Grzegorz Rogaczewski |
Tęcza złożoności |
Opowiadanie jest zakwalifikowane do drugiego tomu "Młodych wilków polskiej fantastyki", mającego się ukazać w tym roku nakładem Domu Wydawniczego Ares. |
 |
1. Pomimo żądań nie zamierzali pochopnie palić dżungli napalmem ani rozpylać defoliantów. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Nie dlatego, że to rezerwat, że dochodziły stamtąd dziwaczne, często sprzeczne wieści, a ktokolwiek, kto wszedł, przepadał, ale dlatego, że nie mieli pojęcia, co się tam działo. Zrównają z ziemią, gdy zmiany okażą się groźne, a rozprzestrzeniania zmutowanej dżungli nie da się nijak powstrzymać… Odpływ, ołowiany żar słońca na plecach, spiętrzone cumulusy, rozpruwane dziobem grzywacze, szum fal, wiatr we włosach, łopot bandery, spieniony kilwater… Sunący leniwie brzeg wyspy z pobielałym monolitem zieleni rozpostarł się w gąszcz lasu pływowego, zwartą plątaninę szczudlastych korzeni i namorzynowego listowia. Pływające piaski rozsiewały odór, morze przestawało falować, brzeg i horyzont tańczyć. Kadłub omywały mętne wody słodkiego akwenu. Zamglona, rozległa delta odległymi brzegami rozwarła się przed dziobem. Las mangrowców rozciągał się w nieskończoność zielenią koron nakrapianą zakwitem białych glonów. Gdyby nie równik, rzekłbyś, że oto sadź okryła tropiki. Powietrze trwało w bezruchu, gęste, wilgotne, nawet wiatr grzązł w śródwodach morza listowia. Ciało oblewał pot, zlepiał włosy, zalewał oczy. Gdzieniegdzie otwierały się rozlewiska, wyzierały piaszczyste łachy… Plątanina szczudlastych korzeni rzedła ustępując miejsca to rozłożystym sonneratiom na sterczących z ziemi igłach chciwych tlenu pneumatoforów, to strzelistym rizoforom czy kulistym avicenniom, by za wąską laguną, na połaciach niskiego, płasko wznoszącego się lądu ustąpić miejsca palmom. Żadnego ptaka, owada, błysku ryby; jedynie warkot silnika w plusku fal i rozcinanych dziobem mętnych wodach delty. - Tak właśnie to wygląda - przerwał ciszę Lieman, od pewnego czasu wielką chustą osłaniając nos i usta. - Woda zdaje się być naturalną przeszkodą dla pleśni, spływa nią jedynie molekularny śmieć. Nie wiadomo dlaczego, ale to fakt. Odkąd rozpleniła się w dżungli, unika wody - spojrzał na korony i niebo. - Nawet błękit jest tu spleśniały, chmury szare, słońce mdłe… Łódź opornie parła w górę rzeki, koło południa zostawiwszy w tyle mangrowe zarośla; w prześwitach lśniły jęzory mokradeł i biel bagiennej roślinności. Pióropusze palm falowały nad niskopienną nypą poprzecinaną trawiastym lądem. Odnoga delty z godziny na godzinę zwierała brzegi, by uwięzić burty pomiędzy ścianami pleśniowych zakwitów. Niebawem w szarościach poczerniały pogorzeliska minionych pożarów, osmalone kikuty drzew, pale chat i stosy naniesionego na nie wodą zbutwiałego drewna, trawionego, jak mawiano, dziwnymi termitami. Rzeka toczyła białawą gęstość, a trafiające się meduzowate zgęszczenia, a czasami i szczątki zwierząt, wciskała pod burty, oblepiając nimi śrubę aż do zadławienia obrotów silnika. - Popłyniemy poza Opuszczone Miasto - Lieman, spocony, znudzony monotonią podróży, ocierał chustą czoło, wyżymał ją, osłaniał nią nos; mundur pokrywała plama potu wyciekającego z przelewającego się pod nim ciała. - Ależ martwota! Nie mam pojęcia, Bunyan, jak sobie poradzisz. Stamtąd wszyscy pouciekali. Tubylcy, nafciarze, drwale, nawet poszukiwacze złota. Wszystko porzucili. Z piekła, do którego idziesz, nikt nie wraca… - Piekło? Zaledwie dwieście do trzystu kilometrów lądu w linii prostej - odparł milczący dotąd Bunyan, ekolog, treker i miłośnik przyrody zarazem. Na rozstawionych szeroko nogach, ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, z zaciśniętymi ustami, śledził okolicę ściągając brwi i marszcząc od czasu do czasu czoło, nie tak pokryte potem, ile zroszoną chłodem ciała wilgocią z powietrza. - Ale to nadal interior, dzikie ostępy górskie, dodatkowo zaatakowane pleśnią - wysapał Lieman - Stamtąd biorą początki wszystkie rzeki wyspy. Nikt tam nie ruszył, odkąd pleśń… Diabeł jeden wie, co się tam dzieje! - wyżął chustę. - Szedłem tamtędy kilkanaście lat temu, jeszcze przed wykupem rezerwatu, jeszcze przed pleśnią… - wyznał Adam Bunyan. - Dlatego się podjąłem sportretować złożoność puszczy w jej zmienionym stanie. Nikt inny nie chciał przyjąć zlecenia instytutu. - Wiedzieli dlaczego. Pewna śmierć. Odkąd ruszyło ukierunkowane odtwarzanie bioróżnorodności, nawet ludzie dżungli, Ukici, uciekali z przerażeniem przekonani, że duchy lasu się przebudziły i sieją zagładę - Arnold Lieman wyciągnął butelkę i pił długo zadarłszy głowę. - Zemsta przyrody? - Zemsta? Za co? Przecież wykup to swoista koncesja na ochronę pierwotnego lasu. - Arnold zaśmiał się chrapliwie. - Raczej błąd w sztuce albo mutacja - spoważniał. - Jakaś symbioza nowego ze starym, roślinny ebola, nowotwór toczący dżunglę! Zboczyli z głównego nurtu. Łódź zwalniała, brzeg nasuwał się na bakburtę. Ściana koron rzedła, odstąpiła od brzegów, rozwarła omglone pasmo wzgórz okalające spowite odorem zgniłej ziemi i mięsa miasto w dolinie. Miast dróg, ulic, domostw, longhausów, uprawnych pól na suburbiach, oaz palm - pleniąca się wszędobylska pleśń, sięgająca mackami śluzu horyzontu. Pozapadane dachy, popalone transformatory, połamane słupy, wraki łodzi i statków przy zmurszałym ażurze nabrzeży obrosłym jak bluszczem girlandami pleśni. Leśne olbrzymy, ocieniające martwe szczątki rozległymi koronami pleśni nad niższym drzewostanem, zwieńczały kielichowate narośla, strzelające ostrymi łukami żeber. - Tyle z parotysięcznego miasta zostało - Lieman, zdało się zobojętniały na rozkład i chaos, otarł twarz. - Zarosło nowym. Popłyniemy wyżej w górę rzeki - sapnął. - Za miastem zrobimy postój… Jutro podążysz dalej sam - otarł perlisty pot. Z góry, na zdjęciach amatorskich, lotniczych i satelitarnych, spleśniały las lśnił w promieniach słońca jak spowity mgiełką zwarty, szary ocean, pofałdowany jak kora mózgowa czy madroporowiec, rzeźbiony korytami rzek, dolinami, rytami grani i żlebów, dziurami wsi i osad, z łysiejącymi szczytami wyspowych gór i ciosami granitowych baszt. Jakiekolwiek powiększenie pokazywało wciąż ten sam obraz: arabeski samopodobnych struktur od najniższej rozdzielczości po cały las. Pod granatem wieczornego nieba brzeg ruszył na dziób, ominął bakburtę, umilkł silnik. Zatoczka oddzielona łachą od właściwego koryta, cumy wyrzucone na brzeg owinięte wokół pochylonych ku wodzie drzew; plątanina paproci, lian, mszaków, orchidei… Martwa cisza rozpraszana pluskiem rzecznego bulionu, stłumionymi rozmowami, brzękiem garnków i talerzy, zapachem gotowanego jedzenia… I nagła noc, rozproszona światłami pokładowymi, nadciągające znikąd roje ciem… Jednak życie dżungli nie zamarło do końca, jak głosiły wieści. Adam pozostał na pokładzie. W świetle lamp, w osiadającej wieczornej rosie, opędzając się od nocnych motyli, które upodobały sobie pot, oznaczał GPS-em pozycję i czynił pierwsze notatki. Ocierając się o włosy zsunęła się z góry kropla. Zawisłszy chwilę niczym pająk na pajęczynie na wysokości oczu urwała się z niewidzialnej nici, opadła na wodoodporny panel, odbiła się od niego sprężyście i opadłszy na deski potoczyła po pokładzie. Za nią zsuwać się poczęły następne i wnet grad wielkich kul z kleistym szmerem dokonał desantu na łódź, odrywając się od kurczącego się lasu nici nad głową. Podskakując rozpełzały się na wszystkie strony, zamierały rozpłaszczając w zanikających drganiach napięcia powierzchniowego, wsączały w szczeliny. Pleśń się zraszała jak pleń? Niezwykłe… Kucnął, wyciągnął z plecaka bioczujnik, wysupłał zeń sterylną płytkę szklaną z pożywką i porównawczym materiałem molekularnym, nachylił i nasunąwszy próbnik nad kroplę w pół ruchu zatrzymał dłoń. Wodnisty śluz zakipiał; zawrzał pęcherzykami baniek jak piana, zafalował jak ameba nibynóżkami. Podsunął płytkę bliżej. Kropla napęczniała, pomuskała pożywkę jakby ją obwąchiwała, po czym wysunęła wypustkę, drugą, i skwapliwie wpełzła na jej powierzchnię… Szybkim ruchem wsunął szkiełko w bioczujnik. Rano, w świetle lasera, rozpozna, choćby w przybliżeniu, jej proteinową i genową zawartość. Słysząc nawoływanie na posiłek zwinął podróżne laboratorium do plecaka i zszedł na dół. Duszna od zapachów mesa, mdłe światło zabrudzonej żarówki, zgarbione cienie, szczęk łyżek. Kapitan, sternik, kucharz i Arnold pałaszowali zupę pełną kawałków mięsa. Bunyan wbił łyżkę w swoją porcję ze świadomością, że oto ostatni z normalnych, gotowanych posiłków, jaki przychodzi mu spożyć przed kilkutygodniowym pożywianiem się skondensowanymi produktami. Delektował się nią, starał zapamiętać jej smak. Od jutra najpierw rzeka, potem ciągle rzeka i rzeka, a później już dżungla i dżungla, przedzieranie przez gąszcza, błota, wspinaczka i korony… Brzęk puszek, puk, puk, pyk, sss… tryska piana. Piwna nagroda po trudach dnia, jako takie zaspokojenie ciągłego pragnienia. Głuchy stuk o pokład, zakołysało łajbą, prostokąt mroku nad stopniami przesłonił cień. Poderwali się. - Tuai! - zsunęły się stopy w sandałach, podarte dżinsy, pas z pochwą paranga, dmuchawą i strzałami, umięśniony tors w podartej podkoszulce… - Stać! - Bunyan podniósł rękę, rozpoznając wzory tatuażu na szyi. - Tuai! - Półmrok rozjaśnił błysk oczu i lśnienie zębów. - Miden! Co za spotkanie! - Adam uniósł brwi, wyciągnął ręce i objął tubylca. - Tyle lat! - nie odrywając rąk odstąpił krok i zajrzał głęboko w błyszczące oczy właściciela brązowej twarzy. - Jak mnie znalazłeś? Skąd wiedziałeś? - Dusza moja mówić, że tuai tu być! Ja widzieć we śnie. - Zjesz? Siadaj - podstawił ratanowy stołek. - Tiban, dawaj jedzenie! Miden odstawił dmuchawkę, parang przerzucił za siebie, usiadł, i jął łyżką wygarniać zawartość podstawionego talerza. - Ja dawno nic takiego nie jeszcz - wpychał porcję za porcją. - Dawno… Nicz nie… upolowacz… - To jak przeżyłeś, co? - nadal zdziwiony i zaskoczony spotkaniem Bunyan przyglądał się umęczonej, podstarzałej twarzy dawnego przewodnika i jego pokrytym delikatną pleśnią włosom. - Właśnie! - Lieman powrócił do piwa. - Żywego ducha na mile - wysapał po głębokim łyku i chwycił drugą puszkę. - Mnie nie chczecz jeszcz - pełne usta. - Dżungla sama żywicz - wyskrobał resztki z talerza i chciwie zerknął na puszkę. Adam podsunął piwo. Ukit wcisnął wieko, syknęło, wyprostował się, przyssał, odchylił głowę i wypił duszkiem do dna. - Dobre… - mlasnął. - Dawno takiego nie pić! - wysączył resztki. - Tuai, duchy mi powiedzieć, ty iść w interior. Ja tu przyjść by iść z tobą. - Wiedziałeś, że nie będziesz sam - Arnold spoglądał wymownie to na Midena, to na Bunyana, który wykruszał z ubrania podeschniętą pleśń. - To dlatego przyjąłeś zlecenie instytutu… Ja nie mam pieniędzy na dwóch! Nawet ekwipunku! - Nie wiedziałem - Adam odparł szczerze. - Ja nie chcieć waszych pieniędzy. Nie chcieć waszych rzeczy - Ukit znowu zerknął na puszki. Na dane wzrokiem przyzwolenie rozpoczął kolejne piwo. - Nie chcieć nic. Ja lubić tuaia, nie chcieć by on zginąć. On potrzebować rąk do łodzi i paranga i nóg do plecaków. Bardzo potrzebować! Ja znać nową puszczę! - Byłeś tam? - Adam nie dowierzał. - Co tam jest? - Duchy puszczy ożyć - zaskrzyły źrenice, gdy pochylał się w półmroku wraz z cieniem nad stołem i zniżał głos do szeptu zaglądając każdemu w oczy. - Chodzić drzewa, las tkać pajęczynę, zjeść ptaki, zwierzęta, zrobić wielki długi dom, żywy dom, i mówić i patrzeć nim… I bać się wody - poprawił pas i parang. - A ciebie dlaczego nie zjadły? - Adam otrząsnął się z dreszczy. - Mnie też zjeść - Miden się zaśmiał, wyprostował, aż zatrzeszczał ratan. - Ja nie żyć, ja też duch - zaniósł się śmiechem i klepnął po udach, zadowolony z dowcipu. Rozbawiony wrażeniem, jakie udało mu się wywrzeć na słuchaczach, nagrodził się sam puszką piwa. - Ostatnie, Miden - rzucił stanowczo Bunyan, pamiętając o słabej głowie tubylca. - Nie będziesz miał siły wędrować. - Tak, tuai - Ukit, lekko podchmielony, spokorniał. - Więc ja iść z tobą!? To ja być grzeczny, nikomu nie ściąć głowy. Ja jutro być zdrowy - usta nie zamykały mu się w szerokim uśmiechu. Złe spojrzenia w odpowiedzi na deklarację zaniechania czynu nie wróżyły tubylcowi nic dobrego. Ukit otarł usta, wstał, zebrał broń. - No to ja iść spać - rzucił, i z puszką wstąpił chwiejnie na skrzypiące schody. Rozeszli się do kajut. Przy metalicznym brzęku naczyń i garnków Adam z Liemanem przystąpili do odprawy. Z rozpostartej na uprzątniętym stole mapy wypiętrzał się górzysty szkielet wyspy, niczym kręgosłup wygiętych szczątków kopalnego zauropoda o rozrzuconych, długich łapskach pomniejszych masywów. Cienie majaczyły na ścianach. - Jesteśmy tu - tłusty palec Arnolda opadł ciężko na mapę, wbija martwe miasto, aż wypiętrzyły się góry. - Płyniesz łodzią najdalej jak się da, do samych źródeł. Możesz dźwigać ją na plecach, jest lekka. Dotrzesz do opuszczonej osady, potem do następnej. Dalej są jeszcze dwie, oddzielone górą, niewysoką, tysiąc z kawałkiem metra, połączone od północy rzeką, od południa drogą. Mijasz Bahau, a dalej pozostaje tylko Kajan i interior… Jak ustaliliśmy, tu, tu, i tu - mapa podrygiwała - miejsca zrzutu. Paliwo, żywność, leki, broń, odzież. Sygnał z pakunków będzie nadawany przez tydzień, na wszelki wypadek. Nie znajdziesz, będziesz musiał się obejść, a kto wie, czy w ogóle będą ci potrzebne, jeśli nie dotrwasz… Tu, na grzbiecie wododziału, w linii prostej jakieś dwadzieścia kilometrów na północ od źródła Kajanu, są źródła Balehu. Pięćdziesiąt kilometrów na zachód Oga, dwadzieścia dalej Mahakam, po trzydziestu - Kapuas. Są tam drogi i ścieżki między licznymi osadami. Korzystaj z nich jak się da, zamiast przedzierać się przez bezdroża. Nadrobisz czas. Jeśli zdarzy się coś nieprzewidzianego, niebezpiecznego, wracasz. Jeśli wyślesz mayday, zrobimy desant, nawet gdyby miało pójść z dymem pól dżungli. Jeśli nie wydarzy się nic szczególnego, idziesz cały czas na południowy zachód. Badasz, filmujesz i przesyłasz non stop wszystko co się da, kiedy się da i jak się da. Co przyjdzie do ci głowy zapisuj, nagrywaj, wysyłaj. Wspomagać cię będzie masa ekspertów. Kończysz i spływasz Kapuasem do rozlewiska środkowego biegu. Tam będziemy czekać. To wszystko. Wiesz, jak sobie radzić w dżungli, nie wiesz tylko, czego się obawiać. Ślepe lotokoty, żaby z oczami na łapach, gadające lepundery czy ławice pijawek schwytane w zmienionej strefie, to wstęp do może jeszcze większych dziwów. Duszna, parna noc, przesłaniany burzowymi chmurami księżyc w pełni, chrapania. Długo nie mógł zasnąć. Ledwo się zdrzemnął, a już przed świtem trzeba było stanąć na nogach. Nocna bielizna w szczelne pokrowce, mycie, golenie, posiłek. Przed wdzianiem suchego ubrania Adam, niewyspany, ziewając szeroko, przyklejał elektrody i tępo przyglądał się wynikom z molekularnych próbników. Jakby ich nie pojmował, wsunął więc do torby, ściągnął troki. W drogę!
|
|
 |
|