 |
 |
Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Konrad Wągrowski Morska opowieść
"Pan i Władca: Na krańcu świata" z dwóch powodów był jednym z najbardziej oczekiwanych tytułów mijającego roku. Po pierwsze - ponieważ był to następny po "Pięknym umyśle" film Russella Crowe'a, jednego z najlepszych aktorów ostatnich lat i niewątpliwie także barwnej osobowości. Nominowany do Oskara za "Informatora" i "Piękny umysł", laureat za "Gladiatora" właściwie czego się ostatnio dotykał, zmieniało się w złoto. Po drugie - bowiem miał to być po 4 latach od "Truman Show" nowy film Petera Wera, twórcy m.in. "Pikniku pod Wiszącą Skałą", "Świadka" i "Stowarzyszenia Umarłych Poetów". Tak dobrana para musiała budzić zainteresowanie.
Peter Weir wybrał do zekranizowania marynistyczną, przygodową powieść Patricka O'Briana opowiadającą o XIX-wiecznych perypetiach okrętu Jego Królewskiej Mości "Surprise" i jego kapitana Jacka Aubreya. Trwa wojna, zadaniem okrętu jest przechwycenie nieprzyjacielskiego szkunera i uniemożliwienie mu przejścia na południowe antarktyczne morza, gdzie mógłby poważnie zagrozić wielorybniczej flocie. W filmie dokonano jednej dużej zmiany w porównaniu do książki. Ze względu na ryzyko niewłaściwego odbioru filmu na największym światowym rynku, czyli w USA, wojnę angielsko-amerykańską zastąpiono angielsko-francuską. Wbrew pozorom nie musiało mieć to wpływu na spójność fabuły. Wówczas Ameryka była w sojuszu z Francją, sojuszu, który powstał właśnie dzięki konieczności przeciwstawienia się Anglii. Podobnie akwen działań nie musi budzić zdziwienia - w końcu flota wielorybnicza operuje tam, gdzie są wieloryby.
Wszystkich, którzy spodziewali się po tym filmie lekkiej przygodowej opowieści w stylu "Piratów z Karaibów" czeka zaskoczenie. Pomimo tego, że film rozpoczyna się dynamiczną i doskonale zrealizowaną sceną bitwy morskiej, gdy pokład "Surprise" zasypywany jest deszczem kartaczy, dalej tempo zwalnia. Stajemy się obserwatorami morskich szachów - powolnej, rozważnej rozgrywki między dwoma okrętami, potyczek przedzielonych długimi obrazami morskiej służby. Weir stawia na realizm - w jego filmie poznamy barwny przekrój załogi, zobaczymy służbę w czasie sztormu i ciszy, czas posiłków i zabiegów chirurgicznych, dylematy i dramaty, jakie czekają na morzu zarówno oficerów, jak i zwykłych marynarzy. Głównym bohaterem filmu staje się bowiem właśnie morze - żywioł, narzucający człowiekowi swoje prawa, determinujący życie setek ludzi na XIX-wiecznych okrętach w trakcie nierzadko wieloletnich rejsów. Zaryzykuję twierdzenie, że "Pan i Władca" jest najbardziej realistycznym filmem marynistycznym w historii kina. Stąd wynika jego główna wada i zaleta. Wada - bo najprawdopodobniej nie trafi on do ludzi, którzy nie interesują się marynarką, morzem, okrętami. Zaleta - bo dla tych, którzy w młodości, czy dzieciństwie pasjonowali się tą tematyką, film będzie wspaniałym powrotem do młodzieńczych fascynacji, lekcją, pasjonującą opowieścią z dawnych czasów. Kto czytał w dzieciństwie z wypiekami na twarzy "Dzieci kapitana Granta", "Piętnastoletniego kapitana" Juliusza Verne'a, czy "Wyspę skarbów" Stevensona, poczuje na filmie Weira to wszystko, co czuli bohaterowie tamtych książek. Ja to poczułem.
Nie zainteresowanym morzem pozostaje niemało - wizualna uroda filmu, piękno oceanu i dawnych żaglowców. Lekcja historii i realiów XIX wiecznych. Doskonała jak zwykle gra Rusella Crowe'a i dobra rola Paula Bettany'ego jako jego przyjaciela, lekarza Maturina. Warto.
Pan i władca: Na krańcu świata (Master and Commander: Far Side of the Word, USA 2003)
reż. Peter Weir
scen. na podst. powieśći Patricka O,Briana Peter Weir i John Collee
muz. Iva Davies, Christopher Gordon, Richard Tognetti
zdj. Russell Boyd
wyst. Russell Crowe, Paul Bełtany, Billy Boyd
Zawartość ekstraktu: 90%
Więcej o filmach w Esensji
 |
 |
Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Konrad Wągrowski Love stories
Trudno sobie wyobrazić lepszy film na przedświąteczny okres. Richard Curtis, twórca scenariuszy do szeregu znakomitych brytyjskich komedii z "Czterema weselami i pogrzebem" i "Notting Hill" na czele, tym razem chwycił się za reżyserię, kręcąc kolejną komedię romantyczną do swojego scenariusza. Siłą dotychczasowych komedii według Curtisa była barwna paleta postaci drugoplanowych. W przypadku "To właśnie miłość" skorzystano z tego jak najbardziej było można. Poprzez opowiedzenie jednocześnie kilkunastu nieznacznie tylko przeplatających się historii, Curtis nakręcił film właściwie jedynie z postaciami drugoplanowymi. Temat najprostszy z możliwych - różne oblicza miłości, choć każde potraktowane pobieżnie, gdyż czas filmu pozwalał poświęcić każdemu z wątków kilka do kilkunastu minut. Film oparto na dialogach, serii doskonałych, jak to u Curtisa, dowcipów słownych i barwnej galerii postaci. Curtis nie przegrał - bo przegrać nie mógł. Za jego sukcesem przemawia chwytliwy temat i doskonałe ustawienie daty premiery, plejada najlepszych brytyjskich aktorów z Hugh Grantem, Alanem Rickmanem, Liamem Neesonem, Emmą Thompson, Rowanem Atkinsonem i Colinem Firthem, wspierana przez liczną grupę ładnych dziewcząt. Oczywiście niektóre wątki bardziej przyciągają uwagę, inne mniej, ale nigdy nie trzeba długo czekać, aż powrócą historie bardziej zajmujące. Należy wyróżnić przede wszystkim nieocenionego Hugh Granta tym razem w roli brytyjskiego premiera ze smakowitym epizodem z Billym Bobem Thorntonem jako amerykańskim prezydentem (swoją drogą otrzymujemy odpowiedź, dlaczego takich komedii nie można nakręcić w Polsce - nikt u nas nie uwierzyłby, że polityk może być sympatyczny), rewelacyjnym Billem Nighy grającym podstarzałego cynicznego rockmana i mającego kilka najlepszych dowcipów filmu, a także wątek bardziej serio i poważniej zagrany - małżeńskie perypetie Alana Rickmana i przyciągającej uwagę Emmy Thompson. Nie ma tu jednego wspólnego happy endu - niektóre wątki kończą się źle, niektóre dobrze, niektóre pozostają w zawieszeniu - jak to w życiu. "To właśnie miłość" odwołuje się do typowo ludzkiej, zwłaszcza w dzisiejszych dość ponurych czasach, potrzeby pozytywnych emocji, śmiechu i - właśnie - miłości. Czy może więc dziwić, że film nie zachwycił krytyków, gdyż rzeczywiście nie wnosi do sztuki filmowej nic nowego, nie zachwyca reżyserią, aktorstwem, montażem, ale za to zachwycił widzów, bijąc wszelkie rekordy frekwencji? Ja na szczęście najwyraźniej nie jestem jeszcze w pełni krytykiem i pozostałem widzem, który nie pogardzi ciepłym, odwołującym się do uczuć, nie rozumu, filmem na święta.
To właśnie miłość (Love actually, Wlk. Bryt. 2003)
scen. i reż. Richard Curtis
muz. Craig Armstrong
zdj. Michael Coulter
wyst. Hugh Grant, Alan Rickman, Liam Neeson, Emma Thompson, Colin Firth, Martine McCutcheon, Rowan Atkinson, Bill Nighy, Keira Knightley, Billy Bob Thornton, Heike Makatsch, Laura Linney, Lucia Moniz, Chjwetel Ejiofor i inni.
Zawartość ekstraktu: 80%
Więcej o filmach w Esensji
 |
 |
Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Piotr Kozłowski Pocztówka z Sudanu
Anglia, rok 1898. Harry Feversham (Heath Ledger) jest młodym oficerem Imperium, do tego lekkoduchem zakochanym po uszy w pięknej narzeczonej Ethne (Kate Hudson). Najlepszy kompan Harry'ego, nieco pochmurny Jack Durrance (Wes Bentley) również czuje miętę do rzeczonej niewiasty, ale nie chcąc stawać przyjacielowi na drodze, godnie usuwa się w cień. Na kilka dni przed planowanym ślubem gruchającej słodko pary, regiment Harry'ego i Jacka dostaje wezwanie na absurdalną wojnę w Afryce, gdzie trwa bunt pod przywództwem Mahdiego. Nieoczekiwanie Harry rezygnuje ze służby. W konsekwencji, wyrzeka się go własny ojciec (Tim Pigott-Smith), generał zresztą, a koledzy i bliscy, włączając narzeczoną, uznają za tchórza. Po pewnym czasie, wyklęty i zhańbiony Harry decyduje się na straceńczą podróż do Sudanu, gdzie pod przebraniem Araba i przy wsparciu poznanego tam, rosłego murzyna (Djimon Hounsou), będzie z ukrycia pomagał swym ziomkom w walce, podejmując tym samym desperacką próbę odzyskania honoru.
Film znanego przede wszystkim z "Elizabeth" indyjskiego reżysera Shekhara Kapura, jest już siódmą z rzędu ekranizacją powieści z 1902 r., autorstwa popularnego (na Wyspach) brytyjskiego pisarza A. E. W. Masona. Pierwszą, jeszcze niemą wersję, nakręcono już w roku 1915, ale za najlepszą uznaje się tę z 1939 r., w reżyserii Zoltana Kordy.
Skoro bierze się na warsztat tak przetrzebioną historię, wypadałoby chociaż postarać się przedstawić ją w miarę pomysłowo, wtrącić cokolwiek od siebie, bo na absolutną świeżość to i tak w tym wypadku trudno liczyć. Nic z tego, Kapur nie ośmielił się ani na zbytnią krytykę angielskiej hipokryzji i wyniosłości, ani też nie zdecydował się (a okazja ku temu była nieprzeciętna) na zgłębioną wiwisekcję rozdartej wieloma dylematami psychiki głównego bohatera. Pozostałe postaci potraktował równie powierzchownie, skupiając się na właściwej sobie dbałości o detale i (skądinąd świetnych) scenach batalistycznych. W rezultacie dostaliśmy ładne wizualnie kolonialne widowisko, któremu jednakże bardzo daleko do poziomu "Lawrence'a z Arabii", a bliżej do "Przygód młodego Indiany Jonesa", w dodatku z oklepanym trójkątem miłosnym w tle. Ckliwe zakończenie, podobnie jak lwia część fabularnych rozwiązań, mocno razi niedorzecznością. Gra aktorska też nie powala. Hudson ni cholery nie pasuje do produkcji kostiumowych i powinna pozostać przy współczesnych komediach. Bentley gra za bardzo wystudiowanie i flegmatycznie, choć przy kreacji postaci sztywnego Angola może to i dobrze. Ledger jest jak zawsze szalenie sympatyczny i tyle, do awanturniczej części filmu pasuje jak ulał, do dworskiej już mniej.
W sumie więc rozczarowanie, przewałkowana na wszystkie strony opowiastka ostała się takąż, reżyser nie zdołał zaskoczyć nas niczym nowym. Kolejna hollywoodzka pocztówka z egzotycznych miejsc i nic ponadto.
"Cena honoru" (The Four Feathers)
USA/Wlk. Brytania 2002
Reżyseria: Shekhar Kapur
Scenariusz: Michael Schiffer, Hossein Amini
Obsada: Heath Ledger, Wes Bentley, Djimon Hounsou, Kate Hudson, Michael Sheen, Alek Wek, Tom Pigott-Smith, Rupert Penry-Jones, Julio Lewis
Zawartość ekstraktu: 40%
Więcej o filmach w Esensji
 |
 |
Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Piotr Kozłowski Jednostka specjalnej troski
Na początku był trailer. Mocny, dynamiczny, zwiastujący kino akcji wysokiego sortu, do tego z gwiazdorską obsadą. Amerykańce dali się nabrać i żwawo ruszyli do multipleksów. Dzięki temu "S.W.A.T.", oparty na marnym, acz w USA popularnym serialu z lat '70, poradził sobie w zaoceanicznym box office'ie bardzo przyzwoicie, przekraczając magiczną barierę stu milionów dolarów. W pierwszym tygodniu grudnia film zawitał na polskie ekrany. Nasi szacowni tłumacze nadali mu podtytuł "Jednostka specjalna", jakby w trosce o problem niedouczonego narodu z rozszyfrowaniem obco brzmiącego skrótu (ktoś by przecież mógł przeczytać fonetycznie "swat" i pomyśleć, że ma do czynienia z kolejną komedią romantyczną o tematyce ślubnej, a umundurowane postaci na plakacie to po prostu ochroniarze obsługujący wesela). Jednakże, o dziwo, gdy seans ma się już za sobą, te translatorskie zabiegi wydają się ze wszech miar słuszne. Ba, tytuł nabiera wręcz dwuznacznego znaczenia, gdyż "S.W.A.T." istotnie jest filmem o jednostce specjalnej. Tak dosłownie, jak i metaforycznie.
Dosłownie, bo na naszą elitarną ekipę składa się sześcioro bohaterów, dobranych po oporach stereotypowo i z obrzydliwą wręcz poprawnością polityczną. Supergrupie przewodzi Hondo (Samuel L. Jackson), stary policyjny wyga, nie lubiany przez szefostwo za niekonwencjonalne metody działania. Jego pupilem jest Street (Colin Farrell), ambitny karierowicz, oddany "sprawie" duchem i ciałem, nawet za cenę rozpadu własnego małżeństwa i braku lojalności wobec partnera. Sanchez (Michelle Rodriguez) to z kolei twarda sztuka, w pracy wyjątkowo brutalnie masakruje oprychów, w domu czeka na nią mała córeczka, którą samotnie wychowuje. Mamy jeszcze czarnoskórego mięśniaka Deke'a (LL Cool J) oraz dwóch mniej charakterystycznych gliniarzy, Boksera i T.J.'a (Josh Charles i Brian Van Holt), wkomponowanych tu głównie jako tło pod popisy wyżej wymienionej czwórki.
Metaforycznie, bo przy całej swej niekwestionowanej sprawności fizycznej, bohaterowie błyskotliwością nie grzeszą. Rzucają górnolotnymi frazesami i nieświeżymi dowcipasami, mają wyraźne (w przeciwieństwie do widza, który zdrajcę powinien rozpoznać od razu przy pierwszym zwrocie akcji) problemy z dedukcją, są niezbyt sympatyczni i w gruncie rzeczy mało obchodzi nas ich los.
Fabuła także jest skomplikowana jak konstrukcja policyjnej pałki. Najpierw zostaje nam pobieżnie przedstawiona każda postać, następnie obserwujemy jak się wszyscy męczą na treningu, a akcja zawiązuje się gdzieś pół godziny przed końcem. Wtedy to demoniczny francuski terrorysta (Olivier Martinez) ofiarowuje 100 milionów zielonych każdemu, kto go uwolni i zaczyna się zabawa w "na kogo wypadnie, na tego bęc". Zabawa zepsuta zresztą przed scenarzystów już na samym początku.
Krótko mówiąc, jest głupio, mozolnie i topornie do granic możliwości. Filmu nie ratują ani aktorzy (Farrell powtarza rolę z "Rekruta"; Jacksonowi uleciała gdzieś wieczna, zdawałoby się, charyzma; LL Cool J nie ma ani jednego zabawnego one-linera, co też niezwyczajne; Rodriguez i Martinez prześcigają się w konkursie na najgorszy akcent), ani tym bardziej reżyser, pracujący do tej pory przy telewizyjnych serialach sensacyjnych i wyraźnie zagubiony na planie superprodukcji. W rezultacie dostajemy bardzo mało spektakularne widowisko, przypominające raczej miszmasz programów policyjnych ze stacji typu Reality TV, niż obraz kinowy, predestynujący do miana wysokobudżetowego. Pieniądze twórcy przeznaczyli chyba tylko na honoraria dla gwiazdorów, bo na ekranie ich nie widać. Nawet od takiego Michaela Baya dzielą Clarka Johnsona całe lata świetlne, co bynajmniej nie jest ukłonem w stronę tego pierwszego.
Tak więc "S.W.A.T.", obok chociażby "Aniołków Charliego" czy "Rewolweru i melonika", pozostaje tylko i wyłącznie podręcznikowym przykładem nieudanego przeniesienia serialu na pełnometrażowy grunt. Z tą różnicą, że w przypadku "Aniołków..." i "Rewolweru...", z dobrych seriali zrobiono złe filmy, a tutaj materiałem wyjściowym od początku był zły serial. Tyle, że to żadne usprawiedliwienie.
S.W.A.T. Jednostka specjalna" (S.W.A.T.)
USA 2003
Reżyseria: Clark Johnson
Scenariusz: David Ayer, David McKenna
Obsada: Colin Farrell, Samuel L. Jackson, Michelle Rodriguez, LL Cool J, Josh Charles, Jeremy Renner, Brian Van Holt, Olivier Martinez, Larry Poindexter
Zawartość ekstraktu: 40%
Więcej o filmach w Esensji