nr 01 (XXXIII)
styczeń-luty 2004




powrót do indeksunastępna strona

Esensja
Na ekranach
"Młody Adam", "Niepokonany Seabiscuit", "Zakręcony piątek", "Medalion", "Inwazja Barbarzyńców"

Zawartość ekstraktu: 60%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Piotr Kozłowski   Przegrany Adam

Port w Glasgow, lata 50. Dwóch mężczyzn wyławia z wody ciało martwej kobiety. O topielicy nie wiemy nic. Mężczyźni to Les (Mullan) i Joe (McGregor), węglarze-flisacy. Pierwszy jest szyprem barki, drugi - tytułowy młody Adam - pomocnikiem. Niedługo po znalezieniu zwłok Joe/Adam wikła się w romans z Ellą (Swinton), żoną pracodawcy. W międzyczasie policja wszczyna śledztwo i chwyta domniemanego zabójcę kobiety z rzeki. Procesem żyje pół miasta, oskarżonego niechybnie czeka stryczek, gdyż nikt nie wątpi w jego winę. Nikt prócz Joe’ego, który jako jedyny zna prawdę. Z retrospekcji stopniowo dowiadujemy się, że znał topielicę już na długo przed wyłowieniem jej ciała z kanału...

Pozornie thrillerowata fabuła, w rzeczywistości okazuje się być czymś zupełnie innym. Oparta na prozie Alexandra Trocchiego, kultowego dziś w Szkocji pisarza doby beatników, oscyluje gdzieś pomiędzy erotycznym dramatem a obyczajowym moralitetem. Suspensu więc nie uświadczymy. Akcja toczy się mozolnie, z kadrów emanuje brud i brzydota, wszelkie akty płciowe naznaczone są brutalnym naturalizmem.

Z jednej strony mamy opowieść o nieciekawej egzystencji typowej dla jednostki beat generation. Joe to niespełniony artysta, włóczęga imający się rozmaitych zajęć, życiowy nieudacznik. Nie ma większych planów, nie ma większych idei, po prostu jest. Los wszystkich wokół wydaje mu się obojętny, troszczy się wyłącznie o siebie. Choć też nie do końca - z reguły podporządkowuje się kolejnym wydarzeniom, nie próbując na nie w jakikolwiek sposób wpływać. To człowiek nieszczęśliwy, cyniczny i amoralny, niezdolny do głębszych uczuć. Nie kocha żadnej ze swych licznych partnerek, po prostu je rżnie. Traktuje przedmiotowo i porzuca w momencie, gdy przestają go interesować. Nie wzbudza sympatii, choć na swój osobliwy sposób pociąga. I ekranowe niewiasty, i widzów. Ogromna w tym zasługa Ewana McGregora. Aktor zmuszony był grać minimalistycznie, jego bohater przez cały film rzuca może z kilkanaście kwestii w tym tylko dwa dłuższe monologi, dialogi bazują przeważnie na półsłówkach. Dużej charyzmy trzeba, by samą mową ciała wykreować wiarygodną, fascynującą postać. I McGregor ma tu tej charyzmy tyle, co nigdy dotąd. A Tilda Swinton i Peter Mullan (ceniony na wyspach twórca, u nas znany głównie jako reżyser "Sióstr magdalenek") dzielnie mu sekundują.

Na jeszcze innej płaszczyźnie film można rozpatrywać przez pryzmat symboliczno-religijny, obecny w każdej książce Trocchiego. Bohaterowie zgodnie mieszkają w raju (na barce), dopóki Adam (Joe) nie da się skusić Ewie (Ella), narażając się tym samym na gniew Boga (Les). Będąc świadkiem zdrady Les opuszcza łódź, co z kolei może symbolizować wygnanie grzeszników z raju. Szczególnie, iż od momentu jego odejścia sprawy przybierają coraz gorszy obrót.

Interpretacja należy zatem do widza, tym bardziej, iż reżyser niczego na końcu nie wyjaśnia. Nie zmienia to jednak faktu, iż jakkolwiekby tego dzieła nie roztrząsać, wnioski pozostają w każdym przypadku te same - cokolwiek banalne - świat jest okrutny, bo sami żeśmy sobie na taki zasłużyli. I rola życia McGregora to jednak trochę za mało, by tak błahej konkluzji w pełni przyklasnąć.



"Młody Adam" ("Young Adam")
Wlk. Brytania/Francja 2003
Scenariusz i reżyseria: David Mackenzie
Obsada: Ewan McGregor, Tilda Swinton, Peter Mullan, Emily Mortimer, Jack McElhone
Ekstrakt: 60%




Zawartość ekstraktu: 70%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Piotr Kozłowski   NieKOŃcząca się opowieść

Skąd tytuł recenzji? Głównie stąd, iż proletariackie IQ młodego krytyka nie zdołało wygenerować czegoś bardziej oryginalnego. Na szczęście to nie jedyny powód.

Niekończąca - gdyż "Niepokonany Seabiscuit" to kolejny odcinek ciągnącego się już latami cyklu "American Dream przedstawia: (...)". Tym razem jankesi wrzucili na ruszt prawdziwą historię z czasów Wielkiego Kryzysu. Oczywiście nie byliby sobą, gdyby nieco jej nie pokolorowali. Film opowiada o losach trzech przegranych facetów - półślepego dżokeja (Maguire), biznesmena-bankruta nie mogącego pogodzić się ze śmiercią syna (Bridges) oraz starego, schorowanego zaklinacza koni, który nie potrafi znaleźć dla siebie miejsca w nowej rzeczywistości (Cooper). W życie każdego z bohaterów niespodziewanie wkracza tytułowy Seabiscuit - pozornie leniwa szkapa i "loser" równy im - a w rzeczywistości wybitny, nie odkryty talent, Niki Lauda wyścigów konnych. Upadły tercet dostaje drugą szansę. Wraz z Seabiscuitem na nowo nadciąga dawno już porzucona wola walki i wiara w możliwość rekonstrukcji honoru, tudzież szacunku do własnego "ja".

I niekończąca - albowiem film jest zdecydowanie przydługi. Twórcy nie ustrzegli się niestety typowego dla takich opowiastek schematu: sukces-porażka-sukces-porażka-sukces-itd., jak i podobnie sztampowej linii fabularnej (tu: perypetie postaci-wyścigi-perypetie-wyścigi-i_tak_w_kółko). W rezultacie ze 141 minut całości można by spokojnie z pół godziny wyciąć, zyskałby na tym i widz, i sam obraz.

Poza dłużyznami trudno się jednak do czegokolwiek przyczepić. Reżyserowi udała się rzecz rzadka. Zrobił przypowieść ku pokrzepieniu serc, nie epatując przy tym tanim sentymentalizmem. Ross pokazuje tragedie bohaterów z perspektywy beznamiętnie przyglądającego się obserwatora, nie rozckliwia się zanadto, potrafi nagle urwać w momencie, w którym przeważająca część jego kolegów zdecydowałaby się raczej na eskalację bólu i cierpienia. Niespieszna, wręcz staroświecka narracja tylko mu w tych scenach pomaga. Te powolne tempo odbija sobie zresztą przy obrazowaniu wyścigów, i to z nawiązką. Zdjęcia, dźwięk, montaż - gdy konie ruszają z kopyta - wszystko perfekcyjnie ze sobą współgra. Szkoda tylko, że jedna piąta taśmy poszła na kopiowanie wcześniejszych ujęć - nawet największe emocje, jeśli serwowane zbyt natarczywie, w końcu przecież zaczną nużyć. W efekcie najbardziej ekscytuje nie gonitwa finałowa, a przedostatnia, co z pewnością nie było celowym zamierzeniem autorów.

Ekscytują też kreacje aktorskie i to nie wiem czy nie mocniej od samych wyścigów. Nieczęsto zdarza się oglądać cztery równorzędnie dobre role w jednym filmie. Dwie maksymalnie oszczędne w środkach, wygrane jakby bez najmniejszego wysiłku, fascynujące naturalnością (Bridges i Cooper wielkimi aktorami są). I dwie niezwykle ekspresyjne, sugestywne, ale bez cienia pretensjonalności (Maguire i William H. Macy jako ekscentryczny spiker radiowy - ci dwaj także wielkimi aktorami są, żeby nie było...). Każdy z tej czwórki mógłby być nominowany do Oscara. Żaden nominacji nie dostał. Dostał za to sam film. Czy słusznie? Chyba jednak nie. Wiele dobrego można o nim rzec, ale koniec końców, to tylko familijny, dość klasycznie skrojony dramat o afirmacji życia i spełnianiu amerykańskiego snu. Zaraz, zaraz, amerykańskiego snu? No tak, to już wiadomo skąd ta... That’s all folks!



"Niepokonany Seabiscuit" ("Seabiscuit")
USA 2003
Scenariusz i reżyseria: Gary Ross
Obsada: Tobey Maguire, Jeff Bridges, Chris Cooper, Elizabeth Banks, William H. Macy
Ekstrakt: 70%




Zawartość ekstraktu: 60%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Piotr Kozłowski   Kobiece vice versa

Poważna pani psycholog (Jamie Lee Curtis) ma ten sam problem, co setki matek na całym świecie - nie może znaleźć wspólnego języka z dorastającą córką (Lindsay Lohan). Nie odpowiada jej ani chłopak, ani muzyczna działalność pociechy w rockowym bandzie. Córka z kolei nie cierpi despotyzmu mamusi i jej sztywnego narzeczonego. Lekarstwo na załagodzenie rodzinnego konfliktu wynajduje pewna stara chińska kucharka. Za sprawą magicznych ciasteczek z wróżbą, matka i córka zamieniają się ciałami.

Trudny o większy samograj, niż motyw z zamianą ciał i osobowości. To jeden z niewielu komediowych tematów, który, choćby eksploatowany w nieskończoność, zawsze będzie śmieszył. Tylko naprawdę debilny scenarzysta mógłby go zepsuć. Spokojna głowa - nie zepsuli ci od "Vice Versa" i "Dużego" - nie zepsuły i scenarzystki "Zakręconego piątku". Film jest co prawda remake’em obrazu z 1976 r., z nastoletnią wówczas Jodie Foster w głównej roli, jednakże poza samym konceptem nic obu produkcji nie łączy. Scenarzystki postarały się o kilka świeżych gagów. Producent postarał się o zatrudnienie Curtis. I chwała im za to.

"Zakręcony piątek" jest familijną bajką, lecz tym razem obyło się bez tony lukru. Dydaktyzmu nie zabrakło, i owszem, ale w przyswajalnej ilości. W dodatku mamy fantastyczną rolę Jamie Lee, która nie błyszczała tak jasno od czasów, gdy pamiętnym striptizem uwodziła gubernatora Arnolda w "Prawdziwych kłamstwach", a więc dość zamierzchłych. Curtis ma świetne komediowe wyczucie i aż szkoda, że ostatnimi laty producenci widzieli ją tylko jako ofiarę Michaela Myersa. Być może ta rola coś zmieni, czego szczerze aktorce życzę.

Reasumując, "Zakręcony piątek" to sympatyczna rozrywka, która nie próbuje udawać lepszej niż została zaprogramowana. A czy dacie się zakręcić czy nie, zależy już tylko od Was. Ja nie zniechęcam, ale też się specjalnie nie wyrywam do gorącego polecania. Jeśli się jednak zdecydujecie, nie powinniście żałować. To co, że zapomnicie o tym filmie zaraz po wyjściu z kina? Przynajmniej dobry nastrój zostanie.



"Zakręcony piątek" ("Freaky Friday")
USA 2003
Reżyseria: Mark S. Waters
Scenariusz: Heather Hach, Leslie Dixon
Obsada: Jamie Lee Curtis, Lindsay Lohan, Mark Harmon, Harold Gould, Chad Michael Murray, Stephen Tobolowsky, Christina Vidal, Ryan Malgarini
Ekstrakt: 60%




Zawartość ekstraktu: 30%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Piotr Kozłowski   Jackie Chan i bullet time

Hong Kong. Psychopatyczny Snakehead (Julian Sands) usiłuje porwać buddyjskie dziecię, właściciela medalionu zapewniającego nieśmiertelność. Niecną próbę udaremnia chiński policjant Eddie (Jackie Chan). Jednak wkrótce ludzie Snakeheada atakują ponownie i zgarniają małego mnicha. Eddie wyrusza więc do Irlandii, by z pomocą agentów Interpolu - Arthura (Lee Evans) i Nicole (Claire Forlani) - uratować chłopca, tudzież cały świat, przed zagładą z ręki szajbusa. W międzyczasie Eddie wchodzi w posiadanie medalionu. Z tegoż tytułu zyskuje oczywiście super-moc. Dotknięciem przebija mury, walczy zawieszony w przestrzeni jak Neo po kwasie i skacze jakby zeżarł hangar gumijagód. A Bogu ducha winien recenzent musi się temu wszystkiemu przyglądać...

Żeby nie było niejasności. Lubię Jackiego Chana. Nawet bardzo. Za umiejętność zespolenia zapierających dech w piersiach akrobacji z humorem a’la Buster Keaton we własny, niepowtarzalny styl. Ale mam już po dziurki w nosie filmów z Chanem, w których najzabawniejsze są lecące na napisach, będące już znakiem firmowym aktora, wycięte i/lub nieudane sceny. Powoli staje się to regułą, a "Medalion" tylko ją potwierdza.

A mógłby to być całkiem niezły film. Serio. Wystarczyło tylko wykonać następujące czynności: zastrzelić scenarzystów (pięciu!) i spalić scenariusz. Wychłostać gości od efektów specjalnych i zredukować je do minimum. Zabronić się odzywać Claire Forlani, która jest aktorką tyleż śliczną, co mierną. Rolę komika Lee Evansa ograniczyć do dwóch dowcipów - tych, co akurat mu tutaj wyszły. Wykopać z planu Juliana Sandsa, aktora, który ongiś potrafił chociaż spełniać rolę karykatury aktora, a teraz zszedł do poziomu karykatury karykatury aktora. Zostawić jeno Jackiego i paru statystów-chłopców do bicia. Pozwolić Jackiemu przygotować choreografię walk. Rozpocząć show. Starczy.

Oj, ciężki ten medalion, ciężki. A Jackie Chan i bullet time to zestawienie równie poronione co wojna i pokój, Zanussi i Tarantino czy Keanu Reeves i charyzma.



"Medalion" ("The Medallion")
Hong Kong/USA 2003
Reżyseria: Gordon Chan
Scenariusz: Gordon Chan, Bennett Joshua Davlin, Alfred Cheung, Paul Wheeler, Bey Logan
Obsada: Jackie Chan, Claire Forlani, Lee Evans, Julian Sands, John Rhys-Davies, Christy Chung
Ekstrakt: 30%




Zawartość ekstraktu: 90%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Konrad Wągrowski   Nie bójmy się barbarzyńców

Remy, wykładowca uniwersytecki, weteran buntowniczego pokolenia 68’ roku, rozwodnik, o nienajlepszych stosunkach z dwójką swoich dorosłych dzieci, umiera na raka. Pozostało mu zaledwie kilka miesięcy życia. Z grupą dawnych przyjaciół i znajomych wykorzystuje ten czas podsumowując swoje życie i spoglądając już z pewnego dystansu zarówno na swe pokolenie, jak i na otaczający go świat. My, widzowie „Inwazji barbarzyńców” Denysa Arcanda, czynimy to razem z nim, poddając się sile oddziaływania tego spokojnego i kameralnego, ale mądrego, zapadającego w pamięć i zmuszającego do myślenia filmu

Arcand, pomimo niespiesznej narracji, porusza zadziwiająco wiele tematów. Jest więc jego film opowieścią o tytułowej „inwazji barbarzyńców” rozumianej na kilka sposobów, ale przede wszystkim jako nadejście nowego pokolenia, nie znającego historii, literatury, sztuki, filozofii, całej spuścizny kulturalnej, zajmującego się głównie zarabianiem pieniędzy, odsuwając na bok dawnych intelektualistów reprezentowanych przez Remy’ego i jego znajomych. Postrzeganie filmu jako przeciwstawienia sobie mijającego świata intelektualistów nadchodzącemu światu nowych barbarzyńców byłoby jednak dużym nadużyciem. Z drugiej strony jest bowiem ten film rozliczeniem z pokoleniem Remy’ego, jego ideałami i tym co z nich pozostało.

Owszem, są to ludzie bardzo ciekawi, z którymi z pewnością chciałoby się siąść przy winie i rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać na każdy możliwy temat. Ale nie zmienia to faktu, że z filmu wynika ich niejednoznaczny obraz. Oczywiście, są, na nasze standardy, piekielnie inteligentni, mają szeroką wiedzę o sztuce, filozofii, historii, na każdy temat mają własne zdanie. To wszystko nie uchronił to ich jednak przed błądzeniem – właściwie przez cale życie. "-izmy" (marksizmy, trockizmy, egzystencjalizmy), którym wierzyli, które miały być właściwymi drogami okazały się w większości ślepymi uliczkami. Szukali, ale szukali dla samego szukania, a nie po to, aby cos znaleźć. Nie da się też ukryć, że od siebie nie dali światu nic, niczego nie zbudowali, jedyne co po nich zostanie, to dzieci, zwykle z rozbitych związków, które z kolei swego miejsca w świecie odnaleźć nie mogą – czego najlepszym przykładem narkomanka Nathalie, czy wciąż poszukująca córka Remy’ego, swe życie spędzająca na rejsach dokoła świata. Nieprzypadkowo chyba największą sympatię można poczuć do syna umierającego wykładowcy, Sebastiena. On właśnie, choć nie potrafi podjąć dyskusji o malarstwie, czy literaturze, utożsamia to, czego zabrakło starszym - jest zaradny, troskliwy, dobrze zorganizowany, pomaga Remy’emu uczynić jego ostatnie dni znośnymi. Nadal też kocha swojego ojca, co wreszcie zostanie też przez niego dostrzeżone.

Wymowa tego momentami bardzo smutnego filmu jest jednak bardzo optymistyczna. Co prawda światu daleko od ideału (kto by pomyślał, że państwowa służba zdrowia w Kanadzie ma się tak samo źle jak w Polsce), to jednak, mając otwarte serce, możemy się od siebie wiele nauczyć i naszą egzystencje uczynić lepszą - tak jak, Nathalie otrzymuje w spadku wspaniały świat książek, a Remy, odchodząc, wreszcie docenia swego syna i mówi mu to, co dawno powinien powiedzieć.



"Inwazja Barbarzyńców" ("Les Invasions Barbares")
Kanada 2003
Reż. Denys Arcand
Scen. Francois Sequin
Zdj. Guy Dufaux
Wyst. Remy Girard, Stephane Rousseau, Marie Josee Croze
Ekstrakt: 90%

powrót do indeksunastępna strona

44
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.