nr 09 (XXXI)
listopad 2003




powrót do indeksunastępna strona

Tomasz Kołodziejczak
  Krew i kamień

        ciąg dalszy z poprzedniej strony

Rozdział czwarty
KREW NA WARGACH

     Zmierzchało już, gdy Doron dotarł do swojego domu stojącego w samym środku Leszczynowej Doliny. Mieszkał w dużym, solidnym budynku o czterech izbach, z belek kładzionych na zrąb. Najbliżsi sąsiedzi postawili ziemianki dopiero na zboczu Wzniesienia Oprawców. Doron żył sam i nie pragnął niczyjego towarzystwa. Ród jego matki należał do zamożnych, władał ziemiami na Zagrzebanych Polach. Połonna wyszła jednak za mąż na męskim prawie dziedzicznym i musiała wyjechać z tamtej okolicy. Ojciec, Faagon, był sędzią klanów drwali. Gdy umarł, matka wróciła na północ, do swoich, wkrótce i jej kości połączyły się z ziemią. Kiedy Doron skończył lat dwadzieścia, wziął sobie kobietę z rodu Honów. Gdy miał dwadzieścia dwa lata wygrał turniej i został Liściem. Ban podarował mu sześć włók ziemi z dwudziestoma rabami. W rok później żona Dorona urodziła martwą córkę, sama zmarła dwa dni po połogu. Liść odbył wtedy pielgrzymkę do Świętego Gaju, gdzie otrzymał przepowiednię. Od tamtego czasu nigdy nie stanął z bronią przeciw człowiekowi, nigdy nie ruszył na łowy, przestał uczyć sztuki walki karoggą.
     Ale sam ćwiczył codziennie.
     Wróciwszy do domu zzuł buty, zdjął koszulę i spodnie, czoło obwiązał opaską. Miał czterdzieści lat, a od siedemnastu nie walczył z przeciwnikiem.
     Księżyc przesłaniał chmury, jego nikły poblask nie potrafił wydobyć z ciemności kształtów wojownika. Gdyby ktoś podszedł do otaczającego dom płotu, usłyszałby głośny oddech mężczyzny, świst rozcinanego karoggą powietrza, trzask pękających pod stopami gałązek.
     Brzask dnia spłynął na wzgórza i Leszczynową Dolinę, gdy Doron przestał ćwiczyć.
     * * *
     Świtało.
     Wiatr przepędził mgły znad Stawów Czarnego Tataraku, rozgonił chmury kryjące nocne niebo. Słońce wychynęło zza Krawędzi Świata. Powietrze mroziło zwykłym chłodem poranka, lecz Magwerowi zdawało się stokroć zimniejsze.
     Siedział w kucki, wpatrzony w pęd młodej lipy, odnalezionej poprzedniego dnia przez Ostrego. Lipa – śmiertelne drzewo. W Oltomar zmarłym dzieciom wkładają w usta lipowe kulki. Podobno w dalekich krajach grzebie się ludzi w lipowych skrzyniach. A w Daborze na lipie wieszano przestępców.
     Magwer, ubrany tylko w przepaskę biodrową, dygotał z zimna. Nogi mu już zdrętwiały, zgięty kark rozbolał, oplecione lipowymi witkami palce straciły czucie.
     Ostry stanął za plecami Magwera. Mówił powoli i cicho, tak że młodzieniec słysząc szept, słów nie potrafił pojąć.
     Chrupnęło szkło zgniecionego w dłoniach flakonu, krew Rodoma zmieszała się z krwią Ostrego, a potem Szepczący dotknął zimnymi, lepkimi palcami pleców Magwera.
     Ostry zaczął gwizdać. Dźwięk, zrazu cichy – z każdą chwilą stawał się coraz głośniejszy, z początku niepewny, łamiący się – wciąż potężniał. I wtedy Magwer poczuł mrowienie przebiegające wzdłuż kręgosłupa, dreszcze przemieniające się w drobne ukłucia, coraz głębsze, boleśniejsze. Coś dziwnego, przerażającego wpełzło w myśli Magwera, coś co sprawiło, że jego oczy przestały widzieć, uszy słyszeć, że stracił poczucie czasu. Obca siła wtargnęła w jego umysł, chciała nim zawładnąć, a Magwer nie potrafił się jej przeciwstawić.
     I nagle wszystko zamarło.
     Szepczący obszedł Magwera i stanął przed nim, choć młodzieńcowi wciąż się wydawało, że czuje na plecach dłonie Ostrego.
     Szepczący urwał jeden z lipowych listków. Z woreczka wyjął kawałek surowego mięsa, owinął go liściem i podał Magwerowi.
     Młodzieniec otworzył usta, zmrużył oczy. Jego zęby zacisnęły się na węźlastym mięsie, rozgniotły liść, język zlizał krew z warg.
     Magwer był gotów.
     * * *
     Dorona obudził dobiegający z daleka krzyk.
     – Panie! Panie!
     Liść zdążył wstać i otworzyć drzwi, nim tamten wbiegł na podwórko.
     – Panie! – mężczyzna oddychał ciężko, zmęczony długim biegiem. Salota szanowano w całej okolicy nie tylko dla jego zręcznych palców, ale i dlatego że najlepiej potrafił rozmawiać z Doronem.
     – Co się stało?
     – Panie… przybiegł dzisiaj mały Konta, on nocował u babki w Daborze, ale stara wysłała go skoro świt, bo ponoć w mieście działy się straszne rzeczy – Salot wyrzucił z siebie jednym tchem.
     – Co się stało?
     – Panie, była pono straszna walka. Wieczorem gwardziści wyszli na miasto, wiesz, panie, jacy oni są, czy to kobiety czy mężczyźni. A takiej baby to już zupełnie nie sposób odróżnić od chłopa. I tak, w dziesiątkę chyba weszli do karczmy. I tam zaczęli zaczepiać i obściskiwać dziewki służebne. No a te, jak to dziewki, trochę się zestrachały, ale zaczęły im służyć. No ale to jeszcze nic strasznego, bo one przecież temu zwyczajne i za to im jeść dają. Lecz oto się okazało, że wśród gwardzistów same baby i że to baby się do służebnych dziewek zabierają…
     Doron uśmiechnął się lekko, ale Salot tego nie zauważył.
     – No i tu się przebrała miarka. Bijatyka się zaczęła straszna, bo za dziewkami ich chłopy stanęli. Wszyscy wyszli na ulicę, a tam dołączyli nowi. Dwóch gwardzistów jest ponoć rannych, a naszych trzech zabitych. Oj, nie będzie pojednania, oj nie będzie.
     A grodowi całe to zbiegowisko rozpędzili, kilku młodziaków schwytali i powlekli do twierdzy. Ban jeszcze ich nie osądził, ale ludzie gadają, że srogi będzie, by nikt się przeciw Szerszeniom nie ważył poruszyć. Jak myślisz, panie, daruje im życie, czy też nie?
     Doron wygodnie usiadł na ławie.
     – Myślę, Salot, że wszystko od ludzi zależy. Będzie spokój – puści ban młodych. Zacznie się zamieszanie – pójdą na szafot.
     – Szafot… – jęknął sługa. – Szafot… Pierwsza krew już się polała.
     * * *
     Psy nie zwracały uwagi na panujący na rynku harmider. Mieszkały tutaj, więc były przyzwyczajone. Teraz, korzystając ze słonecznego blasku, wygrzewały się – leniwe i powolne. Przechodnie omijali je, nie przeszkadzając w drzemce. Pies – sługa i przyjaciel człowieka – zasługiwał na szacunek.
     Magwer szedł ulicą, nie rozglądając się na boki. Słońce świeciło mu prosto w twarz, lecz chłopak nawet nie mrużył oczu.
     Za nim, dziesięć, może piętnaście kroków, podążało trzech młodych mężczyzn. Mieli pomóc.
     Ostrego już nie było. Rankiem, gdy Magwer zerwał z palców lipowe włókna, Szepczący pożegnał się i odszedł. I tak poświęcił Magwerowi wiele czasu.
     Doszli do placu. Magwer przystanął na chwilę, idący z tyłu mężczyźni zwolnili kroku. Rozejrzał się. Jego wzrok spoczął na psach.
     Słońce paliło skórę.
     Jeden z psów, wielki, czarny kundel otworzył oczy i podniósł głowę z ziemi. Wyciągnął szyję w stronę Magwera, na chwilę zastygł w bezruchu.
     Mężczyzna ruszył dalej.
     Pies znów się położył. Jednak nie zamknął oczu.
     Koło studni siedziało kilku grodowych. To tu właśnie, jak nakazywał obyczaj, zgłaszali się ci, którzy otrzymali znak od bana, okazywali Jarzębinę Przyzwania. Potem grodowi prowadzili więźniów do Gorczem.
     Magwer minął studnię, zatrzymując się dopiero przy rosnących na placu topolach. Usiadł w ich cieniu, opierając się o chłodny pień.
     Towarzysze Magwera rozdzielili się. Jeden usiadł obok chłopaka, drugi stanął przy straganach, trzeci ruszył ku studni. Tak, jak ustalili wcześniej.
     – Połuuudnie!
     – Połuuudnie!
     Krzyk głosicieli wzbił się ponad gwar tłumu, równocześnie od strony Gorczem dał się słyszeć jednostajny, przeciągły jęk trąbit. Ban zaczynał obchód wałów.
     Ten dźwięk zaniepokoił psy, poderwały się gwałtownie, rozglądając i węsząc, któryś zaszczekał, jednak po chwili znów położyły się na gorącym piasku.
     Tylko czarny kundel stał dalej, patrząc na Magwera.
     Chłopak też patrzył na psa. Sięgnął ręką do przewieszonej przez ramię sakwy, wyjął mały, pomalowany na czarno kamyk. Włożył do ust, kryjąc pod językiem.
     W tej właśnie chwili, daleko, u wylotu przeciwległej ulicy, pojawił się Rodam.
     Szedł powolnym, niepewnym krokiem pijanego człowieka.
     Pies gwałtownie potrząsnął głową.
     Rodam wypił dużo, więcej chyba, niż poprzedniego dnia. Szedł jednak prosto, choć całym ciałem walczył o utrzymanie równowagi.
     Magwer dalej siedział nieruchomo, zmrużył oczy, potem je zamknął. Dłonie mocno zacisnął na kolanach.
     Rodam zmierzał prosto ku studni.
     Pies zrobił kilka kroków, stanął, zakręcił się wokół własnego ogona.
     Magwer poruszył wargami, wyszeptał kilka słów.
     Rodam stanął, rozejrzał się po placu. Znów ruszył, nie ku studni jednak, a ku kilku siedzącym pod drzewami gońcom. Doskoczyli do niego natychmiast, ale gdy coś powiedział, większość wróciła pod drzewo. W końcu został jeden. Patrzył na Rodama uważnie, choć z lekkim uśmiechem. Ciałem mężczyzny wstrząsnął dreszcz, zaczął machać rękami, kręcić głową, przestępować z nogi na nogę.
     Kamień pod językiem rozgrzewał się. Magwer czuł ciepło i wiedział, że wkrótce stanie się ono żarem.
     Pies zaszczekał. Cicho. Żałośnie.
     Rodam pochylił się, położył dłoń na ramieniu gońca, drugą jakby pokazywał jakiś kierunek. Potem sięgnął do kieszeni bluzy, wyjął garść płatnych paciorków i podał je chłopcu. Malec wytrzeszczył oczy, z niedowierzaniem patrząc na tak wielką zapłatę. List, tak jak i paciorki, wcisnął do zawieszonego na szyi woreczka. Rodam odwrócił się i znów ruszył ku studni.
     Gruzłowata twardość kamienia paliła język.
     Pies znów zaskomlał, lecz jego jęk powoli zmieniał się w warczenie.
     Zbielałe palce Magwera zacisnęły się na kolanach.
     Oczy miał zamknięte. Zaciśnięte do bólu.
     Widział. Obraz niepełny, zamglony, oblazły pleśnią i kurzem, bez barwy i przestrzeni.
     Słyszał. Miarowy szum, jednostajny chrobot ludzkiego tłumu, przytłumiony, zgaszony.
     Węszył. Ten nowy świat otworzył się jego nozdrzom jak krajobraz pełen znaczeń i wskazań, których ludzki umysł nie potrafił ogarnąć. Kłębiły się te zapachy, mieszały, podawały tropy.
     Magwer doświadczał też obecności psa – strachu i zdziwienia, niepokoju i wściekłości. Dotykał umysłu odmiennego, prostszego lecz mimo to niepojętego, wypchniętego ze swego siedliska, przerażonego gasnącymi dlań zmysłami.
     Magwer czuł, jak stworzenie walczy, szarpie się, słabnąc z każdą chwilą.
     Za to pełniejszy okazywał się świat widziany – ludzki umysł przywykł do nieczłowieczego obrazu i dźwięku, uczył się pojmować zapach, wydobywał z najtajniejszych zakątków pamięci pragnienia i instynkty przedwiecznych przodków. Coraz pełniej przejmował we władanie obce ciało: kończyny przeznaczone nie do trzymania narzędzi i główny swój oręż – szczękę pełną lśniących kłów.
     I tylko żar Czarnego Orzecha pod językiem przyprawiał o okrutną mękę, której nie da się pozbyć. Czarny Orzech dotknął wcześniej krwi, skóry i włosów Magwera, poznał jego pot i ślinę. Teraz zadawał ból będący jedyną ścieżką, po której człowieczy umysł mógł wrócić do swego ciała.
     Rodam stanął już przed grodowymi. Chwiejąc się zaczął grzebać w kieszeniach. W końcu wyciągnął znak przyzwania.
     Czarny pies patrzył na niego, pochylając łeb.
     Rodam na otwartej dłoni pokazał grodowemu Jarzębinę. Żołnierz obejrzał ją uważnie, krzyknął coś do swego towarzysza. Tamten kiwnął głową. Grodowy lekko pchnął Rodama i ruszył za nim.
     Oczy psa widziały zbliżających się mężczyzn, ich zapach gęstniał z każdą chwilą. Pies odsłonił zęby.
     * * *
     Zbliżają się.
     Zapach Rodama znajomy, choć nigdy nie nazwany. Teraz dopiero Magwer czuje go, wie, że czuł zawsze. Lecz jest w tej woni coś, czego nie było nigdy. Piwo, pot, strach, zmęczenie mieszają się, ale głębiej, dalej, tkwi coś niepojętego – woń ledwie uchwytna, nawet dla czułego psiego nosa.
     Obok zapach strażnika. Pieczona baranina, piwo, pot, pył placu, spokój. Większość ludzi tak tu pachnie, choć żadnego z nich nie czuć tak samo.
     Zbliżają się.
     Są nie dalej niż o krok. Pies skacze, wpada im pod nogi, jakby nagle obudzony, przerażony.
     Strażnik klnie z wściekłością, kopie. Czubek buta sięga brzucha, ból nie jest silny, ale Magwer otwiera usta. Pies odsłania kły.
     Warczy i z ujadaniem zaczyna obskakiwać mężczyzn. Grodowy ogania się, chwyta pałkę, bierze zamach, ale pies umyka przed ciosem.
     – Dawaj go! – wrzeszczy Rodam. Chrypi, głos ma przepity, gardło ściśnięte. Dużo piwa było, prosto ze schłodzonych piwnic.
     Też usiłuje kopnąć psa, z trudem utrzymuje równowagę.
     Już inne psy, zaciekawione walką, zaczynają ujadać, choć nie ruszają się z miejsc. Obserwują tylko szarpiących się ludzi i tańczącego wokół pobratymca.
     Pies chwyta zębami nogę strażnika. Magwer czuje w ustach szorstkość wełnianej nogawicy, miękkość ciała, ciepło krwi. Pałka trafia w jego kark. Pies odskakuje ze skowytem. Znów rusza do przodu, tym razem na Rodama. Skacze. Mężczyzna chce go chwycić pod uszy. Tak należy walczyć z psami. Chwycić za sierść, gdy lecą w górę, obrócić, cisnąć na ziemię i przygnieść. Tak to powinien zrobić. Ale jest pijany i powolny, zawsze zresztą brakowało mu szybkości.
     Kły sięgają gardła Rodama. W nozdrza psa uderza fala zapachu krwi, jej lepkości i gorąca, woń uciekającego życia. Strażnik okłada psa pałką, kopie, drugi grodowy biegnie mu z pomocą.
     Krew bucha na nozdrza i pysk. Na policzki i czoło. Ból w miażdżonym pałką kręgosłupie. Palce zaciśnięte na kolanach. Przedśmiertny skowyt psa. Jęk człowieka. Żar kamienia pod językiem. I powrót. Powrót. Powrót…
     * * *
     Magwer otworzył oczy. Sto kroków przed nim ludzie pochylali się nad martwym Rodamem i martwym psem, który go zabił.

powrót do indeksunastępna strona

20
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.