* * * Leżeli wpółobjęci, poddając się leniwej pieszczocie, łagodnym zejściem kończącej miłosne zmagania. Było już późno, dzień zmierzał ku wieczorowi – i jeżeli szybko się nie zbiorą, trudno będzie dotrzeć do portu przed nocą. A w ciemnościach różne rzeczy mogą się przydarzyć… – Płyń ze mną, Asarpay – rzekł więc, z trudem dobierając słowa. Zwykle nie miał problemów z wyrażaniem swych myśli, trudno przecież prowadzić handel, nie umiejąc się wysłowić. Sam sobie jednak utrudnił sprawę: chciał te zdania wypowiedzieć w keczua, w jej języku, wspólnym dla wszystkich tutejszych plemion, choć zazwyczaj rozmawiali po hiszpańsku, skoro ona już w momencie ich poznania umiała się nim sprawnie posługiwać, a tymczasem przez te wszystkie lata de Manjarres z jej dziwnego indiańskiego narzecza poznał nie więcej jak sto czy dwieście słów. Teraz w gardle rósł mu suchy bąbel zdenerwowania, zabrakło odpowiednich słów. Słów, dla wypowiedzenia których przecież tu przyszedł. – Wracaj ze mną do Panamy. Tu będzie wojna. Wielka, okrutna wojna, jakiej nie widziałaś. Wojna po naszemu… Możesz zginąć, Asa… Patrzyła na niego, z jej ciemnych oczu nie potrafił jednak wyczytać niczego poza zaskoczeniem. W kącikach ust błąkał się uśmieszek, nie tyle wyższości, co raczej tkliwej wyrozumiałości dla mężczyzny, który i tak nie zrozumie, bo to nie męska rzecz rozumieć korzenie spraw, szept ziemi. Pogładziła bliznę na jego piersi, objęła ją dłonią, jakby biorąc w posiadanie. – A co ja bym tam robiła, kochany? – rzekła wreszcie cicho, na granicy szeptu, przywracając hiszpański tej rozmowie. – Była indiańską dziewką do posług? Nałożnicą? Pomyśl, gdyby wybuchła wojna, jak twoi będą patrzeć na Indiankę, co? Zresztą tu jest moje miejsce, mój świat, a Panamę już widziałam, wiesz, jak się to zakończyło. Wojna… cóż wojna. Myślisz, my wojen nie znamy? Ech, Pedro, dzieciaku… – pocałowała go w głowę, żartobliwie zmierzwiła włosy. Jej słowa i ton zraniły de Manjarresa. Miała rację, musiałby być chyba samym królem albo co najmniej grandem, żeby szanowano – choćby ze strachu, jeśli nie z innych powodów – jego indiańską kobietę. Ale wymyślił na to sposób. Gdyby tylko dała mu szansę to udowodnić… A poza wszystkim, kapitan wiedział więcej niż ona. Wiedział, jak będzie wyglądać ta nadchodząca wojna. Od początku oczywiste było, że rozejm zawarty w Tumbez potrzebny jest Koronie tylko do zebrania sił i pieniędzy, do przekonania władców Europy, że warto wziąć udział w podboju Piru. A kiedy się to nie powiodło, trzeba było czasu, aby przynajmniej papież, wcześniej zaciekle wojujący z ojcem Filipa II, ugiął się pod siłą argumentacji, poparł nową krucjatę i dał jej swoje błogosławieństwo. Choć Królewska Rada Indii pracowała wolno – od śmierci Pizarra, od klęski i konieczności zawarcia rozejmu minęły grubo ponad dwie dekady – to dzień, kiedy zawita tu wojna, przyniesiona w żaglach hiszpańskich karawel, wydawał się bliski, odległy najwyżej o kilka miesięcy. Wszystkie porty wypełniają się statkami. Stocznie pracują pełną parą, spuszczając na wodę nowe łajby i remontując stare. Po balach transportowane są okręty z atlantyckiej strony – takie były najnowsze nowiny. Nie udało się podbić indiańskiego państwa szybkością, uda się je zmiażdżyć brutalną siłą. Kapitan nie żywił najmniejszych złudzeń co do wyniku tego starcia. I gdyby nie ta kobieta, cieszyłby się, bo złoto – jakiego pełno na wybrzeżu i w górach – było Koronie pilnie potrzebne. Filip coraz wyraźniej okazywał swoje zniecierpliwienie – a przecież i de Manjarres skorzystałby na podboju, może nawet dostałby mu się kawał ziemi z półtysiącem niewolników? Choć zaraz by go sprzedał, może karawelę kupił…? Bał się odmowy, przewidywał ją. Ale przecież wiedział, że po staremu zostać nie może, bo tak jak pająk zjada starą pajęczynę, chcąc spleść nową, lepszą, tak teraz królewskie wojska przybędą, by na gruzach starego, niewygodnego ładu zbudować nowy, w którym nie będzie miejsca na to, co jest pomiędzy nimi. – Jedź ze mną! – powtórzył, zaglądając jej w twarz. – Ty i ja, nie w Panamie, tylko gdzieś z dala od ludzi, kupimy kawał ziemi, dochowamy się dzieciaków… Kochasz mnie przecież? A gdzieś oczyma wyobraźni widział szeregi muszkieterów, mierzących do kobiet i dzieci, pijanych żołdaków, ostrzących miecze na niemowlęcych szyjach, krew i ogień, i ogień… I ból. Wojna nie zna słowa litość. Wojna szydzi ze słowa miłość, chyba że chodzi o miłość do złota i gwałtem zdobywane ziemie. Nigdy nie rozmawiali o wojnie, de Manjarres jak mógł, starał się unikać tematu okrucieństw, jakich się w życiu napatrzył, a przecież były to tylko drobne potyczki, bo o prawdziwej wojnie to mógł coś powiedzieć Ribeira, i faktycznie czasem po którymś tam dzbanie dojrzewał do męskich opowieści. Asarpay pokręciła przecząco głową. Wstała, szybko narzuciła na siebie ubranie. Dopiero wtedy odwróciła się w stronę wciąż leżącego mężczyzny. Na jej twarzy odmalowało się napięcie, choć próbowała zamaskować je uśmiechem, gdy spytała: – Pedro de Manjarres, a czy ty zamieszkałbyś ze mną w górach, pośród mojego ludu, w Limbu, w Qualaya? Tak bardzo daleko od tej swojej ukochanej Sewilli, daleko na wschodnich stokach Andów, gdzie wojna nieprędko przyjdzie? Poszedłbyś tam – na zawsze? I dodała już bardzo, bardzo cicho: – Kocham? Wiesz przecież… Pedro, ja… – urwała. – Cóż warta twoja śmierć?! – krzyknął, z poczerwieniałą twarzą podrywając się z łoża. Gniew mieszał mu w głowie. – Komu się przyda? Potem wrzeszczeli na siebie tak głośno, że rozumne argumenty ginęły, nim któreś zdążyło wypowiedzieć je do końca. * * * Wracał inną trasą. Był tak zły na siebie i na Asarpay, na tę niepotrzebną kłótnię, która tylko pogorszyła sytuację, że kilkakrotnie zmylił drogę. Kiedy się opamiętał, okazało się, że znajduje się w kwartale dość odległym od portu, sięgającym niemal zbocza góry – choć było to tylko złudzenie, jedynie ogrom szczytu powodował, że to, co odległe na wiele legua, zdało się bliskie na wyciągnięcie ręki, a błotne osuwiska na zboczach, które w rzeczywistości mogły przykryć miasto albo i dwa, wydawały się niewielkie jak pieczone na ogniu placki oca. Domy tu, podobne baraki jak wszędzie, wzniesione były jednak nie z kamienia, lecz z najtańszego, najmniej trwałego materiału: dużej cegły z gliny suszonej na słońcu. Mieszkańcy, szepcząc między sobą złe słowa, wilkiem patrzyli na idącego Hiszpana. Wyczuwał to tak wyraźnie, że aż oparł dłoń na rękojeści miecza, wtedy dopiero co bardziej ogniści pośród Indian zamarli. Odtąd szedł jednak ostrożniej, rozglądając się bacznie wokół siebie. Jedna z mijanych rzeźb szczególnie przykuła jego uwagę. Był to bóg z fallusem większym niż reszta ciała, dumnie zadartym do góry i sięgającym zachodzącego słońca. Byłby nawet zabawny, gdyby nie wyraz twarzy wykrzywionej w porażająco okrutnym grymasie. Prawie zmierzchało, rozegrały się cykady i właściwie de Manjarresowi chodziło już tylko o to, żeby dotrzeć do hiszpańskiego kwartału i zanocować gdziekolwiek, gdy naraz pomiędzy długimi cieniami domów spostrzegł wyraźniejszy cień żwawo skradający się jego śladem. Położył dłoń na mieczu, jego krok stał się krótszy i cichszy, spojrzeniem starał się przebić zapadający zmrok. Zdawał sobie jednak sprawę, że broń tu na nic, a i modlitwa także wiele nie wskóra, bo żaden Hiszpan w indiańskim mieście żyć nie będzie, jeśli tubylcy tak postanowią. Mnicha może i nie tkną, ale sam miecz wart był ryzyka potyczki i odniesienia ran. Cóż z tego, że niektórzy z tych, co na nieszczęsnych poprzedników de Manjarresa napadli, dyndali teraz w portowej dzielnicy na pokaz, że kamajoka sprawiedliwość czyni po równo swoim i obcym. Życia wziętego w zaułku nikomu to nie wróciło jak dotąd. Wtem rozległ się cichy gwizd, jakby ktoś dawał sobie znaki. Odwrócił się gwałtownie, miecz wyszarpnął z pochwy, nie licząc na żaden cud. Było ich trzech. Niscy, wykrzywieni w gniewnych minach, w dłoniach trzymali sztylety. Pierwszy rzucił się naprzód bez namysłu – temu de Manjarres rozharatał brzuch dobrym cięciem. Dwaj pozostali zachodzili go z różnych stron, poza zasięgiem miecza. Wsparł się o ścianę. Dwóch przeciw mieczowi w dobrym ręku to żadna walka. Doświadczenie zdobyte w zaułkach, w krótkich niehonorowych potyczkach, gdzie każda sztuczka jest dozwolona, niejeden raz ocaliło mu życie. Podoła i teraz. Źle jednak ocenił sytuację. Tamci zaczekali, aż z ciemności wysunie się czterech następnych, w tym jeden z mieczem. De Manjarres pojął wtedy, że znajdzie tu swoją śmierć. Pożegnał się w duchu z matką Sewillą, z Asarpay, Bogu powierzył duszę w opiekę, po czym raz jeszcze rozejrzał się dookoła. Odejdzie z honorem, dla towarzystwa zabierze ze sobą kilku napastników. Między okrążającymi go pojawił się jeszcze jeden, cały w bieli, przypominający tamtego kapłana, którego widział przy fontannie. Ten zdawał się jednak znacznie młodszy. Do kapitana docierał szelest jego niezrozumiałych, porażająco spokojnych i beznamiętnych słów. I znów atak! Źle walczyli, mogli rzucać tymi swoimi krótkimi ostrzami… zabić by może nie zabili, ale osłabili ranami. Policzył: sześciu bez tego białego, i tylko jeden z mieczem, pewno zdobytym na jakimś mikrym piechurze, bo zadziwiająco krótkim. Naparli wszyscy naraz, zabierając mu miejsce do dobrego cięcia. Z rykiem i on dał krok w przód, nadziewając jednego na sztych miecza – wyszarpnął ostrze, jeszcze zdołał wyprowadzić drugi cios, czubkiem miecza godząc w bok tego z prawej, jednookiego – zgrzytnęło po kościach, ostrze uwięzło między nimi – na tym jednak szczęście de Manjarresa się wyczerpało. Nim zdążył krzyknąć, stłamsili go samą liczbą. „Matko Boża Se!…” Ciemność. * * * – Kiedy? Gdzie? Te dwa pytania, zadawane po hiszpańsku, niemal zdążyły się już de Manjarresowi wbić w mózg. Siedzący przed nim czerwonoskóry powtarzał je, odkąd jeniec odzyskał przytomność. Był to ten sam Indianin, Biały, jak nazwał go w myślach Pedro, który przewodził napastnikom w zaułku. Kiedy kapitanowi wróciła przytomność, Biały już wpatrywał się w niego – i na pierwsze drgnienie powiek zaczął zadawać swe pytania. Powtarzał je wciąż, te dwa słowa, łączące się w jedną sprawę. Dla tych kilku pytań nie zabili de Manjarresa od razu. Ile więc warta była odpowiedź? Pokręcił przecząco głową: „Nie wiem”. Ból podudzi stawał się coraz bardziej nieznośny. Kiedy się ocknął, tkwił w przyklęku naprzeciwko Indianina, z rękoma skrępowanymi na plecach sznurem. Także kostki nóg miał związane. Mięśnie, napięte od dłuższego czasu, zaczynały protestować, domagać się zmiany pozycji. Na morzu wszystko pracuje, całe ciało, człowiek wciąż się porusza, zastój to pewna śmierć. – Kiedy? Gdzie? Nawet gdyby wiedział, nigdy by nie zdradził, gdzie i kiedy hiszpańska flota wyrzuci na brzeg tysiące żołdaków, armaty, setki koni oraz całą resztę armii. Chyba palony na kracie, jak ten czerwoniec przez Cortesa – gdyby miał o tym pojęcie. Bo przecież planów wojennych nie znał. – Niech cię szlag! – wymamrotał, spluwając krwią na posadzkę. Kapłan podszedł na krok i kopnął kapitana w brodę, niezbyt mocno, lecz celnie, wywołując szarpnięcie bólu i chwilową utratę świadomości. Odrzuciło de Manjarresa na ścianę, na wyłożoną z barwnej ceramiki mozaikę kondora wzbijającego się do lotu. Zostawił pasmo krwi z przygryzionych warg na piersi ptaka, kiedy osuwał się na posadzkę. Błysnął obruszony w potyczce ząb. Pomieszczenie, w którym był przesłuchiwany, przypominało trumnę. Wszystkie cztery ściany nachylały się ku środkowi komory, tak że płaszczyzna sufitu miała ledwie połowę wielkości posadzki. Ściany, z wyjątkiem tej z otworem wejściowym zasłoniętym pasmami wzorzystej tkaniny, pokryte były rytualnymi malunkami lub reliefami przedstawiającymi przerysowane, monstrualne zwierzęta i na wpół ludzkie, na wpół zwierzęce stwory. De Manjarres był niemal pewien, że zawlekli go do jednej z tych niskich piramid, jakich kilka znajdowało się w samym Tumbez, a jeszcze kilkanaście w okolicy. A może nawet do tej największej w mieście, Świątyni Słońca? Biały wyszedł, dając więźniowi chwilę wytchnienia. Krótką chwilę przed kolejnymi mękami, kapitan wiedział bowiem doskonale, że nie uwierzą mu, że nic nie wie, nic nie słyszał… a o wypuszczeniu może przed śmiercią tylko pomarzyć. Jego dręczyciel wrócił z kero, niewielkim, wysmukłym pucharkiem, rzeźbionym w roślinne motywy. Za nim pojawił się drugi Indianin. Zaszedł de Manjarresa z tyłu, złapał za ramiona i szarpnął w górę, blokując w tej niewygodnej pozycji. Wtedy Biały nachylił do ust kapitana kero, przytrzymał naczynie, drugą ręką zatykając mu nos. Musiał otworzyć usta, choćby w kero była trucizna, cóż z tego, kiedy łyk powietrza był czystym życiem… Płynny ogień spłynął mu do trzewi. Chciał krzyknąć, lecz zdołał wydobyć z siebie tylko jakiś nieartykułowany protest. Zakręciło mu się w głowie. Czy naprawdę zionął ogniem w stronę znienawidzonego Białego? Słyszał własny krzyk – czuł ogień i dym – i szpony kondora, który łypał doń ze ściany, dziobem szarpiąc pokrwawione pióra na piersi. |
|