Fragment 3 Pagórki, w których sfora wygrzebała swe jamy, ciągnęły się hen, coraz dalej, coraz wyższe. Spod wielu przezierały białe skałki, a im głębiej w las, tym było ich więcej – omszałe, porosłe zielskiem, piętrzyły się to tu, to tam, czasem przybierając postać rozległych rumowisk, to znów wysoko do góry wznosząc poszarpane barki. Senea nie lubiły tych okolic. Pokryte lasem pochyłości utrudniały pogoń za zwierzyną. Bieg w dół stoku mógł skończyć się bardzo niedobrze – w gorączce łowów zbyt szybki, nieuważny pościg prowadził do upadku, zawsze niebezpiecznego pośród skał i drzewnych pni. Daleko od legowisk senea, tam, gdzie wzgórza najbardziej unosiły puszczę ku niebu, były rozległe łysiny, miejsca pozbawione prawie drzew, za to bardziej twardoskaliste, białoszare od kamiennych ścian i rumowisk. W takich miejscach siedliły się gryfy. * * * Puszcza oglądana z góry, to bezkresna zielonobrunatna równina. Tylko gdzieniegdzie dźwiga się kłębiasta korona czechisy – drzewa zbyt dumnego, by trwać w jednym szyku z innymi. Równina, równina… Czasami błyśnie w dole przełom strumienia lub rzeki, czasem zażółci się, obrzeżona cieniem, głęboka kotlina polany. Dopiero na piaszczystych pagórkach senea puszcza zaczyna falować, potem biegnie po pochyłości, zapada się czasem na krótko, tu i tam odsłania kamienny, szarobiały kościec. Z wielkiej dali, spod samego nieba, wygląda to jeszcze inaczej – ale ciężki gryf nie potrafi wznieść się wysoko. Potężnie bijąc skrzydłami, przesuwa się nad konarami drzew, raczej omijając wybujałe czechisy, niźli próbując nad nimi przeskoczyć. Największy z władców przestworzy jest niezgrabny, nieomal kaleki… Gdy siada na ziemi, przeszkadzają mu ogromne skrzydła; gdy unosi się w górę, ciąży wielkie ciało – zbyt masywne do powietrznych wędrówek. Niefortunny łowca żywi się głównie padliną, bardzo rzadko łupem jego dzioba i szponów pada ranne lub chore zwierzę, które trafi niebacznie na jakąś większą polanę. Oto jednak – daleko, bo aż na skraju lasu, a więc wiele dalej, niż od siedlisk gryfów do piaszczystych legowisk senea – pojawiło się jedzenie smaczne i niezwykle łatwe do zdobycia… Fragment 4 Szpony zadnich łap głęboko weszły w żywe mięso. Cielak miotał się próbując z nich uwolnić, daremnie jednak. Przednie łapy przytrzymały go silnie – pazury wzmocniły uchwyt szponów. Olbrzymie skrzydła z hukiem uderzyły powietrze – raz, drugi, trzeci… i niezgrabny mocarz przestworzy uniósł się ponad łąkę, porywając wierzgającą ofiarę. Każde uderzenie skrzydeł oddalało go od ziemi, przybliżało zaś ku skrajowi lasu. Drogę zagradzały dziwne skały, podobne nieco do tych, w jakich gnieździły się samce senea – senoo. Tak samo szły w niebo nad owymi skałami czarnoszare, cuchnące opary, kojarzące się niejasno z gorącym Powietrzem Czerwonym, pożerającym czasem las. Ale wzrok ostrzegał, że pośród tych skał nie żyją łagodne senoo… Ruchliwe, liczne stworzenia wyglądały bardzo podobnie, zachowywały się jednak odmiennie: biegały i wołały dziwnymi głosami, były to głosy obce i wrogie, choć wrogie inaczej, niż łowiecki zew senea, sewerha albo wilka… Coś błysnęło w dole, a w tym błysku narodził się huk. Huczący błysk nie był przyjazny… Gryfica Zesseke wiedziała, że w skałach pod nią czeka zguba i śmierć. Krzyknęła wyzywająco, przeciągle. Wierzgająca zdobycz ciążyła w szponach, ale skrzydła miały dość sił, by sprostać zadaniu. Jeszcze kilka zagarnięć powietrza – i Zesseke, przeleciawszy nad groźnymi skałami, znalazła się ponad knieją. Teraz wypatrywała polany, czy choćby miejsca, gdzie rosnące luźno drzewa wpuściłyby ją między swe korony. Wysiłek był ogromny… Zesseke chciała odpocząć. Polany jednak nie było. Zesseke przyzywała ją głosem, bo szaropłowe skrzydła coraz ciężej biły powietrze, lot stawał się nierówny, a korony drzew coraz bliższe. Lekko pofalowana, bezkresna zieloność, nigdzie nie była skażona cienistą rozpadliną. Może dałoby się ją dostrzec z większej wysokości – cóż, kiedy gryfica nie mogła zmusić skrzydeł do podjęcia większego wysiłku. Szpony, zaciskane kurczowo coraz mocniej i mocniej, pozbawiły ofiarę resztek życia. Dokuczliwe wierzganie ustało. Ale zdradliwy, bo pozornie miękki grzbiet lasu był blisko, zbyt blisko… i wciąż bliżej. Zesseke spadała. Mignęło pośród wybujałych koron coś, co przyniosło nadzieję: suchy, siny kikut umarłego drzewa, pień bezlistny, przy którym pozostały tylko najgrubsze, najmocniejsze konary. Dawno już odpadła z nich kora. Zesseke mozolnie zatoczyła krąg i usiadła na jednym z drzewnych ramion, krusząc skrzydłami i tułowiem kilka suchych gałęzi. Martwy konar zakołysał się skrzypiąc… lecz wytrzymał. Drzewo chwiało się mocno, gdy gryfica – nie mogąc użyć szponów do objęcia podpory – pracowała skrzydłami, próbując zaczepić o pień pazury przednich łap. Uczyniwszy to, zdołała zachować równowagę. Skrzydła załopotały po raz ostatni… Zesseke odpoczywała. Ale czas płynął i niewiele go pozostało do nadejścia ciemności. Zesseke miała przed sobą bardzo daleką drogę. W gnieździe czekały młode. Czekały na mięso, które niosła. Nie mógł go przynieść nikt inny. Do niedawna Zesseke miała towarzysza. Wybranego, zwyczajem gryfów, raz na całe życie. Nie powrócił przed nastaniem ciemności i choć krzyczała całą noc, by pokazać mu drogę – nie powrócił też dnia następnego. Zesseke wiedziała już, że została sama. Gdyby pojawił się hen! Tam nad lasem – porzuciłaby wspaniałą swą zdobycz, żeby lecieć prędko! Żeby… długo na nią nie czekał… Przenikliwy krzyk gryficy poniósł się ponad drzewami. Fragment 5 Las przepływał w dole powoli. Nowy teren polowań nadmiernie był odległy od skalistych gryfich siedlisk. Zdobycz zaś obfita, zbyt obfita… Wiele mięsa. Ale też wiele wysiłku. Po niedługim czasie Zesseke znowu musiała odpocząć. Polana, otoczona zwartym szykiem drzew, nie była miejscem bezpiecznym – zbyt mała. Ukryta w gąszczach sfora senea mogła łatwo dosięgnąć zmęczoną gryficę. Senea stanowiły na ziemi jedyne prawdziwe zagrożenie. W spotkaniu sam na sam, gryf nie boi się nawet sewerha. Ale sfora senea jest zagrożeniem dla wszystkiego… Jest najgorszą rzeczą, jaka może być w kniei. Obawiając się ziemi, na której żyły senea, Zesseke poderwała się do lotu. Zmęczona i – nieuważna… Wróg czyhał w przestworzach. Wieloszpon uderzył gwałtownie, znienacka. Niezrównany szybownik, największy z orłów, potrafiący zarówno krążyć ponad chmurami, jak też lawirować w niebywałym pędzie między pniami drzew, nie obawiał się żadnego stworzenia; silniejsze odeń nie mogły go dosięgnąć, słabsze łatwo dopadał i mordował uderzeniami dzioba, uściskiem potężnych szponów. Zesseke, przygotowana do walki, zabiłaby napastnika jednym ciosem skrzydła lub łapy. Jednak zaskoczona w niedogodnym dla siebie momencie, bo podczas mozolnego nabierania wysokości, objuczona wielkim ciężarem, który czynił jej szpony bezużytecznymi, uległa wściekłemu impetowi ataku. Krzycząc przenikliwie, runęła z powrotem na trawę, nie wypuszczając wszakże bezcennej zdobyczy. Z rany na szyi popłynęła krew, zlepiając pióra i sierść. Zesseke przysiadła, chcąc bronić się pazurami. Spadający z góry wieloszpon uderzył znów – lecz od tyłu i gryfica nie zdołała go dosięgnąć. Wielokrotnie mniejszy i lżejszy przeciwnik dysponował szybkością, która pomnażała jego siły, a także pozwalała wybrać moment i miejsce uderzenia. Chrapliwe krakanie triumfalnie niosło się nad lasem. Błyskawicznie ponawiane ataki przynosiły sukces za sukcesem i poraniona Zesseke zmuszona była, dla własnego ocalenia, porzucić wspaniałą zdobycz, oddając ją na żer śmiertelnemu wrogowi. Wieloszpon, osiągnąwszy swój cel, krążył wysoko, pilnując łupu i czekając, aż ogromny przeciwnik odleci dość daleko. Krwawiąc z ran na głowie, karku i skrzydłach, krzycząc rozdzierająco, Zesseke ociężale płynęła nad lasem. Wracała do gniazda, do swych gryfiąt… Bez mięsa.
|
|