 | 'Cztery wesela i pogrzeb' | "...szybko napisz coś o jego filmach, zanim ostatni zejdzie z ekranów. Daj szansę ludziom, może jeszcze ktoś tego filmu nie widział. A tak, pójdzie do kina i zaleczy zimową depresję, wróci do domu autentycznie uszczęśliwiony. Przy okazji dowie się, jakim świetnym krajem jest Anglia – w grudniu trawniki są tam tak zielone, że aż szczypie w oczy".
Dobrze, ale na wszelki wypadek najpierw szybka sonda: co sądzicie o filmach Richarda Curtisa? Zaczynam prowokacyjnie od znajomej – starej cnotki. "Macie fiuty jak fistaszki" – zaskakuję ją cytatem z "Notting Hill". "Strasznie grubiańskie. Wcale nie śmieszne." – słyszę w odpowiedzi. Rekordzista w swojej ponurości bombarduje mnie aż trzema słowami oznaczającymi to samo: "Świńskie, nieprzyzwoite i obsceniczne! Z czego tu się śmiać?". No cóż...
Ale potem zaczynacie dzwonić Wy. Normalni ludzie. Mówicie, że kochacie te filmy. Gdy w telewizji lecą "Cztery wesela i pogrzeb", to rzucacie wszystko, choć przecież macie ten film na kasecie i obejrzeliście go już setki razy. Że wyjście do kina na "To właśnie miłość" to pierwsze, co ostatnio robicie, gdy w duszy mrok.
Od jakiegoś czasu możemy cieszyć się uroczym obrazem "To właśnie miłość". Pod tym – powiedzmy sobie szczerze – nieco żenującym tytułem kryje się niedbała na pierwszy rzut oka mozaika kilku mniej lub bardziej związanych z miłością historyjek. Film jest czwartą już historią, która wyszła spod pióra Richarda Curtisa i kontynuuje wyśmienitą serię rozpoczętą – to już tyle lat temu! – przez "Cztery wesela i pogrzeb".
 | 'Notting Hill' | Kontynuuje? Choć mam nadzieję, że nie jest to ostatni film, to zaryzykowałbym stwierdzenie, że w jakiś sposób również podsumowuje. W "4 weselach...", "Notting Hill", "Dzienniku Bridget Jones" i "To właśnie miłość" można dopatrzyć się kilku wspólnych cech. Pamiętajmy jednak, że tym razem Curtis również wyreżyserował historię (co nawiasem mówiąc jest przejawem dziejowej sprawiedliwości – nareszcie wszystkie laury dla autora!). Nasilenie pewnych specyficznych właściwości jego twórczości osiągnęło – mam takie wrażenie – poziom maksymalny, co wyszło filmowi na zdrowie. Stał się – wybaczcie, że to same kolokwializmy – jeszcze bardziej pozytywny, prześmieszny, po prostu taki fajny i sympatyczny.
Co jest znakiem firmowym Richarda Curtisa, pozwalającym natychmiast odróżnić jego filmy od nieudanych podróbek typu "Dziewięć miesięcy"? Najogólniej: specyficzny przedni humor o smaku angielskiego śniadania, nad którym można by się specjalnie nie rozwodzić - po prostu iskra boża u twórcy, któremu przychodzą do głowy tak komiczne i smakowite pomysły. Jeśli jednak zastanowić się przez chwilę, to humor ten wpisuje się w pewne reguły.
Pierwszą z nich jest – choć brzmi to jak wewnętrzna sprzeczność – reguła spontaniczności. Ludzie robią to, czego na co dzień nie robią, mówią coś, czego nikt się po nich nie spodziewa, a zdarzenia mają się nijak do ich dotychczasowego życia. Premier zakochuje się w hostessie, gwiazda porzuca gwiazdę dla poczciwego sklepikarza, a z najbardziej nobliwych ust padają słowa powszechnie uznane za niecenzuralne.
 | 'Dzienniki Bridget Jones' | Druga to obowiązkowa konfuzja. Curtis uwielbia wprawiać swoich bohaterów w zakłopotanie graniczące z paniką. Mistrzostwo konsternacji zostaje osiągnięte podczas przemowy weselnej Toma ("Cztery wesela..."): "Gdy dowiedziałem się, że Jeffrey się żeni, pogratulowałem mu, bo jego poprzednie dziewczyny były raczej koszmarne – cieszy nas jednak to, że tak wiele z nich jest dziś z nami". To oczywiście tylko jeden z wielu przypadków słów, które swoją bezczelnością – często niezamierzoną – wprawiają w osłupienie i w dobrym towarzystwie nie powinny mieć miejsca, a jednak zdarzają się. Wypowiadający je i ich adresat są śmiertelnie zmieszani, słowa są tak niewłaściwe i przeholowane, że aż śmieszne.
Filmy Curtisa nie stronią również od lekkiej frywolności, która o dziwo nie razi. Może to dlatego, że wszystkie te "O k...!" ("Bugger!") i "Ja p....ę" ("Fuck me") wypsnęły się, a naszym zadaniem jest udawać, że ich nie słyszeliśmy? A może dlatego, że padły w najmniej sprzyjającej sytuacji – np. podczas powitania premiera przy 10, Downing Street?
Na tym jednak lista zagrań Curtisa się nie kończy. Kolejnym żelaznym punktem każdego filmu jest umieszczenie na liście występujących postaci kogoś z establishmentu. Przypomnijmy: w "Czterech weselach" jest to figurujący w pierwszej dziesiątce najbogatszych Brytyjczyków Tom i jego arystokratyczna siostra Fiona, w "Notting Hill" oczywiście Anna Scott (nieważne, że to postać fikcyjna), w "Bridget Jones" pojawiają się Salman Rushdie i Jeffrey Archer, a w "To właśnie miłość" sam premier Wielkiej Brytanii David Coś Tam. Byłby to nic nie znaczący i tani trick, gdyby nie to, że Ich Wysokości są co i rusz narażani na (niekaleczącą na szczęście) śmieszność i muszą uważnie patrzeć, jak wysokie jest podium, na którym stoją – na wypadek, gdyby mieli z niego zlecieć. Ot, Tomowi na głowę spada kubik siana, wzięty prawnik musi się lać na ulicy z konkurentem, a szukający z ukochaną chwili intymności premier nagle staje oko w oko z publicznością szkolnych jasełek. Ustawianie Wielkich w takich sytuacjach likwiduje niemiły dystans, jaki na co dzień dzieli od nich szaraczków. Więc, choć rzeczywisty premier wzbudza we mnie sympatię i podziw dla swojej charyzmy, chciałbym wierzyć, że w zaciszu swojej rezydencji jest choć trochę podobny do filmowego Davida i zdarza mu się popełnić uroczą gafę lub palnąć jakieś głupstwo. Chciałbym wierzyć, że aktorka z pierwszej ligi – np. Julia Roberts - jest osiągalna dla tak zwanego zwykłego człowieka, że milioner może desperacko szukać kobiety, która "nie zwymiotuje na jego widok", a Salman Rushdie życzliwie wskazać drogę do toalety. Dzięki tym filmom wierzę w to odrobinę bardziej i może dlatego tak te filmy lubię.
 | 'To właśnie miłość' | Ale lubię je też za niekonsekwencję. Choć każdy z nich jest anonsowany jako komedia, w żadnym nie zabrakło akcentu tragicznego – śmierci Garreta, zdradzonej Bridget, kalectwa żony najlepszego kumpla i chwili czyjejś słabości. Te smutne akcenty nie bardzo chcą się złożyć w logiczną całość i pewnie o to chodzi, bo inaczej każdy doszukiwałby się intencji Curtisa – co u licha kazało mu zestawić w filmie tak niedopasowane elementy. A tak zawsze można powiedzieć, że łzy odsuwają na bezpieczną odległość niebezpieczeństwo popadnięcia filmu w chichotliwość czy zbyt daleko posuniętą romantyczność.
I wreszcie: czy wszyscy zauważyli, że te filmy nie zaistniałyby bez Hugh Granta? Że spory ułamek swojej wyrazistości zawdzięczają pisanym pod niego rolom? Że role te tworzą wariackie zawijasy – od księgarza do premiera – i, choć różnią się stopniem pewności siebie bohatera, to mają jakiś wspólny mianownik: grantowskie mruganie oczami i sposób, w jaki mówi "Yes", "Right" i "Excellent".
Gdy na ekrany weszły "Cztery wesela...", znajomy Anglik skonstatował z radością: oto wreszcie kwintesencja angielskiego humoru, niech świat dowie się w końcu, że śmiejemy się nie tylko z Benny Hilla. Że Anglicy nie są wcale tacy sztywni.
Nie wiem, co w Anglii mówi się teraz. Prawdę mówiąc ciężko jest podsumować to wszystko, gdy znowu przypomni Ci się jakaś kwestia z filmu i nagle, ku osłupieniu otaczających cię osób zaczynasz chichotać...
|
|