko machnąłem ręką i wybiegłem z powrotem.
     W pierwszym pokoju, plując z obrzydzenia, wziąłem dwie garści suchego szczurzego łajna i wyszedłem na ulicę. Rozrzuciłem wokół, rozdeptałem podeszwami. Lepiej byłoby jeszcze rozetrzeć nawóz w rękach, jak uczył stary Hans, ale na to się nie zdobyłem. Czyścioch ze mnie, co zrobić.
     Psy szczurów nie lubią. I boją się, prócz małych psów specjalnie szkolonych do polowania. Ostry smród zagłuszy nasz zapach… jeśli wierzyć Hansowi.
     Z usychającej akacji, która rosła pod ścianą, odłamałem gałązkę starając się, żeby nie było widać śladu złamania. Rankę na pniu zatarłem brudem i zacząłem zamiatać ślady.
     Ile miałem czasu? Minutę, dziesięć minut, a może pół godziny da mi Siostra?
     Nie wiem.
     Pył zakłębił się, opadając leniwie. Pobiegłem ulicą, specjalnie mocno stąpając. Potem, sto metrów dalej, gdzie szemrał przy drodze mały aryk, zatrzymałem się i wróciłem po własnych śladach.
     Niech pomyślą, że dalej poszedłem wodą. Niech uwierzą, niech szukają. Jeśli mam szczęście, aryk będzie się ciągnął do wzgórz, a może nawet wpadnie w jakąś nieznaną mi rzeczkę, i podpłynie z nią do morza.
     Pobiegłem z powrotem, jednym susem wskoczyłem przez otwarte na oścież drzwi. Przymknąłem je i nieco posprzątałem w pierwszym pokoju – a raczej przywróciłem mu poprzedni wygląd.
     Chyba nie było już żadnych śladów. Chyba już wszystko zrobione.
     Gałązkę rzuciłem w odległy kąt. Leżała tam cała sterta chrustu – liście gałązki były teraz pokryte pyłem, nie sposób ich odróżnić od uschniętych. Ktoś tutaj nocował. Naprawdę nie czuł wstrętu?
     – Mark, żyjesz jeszcze? – zapytałem półgłosem.
     – Tak. – Głos chłopca był napięty, ale raczej ze strachu niż z bólu. – A wyście… nie odeszli?
     Jakby swoim czynem pozwolił mi odejść! Przecież to by było jak splunięcie w twarz Orędowniczki!
     – Nie odszedłem – powiedziałem, przymykając za sobą drugie drzwi. Mark gładził nogę, patrzył na mnie przestraszony i strwożony. – Lepiej mi pomóż.
     – Tak… a w czym?
     – Pomóż pomyśleć! – warknąłem. – Co dalej? Ślady zamiotłem, ale i tak tu zajrzą. Dopóki strażnicy mnie nie pojmają, nie uspokoją się.
     Mark zmarszczył czoło, uczciwie próbując pomóc. Ech, gdzie się tam po tobie, bastardzie, pomocy spodziewać…
     – Ilmar… jesteś złodziejem?
     Nie, tylko źle pomyślałem o bliźnim.
     – Tak.
     – Ten dom… jest bogaty? Był bogaty?
     Jakby nie widział! Pokoje ogromne z dwoma oknami, ściany stoją do dziś, na zawalonym suficie widać chyba resztki fresków. Dom był zbudowany porządnie, gospodarz biedy nie klepał.
     – Tak, kupiecki albo oficerski. Raczej kupiecki, oficer by takiego bogactwa nie porzucił. I plan domu też jest kupiecki.
     – Gdy złodzieje próbowali tu coś ukraść… gdzie szukaliby schowków?
     Na chwilę zamilkłem. Czy ja straciłem cały spryt?
     – Czekaj tu – poleciłem i wyskoczyłem z pokoju.
     Zaraz przy wejściu, była sala, w której prowadzono handel. A tu, gdzie sufit się załamał, był komnata gościnna. Kupiec drugiej, może nawet pierwszej gildii, powszechnie poważany, musiał pewnie urządzać przyjęcia…
     Zobaczyłem ten dom tak, jak wyglądał dwadzieścia lat temu. Gobeliny na ścianach, sufity pokryte malunkami, drzwi z żelaznymi zamkami –
     W tych pokoikach mieszkała służba. Nie dużo, dwie, trzy osoby, do pracy w gospodarstwie, do ochrony… handlu kupiec nie powierzy obcym.
     Te pokoje były już lepsze, tutaj mieszkali dalsi krewni, rezydenci. Też pracownicy, tylko darmowi, za stół i dach nad głową.
     Na pierwsze piętro prowadziły schody. Poręcze gdzie niegdzie były połamane, ale stopnie były mocne, dębowe. Pobiegłem na górę i na wszelki wypadek wyciągnąłem zza pasa kindżał.
     W tych salach pogrom był jeszcze większy. Ale tu nie włóczędzy i szczury się postarały, lecz sami gospodarze. Gdy wyjeżdżali, najcenniejsze rzeczy ze ścian zrywali, i deski rzeźbione, i marmurowe płaskorzeźby. Meble zabrali wszystkie, musiały być porządne. Nawet parkiet z podłogi zerwali.
     To nawet dobrze, to znaczy, że włóczędzy nie mieli tu nic do roboty.
     Kupiec był bogaty i Mark miał rację – schowki musiały tu być. I to duże. Nie wszyscy płacą złotem i żelazem. Futer, tkanin, przypraw korzennych w woreczkach nie trzymałby w magazynie. Kupiec musiał mieć pewny schowek. Teraz na pewno pusty, ale teraz nie jestem złodziejem, tylko uciekinierem.
     A tam, gdzie się chowa drogocenności, tam jest najlepsze miejsce dla uciekiniera.
     Tylko jak znaleźć schowek?
     Już nawet znalazłem sypialnie kupca – ogromnego łóżka z niej wynieść nie zdołali i dlatego po prostu rozbili na szczapy. Ani mnie, ani tobie. Łóżko było ogromne, widocznie kupiec pochodził ze wschodu albo z Rusi i miał dwie, trzy żony, jak u nich jest przyjęte.
     Gabinet tez znalazłem – zupełnie pusty, stąd też wszystkie wyniesiono. Wyjrzałem przez otwór okienny – nikogo na razie nie było, tylko porywy wiatru przemiatały na ulicy pył. To dobrze.
     Gdzieżeś swoje bogactwa krył, gościu zamorski? Gdzie wznosiły się miękkie, puszyste góry futer? Gdzie leżały sztaple sukna i jedwabiu? Gdzie wonny pieprz i gałka muszkatołowa?
     Drgnąłem od szalonej nadziei.
     Nic z tego nie wyjdzie. Minęło co najmniej dziesięć lat. Może nawet dwadzieścia.
     A może się uda?
     Zamknąłem oczy i pociągnąłem nosem. Pachniało kurzem. Szczurzymi kupami. Może to podłoga, a może moje ręce.
     I jeszcze… leciutko… pachniało ostrym południowym słońcem, korzennymi trawami, dalekim, obcym światem…
     Zadrżałem. Otworzyłem oczy i znowu obrzuciłem cały gabinet szalonym wzrokiem. Pogoń tuż za mną, czuję to, ale i ratunek jest tuż obok. Schowek musi być tutaj! Tutaj! Zacząłem biegać pod ścianami, gładząc dłońmi deski, szukając szczelny.
     Nic nie ma. Albo tak dobrze wszystko dopasowane, albo pomyliłem się, przyjmując pragnienie za rzeczywistość. Żadnych tajemnych drzwi w ścianie. A przecież nie mogło być luku w podłodze – to pierwsze piętro!
     Mimo to spojrzałem na podłogę. Mocne szerokie deski, nawet nie skrzypiały. Tylko w jednym miejscu podłoga był odrobinę nierówna…
     Padłem na kolana, zmiotłem pył, zdmuchnąłem go i zobaczyłem kontury luku. W podłodze. Na pierwszym piętrze!
     To niemożliwe.
     Ale teraz właśnie potrzebowałem niemożliwego.
     Wsunąłem kindżał pomiędzy deski, mocno podważyłem. Stal wygięła się, czekałem, aż pęknie. Serce mnie bolało od takiej drwiny z broni. Ale co mogłem zrobić?
     Luk poszedł w górę. Kiedyś miał sprytne zamknięcie i trzymał się na stalowych zawiasach. Ale żelazo zardzewiało. Wczepiłem się w deski paznokciami, podważyłem i odchyliłem luk. Zajrzałem na dół, gotów zobaczyć znajdujący się na parterze pokój służby. Może nienasycony gospodarz nie tylko żony pieścił…
     Pod gabinetem był malutki ciemny pokoik. Fala mocnego, intensywnego zapachu przypraw uderzyła w nos. Przechyliłem się i próbowałem coś zobaczyć.
     Wszystko jasne. Do tego pokoju nie było wejścia z parteru, był zagubiony pomiędzy pokoikami sług, pomiędzy korytarzami i komnatami. Można się tu było dostać tylko z góry, z gabinetu gospodarza – po wąskiej drabinie. Wypróbowałem nogą szczeble – trzymały mocno.
     Dobry był z niego kupiec. Porządny. Szkoda tylko, że nie zrobił zawiasów z czarnego brązu – rdza nie zjadła…
     Nie zamykając luku pobiegłem po Marka. Mieliśmy najwyżej kilka minut. Dobry złodziej tym różni się od złego, że niebezpieczeństwo wyczuje zawczasu.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

34
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.