 |
 |
'Pieśń żeglarzy' |
Sebastian Chosiński Autor jednego dzieła
Powieść Kena Keseya doczekała się już drugiego polskiego wydania, tym razem w ramach publikowanej przez Rebis serii "Mistrzowie literatury". Wskazywałoby to na wielką atencję, jaką cieszy się ów nieżyjący już od prawie trzech lat amerykański pisarz. I pewnie większość czytelników, biorąc do ręki to wydanie "Pieśni żeglarzy", jest gotowa tak właśnie o nim pomyśleć. Tyle że Rebisowi zdarza się niekiedy wprowadzać swoich klientów w błąd. Tak było chociażby z wydawanymi przezeń - w tej samej serii zresztą - "zapomnianymi" (i to jak najbardziej słusznie) trzema powieściami Ericha Marii Remarque'a: "Przystanek na horyzoncie", "Gam" oraz "Dom marzeń", które z literackim mistrzostwem nie mają nic wspólnego, więcej nawet - skrupulatnie mu zaprzeczają, będąc dla każdego wielbiciela twórczości autora "Łuku Triumfalnego" lekturą tyleż bolesną, co irytującą. Wtręt ten, niewiele wprawdzie mający wspólnego z Keseyem, ma służyć przypomnieniu starej maksymy, że nie wszystko złoto, co się świeci, czyli - nie każda powieść napisana przez raz docenionego pisarza musi być od razu arcydziełem.
Kesey nie rozpieszczał swoich czytelników. W ciągu czterdziestu lat swej pracy literackiej wydał zaledwie trzy powieści, z których najbardziej znaną jest oczywiście "Lot nad kukułczym gniazdem" (z 1962 roku). Publikując "Lot...", Amerykanin wpisał się w nurt beatników i - nie da się ukryć - dopadły go wszystkie dręczące przedstawicieli beat-generation przypadłości, przede wszystkim nałóg narkotykowy. Ale i jeszcze jedno - jak każdy z prozaików tego nurtu, po stworzeniu jednej powieści wybitnej nie potrafił napisać drugiej, która by nie tylko przebiła tamtą, ale choćby jej dorównała. William Burroughs nigdy nie napisał czegoś bardziej wybitnego niż "Nagi lunch", Jack Kerouac niczym nie przebił "W drodze", a Joseph Heller nie był w stanie w żaden sposób wznieść się ponad poziom wyznaczony przez "Paragraf 22". Kesey z kolei na zawsze pozostał w cieniu "Lotu nad kukułczym gniazdem", choć - przyznać trzeba - "Pieśń żeglarzy" mogła stać się asem trzymanym przezeń w rękawie.
"Pieśń..." to typowy przykład prozy postmodernistycznej czerpiącej garściami z dorobku poprzednich pokoleń. Niemało tu odniesień do kultury masowej - niestety, tylko i wyłącznie amerykańskiej - XX wieku: literatury, filmu, a nawet komiksu. Pytanie tylko: czemu to służy? Bo trudno uznać, że pochyleniu czoła przed erudycją autora. Europejskiemu czytelnikowi w taki sposób raczej się nie zaimponuje. Powieść ta to, w zamierzeniu Keseya - wielka panorama dziejów mieszkańców niewielkiego, położonego na Alasce miasteczka Kuinak. Cóż, tu jednak również Kesey nie błysnął jakąś wyjątkową błyskotliwością. Dla Amerykanów bowiem Alaska stanowi niejako dyżurne tło egzotyczne (takie jak dla Polaków Bieszczady czy dla Rosjan Syberia), w którym nie raz umieszczali już akcje książek, filmów, a nawet - jak może o tym świadczyć przykład "30 dni nocy" - komiksów. Nie powinno nas więc dziwić nagromadzenie w miasteczku niezwykłych typów ludzkich, bo do tego przyzwyczaił nas już bijący w Polsce rekordy popularności przed kilku laty serial "Przystanek Alaska". Czytając "Pieśń...", nie sposób nie myśleć o owej - dość specyficznej, ale jednak - mydlanej operze z tundrą w tle. Choć nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że wszystkie podobieństwa są tylko dziełem przypadku. Wszak powieść Keseya ukazała się nieco wcześniej; zaś podobieństwa miejsca akcji i bohaterów wskazywać mogą jedynie na pewną tendencję nieobcą amerykańskiej kulturze masowej.
Podobnie jak ma to miejsce w przypadku innych "wielkich" prozatorskich dzieł beatników (pozostali nimi do końca życia, choć epoka, która wyniosła ich na szczyty popularności, umarła wraz z ruchem dzieci-kwiatów na przełomie lat 60. i 70.), czasami bardzo trudno dociec, czy mamy do czynienia z prawdziwie awangardową sztuką (przejawiającą się np. w nietypowym sposobie narracji, przeplataniu zjawisk realnych z tymi z "nie z tej ziemi" itp.), czy też z najzwyklejszą grafomanią. Lektura "Pieśni..." skłania do tych samych przemyśleń. Sądząc po rozmiarach i rozmachu powieści, należałoby bez mrugnięcia okiem przyznać jej tytuł... arcydzieła; oceniając jednak jej walory artystyczne - nie sposób opędzić się od wciąż powracającego, niezwykle natrętnego pytania: o co ta powieść nas wzbogaca? Jeśli zatem ktoś oczekuje od książki atmosfery niesamowitości, nieco narracyjnej ekwilibrystyki i bohaterów, do których - pomimo pewnych wad - można się przywiązać, ostatnia w dorobku twórczym powieść Keseya zapewne mu się spodoba. Jeśli jednak ktoś oczekuje od literatury przede wszystkim zmagania się z najistotniejszymi problemami współczesnego świata i drążenia przezeń zawiłości ludzkiej psychiki - "wymięknie" po kilkudziesięciu stronach. Cóż, "Pieśnią..." Kesey na pewno przypieczętował swą przynależność do elitarnego klubu "pisarzy kultowych" - tzn. takich, o których wszyscy (mniej lub bardziej wybitni znawcy literatury) będą wspominać, a których niewielu (owych znawców) będzie czytać.
Ekstrakt: 60%
Marta Bartnicka Otwórz oczy
Gdyby nie przyrodzony mi z powodu płci oraz poniekąd rasy brak zdolności honorowej, to wyzwałabym Sebastiana Chosińskiego na udeptaną ziemię. Wyzwałabym, szargnął albowiem moją świętość, recenzując tak, a nie inaczej "Pieśń żeglarzy" Kena Keseya - moją ulubioną książkę fantastyczną, jedną z najlepszych znanych mi powieści amerykańskich i, moim zdaniem, najciekawszą rzecz, jaką Kesey napisał.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Sebastian wychodzi z założenia, iż "Lot nad kukułczym gniazdem" arcydziełem jest, a Kesey kończy się na tej książce i kropka. Tak jakby każdy pisarz musiał produkować się na jedno kopyto. "Lot..." jest, i owszem, arcydziełem, ale Kesey napisał oprócz niego kilka rzeczy równie istotnych - tyle że zupełnie INNYCH, będących nie takimi gorszymi "Lotami...", tylko całkiem osobną parą kaloszy. "Lot..." wpisuje się zapewne w nurt beatników, a na pewno jest wstrząsającym studium łagrowo-psychiatrycznym. "Czasami wielka chętka" to realistyczna epopeja z życia drwali, o obłędnej dynamice i dzikiej narracji. "Pieśń żeglarzy" to czystej wody fantastyka, dla odmiany zdrowa psychicznie.
Postmodernizm, zdiagnozowany przez Sebastiana w "Pieśni żeglarzy" tonem zbliżonym do zarzutu, nie rzucił mi się w oczy. To książka bez szczególnych bajerów, bez dzikich zabiegów formalnych i bez sklejania wszystkiego ze wszystkim. Nie mogę też zgodzić się z całkiem jawnym zarzutem, że to "mydlana opera z tundrą w tle"; jeśli Sebastianowi "Pieśń żeglarzy" kojarzy się przede wszystkim z "Przystankiem Alaska", bo dzieje się w Kuinak, to pewnie O. Henry, Karol May, "Tańczący z wilkami" i trzeciorzędne westerny to dla naszego dzielnego recenzenta też jeden pies (koń?), bo traktują o Dzikim Zachodzie, Indianach, kowbojach, krowach i takich tam pierdołach.
Lokalizacja powieści jest całkiem nieprzypadkowa i ma wiele wspólnego z zupełnie niedostrzeżonym przez Sebastiana "zmaganiem się z najistotniejszymi problemami współczesnego świata". "Pieśń żeglarzy" ukazuje Amerykę w niedalekiej przyszłości - w bardzo ciekawym stadium rozwoju, przypominającym trochę "Zamieć" Stephensona. "Pieśń..." pokazuje jednak realia nie centrów cywilizacji, a jej obrzeży - zamiast cyberpunkowych gadżetów mamy więc poczciwe zodiaki do pływania, cessny do latania i kutry do połowu halibuta. Miejsce zostało, jak dla mnie, wybrane celowo i nie stanowi bynajmniej "dyżurnego tła egzotycznego" - to właśnie te obrzeża mają szansę poradzić sobie w sytuacji... No, jak na powieść fantastyczną przystało, pojawia się oczywiście SYTUACJA, której bohaterowie i cały ich światek będą musieli stawić czoła. Co do "drążenia zawiłości ludzkiej psychiki", której też jakoś Sebastianowi w "Pieśni..." brakuje, to owszem, nie ma tu ani świrologii "Lotu...", ani grzebania w emocjach "Wielkiej chętki". Jest za to choćby doskonale przedstawiona reakcja małej, zapyziałej społeczności na Wielkie Zło, które przypływa z zewnątrz i przed którym nie ma ucieczki. Można się tylko bronić, jeśli komuś się zechce; jeśli wszystkim się zechce.
Jakoś nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Sebastian w poszukiwaniu najistotniejszych problemów oraz zawiłości istotnie wymiękł po kilkudziesięciu stronach, przez co nie został ani trochę wzbogacony. Współczuję. Ominęła go i boska scena podania wrednej ekologistce magicznej herbatki, i Carmody tańczący hornpipe'a, i indiańska orgia rodzinna z azotanem amylu (nie dla wrażliwych), i romantyczna w swej prostocie sytuacja, w której pewien szczeniak musiał zwolnić łóżko dla ważniejszych celów. Ominął go wreszcie nieśpieszny finał, w którym cywilizacja załamuje się po cichu, nie z wielkim BUM, tylko z delikatnym sykiem. Alaska sobie poradzi?...
Przechodniu, nie daj się zwieść - przeczytaj "Pieśń żeglarzy" czym prędzej. Jeśli podziwiasz Keseya za "Lot nad kukułczym gniazdem", to wiesz, że tego autora stać na wiele - nie licz wszakże na klon tamtej powieści. Jeśli nie podziwiasz albo nie znasz, to przeczytaj po prostu dla kawałka solidnej fantastyki. Bez ufoków i bez neurowszczepów, za to z ciekawą grą w "co będzie, jeżeli".
Ekstrakt: 100%
Ken Kesey "Pieśń żeglarzy" ("Sailor Song")
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy REBIS 2003
Wydanie oryginalne: 1992
Przekład: Wojsław Brydak
ISBN 83-7301-054-8
Liczba stron: 517
Kup w Merlinie