nr 2 (XXXIV)
marzec 2004




powrót do indeksunastępna strona

Elizabeth Moon
Podzielona Wierność
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Przez tłum przeszedł szmer, ludzie zaczęli się cofać, wpadając na siebie i omal nie zderzając się z kohortą Paks. Najemnicy połączyli tarcze i zaparli się. Niewiele widziała ponad głowami zgromadzonych. Po chwili ujrzała pierwszego z mężczyzn rozpiętego na zwisających z ramy linach. Paks zesztywniała, ścisnęło ją w dołku. Drugi. I kolejni. Wkrótce wszyscy zawiśli w rzędzie, jeden za nogi, reszta za ramiona. Ludzie Alureda zaczęli obrzucać ich błotem, kamieniami i rybami z kramów. Jeden skazaniec zwisł bezwładnie, inny przenikliwie krzyczał. Paks odwróciła wzrok, walcząc z mdłościami. Spojrzała w równie udręczone oczy Keriego. Nie widziała zakończenia, gdy Alured osobiście przeszył każdego z nich włócznią. Z poruszenia tłumu wywnioskowała, że kaźń zakończyła się, a gdy uniosła wzrok, zobaczyła zdejmowane z konstrukcji ciała.
     Lecz nie był to jeszcze koniec. Alured przemówił w obcym języku, gorączkowo gestykulując. Tłum stał cicho i nieruchomo, Paks czuła bijący od stojących blisko niej strach i nienawiść. Zakończył pytaniem – poznała to po intonacji, wyciągniętym ramieniu i przerwie na usłyszenie odpowiedzi. Ta nadeszła w postaci rzuconej z tłumu śniętej ryby. Twarz Alureda pociemniała. Paks nie dosłyszała komendy, lecz jego ludzie ruszyli wachlarzem na zebranych.
     Nim do nich dotarli, tłum eksplodował hałasem i działaniem. Ściśnięci pomiędzy szeregami Książęcych i Halvericowych, pilnujących trzech boków targowiska, zdołali jakoś obrócić się i ruszyć przed siebie. Nacisk rzeszy ludzi odepchnął oddział Paks do tyłu. Słyszeli jedynie wrzaski tłumu, rozkazano im pilnować porządku, a nie atakować. Lecz ustępowali przed czystą przewagą liczebną. Większość zgromadzonych nie miała broni, ich jedynym orężem była ilość. Z niechęcią odnosili się do wizji uderzenia na bezbronnych mężczyzn i kobiety, z drugiej jednak strony - nie mieli ochoty na zadeptanie.
     Z prowadzących na rynek ulic dobiegły ich okrzyki spieszących na pomoc żołnierzy i donośne komendy, które były niczym kamyki dźwięku odbijające się od muru zgiełku. Próbowała nie tracić kontaktu z resztą i odganiać napierających płazem miecza, lecz parcie tłuszczy narastało. Ktoś złapał z wrzaskiem za jej miecz, uniosła go i otrzymała cios w pachę. Pchnęła instynktownie, przeszywając sztychem napastnika. Upadł pod stopy naciskających na nią mieszczan. Odganiała ich, jak umiała, trzymając się blisko towarzyszy i starając się nie stracić równowagi.
     Pomiędzy nimi a sąsiednim oddziałem pojawiła się szczelina, w którą natychmiast wdarł się rozwrzeszczany tłum. Przyciśnięta do ściany budynku Paks poczuła wbijający się jej w plecy parapet okna. Krzyczące twarze chwiały się przed nią, a chaotycznie młócące powietrze ręce próbowały wyrwać jej broń. Odpędziła ich, ciężko dysząc. Nie miała czasu rozglądać się za Arcolinem czy Stammelem, słyszała jedynie czynioną przez ludzi wrzawę. W wielu miejscach mieszkańcy miasta przerwali pierścień straży i uciekali zdjętymi paniką gromadami. Wpadło na nią zagubione dziecko i uczepiło się tuniki. Nie miała czasu zająć się nim i malec przewrócił się z przenikliwym krzykiem prosto pod pędzące stopy.
     Kiedy odzyskała swobodę ruchu, większość zebranych uciekła. Dojrzała krążącego za plecami swoich żołnierzy Alureda. Zatrzymywali tych, którzy jeszcze nie zdążyli umknąć. W końcu zobaczyła i usłyszała Arcolina i Stammela. Kohorta zmieniła szyk i wzmocniona posiłkami ruszyła w pościg za uciekinierami. Niestety, do zachodu słońca zdołali ująć jedynie piątą część populacji miasta, głównie kobiety i dzieci, zbyt słabe, by dalej uciekać lub nazbyt przerażone. Wstrząśniętą porannymi wydarzeniami Paks traktowanie pojmanych doprowadzało do mdłości. Alured był zdeterminowany wyeliminować wszystkich sympatyków Siniavy, a resztę zmusić do uznania jego rangi i władzy. Jak wyjaśniał najemnikom, chciał strachem zmusić mieszczan do posłuszeństwa.
     Paks oczekiwała, że Książę zaprotestuje, ten jednak milczał. Od śmierci Siniavy uśmiechał się rzadko, a po przybyciu na wybrzeże spędzał godziny na wpatrywaniu się w morze. Nie wiedziała – nikt tego nie wiedział – co go męczy. Czuła jednak coraz mocniej, że nie może dłużej żyć z tym, co ją dręczyło. Wystraszone, nienawistne spojrzenia, mamrotane zniewagi, zrozumiałe pomimo obcego języka, pogarda żołnierzy Alureda, gdy nie chcieli przyłączyć się do ich „zabaw”, będących niczym innym, jak pastwieniem się nad bezradnymi cywilami – wszystko to sprawiało, że żołądek zawiązywał się jej na supeł. Nie mogła jeść ani spać – budziła się dręczona koszmarami.
     Starała się ukrywać swe uczucia, uspokajać się. Raz już zabrała głos – dosyć, jak na szeregowca. Jak długo nosiła barwy Księcia, tak długo była mu winna posłuszeństwo. Był dobrym człowiekiem, zawsze przestrzegał wskazań honoru... Wspominała Wielkiego Marszałka, żałując, że go w ogóle spotkała. Zadał jej pytania, na które nie miała ochoty odpowiadać. Służba u Księcia z pewnością warta była odrobiny dyskomfortu czy niepokoju.
     Kiedy opuścili Ka-Immer, zostawiając w mieście garnizon złożony z żołnierzy Alureda, próbowała przekonać samą siebie, że najgorsze już za nimi. Lecz było inaczej. W każdym mieście wybrzeża Immerhoftu Alured wynajdywał szpiegów Siniavy lub takich, którzy wyrażali wątpliwość, czy pirat może być prawowitym księciem. Najemnicy nie uczestniczyli w egzekucjach ani kaźniach, lecz doskonale wiedzieli, że gdyby nie ich obecność Aluredowi zabrakłoby żołnierzy do obsadzenia tylu miast.
     Nie mieli pojęcia, jak długo to potrwa – kiedy Książę zamierzał przestać udzielać pomocy sojusznikowi. Gdyż z pewnością nosił się z takim zamiarem. Każdego dnia mógł nakazać wymarsz do Valdaire. Lecz Książę milczał, wpatrzony w błękitny bezkres wód. Przez szeregi Kompanii przebiegał niepokój, niczym myszy po strychu zimą.
     Paks sądziła, że nikt nie widzi, co się z nią dzieje aż do chwili, kiedy pewnej nocy, podczas jej warty, przyszedł do niej Stammel. Stanął blisko i przez kilka minut milczał. Zastanawiała się, czego chce. Potem westchnął, zdjął hełm i przeczesał włosy.
     – Nie muszę pytać, co cię martwi – zaczął. – Trzeba coś z tym zrobić.
     Nie wiedziała, co powiedzieć ani uczynić.
     – Jesz mniej, niż potrzebuje ktoś o połowie twego wzrostu. Nie przydasz się nam, jeśli zachorujesz...
     – Wszystko w porządku... – zaczęła, lecz zaraz jej przerwał.
     – Nie, nic nie jest w porządku. Ani z tobą, ani ze mną. Tyle, że ja jem i śpię, a to więcej, niż robisz ty. Nie chcę stracić w ten sposób dobrej weteranki. Nie mam was aż tylu. Ci wszyscy nowi, których przyjmowaliśmy tu i tam nie są jeszcze na tyle dobrzy. – Przerwał. Nałożył hełm i potarł nos. – Nie wiem, czy kiedykolwiek będą... czy my będziemy... tacy jak dawniej. – Umilkł.
     – Ja... ja jestem czujna... – Nie mogła wykrztusić nic więcej.
     – Paks, ty... – Odchrząknął i splunął. – Nie powinnaś tu być.
     Zaskoczył ją tak, że aż ją zatchnęło, jakby ją uderzył.
     – Co... dlaczego?
     – Nie powinnaś. – Jego głos nabrał mocy. – Na Tira, nie mogę stać z boku i patrzeć, jak marniejesz. Nie w imię czegoś takiego. Służyłaś Księciu równie dobrze, jak inni. Myślisz, że tego nie wie? Albo ja? – W głosie Stammela pojawiła się złość. – Nie pasujesz tutaj, nie do tego rodzaju walki. Tamten Wielki Marszałek miał rację, nawet Książę przyznał, że twoim przeznaczeniem może być coś lepszego. – Znowu przerwał, a gdy podjął, głos mu złagodniał. – Uważam, że powinnaś opuścić Kompanię...
     – Porzucić Kompanię? – Pomimo szoku zalała ją fala ulgi, że mogłaby wyplątać się z tej sytuacji. Zaraz jednak poczuła ukłucie paniki. Podjęła już decyzję, nie mogła jej zmienić.
     – Tak. Przyszedłem, żeby ci to powiedzieć. Tir świadkiem, jak mi trudno – a jestem starszy... Ale ty musisz nas opuścić. Wracaj na północ. Do domu. Albo znajdź miejsce, gdzie mogłabyś zostać rycerzem. Nie tkwij tutaj, aż nie będziesz mogła tego wytrzymać. Ty lub Książę.
     – Ale ja... jak mogłabym prosić... nie mogę do niego pójść... – Wciąż prześladowała ją jego mina, gdy sprzeciwiła się książęcej woli. Choć zdawał się nie żywić urazy, nie miała ochoty ponownie ujrzeć tego spojrzenia.
     Stammel pokiwał z mocą głową.
     – Tak, możesz. Powiedz Arcolinowi. Kapitan zrozumie – zna cię. Powie Księciu... albo zrób to sama. Zarekomendują cię gdzieś, jestem tego pewny.
     Nie to ją martwiło.
     – Ale zostawić Księcia...
     – Paks, nie mogę powiedzieć na niego złego słowa. Wiesz o tym. Był moim dowódcą od samego początku, pójdę za nim wszędzie. Niemniej... już raz go powstrzymałaś... przed popełnieniem błędu. Może, jeśli odejdziesz, ponownie przejrzy na oczy...
     Oniemiała. Znów stanęła przed decyzją, którą uważała za podjętą raz na zawsze, tam, w Cortes Immer. Jakże mogłaby opuścić Kompanię? Była jej bliższa od rodziny, bardziej znana od izb domu, gdzie przyszła na świat.
     – Mówię poważnie, Paks. Nie możesz tak dłużej. Inni też to już zauważyli, wkrótce będą wiedzieć wszyscy. Odejdź, póki możesz.
     – Ja... pomyślę o tym...
     – Tej nocy. Jutro będziemy w Sord. Nie mam wątpliwości, że dojdzie tam do tego samego.
     Poczuła, że do oczu napłynęły jej łzy. Zdusiła łkanie. Stammel złapał ją za ramię.
     – To właśnie mam na myśli, Paks. Nie dasz rady walczyć jednocześnie ze sobą i nieprzyjaciółmi. Tir wie, jaka jesteś odważna... lecz nikt nie jest w stanie toczyć walki wewnętrznej i zewnętrznej naraz.
     – Dałam słowo – wyszeptała.
     – Tak. Dałaś. I odsłużyłaś już swoje, a nawet więcej. Widziałaś śmierć Siniavy, co moim zdaniem uwalnia cię od przysięgi. Nie uważam tego za ucieczkę i nie sądzę, żeby tak przyjęli to Arcolin albo Książę. Porozmawiasz z nimi?
     Podniosła wzrok na usiany gwiazdami firmament. Z odległego morza wynurzał się Naszyjnik Torre’a. Pomyślała o dawnych marzeniach o zostaniu wojowniczką i zwiedzaniu dalekich stron, a potem o ostatnim mieście, do którego wkroczyli.
     – Ja... nie mogę... wejść do następnego miasta...
     – Nie. Zgadzam się.
     – Ale jest już za późno. – Kapitanowie z pewnością leżeli już w łóżkach, nie mogła budzić ich albo Księcia. Poczuła ulgę – nie musiała podejmować decyzji teraz.
     Usłyszała łagodny głos.
     – Poszłabyś, gdyby nie było późno?
     Ta łagodność i pewność, że jest za późno, osłabiły jej czujność. Była taka znużona.
     – Och, sama nie wiem. Tak. Gdyby Książę Phelan pozwolił mi...
     – Pozwoli – orzekł Stammel – albo go nie znam. – Zanim zdążyła odpowiedzieć, zawołał kogoś, by ją zastąpił. – Chodź. Do rana zdołałabyś przekonać samą siebie, że winna jesteś Księciu ślepe posłuszeństwo.
     Poszła za nim do namiotu Arcolina chora i roztrzęsiona, lecz najbliższa godzina nie była taka trudna, jak się obawiała. Konferujący z Arcolinem pozostali kapitanowie ulotnili się, gdy Stammel poprosił o chwilę rozmowy. Kapitan zmierzył Paks spokojnym spojrzeniem, w którym nie było złości ani rozczarowania.
     – Wolno ci odejść – powiedział. – Służyłaś wiernie, masz prawo do urlopu lub opuszczenia Kompanii. Żałowałbym, gdybyś opuściła nas na zawsze – jesteś dobra, a wiem, że Książę także jest z ciebie zadowolony. Czy rozważyłabyś możliwość wzięcia rocznego urlopu z otwartym prawem do powrotu?
     Przytaknęła.
     – Jak pan sobie życzy, kapitanie. – Nie potrafiła jasno myśleć, jej umysł ogarniały na przemian lęk, radość i smutek.
     – Wobec tego pomówię o tym z Księciem. – Wstał od stołu. – Ty też powinnaś pójść. Może chcieć porozmawiać z tobą o twej służbie.
     Książę także jeszcze nie spał. Jego wzrok stwardniał, gdy za plecami Arcolina dojrzał Paks, niemniej zaprosił ich do środka. Arcolin przedstawił życzenie dziewczyny, na co Phelan obdarzył ją przeciągłym spojrzeniem.
     – Paksenarrion, czy jesteś niezadowolona z mojego dowództwa?
     – Nie, mój lordzie. – Odpowiedziała szczerze. Martwiło ją nie jego dowodzenie, lecz zawarty sojusz.
     – Cieszę się. Zawsze byłaś uczciwym i godnym zaufania żołnierzem. Nie chciałbym utracić twego szacunku.
     – Nie, mój lordzie.
     – Potrafię zrozumieć, że możesz chcieć odpocząć. Dziewczyna z północy... inna kultura... ale czy chcesz odejść z Kompanii na zawsze czy jedynie na jakiś czas?
     – Nie wiem. Nie potrafię wyobrazić sobie niczego innego...
     – A jakże byś mogła? Rozumiem. – Kiwnął energicznie głową, jakby rozważając kwestie, których nie dostrzegała. – Wiesz, że Wielki Marszałek sugerował, iż być może będziesz musiała opuścić Kompanię, powiedział mi to jeszcze w Sibili, po tym, jak zostałaś ranna. – Zauważyła, że nie używa imienia kapłana. Nie wspominał także, że wcześniej upierała się przy pozostaniu. – Być może to odpowiednia chwila. Skorzystasz z lepszego szkolenia. Jeśli postanowisz zaciągnąć się na służbę do kogoś innego, z przyjemnością cię zarekomenduję. Doradzam, abyś spróbowała zostać giermkiem. Jesteś dobra w szermierce – naucz się walki konnej, a będziesz kwalifikować się do treningu na rycerza. – Przerwał i spojrzał na Arcolina. – Trzeba ją zaopatrzyć w mapy do podróży na północ, spodziewam się, że dopatrzyłeś już wypłaty...
     – Jeszcze nie, mój lordzie. Przyszła do mnie przed chwilą.
     – W porządku. Możesz zostać z Kompanią, Paksenarrion, dopóki nie postanowisz, jak chcesz podróżować. W obecnej sytuacji nie byłoby rozważnie wędrować po Aarenis samotnie. Jeśli zechcesz zaczekać, to zamierzam niedługo odesłać paru ludzi do Valdaire... – Miał dla niej kilka rad. Nie usłyszała potępienia, czego się tak obawiała. Sprawiał wrażenie zmęczonego i nieco roztargnionego, ale uprzejmego. Potrząsnęła głową i wróciła z Arcolinem do kohorty. Ulżyło jej, że tak łatwo poszło.
     Czekał na nią Stammel.
     – Idź spać. Jutro...
     – Ale jutro jest Sord...
     – Nie. Pojutrze. A ty nie pójdziesz tam z nami. Znajdę ci coś do roboty...
     – Ale...
     – Nie sprzeczaj się ze mną! Nadal jestem twoim sierżantem! Kiedy ty znajdziesz się w Sord, będzie już po wszystkim. A teraz do łóżka.
     Paks spała do samego rana, nie budząc się w nocy ani razu.
     
     Rozdział drugi
     
     – Z Kompanii Księcia Phelana, co? – Paksenarrion przytaknęła. Kapitan straży był dobrze zbudowanym mężczyzną średniego wzrostu. – Odchodzisz z Kompanii?
     Wzruszyła ramionami.
     – Wracam na trochę do domu.
     – Hmmm. Dowódca karawany mówi, że chcesz nas opuścić w połowie trasy?
     – Jest bliżej...
     – Mmm. Dowódca rozmawiał już z twoim sierżantem, prawda?
     – Tak jest, sir.
     – Przypuszczam, że to wystarczy. Strzelasz z kuszy?
     – Nie najlepiej, sir. Używałam długiego łuku, ale nie jestem specjalistką.
     Kapitan straży westchnął.
     – Nie można mieć wszystkiego. Teraz posłuchaj: karawana rozpoczyna przygotowania do wyruszenia pojutrze, a startujemy dzień później, w zależności od tego, ilu przyłączy się kupców. Masz zjawić się tutaj pojutrze w południe, gotowa do pracy. Przyjdziesz pijana, a obetnę ci wypłatę. W mieście musimy uważać na wozy równie bacznie, jak na szlaku. Nie miej nadziei na sen w tamtą noc. Zdobądź jakąś zbroję – karawana jej nie zapewnia. Doradzam kolczugę. Rozbójnicy, na których natykamy się wzdłuż wybrzeża, używają bardzo mocnych łuków. Nosisz skórę, a ta nie zatrzyma strzał. Jeśli chcesz, możesz kupić zbroję u nas. – Przekrzywił głowę. – Wszystko jasne?
     – Tak, sir. Mam być tutaj pojutrze w południe w zbroi.
     – Trzeźwa.
     Zaczerwieniła się.
     – Nie piję.
     – Wszyscy piją. Część wie, kiedy przestać. A przy okazji – żadnego sypiania z kupcami. To źle wpływa na dyscyplinę.
     Powstrzymała się od gniewnej odpowiedzi.
     – Nie, sir.
     – Bardzo dobrze. Do zobaczenia pojutrze. – Odprawił ją machnięciem ręki. Opuszczając pokój, minęła dwóch uzbrojonych mężczyzn, jeden z nich trzymał kuszę.
     * * *

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

27
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.