Fragment 1 – Miała to być kraina mlekiem i miodem płynąca – rzekł kronikarz. – Więc bogata, bo złote posągi strzec miały drzwi każdego domu; więc szczęśliwa, bo ludzie, wiecznie młodzi, mieli nie znać, co to cierpienie i smutek; więc piękna… Wreszcie tajemnicza: miały żyć tam przedziwne stworzenia – jednorożec, smok, pegaz… a w rzekach przecudne syreny, półkobiety, półryby. Narvez pochylił się, opierając łokcie na poręczach rzeźbionego fotela i słuchał z wielką uwagą. – To baśń, starcze – powiedział. – Nie inaczej, dobry panie. Ta kraina nie istniała, czy też raczej – istniała w legendach. Nikt i nigdy nie potrafił powiedzieć, gdzie leży, ba! nie wskazano nawet kierunku, w którym trzeba jej szukać. Mówiono: na północy; mówiono: daleko na zachodzie. Ale są tylko cztery świata strony i jeśli nie chcesz, dobry panie, szukać Heastseg pod ziemią lub na niebie, to znaczy, że kraina ta istnieje tutaj, w miejscu, gdzie stoimy. – Jak to? – Bo w naszej wyobraźni. – Są jednak rzeczy pochodzące stamtąd – rzekł ktoś z głębi sali. – Sam widziałem róg jednorożca. Widziałem też dziwne przedmioty, których przeznaczenia nikt nie zna i nikt nie wie skąd się wzięły. Cóż powiesz na to, zacny kronikarzu? Starzec zwrócił się ku pytającemu. – I ja widziałem te cuda – odparł ze spokojem. – Widziałem też tęczę na niebie, i widziałem dobrze. Także nie wiem, skąd się bierze, ani czemu ma służyć. Czy to dowód na to, że pochodzi z Heastseg? Powszechny pomruk i poruszenie wśród zebranych były odpowiedzią. Starsi kiwali głowami – doświadczeni i znający świat wiedzieli dobrze, ile niebywałych historii stworzył rozum ludzki. Młodsi jednak, żądni przygód i sławy, po równo mogliby szukać złotopiórego ptaka, jak i szklanej góry. Ci pragnęli dowiedzieć się więcej o krainie Heastseg i jej dziwach. Książę Filip Narvez, wciąż pochylony, w zamyśleniu spoglądał na obecnych. Gdy głosy przycichły, powiedział: – Przecież, starcze, nikt nie szukał miejsca, z którego wynurza się tęcza. Wielu natomiast szukało krainy Heastseg. Co wiesz o tym? – To tylko, że nikt jej nie znalazł, choć byli tacy, co twierdzili inaczej. – Mówisz więc, że zmyślali? – Na pewno. Powiedz, szlachetny panie: czy gdybyś dotarł tam w istocie, to powróciłbyś z jednym złotym posążkiem, nie większym od pięści i już nigdy nie poszedł po więcej? Nawet, gdybyś nie pamiętał drogi, którą szedłeś, szukałbyś przecież znowu, wiedząc że takowa istnieje. Czy się mylę? – Świat jest wielki, mój mędrcze. A życie człowieka trwa krótko. – Dość długo, by przemierzyć wielokrotnie szlak korzenny… Czy sądzisz, szlachetny panie, że droga do Heastseg jest dłuższa, niż ten szlak? Jaka długa jest zatem? Znów szmer poniósł się po sali. – Bajka… czcze wymysły… – rozbrzmiało tu i ówdzie wyraźniej. Narvez skinął głową, po czym przywołał jednego ze swych doradców. Szepnął doń parę słów, a gdy doradca odszedł, siedział dalej, uważnie obserwując zebranych i starego kronikarza. Po chwili doradca wrócił, prowadząc dość jeszcze młodego, ale bardzo poważnego człowieka. Mężczyzna ów, wysoki i szczupły, twarz miał poznaczoną piętnami licznych doświadczeń, zaś pośród czarnych włosów wiło mu się pasmo siwizny. Nie wyglądał na lekkoducha ani awanturnika, na pewno jednak – jak to się mówi – z niejednego pieca chleb jadał… Stanął obok fotela Narveza i popatrzywszy krótko na zebranych, powiedział: – Byłem w Heastseg… i wyruszam tam znowu. Fragment 2 Ogromna polana tonęła w potokach słonecznego światła. Porastały ją bujne trawy, nieopodal zaś skraju lasu, gdzie płynął senny potok, zieleniły się krzewy. Właśnie spoza owych krzewów, przesadziwszy strugę, wypadł na pustą przestrzeń wielki, rozłożystorogi jeleń. I pobiegł. Jednak w jego poruszeniach nie było szukać rączości i lekkości. Zwierzę wyglądało na zmęczone. Być może także – chore. Przeciwległy skraj lasu jawił się w oddali jako ciemna, wąska wstęga. – See-hoo! Se-o-hoooo! Ponury zew triumfalnie popłynął śladem jelenia. Plusnęła woda, gwałtownie rozchlapywana, po czym krzewy z szelestem rozstąpiły się w wielu miejscach. Kilkanaście zgrabnych sylwetek ruszyło ławą przez polanę, a zarośla wypuszczały wciąż nowe. Lśniły w promieniach słońca kopuły napierśników i karwasze na przedramionach; dzwoniły brązowe folgi, kryjące podbrzusza. Senea dostrzegły uchodzącego rogacza i łowiecki zew buchnął z nową siłą. Dotąd jeleń był tylko wzywającym na łów tropem, wiszącym w powietrzu zapachem. Teraz przemówił i do oczu – biegł! Oznaczał uczucie sytości, woń świeżej krwi i zaklęty w niej – smak zabójstwa. – Gonić, se-ooh! Gonić! – podniosły się zdyszane głosy. Rytm uderzających o ziemię stóp splótł się ze zwycięskim zawołaniem. Senea oznajmiały puszczy, że bliski jest kres polowania. Mięśnie silnych nóg dygotały w rytm długich, śmigłych kroków – mogło się wydawać, że sfora nieomal płynie nad trawiastą równiną. Na zwycięski okrzyk senea jeleń odpowiedział donośnym, smutnym porykiwaniem. Osiągnął środek polany i rozpaczliwie dobywając resztek sił – przyspieszył. Jednak ten zryw był ostatnim. Zwierzę potknęło się raz, potem drugi i upadło w pędzie, nieomal łamiąc kark, gdy rosoch zaczepiły o splątany gąszcz traw. Senea śpiewały triumfalnie. Rogacz podniósł się jeszcze, ale dzikie stado już dobiegło. Śmignęły drżącozłote dyski i jeleń, rycząc boleśnie, padł znowu. Senea otoczyły go z mieczami w dłoniach; w następnej chwili polowanie dobiegło końca. Sfora słała puszczy zew zwycięstwa. * * * Czarnogrzywa senea, wielka i silna, o mocnych ramionach i muskularnym brzuchu, nad którym lśniły przynitowane do skórzanego podkładu misy napierśnika, groźnym krzykiem odpędziła towarzyszki, rwące się do świeżego mięsa. Słodki zapach krwi sprawiał, że senea kręciły się pożądliwie, skomląc, z podbródkami mokrymi od śliny i głodnymi oczyma. Jednak czarnogrzywa, prężąc ogon, warcząc i wygrażając uniesionym mieczem sprawiła, że odstąpiły od zdobyczy czekając. Dopiero wtedy przodowniczka stada rozpruła brzuch jelenia, wyrwała najlepsze kąski i – zatknąwszy miecz w ziemi – łapczywie rozerwała mięso zębami. Sfora rzuciła się na jadło. Czarnogrzywa Gehemm, zaspokoiwszy głód, rzuciła resztki swym łowczyniom, po czym schowała miecz i odnalazła dysk, tkwiący w boku jelenia. Marszcząc szerokie brwi, mierzyła drogę, jaką słońce miało jeszcze do przebycia na niebie. Najedzone senea, wymazane świeżutką krwią, powoli zbierały się przy niej, pokładały w trawie, wystawiały grzbiety i brzuchy ku przyjemnym promieniom, leniwie kręcąc ogonami. Było ciepło, ale nie gorąco; już niedługo nastać miał Czas Więdnących Liści. Ale dlatego właśnie Gehemm śledziła niebo. Wiedziała, że pora wracać do legowisk, nim przyjdzie Ciemny Wiatr, niosąc wodę. Czas Wiatru nie był czasem senea. Zimna woda, którą niósł sprawiała, że grzywy robiły się ciężkie, a skóra sztywna. Senea nie lubiły wody, niesionej przez Ciemny Wiatr. – Mięso – rzekła Gehemm. Ale łowczynie wciąż wylegiwały się w trawie i ogon Gehemm, opleciony dotąd wokół łydki, zaczął coraz szybciej bić nogi, a następnie biodra i brzuch. Jednak błogie uczucie sytości rozleniwiło nawet przodowniczkę sfory. Zamiast rzucić się na nieposłuszne senea, kopnęła tylko najbliższą i warknąwszy krótko powtórzyła: – Mięso, se-ooh! – Whorgh, Gehemm – ozwały się niezadowolone głosy. Senea niechętnie wróciły do szczątków jelenia. Rozdzieliły między siebie i zabrały wszystko, co miało jeszcze jakąś wartość, po czym stanęły w gotowości. Czarnogrzywa ruszyła przodem. Napchany żołądek był przeszkodą w szybkim marszu, ale do legowisk sfory wiodła długa droga i nie należało zwlekać. Gehemm przyspieszyła więc, nie bacząc na niechętne, gniewne szczeknięcia za plecami. Pobiegły. Przebyły strumień i zagłębiły się w lesie, który przywitał je lekkim chłodem. Najpierw wracały własnym tropem, potem porzuciły go, bo nie wiódł wprost do legowisk. Drogę wybierały instynktownie, ale nieomylnie. Zbite, pozornie nieprzebyte chaszcze, chętnie otwierały przejścia dla sfory, dopiero rozległy wiatrołom okazał się niewart forsowania. Ominęły go oszczędnym łukiem. Słońce coraz bardziej chyliło się ku ziemi, coraz gęstszy cień zalegał między pniami. Stary bór sosnowo-dębowy obojętnie patrzył na pośpiech senea. Dęby nie bały się Ciemnego Wiatru. Przechodził i odchodził, one zaś trwały niezmiennie – twarde, cierpliwe, długowieczne. Szybki bieg rozgrzał mięśnie i krew, usunął ociężałość, napełniając w zamian ciała ochotą i wigorem. Radosna pieśń czekała w piersiach na znak, który pozwoli jej rozbrzmieć. Gehemm, wciąż biegnąca na czele, rzuciła hasło (tu senea!), podjęte natychmiast przez liczne gardła (tu senea! tu sfora senea, senea!). Zew szeroko niósł się po kniei, nie wzbudzając wszakże powszechnej ucieczki, bo nie był pieśnią łowiecką, a tylko hasłem-oznajmieniem. Wszystko w lesie bało się głodnej, polującej sfory. Ale puszcza miała swoje prawa, znane dobrze każdemu z jej mieszkańców: nie można i nie trzeba bać się wszystkiego, stale, zawsze; zbytnia ostrożność bywa równie zgubna, jak nadmierne zuchwalstwo. Senea przemierzały puszczę śpiewając, a ich głos niósł dobrą nowinę: że są syte, nie polują! Senea są syte, tak! Pierwsze porywy Wiatru wtargnęły między drzewa. Pieśń senea zgasła, lecz piaszczyste jamy były bardzo blisko. Na spotkanie sfory wybiegła gromadka młodych, z daleka już wołając o posiłek. Objuczone mięsem tropicielki odszukiwały i zgarniały swoje małe; inne biegły dalej, by rzucić trochę ochłapów chorym i słabym senea, które zostawały w legowiskach, gdy sfora szła na łów. Nim Ciemny Wiatr na dobre wsiąkł pomiędzy sosny, piaszczyste pagórki były już spowite ciszą. Senea mościły się w suchych jamach, układały do snu, niektóre baraszkowały z młodymi. Na stoku małego wzniesienia miała swoje legowisko czarnogrzywa Gehemm-przodowniczka. Jeszcze niedawno była z nią dwójka szczeniąt… Senea mnożą się dość licznie, w jednym miocie przychodzi na świat zwykle dwoje lub troje młodych. Jednocześnie jednak trudno znaleźć w całej puszczy bardziej bezradne i kruche stworzenia, niż dzieci senea. Pozbawione jakiejkolwiek sierści, wrażliwe na zimno, choroby, rzadko oglądają więcej, niż kilka kolejnych Słońc. Jeśli są dość silne, by przeżyć pierwszy okres – dorastają powoli, wciąż niesamodzielne, zależne od matki, stale narażone na śmierć z najbardziej błahych powodów. Senea, które odchowają w swym życiu więcej, jak trójkę młodych, należą do rzadkości. I tak musi być, takie jest prawo puszczy. Najgroźniejsze w niej istoty nie mogą stać się zbyt liczne, bo – wyginęłyby wkrótce… Zabrakłoby dla nich pożywienia. Zasoby lasu, niechby nawet wielkiego, nie są przecież nieograniczone. Gehemm, choć bardzo płodna, nie odchowała jeszcze żadnego ze swych młodych. Cóż z tego, że w każdym miocie było ich dużo? „Dużo” znaczyło „słabych”… Najmniejsze zabijała od razu, by dać szansę pozostałym. Ale choć pokarmu miała dość, przychówek szybko rozstawał się ze swym, nadmiernie wrażliwym, życiem… Udało jej się jednak donieść nad rzekę dwójkę żywych senoo i dzięki temu dostała swoje karwasze i napierśnik. Zagrzebała się w suchych liściach i trawie, wyściełających dno jamy. Woda niesiona przez Wiatr nie miała do legowiska przystępu – senea kopią nory w zboczach pagórków, dość wysoko, by nie zostały zalane. Pośród ciemności, zasłuchana w szmer wiatru i padających na liście kropel, przodowniczka sfory zapadła w mocny sen. Lecz nie spała długo… Przenikliwy skrzek ozwał się nagle, spłynął spod czarnego nieba, szarpany wiatrem. Łopot wielkich skrzydeł splótł się z szelestem zrywanych liści i trzaskiem kruszonych gałęzi. Gehemm wyskoczyła z jamy warcząc dziko, z wyprężonym ogonem, obnażając kły i potrząsając grzywą. Warczenie i szybkie prychnięcia dobiegały zewsząd, zbocza pagórków zaroiły się od szybkich cieni. Gryf! Gehemm, wywijając mieczem, odskoczyła na bok, gdy skrzek rozbrzmiał ponownie, gałęzie znów zaszeleściły – blisko, nieomal nad jej głową! Gryf runął na ziemię, miotając się i bijąc skrzydłami o pień dębu. – Gryf, gryf! – rozbrzmiały liczne głosy, po równo przepełnione strachem i wściekłością. – Gryf, se-ooh! – Gryf, whorgh! Gryf! – See-hooo! Gehemm pierwsza znalazła się przy wrogu, z bojowym ujadaniem („tu senea, giń, ja senea, walcz, walcz!”). Wiatr szarpał jej grzywę, mokrą już i ciężką od wody. Gryf uderzył skrzydłem; powalona Gehemm wrzasnęła dziko, śląc ku sforze zew przodowniczki („ja senea! tutaj, do mnie, senea!”). – Se-hooo! – See-hoo! Se-ho, se-ho!! Rozwścieczona, drapieżna zgraja rzuciła się na intruza. Gryf skrzeczał, bił skrzydłami i – gdy kaleczyły go liczne ostrza – próbował przesiąść na zadnich łapach, by użyć zabójczych pazurów łap przednich. Nie zdołał; jakaś zwinniejsza od innych łowczyni rzuciła się wprost na niego, chwytając krępą szyję. Uderzenie dzioba zdruzgotało jej ramię, ale nie puściła – owszem, oplotła szyję potwora zdrową ręką i udami. Ciężar senea wytrącił gryfa z równowagi, a gdy zwierz upadł, wiele sztychów naraz przeszyło mu pierś i przebiło skrzydła. Kikut odrąbanej łapy jeszcze przez chwilę grzmocił ziemię; chłodne strugi wody siekły pokrwawiony tyłów, rozmywając w ciemnościach zapach walki. Wróg był martwy, ale senea nie widziały tego i nie czuły. Rozwścieczone zabijały go nadal, wciąż i wciąż na nowo, kłębiąc się, przewracając i gniotąc pod drzewem. Przodowniczka poderwała się z ziemi. Ujadając chrapliwie, ściągnęła na siebie uwagę kilku senea, niektóre podbiegły, a wtedy Gehemm rzuciła zew zwycięstwa. Instynktownie podjęły go inne, wznosząc ostrza ku gałęziom drzew, śpiewając radośnie a groźnie, oznaczając moczem ścierwo pokonanego wroga, dając tym świadectwo pogardzie dla jego klęski i pozostawiając znak swego triumfu („łup-zdobycz senea! zdobycz sfory, uciekaj, tu senea! precz!”). Rozgrzane walką, wciąż jeszcze dyszące wściekłością stado, poczęło skupiać się wokół przodowniczki. Gryf, stratowany nogami, porąbany i skłuty mieczami, leżał nieruchomo pod dębem. Zew zwycięstwa wygasał. – Gryf, seh! – krzyknęła Gehemm. Zaległa cisza. Tylko strugi wody, szarpane wiatrem, szeleściły w koronach drzew. – Seh, Gehemm – rozbrzmiewało tu i tam. – Seh! Seh! Furia walki i euforia zwycięstwa ustąpiły miejsca zdumieniu. – Seh, seh! – pytano już zewsząd. – Gryf, Gehemm! Skąd gryf, seh! – Skąd gryf, seh! Gehemm! – Seh! – Seh, SEH! Czas Wiatru nie był dobry dla gryfa. Gryf – tak jak senea – nie znosił Wiatru i bał się przybywającej z nim wody. Nie lubił ciemności, nigdy nie wzbijał się nad puszczę, gdy przychodził Wiatr. – Ja nie wiem – powiedziała Gehemm. – On spadł. – Spadł, seh! – Seh! – dziwiły się inne, cisnąc ku przodowniczce. – Whorgh, spadł – potwierdzały te, co podobnie jak Gehemm, były blisko i widziały dokładnie. – Whorgh, spadł, on spadł. Znów zaległo milczenie. Czasem tylko z jakiegoś gardła wyrwało się krótkie warknięcie – wspomnienie zakończonej tak niedawno walki. Puszcza nigdy nie widziała, by gryf , pośród Ciemnego Wiatru, spadł z nieba do legowisk senea. – To nie gryf – orzekła wreszcie Gehemm. – Nie gryf! – przytwierdziły niektóre. – Nie gryf, seh! – dziwiły się i dopytywały inne. Kilka senea podbiegło do wielkiego ścierwa. – Whorgh, gryf! – zapewniały węsząc i szarpiąc skrzydła. Jedna przybiegła z odrąbaną łapą, by wszystkie mogły dotknąć i obejrzeć, a zwłaszcza poczuć zapach. – Whorgh, gryf! – powtarzało coraz więcej głosów. – Ciemny Wiatr, se-ooh! – rozzłoszczona Gehemm otrzepywała grzywę z wilgoci. – Ciemny Wiatr, seh! – Whorgh – przyznano powszechnie. – Jest Słońce, jest gryf! Jest Ciemny Wiatr, nie ma gryfa! – tłumaczyła Gehemm, bijąc mieczem o karwasz dla podkreślenia wagi swych słów. – To nie gryf! – Whorgh – potakiwały znowu liczne głosy. – Co to jest, Gehemm, seh – zapytano. – Gryf-nie gryf! Whorgh! – Whorgh, whorgh! – senea z podziwem poparły mądrą przewodniczkę. – Gryf-nie gryf, whorgh! – Gehemm wie, Gehemm silna! – chwaliły niektóre. – Silna-dobra przewodniczka senea, whorgh! – Whorgh, whorgh! Mięso gryfa-nie gryfa było bardzo niedobre – tak samo jak mięso zwyczajnego gryfa. Dobra i potrzebna była tylko wątroba. Młode senea ślepły. Wątroba pomagała. Każda, ale najbardziej taka właśnie. Gryfa, albo gryfa-nie gryfa. Senea zabrały wątrobę, a całą resztę wielkiego ścierwa wywlokły daleko w las. Zabity wróg nie mógł leżeć tam, gdzie były legowiska senea.
|
|