nr 01 (XXXIII)
styczeń-luty 2004




powrót do indeksunastępna strona

Grzegorz Rogaczewski
Tęcza złożoności
ciąg dalszy z poprzedniej strony

2.
     
     Poranna mgła leżała na wodzie. Zsunęli brezent z długiej łodzi, sprawdzili wyposażenie, spuścili ją na wodę, bagaże rzucili na dno. Adam zsunął się z pokładu, Miden skoczył za nim, łódź niebezpiecznie się zachybotała. Odbili, zaterkotał silnik. Lieman ze smętną miną usiłował pomachać na pożegnanie, ale mu nie wychodziło. Pozostali odprowadzali ich wzrokiem. Łajba oddalała się, rozpuszczała w ciemnościach i mgle…
     Pomruk motoru, plusk rozcinanej zupy, kłęby wełnistych oparów, prześwity zaczajonego półmroku. Miden sterował, Adam czuwał i obserwował. Mgła usuwała się sprzed dziobu, opływała burty, zwierała za rufą, wznosiła, rozpraszała. Świtało, brzegi wychynęły z ciemności, pojaśniał postrzępiony pas nieba i wypełnił kolorem chaos pleśniozieleni. Rzeka, początkowo prosta, wnet jęła wić się pośród nieprzeniknionego gąszczu roślinności. Zewsząd sunęły zarośla, wychylały wachlarze paproci, pobielałe drzewa. Las na rdzewiejących zboczach gęstniał z zakola na zakole, wystrzeliwał wzwyż ponad rozbuchany poszyt, pochylał nad wodą zwały sopli i ruchliwymi, jakby żywymi odnogami, splatał się łukowato w rozpiętą wysoko nad wodą sieć, kołyszącą się pod naporem nieistniejącego wiatru czy wleczoną nurtem rzeki. Tarcza słońca przesłonięta chmurami, wzrastająca duchota, tężejąca, lepka i słodkawa wilgoć, odór pleśni… Łódź parła w spienione wiry, pomiędzy łachy, obok toczonych prądem głazów, zatok. Bliżej brzegu kanion lasu rozsypywał się w umykające w tył kłodziny palm, paprocie, ukwiały narośli i święcił przybyszów wydzieliną rozbuchanej w przemianach dżungli: pleśniowym pyłem i wytryskami śluzu. I jak wczoraj południowy  brzeg nagle zrzedł, przycupnął, ustąpił i roztoczył widok na nizinę z martwą osadą pośród wiciokrzewów pleśni.
     Zwolnili, przybili do drewnianego mola, którego termity nie zdążyły stoczyć do końca. Burzowe chmury kłębiły się  nad głowami, powietrzem wstrząsały głuche pomruki odległych grzmotów, ale deszcz mijał bokiem. Miden szykował posiłek. Adam zbierał nowe próbki do bioczujników, robił notatki, przemawiał do nadajnika. Ociężały od upału i duchoty, z bólem głowy i karku od skoków ciśnienia, jadł bez apetytu, z półprzymkniętymi przed kłującymi refleksami południowego słońca na wodzie oczami. Wyciągnął się na dnie, przysnął.
     Miden bacznie śledził każdy ruch w zasięgu wzroku. Cisza, spokój. Wstał, oddał mocz do rzeki. Zakotłowało się, chmara liści z odnóżami rozcięła kleistą głębinę i rzuciła się na odchody, w ślad za nimi błysnęły grzbiety ławicy pijawek. Hałas wyrwał Adama ze  snu, z nieprzytomnym wzrokiem dał susa do silnika. Szarpnęło, Ukit padł na dno, niesterowna łódź zachybotała, zataczała na lewo i prawo, zaczerpnęła wody. Pijawki jak w amoku dopadały każdego skrawka odkrytego ciała. Bunyan opędzał się od nich jak od komarów, Miden śmiał się do rozpuku usiłując uchwycić steru. Opanował szaleńczy taniec łodzi i odrywając jedną ręką pijawki drugą utrzymywał kurs. Adam ścierał krew, smarował rany maścią; pochłonięty sobą reagował jedynie na przemykające półcienie bladych lotokotów i przejrzystych nietoperzy, nadciągające z nieodległego brzegu. W ślizgowym locie zręcznie chwytały wyrzucane w wodę czy wyskakujące z łodzi pierścienice, sikały deszczem moczu, i znikały w pobielałej dżungli. Nowa nisza pokarmowa, makrodostosowanie bądź co bądź nocnych łowców.
     Godziny monotonii, kilometry rzeką. Jedyne urozmaicenie to sunące leniwie za umykającymi brzegami cienie stoków i szczytów odległych gór. Po trzydziestomilowym rejsie przyszło im nocować opodal fosforyzującej pleśniospadami wymarłej osady. W jej upiornym świetle, wzmocnionym sączącym się przez dziurawe chmury blaskiem księżyca i rozbłyskami odległej burzy, po trzydziestomilowym rejsie, spożywali kolację. Wstęgi świateł spływały rzeką. Łódź chybotała się na falach pod osłoną drzew, sine cienie wybielały znużone twarze. Nienaturalnie czarne tęczówki ludzi spoglądały w milczeniu na chmary owadów i niewidzialną awiofaunę łowców, której domyślać się można było po popłochu i wzburzeniu lotnych ławic. Ani mowy o toalecie; wodą z zapasów umyli jedynie zęby, osłonili łódź brezentem, rozciągnęli hamaki i moskitiery. Jeszcze seans łączności, zdawkowa wymiana zdań, nowa seria próbek, transfer danych. Miden wnet zasnął; Bunyan jeszcze długo po nim wsłuchiwał się w nocne odgłosy dżungli i przypatrywał przez oka moskitiery grom jej świateł…
     Dzień trzeci. Śluz sprawia wrażenie żywego, toczy roślinność i jej kosztem rozrasta się jak piana… Struktura pleśni pierwotnie amorficzna, potem jak pajęczyna, jak poskręcane włókna. Pilśń. Wczoraj wysłałem dane. Bioczujniki wariowały. Płytki porównawcze do niczego. Nic ze znanych protein, nic ze znanych genów. Nienormalna dżungla. Obiecują zrzucić inne wzorniki.
     Ściany lasu ucięte u podstawy ścielącą się nad wodą mgłą, sunące nad opływała wyblakłe oblicza. Dziury bezchmurnego błękitu zwiastowały upalny dzień. Gdy pierwsze promienie słońca rozproszyły tumany, pleśń na zieleni zalśniła oślepiająco i zasmużyła mgiełką. Masy mulistej od wypłukanej ulewą gleby nurtu niosły kry pleśni, łachy pilśni, kępy liści, śmiecie; czasem mignął konar, padlina, skrzep galarety… Co rozłożystszy drzewostan splątywał korony nad korytem, a miąższość płaszcza pleśni zdawała się nabrzmiewać i obficiej ociekać śluzem sięgając lustra wody. Czas wlókł się tak leniwie, że gdyby nie wędrujące słońce, refleksy obłoków, zbliżający się w żółwim tempie masyw z południa i grań z zachodu, zdawałby się stać w miejscu. Pragnienie, upał nie dający ulgi wyzutemu z ubioru ciału, mdlący zapach rozkładającego się potu, zaduch ciągnący od wody i głębin lasu…
     Koło południa przecięli kotlinę u podstawy rozbieganych grani, ominęli spiętrzone zwałami kłód i pokotu drzew zastoisko, szczątki tartaków, rdzawe i podziurawione jak rzeszoto maszyny do przewozu pociętych bali, potem resztki tętniącej onegdaj życiem nielegalnego wyrębu lasu osady. Drogę, której wyglądali, tarasowały warkocze pilśni wysadzanej lśniącymi w blasku słońca diamentami kroplistej pleśni i ociekające fibrylową masą. Wędrówka szlakiem lądowym nie wchodziła w rachubę, pozostawał wodny. Krótkie wytchnienie, posiłek, jako takie zaspokojenie pragnienia, i w drogę. Łukiem na północ opłynęli skalisty szczyt z łysinami wycinek lasu, by skręciwszy na południe, za przeciwległym stokiem, natknąć się na drugi koniec drogi wśród pilśniowej osady,  zatarasowany już nie strumieniami, ale potokami zszarzałej pleśni inkrustowanej w zachodzącym słońcu rubinami pienistego śluzu.
     Do brzegu przybili przed zapadnięciem zmierzchu. Miden wyciął polanę, kilka pali i gałęzi, oczyścił  z pleśni, okorował, i sklecił z nich rusztowanie na tyle wielkie, by rozłożyć hamaki i osłonić je moskitierami. Bunyan tymczasem rutynowo pozbierał próbki, po czym nawiązał seans i posłał w eter jedynie dane. Zdjął mokre ubranie, zwinął, zawiesił na sznurze, podreptał do wody i zaczerpnął jej garścią. Rozpłynęła się cienką warstewką od dłoni po ramię, sięgając szyi, zafosforyzowała. Ścierał ją jak oszalały sypiąc wokół iskrami luminescensji.
     - Mycie musimy darować - wyrzucił z siebie zdyszany. - Daj prawdziwej wody, Miden!
     - Być mało, tuai…
     - Daj, choć trochę - ujął podany bukłak, zwilżył ręcznik, przetarł ciało i palcami przemył zęby. - Trzeba chyba zbierać deszczówkę albo schładzać wilgoć z powietrza, nie starczy do zrzutu - wdział szybko suchą bieliznę i wskoczył do łoża.
     Wyciągnął się. Pełen świetlistych ruchów dach z pleśni, rozmyty okami sieci, zachybotał się od sąsiedniego hamaka. Poświata pełgała jak mgła przeciskająca się przez konary drzew. Ni cykady, owada, żadnego szmeru życia… Świetlistość ściekała i ściekała, oblekała błoną jak kokonem, zapierała dech, łopotało serce. Przytłoczony ciężarem na piersiach zaczął charczeć, dusić się; w głębokim śnie, niepomny, gdzie jest, rozgarnął poły zasłony i wyszedł zaczerpnąć powietrza.
     Spadał w kleistych smugach i plasnąwszy całym ciężarem ciała w maź staczał się ku skrajowi płynącej wstęgi spazmatycznie wentylując płuca. Miden w ślad za nim, brnąc kraulem w żelu. Zdążył chwycić spadającego, wyhamować pełzanie i wciągnąć do hamaka. Stracili nocną bieliznę, jedyną suchą rzecz, jaką posiadali, i resztę nocy, ociekając światłem, przedrzemali, strącając z moskitiery przez sen molekularny klej. Nad ranem Bunyan, podduszony, czas jakiś nie odrywał ust od ustnika reduktora, a doszedłszy do siebie nadał sygnał ponadprogramowego zrzutu.
     - Proszę, Lieman - dyszał. - Noc bez powietrza to koszmar! Tutejsza woda do niczego, nasza skończyła się. Wszystko przesiąknięte tym gównem… Chybiliście w założeniach. Nie zrzucisz, wracam… Pół dnia drogi, mówisz? Może wytrzymamy… - poczuł słodycz w ustach.
     W sączących się promieniach świtu utkwił wzrok w krzepnące na zieleni krople mglistego śluzu, dopóki krzątanina Ukita nie przywróciła go rzeczywistości.
     Dzień czwarty. Śluz ranem paruje z pleśni i powraca do bioobiegu. Niszczy pigment w komórkach skóry, rozkłada pot, tkaniny. Skóra nie oddycha, ale chroniona jest przed urazami i infekcjami. Miden zaczął bieleć; ja robię się blady jak trup, włosy siwieją… Śluz przekształca się w pleśń, ta tka pilśń. W powietrzu glukoza…
     Nad parującą gęstwiną, rozpląsaną plamami światła i szarościami, w którą wrzynała się odcinkiem prostym rzeka, królować poczynał las smukłych pni sześćdziesięciometrowych dwuskrzydlców, wspierających piętro rzadkich koron. Przetykająca skórzaste listowie pilśń nabierała niedookreślonego uporządkowania, nieuchwytnej okiem i nieokreślonej słowami struktury. Wyglądała jak zwał starych, zetlałych szmat, z których pozostał jedynie wątek, albo jak baldachim ze sznurów bądź lin, który w lunecie jakby mrowił się od pełzających po nich larw. Narastał fałdami warstwa nad warstwą, tworząc nad najwyższym piętrem lasu jakby nową dżunglę nad dżunglą istniejącą, swoistą biocenozę z własnymi regułami ewolucyjnych gier, podzieloną własnymi piętrami klimatycznymi, których wzrok nie rozróżniał, a o których świadczyły jedynie nieciągłości miąższość i utkany z nich świetlisty puch.
     Płynąc pośród nich treker czuł się jak w pułapce, kulił instynktownie jak pod ustawicznym ostrzałem spojrzeń, a majaczące we mgle niebotyczne góry dopełniały uczucia osaczenia. Rzeka wnet poczęła mocno menadrować, by za którymś przełomem roztoczyć przestrzeń. Las cofnął się głęboko, zbocza przysiadły. Wpłynęli na spienioną kipiel rozlewiska rozdartego klinem żwirowej ławicy, usianej łachami i  głazami, toczonymi mlaskliwie huczącym bystrzem. Podmyte brzegi dopływu ciemniały jamami, z rozbryzgiem wypluwały od czasu do czasu bryły rudawej ziemi. Dalej - enklawa normalnego świata, którego nowa dżungla jakoś jeszcze nie  liznęła, świata ciszy, świergotu, śmigających nad wodą jeżyków, falistego trzepotu skrzydeł motyli, zawisających nieruchomo ważek.
     W Midenie odezwał się myśliwy. Stanął na dnie wolno sunącej łodzi, wsparł o dmuchawkę, ujął oścień i z uniesionym ramieniem wypatrywał w kleistej wodzie zdobyczy. Błysnął brąz spiętych mięśni, zachwiało łodzią, zakipiało, na ościeniu zatrzepotało białe podbrzusze. Miden z triumfem uniósł zdobycz, łukiem przerzucił nad  burtą na dno. Zaiskrzyło, ryba w locie rozprysła się na wijące kawałki, które lśniąc opadły w odmęty. Jaskółki z piskiem śmignęły po zdobycz, bryzgi wody przesłoniły świat i Miden, zaskoczony, ze zdumieniem patrzył na pusty oścień, nie dowierzając fiasku łowów.
     - Ja nic nie rozumieć! Tak od dawna. Co Miden złowić, złowić nic!
     - To nie twoja wina, to dżungli - pocieszał Adam. - Udaje prawdziwą.
     - A ja by tak chcieć zjeść rybę… - usiadł i tęsknie spoglądał na opuszczane rozlewisko.
     Znowu w objęciach dżungli, pod wznoszącymi się stromo zboczami. Niebawem odezwał się radionadajnik. Śmigłowiec w drodze, poczekaj w tych okolicach, za godzinę z kwadransem nadlecimy. Zatrzymali łódź, pozwolili jej spłynąć z prądem w kierunku rozlewiska, i wpłynęli w zatoczkę na granicy lasu i wody, gdzie ciągnęło stęchlizną, wilgocią, gdzie w półcieniach mdławo barwiły się porośla poszycia. Odpoczną, odbiorą zrzut, i ruszą dopiero rano. Adam, oparty plecami o bagaże łodzi, wpatrzony w wąską smugę błękitu między lśniącą wodą a leśną pokrywą, czekał. Przymknął na chwilę znużone odblaskami oczy…
     Wybił go z drzemki warkot. Czarna kropka z mgiełką wirujących płatów zniżyła lot, powiększyła się, zwolniła, zapikowała dziobem i zataczając łuk wystrzeliła lśniący punkcik. Śledził, jak samonaprowadzany jego namiarem pakunek zbliża się, olbrzymieje… mija, i leci daleko w las, o dobre dwieście metrów dalej. Z niechęcią pomyślał o poszukiwaniach, gdy uczynny Ukit jakby odgadując jego myśli skoczył w gąszcz, zamaszystymi cięciami przedarł przez zarośla, wspiął na drzewo, wymachami rąk rozgarnął sznury, wpełzł w ich tkankę, i stąpając po uginających się gałęziach popłynął w zabliźniającą się tuż za nim głębię. Świstał parang, spadały liany, ciekł śluz… Musiał wyrąbać pokaźny tunel w koronach, bowiem szarości lasu pojaśniały. Niebawem tubylec wychynął z gąszczu wlokąc hałaśliwie ofoliowany cygarokształtny pakunek.
     Naprędce rozbili obóz, rozpakowali zapasy. Woda! Omycie spoconych ciał, zaspokojenie pragnienia, lekki obiad zakropiony rarytasem - piwem - i odpoczynek, o ile pozwalały na nie słabe powiewy parnego wiatru. Do zapadnięcia zmroku portretowanie dżungli w krótkim zasięgu, buszowanie w zaroślach za próbkami do nowych bioczujników… Porozciągana pilśń osnuwała ciała i kończyny, zawisała między gałęziami, płożyła w poszyciu, wrastała w glebę jak grzybnia, i wciąż perliła się śluzem. Brnął przez jej zasłony i woale jak przez wiekowe pajęczyny grobowców, pełne stęchłego powietrza, tchnące trupami, kurzem, sporami grzybów. Miden pomagał jak mógł. Szedł na czele i wycinał ścieżki, wnikał z kamerą w niedostępne miejsca, lawirował między szczudłami i wciskał we wręgi korzeni. Pozmienianym przemianami gatunkom Bunyan nadawał własne nazwy. Liany krzyżowe, czyli jakby zwykłe, ale poprzerastane supłowatymi segmentami. Liany segmentowe albo różańcowe, bo jakby z segmentów nanizanych na niewidzialne sznury. Figowce segmentowe, figowce korzennoróżańcowe… O zmierzchu Adam odczytał pierwsze dane z czujników molekularnych, zapuścił statystyki protein i genów; szukał w nich niezmienników, i strumieniem wysyłał informacje w eter. Odkrył ilościowe korelacje. Późny posiłek, przygotowania do nocy. Wdział suchą nocną odzież, zużytą, jeszcze fosforyzującą, odrzucił, daleko, w głąb pełgających świateł dżungli. Natychmiast pokryło ją mrowie przezroczystych kropel i jęło toczyć z oszałamiającą szybkością, tworząc symetryczne, ruchome formy. Mrówki? Trawiące materię komórkowe nanoautomaty! Świeciły jak stuwatowa, zimna żarówka.
     Dzień... Nowe wzorniki molekularne w  sam raz. Pozwalają sekwencjonować kod życia i proteiny namnażając materiał genetyczny szybkosprawną pożywką. Spektroskopia mikrolaserowa określa przybliżony skład. Wstępne wyniki: geny w DNA z genami o nader wysokiej ekspresji. Nie dość, że kodują białka w okamgnieniu, to i czynią to wysoko mutagennie. Już trzecie pokolenie różni się od wyjściowego o mniej niż połowę, a już dziesiąte niczym nie przypomina pierwowzoru. To, na co ewolucja ma losowo tysiące lat, tu dzieje się w godziny…

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

9
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.