Po piętnastu czy dwudziestu minutach przedzierania się przez dżunglę tempo ucieczki zaczęło zauważalnie spadać. W grupie było wielu rannych, dzieci i starsze osoby też nie radziły sobie z nierównym, podmokłym i usianym korzeniami terenem, poza tym nikt nie wiedział, dokąd właściwie mają biec. Początkowo kierunek był jasny - jak najdalej od bazy - ale stopniowo ludzie zaczęli tracić orientację, oglądać się jedni na drugich i zwalniać kroku. Tehawaru wysforował się na czoło, zostawiając padawankę w tylnej straży, aby pilnowała, czy nikt nie odstaje od grupy. Nikt już nie biegł, wszyscy szli coraz wolniej, opierając się co chwila o drzewa i dysząc. - Zatrzymajmy się na chwilę! - zawołał i ogarnął wzrokiem grupę, starając się wszystkich policzyć. Trzydzieści dwie osoby. Co najmniej dziesięć musiało zostać na lądowisku, ciężko rannych, zabitych czy rozproszonych w panice. Tutaj zresztą rannych też nie brakowało: wielu z uratowanych było poparzonych, pokaleczonych odłamkami lub - mimo wysiłków obojga Jedi - trafionych z miotaczy. W rozterce potarł dłonią podbródek. Nie wyglądało to za wesoło. Ranni wkrótce nie będą się nadawali do dalszej drogi - już teraz kilkoro wyglądało, jakby miało zaraz zemdleć A co potem? Na Xangerre istniało kilka niewielkich osad, ale piracka baza była od nich oddalona o setki kilometrów. Zastanawiał się, czy banda Esquela będzie ich ścigać. Chyba nie - nie umieli poruszać się po dżungli, z góry, przez gęstwinę drzew nic nie zobaczą, a czujniki przy takiej ilości leśnych stworzeń będą bezużyteczne. Znacznie większym zagrożeniem może być brak wody, lekarstw i pożywienia. Poza tym, jeśli chcą wydostać się z planety, to jedyną szansą byłby powrót do bazy i próba zdobycia jakiegoś statku. Tylko kto miałby to zrobić? Prześliznął się wzrokiem po gromadzących się wokół niego ludziach. W tłumie co chwila słychać było pytania "Co się dzieje?" i "Co robimy?". Do przodu wysunął się potężnie zbudowany, rudy Bothanin z zatkniętym za pas zdobycznym miotaczem. - Co planujesz, Jedi? - spytał dość obcesowym tonem. - Musimy odpocząć - powiedział powoli Tehawaru. Poszukał wzrokiem padawanki: właśnie pomagała rannej Twi'lek zawiązać na ramieniu prowizoryczny opatrunek z apaszki. Wyczuwając, że jest obiektem obserwacji, podniosła na niego wzrok. Pokiwał głową, wyrażając aprobatę dla jej zajęcia. - Na razie musimy odpocząć - powtórzył głośniej, tak, aby wszyscy go usłyszeli. - Czy ktoś z was jest lekarzem lub zna się na udzielaniu pierwszej pomocy? Podniosły się dwie ręce, po chwili wahania jeszcze jedna. - Pomóżcie rannym - rozkazał Tehawaru. Z kieszeni na piersi wyciągnął podręczny pakiet medyczny, podszedł do dziewczyny. - Tehawaru Keti-Kayoba - przedstawił się. - Nessie, padawanka Qui-Gona. - Weź to - podał jej lekarstwa i środki opatrunkowe. - Dużo tego nie ma, ale dla najciężej rannych powinno wystarczyć. Skinęła głową. Tehawaru już miał spytać: "Poradzisz sobie?", ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Znowu zwrócił się do wszystkich. - Odpocznijcie ile się da. Ja pójdę poszukać jakiegoś miejsca, gdzie moglibyśmy spędzić noc. Wy - spojrzał na uzbrojonego Bothanina i jego rodaków - zorganizujcie straże, mogą tu być jakieś niebezpieczne zwierzęta. - A ty dokąd idziesz? - Bothanin nieufnie nastroszył rude futro. - Poszukać miejsca na nocleg - powtórzył cierpliwie Tehawaru. - Idziemy z tobą! - Nie poruszacie się po lesie tak szybko, jak ja. Lepiej pilnujcie bezpieczeństwa tych ludzi. Spojrzenie Bothanina, jakim obrzucił rozlokowującą się pod drzewami grupę, nie wyrażało bynajmniej zapału do troszczenia się o ich bezpieczeństwo, ale ustąpił. Wyciągnął miotacz zza pasa i z ważną miną zabrał się za rozstawianie wokół obozu pozostałych Bothan i młodych Devorian. Tehawaru rzucił ostatnie spojrzenie padawance, zajętej teraz pokazywaniem dwójce dzieciaków, jak prawidłowo założyć opatrunek usztywniający, odwrócił się i zagłębił w dżunglę, Kiedy znalazł się w pewnej odległości od zbiorowiska, przystanął, wziął głęboki oddech i przymknął oczy, starając się zjednoczyć z Mocą na ile to było możliwe bez wchodzenia w trans. Już po chwili osiągnął wyciszenie, odprężył się. Zmęczenie i stres wywołany walką odpłynęły. Rycerz skupił się, sięgnął Mocą na zewnątrz, próbując wyczuć, w którym kierunku powinien iść. Oczywiście nie mógł Mocą wykryć wody czy schronienia, ale po chwili starania wyczuł obecność grupy zwierząt. Ich prymitywne umysły emanowały zadowoleniem i sytością, ruszył więc w tamtą stronę, szerokim łukiem okrążając obozowisko od północy. Biegł lekkim krokiem, rozsuwając zarośla, przeskakując węźlaste korzenie. Zwalone kłody i grząskie rozpadliny spowalniały jego bieg. Po dłuższym czasie dotarł wreszcie w pobliże stada. Przelazł przez ogromny, nadgniły pień, przedarł się przez kłujące zarośla i prawie zjechał po skarpie do niewielkiej kotliny, płosząc kilka tapirowatych stworzeń, które wylegiwały się w płytkim rozlewisku obok tryskającego spod skały źródła. Woda! Tehawaru uśmiechnął się radośnie i czubkami palców dotknął czoła i ust w rozpowszechnionym na jego ojczystej planecie geście podziękowania losowi. Rozejrzał się jeszcze raz, żeby zapamiętać topografię i zawrócił, kierując się do obozu jak najkrótszą drogą. Wartownicy nie zauważyli go, dopóki nie wszedł pomiędzy nich. Bardziej zresztą niż obserwowaniem okolicy zajęci byli obserwowaniem rudego Bothanina, który zażarcie dyskutował z paroma ludźmi, Devorianami i jednym Kalamarianinem. Padawanka Qui-Gona stała obok, przysłuchując się im z wyrazem zrezygnowania. - Znalazłem dla nas dobre miejsce - odezwał się Tehawaru, momentalnie zwracając na siebie uwagę wszystkich. Bothanin ruszył w jego kierunku. - Właśnie doszliśmy do wniosku, że powinniśmy wrócić i zaatakować, dopóki się nas nie spodziewają - powiedział bez wstępów. - Wszyscy? - Tehawaru lekkim ruchem głowy wskazał na sponiewieranych ludzi. Ranni byli już opatrzeni ktoś jęczał z bólu, ktoś inny szlochał, opłakując zabitych, starsza Sullusjanka nuciła coś monotonnie, uspokajając dziecko. Bothanin zjeżył się, wyraźnie zamierzając coś powiedzieć, ale Tehawaru uniósł dłoń. - Słońce się zniża. Za parę godzin pod drzewami będzie za ciemno, żeby cokolwiek zrobić. Musimy rozbić obóz przed nocą, a potem się zastanowimy, co będzie dalej. Tu niedaleko jest woda. Idziemy. Przemarsz do kotliny zajął im dobrze ponad godzinę - teraz, kiedy minął krótkotrwały przypływ sił wywołany adrenaliną, pasażerowie szli z trudem, potykając się na korzeniach i nierównościach terenu, niezgrabnie przełażąc przez zwalone pnie i inne przeszkody. Zdrowi pomagali rannym, młodsi - starszym, Tehawaru niósł na ramionach dwoje małych dzieci, ale i tak zanim dotarli na miejsce, w lesie zaczęło robić się ciemnawo. Potykając się o coraz mniej widoczne w szarówce patyki i korzenie zeszli do kotlinki. Niektórzy od razu rzucili się w stronę źródełka, inni zaczęli szukać względnie suchych i wygodnych miejsc do siedzenia. Tehawaru zawołał do siebie Nessie, dwójkę Twi'leków i najmłodszego Devorianina. - Idźcie szybko nazbierać drewna na ognisko, dopóki jeszcze cokolwiek widać. Nie oddalajcie się za bardzo, tu mogą być jakieś drapieżniki. Zmrok zapadał coraz szybciej, rozbitkowie snuli się po kotlince wpadając wzajemnie na siebie, nadeptując się i przeklinając. Prawie wszyscy domagali się natychmiastowego rozpalenia ognisk, i to kilku. Tehawaru tłumaczył, że blask ognia może z daleka zdradzić ich obecność, wreszcie ustąpił i zgodził się na dwa ogniska, dokładnie w chwili, kiedy Nessie i reszta wrócili ze skromnym łupem w postaci kilku wiązek w miarę suchych patyków. - W tej całej dżungli nie ma żadnego chrustu - tłumaczył się Devorianin. - Wszystko zielone i świeże do obrzydliwości. - Dobra, nieważne - Jedi machnął ręką. - Rozpalimy tutaj, pod tą skarpą, przynajmniej nie będzie aż tak bardzo widać. Zapłonęły dwa ogniska i wszyscy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki uspokoili się, uciszyli. Każdy starał się zająć miejsce jak najbliżej ognia. Z dżungli dolatywały pohukiwania jakichś nocnych stworzeń. Wysoko nad ich głowami lekki wiatr szeleścił w koronach drzew. Nessie siedziała na kępie trawy, obciągając rękawy tuniki, bo noc zaczynała się robić chłodnawa. Bardziej jeszcze niż zimno doskwierał jej głód - miała wprawdzie przy sobie żelazną rezerwę żywności: baton z koncentratu proteinowego, ale rozsądek nakazywał zachować go na śniadanie. W milczeniu przysłuchiwała się naradzie, której przewodniczyli Tehawaru i ten rudy Bothanin, który przedstawił się jako Y'lear'heyr. Tehawaru krótko opowiedział, jaką funkcję pełnił w bazie piratów i skąd się tam wziął, wypytał zgromadzonych o umiejętności walki lub pilotażu (były dość nikłe), po czym zapytał, czy ktoś ma jakieś propozycje. Pierwszy, rzecz jasna, odezwał się Y'lear'heyr: - Powinniśmy zaatakować o świcie. Ty, Jedi, orientujesz się w terenie - jak daleko jesteśmy od tej ich bazy? - Licząc w kilometrach czy w godzinach marszu? - Tehawaru obracał w palcach jakiś patyczek. - Musisz pamiętać, że mamy ze sobą wielu rannych, a nawet ci, którzy są zdrowi, niekoniecznie nadają się do szybkich wędrówek po lesie. Bothanin przez chwilę prychał i pomrukiwał z irytacją, wreszcie odezwał się: - Moim zdaniem nie ma co ze sobą ciągnąć rannych i kobiet. To nie znaczy, oczywiście, że chcę ich zostawić - dodał szybko. - Sformujemy grupę uderzeniową i ukradniemy albo porwiemy jeden z ich statków. A potem wrócimy po resztę. - Jak zamierzasz wylądować tu statkiem? - spytał rycerz Jedi. Nie doczekawszy się odpowiedzi, kontynuował: - Poza tym musimy odbić tych, którym nie udało im się uciec... jeżeli jeszcze ich gdzieś nie wywieźli. - Ile statków jest w bazie? - spytał rzeczowo młody Devorianin. - I ilu ludzi? - W tej chwili dwa, licząc z tym, którym przylecieliście chyba, żeby jakiś wystartował już po naszej ucieczce. - Mają tylko dwa statki?! - Nie, trzy, ale jeden jest gdzieś... w interesach - Tehawaru wrzucił patyk do ognia. - A ludzi jest szesnastu, licząc z personelem technicznym. Nie, piętnastu, bo zdaje się, że jednego zabiliśmy tam na lądowisku. Najbardziej niebezpiecznych jest około ośmiu, reszta to mechanicy i tym podobni. Mniej zaprawieni w boju, w każdym razie. - Ośmiu... to nas jest nawet więcej, jakby policzyć młodych i sprawnych - Y'lear'heyr potoczył wzrokiem po najbliżej siedzących. - Problem w tym, że mamy tylko jeden miotacz. Ale wy macie miecze, ty i ta mała, widziałem, jak sobie radziliście. Właściwie to powinniście we dwójkę ich załatwić. - Dziękuję za pochlebną opinię o naszych umiejętnościach - Tehawaru uśmiechnął się z lekką ironią. - Na otwartej przestrzeni może i dalibyśmy radę, ale nie zapominaj, że musimy wziąć szturmem bazę. Która, niestety, ma konstrukcję wybitnie sprzyjającą obronności. - Możemy chyba wejść po tych schodach, którymi uciekliśmy. - Będą na pewno pilnowane, ale być może nie będziemy mieli innego wyjścia. - Jak to? A nie możemy zakraść się bezpośrednio do hangaru? - Chyba, że ktoś z was potrafi fruwać. Wlot do hangaru jest sześć pięter nad ziemią. Można się do niego dostać tylko statkiem albo od wewnątrz budynku. - Gdybyśmy mieli więcej miotaczy, moglibyśmy przeprowadzić pozorowany atak - zauważył Devorianin. - A umiesz strzelać? - parsknął stojący nieopodal na warcie Twi'lek. - Do pozorowania nie trzeba umieć. Nessie słuchała tego wszystkiego z coraz większym zmęczeniem. Z zazdrością rzuciła okiem na Ruvika i Brittelin, śpiących pod parasolowatym krzakiem. Miała ochotę przynajmniej podciągnąć nogi i oprzeć podbródek na kolanach, ale wiedziała, że musi się zachowywać jak dorosły Jedi, więc siedziała prosto, chociaż bolały ją posiniaczone żebra. Dlaczego Tehawaru po prostu nie powie im, co trzeba zrobić? Przecież na pewno wie... Raptownie uświadomiła sobie, że przybiera wobec młodego rycerza dokładnie taką samą postawę, jak poprzednio rodzeństwo Jole wobec niej. Nie tylko ona zresztą. Rozejrzała się po uratowanych pasażerach: ci z nich, którzy jeszcze nie spali, co chwila spoglądali w stronę naradzających się i widać było, że łowią uważnie każde padające słowo. - Moglibyśmy spróbować dostać się do łącza hiperprzestrzennego i wezwać pomoc - mówił tymczasem Tehawaru. - Ale to zakłada wdarcie się do samego centrum bazy, bo centrala łączności jest w kwaterze dowództwa. - Mamy na to szanse? - Niewielkie. - A na zdobycie statku? - Bardzo małe. Y'lear'heyr zdenerwował się. - Jedi, czy ty chcesz nam powiedzieć, że w ogóle nie mamy żadnych szans?! - Niezupełnie - powiedział powoli Tehawaru. - Jest jedna możliwość. ciąg dalszy w następnym numerze | |
|