 |
Niech to diabli, pomyślała, prostując się i rozglądając. Ktoś tam na dole jest w stanie znaleźć swojego kutasa bez pomocy mapy. Zabębniła spadająca woda, ulewna jak w porze deszczowej w Krainie. Wielka bryła Siega unosiła się i zawracała, pozbywając się balastu, by zwiększyć siłę nośną. Wyglądało, jakby sterowiec podskoczył w górę, a jego cień znikł znad fortecy, gdy z rykiem silników zwrócił się ku południowi, ku ujściu rzeki. Sznury spłynęły z niego niczym wijące się węże i spoczęły na dachu lub zwisały z murów. Na dachu wieży znajdowali się tylko żywi Wybrańcy i martwi Imperialni. W większości martwi – jeden, któremu brakowało kawałka czaszki, wciąż podrygiwał jak pozbawiona rdzenia żaba. Gerta podeszła szybko kołyszącym się krokiem ku skrajowi dachu, omijając rozszerzające się kałuże krwi – ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała, były śliskie buty – i spojrzała w dół. Na podwórcu znajdowało się kilka ciał. Odgłosy strzałów dobiegały z okolicznych budynków: wystrzały ze strzelb, ogień karabinowy i wyraźny bełkotliwy jazgot karabinów maszynowych. A potem przeciągły, rozdzierający wybuch – mogło to być tylko jedno z osadzonych na trójnogu, ochładzanych wodą działek, jakie sprowadził ze sobą pluton z ciężką bronią. Dobrze. Fedrika musiała zabezpieczyć teren. – Dobra, Elke, Johan, rozwalcie to. Przybyli przygotowani. W dwa lata po tym, jak Gerta się urodziła, w dżungli gór Kopenrung rozpoczęto budowę dokładnego duplikatu tej fortecy. Fort Calucci został wybudowany wtedy, gdy nie gwintowane armaty z brązu były najgroźniejszą bronią, lecz od tego czasu był stale unowocześniany. Ostatni program budowlany został wdrożony piętnaście lat temu, po morskich potyczkach między Imperium a Republiką Santander. Cały kompleks został opasany grubym żelazobetonem, od pięciu do piętnastu metrów szerokości, a wieża pokryta pancerzem pochodzącym z kilku oddanych na złom pancerników. Nawet nowoczesne działka przeciwokrętowe o dużej prędkości wylotowej miałyby z tym problemy. Na szczęście każda forteca miała swoje słabości. Dwaj Wybrańcy potruchtali ku włazowi, niosąc pomiędzy sobą ładunek wybuchowy. Był to stożek rozszerzający się ku dołowi, wsparty na przysadzistych, żelaznych nogach, aby uzyskać precyzyjną odległość od celu. Nie wiedziała dokładnie, jak to działa – obowiązywała zasada zachowania tajemnicy – ale widziała testowane modele. Bomba szczęknęła, upadając na środek włazu. – Wybuch! – zakrzyknęło dwóch komandosów, gdy nastawili lont i dali nura. Cała siła wybuchu poszła prosto w dół, jak płomień z palnika spawalniczego. No, prawie cała. Pokrycie składało się z cienkiego metalu i miało się rozpaść prawie całkowicie bez efektu szrapnela. „Prawie” nie było szczególnie pocieszającym słowem, gdy znajdowałeś się na płaskiej, stalowej płycie bez żadnej osłony. Przycisnęła plecy do przedmurza wokół skraju dachu, przyciągnęła kolana do piersi, pochyliła brodę i osłoniła ciało Koegelmannem. ŁUUP. Podmuch podniósł ją i grzmotnął o podłoże. Spadł na nią deszcz gorącej stali. Zaklęła i macając dłonią w rękawicy strząsała kawałeczki z ubrania. Woń spalonych włosów, mundurów i drewna potęgowała smród. Ktoś wrzasnął, gdy kropelka trafiła w miejsce zbyt delikatne, by zachować samokontrolę. Metal gwiżdżąc, poleciał na wszystkie strony. Zanim umilkł hałas, eksperci od ładunków wybuchowych już byli na nogach i gnali ku pokrywie. Dym wydobywał się z okrągłej, nadtopionej dziury w środku metalowego włazu. Saperzy wsadzili w otwór pałeczki materiałów wybuchowych. Próżno byłoby próbować, gdyby powierzchnia była nienaruszona, ponieważ siła eksplozji rozeszłaby się po linii najmniejszego oporu, w powietrze. – Wybuch! Flara wystrzeliła w powietrze z podwórca w dole i trysnęła zielenią. Gerta spojrzała na zegarek. Pięć minut. Powiodło się kompanii, której wyznaczono zajęcie bram i elektrowni. Dobra, szybka robota… Pałeczki materiału wybuchowego sprawiły, iż szczyt wieży wygiął się niczym olbrzymia błona bębenkowa. Tym razem poleciało w powietrze dużo metalu. Uwięzione w środku przebitego włazu, szybko uwalniające się gazy po wybuchu niosły w sobie mnóstwo energii nie mającej się gdzie podziać. Odłamki i kawałki odbijały się z gwizdem od opancerzonego dachu lub przedmurza dokoła niej. Ktoś wrzasnął raz, a potem zamilkł. Podmuch uniósł ją i cisnął boleśnie w dół, a elementy ekwipunku wbiły się, siniacząc jej ciało. Zamrugała załzawionymi oczami. Kilka pogiętych i poskręcanych pozostałości włazu wystawało jak wieczko źle otwartej puszki. Dwa granaty poleciały łukiem ku dziurze. W trzy sekundy później wybuchły, a komandosi Wybrańców zaczęli wskakiwać przez otwór, jaki otworzyły ładunki wybuchowe.
– Cholera – wyszeptał znowu Jeffrey Farr i wskoczył do małego Sherrinforda. Raz po raz przyciskał pompę nożną, budując ciśnienie w paliwowo-wodnych zasilaczach. Gdy zabrzmiał dzwonek, wcisnął przycisk zapłonu. Dało się słyszeć przytłumione prztyknięcie, gdy zapaliło się pod kotłem – silnik dławił się nieco bez ciągu pompy tłoczącej, która odchodziła od koła zamachowego. Czerwony płyn zaczął się podnosić w szklanych słupkach wmontowanych w tablicę rozdzielczą, pokazujących temperaturę pary, ciśnienie w kotle, wodę, paliwo, stan akumulatora i rezerwuaru powietrza. Dość paliwa, a akumulator był, dzięki Bogu, nowy. W trzydzieści sekund później zabrzęczał kolejny dzwonek, a wskaźniki temperatury i ciśnienia podniosły się ponad wymagane do pracy minimum. Jeffrey wrzucił bieg wsteczny przy pomocy dźwigni sprzęgła obok kierownicy, wyjechał ostrożnie i ruszył na południe, włączając się w ruch uliczny. Z południowego zachodu nadlatywały dziesiątki sterowców – ogromne, podłużne kształty przypominające łzę, posuwające się jak chmury przy wtórze zgrzytliwego ryku silników. Nie próbowały się ukrywać – miały na bokach rozbłysk słońca Krainy. Pierwsza fala przeleciała w górze na wysokości dwóch tysięcy metrów, zmierzając na wschód. Druga zwolniła i zaczęła skręcać w formacji nad zatoką i fortyfikacjami. W dnie kadłubów otworzyły się szczeliny. Wyleciały z nich ciemne obiekty. Deszcz podłużnych kształtów spłynął w dół niczym torpedy z płetwami. »Bomby lotnicze« powiedziało Centrum. »Nieoptymalne aerodynamicznie, lecz funkcjonalne.« – No pewno – wymruczał Jeffrey. Duży sterowiec mógł przenieść całe tony ładunku. Niektóre z ostatnich modeli miały ładowność czterdziestu lub pięćdziesięciu ton. Trzask. Trzasktrzasktrzasktrzask… »Prawdopodobnie przyleciały puste z Krainy, a potem przejęły ładunki ze statków « stwierdził Raj. »Prawdopodobieństwo 76% plus minus…« powiedziało Centrum. – Cholera. Lepiej dostanę się do… Przeciągły, świszczący ryk. Jeffrey szarpnął kierownicą, wjeżdżając dwoma kołami na chodnik, aż rozpierzchli się pokrzykujący piesi. Pył buchnął na niego przez otwarte okna samochodu z płóciennym dachem i mężczyzna przez sekundę miał wrażenie, że droga się pod nim zapadła. Kaszląc, patrzył, jak blok mieszkaniowy trzy budynki dalej wali się na ulicę w zwolnionym tempie, niczym lawina. Chybiony strzał, pewnie celowali w gazownię jakiś kilometr stąd, lecz pomyślał, iż nie ma to znaczenia, jeśli posiada się wystarczająco dużo bomb. Wypluł zabarwioną pyłem ślinę i przyglądał się, jak przypominający rekina sterowiec sunie w górze. Wybuchy podążały jego śladem niczym potworne jaja. Tuzin, a potem ogromna kula ognia unosząca się nad szczytami dachów. Udało im się trafić w zbiorniki gazowe. »Czas ruszać, chłopcze.« – Nie będę się sprzeczał. Wdusił przepustnicę, do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę – przekraczając ograniczenie szybkości, lecz nawet w normalnych czasach było ono czysto teoretyczne. Kręciło się trochę ludzi, ale niewielu. Tłumy stały z rozdziawionymi ustami i wskazywały rękoma. Kilka osób tłoczyło się ku zrujnowanemu budynkowi mieszkalnemu, lecz w gruzach płonął ogień – popękały przewody gazowe i woda tryskała z poprzecinanych rur. Ciągnięty przez konie wóz strażacki przemknął obok, pobrzękując dzwonkami i tryskając iskrami spod końskich kopyt. Imperialny oficer ze złotymi epoletami i spiczastym, nawoskowanym wąsikiem przejechał obok, udając się w przeciwnym kierunku. Miał w dłoni pistolet i jechał ku zatoce, choć pozostawało zagadką, co chciał tam zrobić. Stocznie wojskowe trzy kilometry stąd stanowiły masę ognia i dymu, z kolumnami płomieni po wtórnych eksplozjach prześwitujących czerwienią przez czarne chmury. Jakaś matka podnosiła dziecko, żeby zobaczyło wybuchy, widocznie sądząc, iż są to jakieś ognie sztuczne. Niewielu ogarnęła panika – co wskazywało na ignorancję, a nie silne nerwy. Jeffrey popatrywał, wymijając tramwaje i pieszych. Z pół tuzina kupców z Krainy wyciągnęło statki na brzeg, niedaleko fortów w zatoce po obu stronach wejścia do ujścia rzeki. Było za daleko, żeby dostrzec ludzi, lecz kadłuby pociemniały od sieci do wspinaczki przerzuconych przez burty, aby wysiadający żołnierze mogli zejść na biegnącą wzdłuż klifu drogę. Otwarły się części kadłubów, ukazując zamontowane na postumentach działa. Głuche armatnie łup przyłączyło się do potęgującego się chóru broni strzeleckiej. Strzelało coś jeszcze, nieco przypominające kartacznicę. Wyciągają na imprezę wszystkie nowinki, pomyślał. Ale będą się musieli bardziej postarać. Uliczki się zwężały, gdy zjeżdżał na płaski teren, gdzie znajdowały się starsze budynki, niektóre pochylone nad brukiem. Nierówna nawierzchnia ulicy torturowała zawieszenie samochodu, a on musiał naciskać gruszkę klaksonu – i utrzymywać prędkość – żeby przebić się przez tłumy. Zatrzymał się pod pochyloną kamienicą, przy której na sznurkach rozciągniętych przez ulicę powiewało pranie. Na balkonach tłoczyli się rozprawiający mieszkańcy wskazujący ku południowi. Jeffrey wychylił się przez okno i pokazał monetę. – Eh, bambino! – zawołał. Bosy chłopczyk ze spodenkami podtrzymywanymi przez jedną szelkę przepchał się ku niemu. – Powiedz Lucretzii Colossi, że Jeffrey przyjechał się z nią zobaczyć – powiedział. – I powiedz jej, żeby przyniosła swoje klejnoty. Dostaniesz drugą taką, jeśli będzie tutaj za pięć minut. Chłopak – miał około dziewięciu lat – wyszczerzył zęby w uśmiechu, ukazując szczerby, i pomknął, wymachując gołymi piętami. Jeffrey wysiadł z samochodu i czekał w napięciu, z jedną dłonią na rękojeści rewolweru. Nie spodziewał się kłopotów. Niewielu było Imperialnych jego gabarytów, a ludzie w tej okolicy unikali mundurów, nawet nieznanych, a poza tym nie było tu wcale tak bardzo niebezpiecznie. Mimo to bez sensu było ryzykować. Widzowie znikali z balkonów. Wreszcie wykazali się odrobiną rozsądku, pomyślał. Pojawiło się nieco ulicznego ruchu, kierującego się na północ, w górę wzgórza, z dala od zatoki. A potem z frontowych drzwi kamienicy pospiesznie wyszła kobieta. Była o rok czy dwa młodsza niż on, ubrana o wiele lepiej niż nakazywały to standardy tej okolicy. Była niesamowicie piękna, o ciemnej karnacji i pełnej figurze. Uśmiechnęła się do niego, lecz w jej oczach czaiła się nerwowa czujność. Miała ze sobą kasetkę na klejnoty oraz małą walizkę i nawet teraz poruszała się jak tancerka. Oczywiście była tancerką, i to całkiem dobrą. Miła dziewczyna, mimo iż nie była, jak by to ująć, grzeczną dziewczynką. I bardzo przydatna. Aby werbować agentów, musiał zaskarbić sobie szacunek, a dla Imperialnego ktoś – w tym wypadku Jeffrey – kto nie miał kobiety, nie był mężczyzną, którego można poważnie traktować. Przekonał się, iż ogólnie rzecz biorąc, opłaca się przemawiać do ludzi w ich własnym języku. Jeffrey rzucił chłopakowi kolejną monetę i wśliznął się za kierownicę. Lucretzia pocałowała go, zajmując miejsce dla pasażera. – Czy to już wojna? – spytała. – Owszem – odparł Jeffrey. – Jak cholera. – Dokąd jedziemy? – Podniosła głos. Jeffrey skręcił ostro i ruszył uliczką na południe. – Do drogi pod klifami. Najpewniej będzie to najkrótsza droga do konsulatu i, nie licząc wydostania się z miasta, jest to teraz najbezpieczniejsze miejsce. Narastający tłum rozstępował się przed maską Sherrinforda. Zderzak zazgrzytał piskliwie o koło wózka z owocami. Wózkiem okręciło, a w tłum posypał się deszcz pomarańczy i melonów. Właściciel wywrzaskiwał przekleństwa w stronę samochodu. Jeffrey wyciągnął rewolwer i położył go sobie na kolanach. – Dlaczego… – Lucretzia oblizała wargi. – Dlaczego tego nie zrobimy, nie opuścimy miasta? – Bo zanim się to wszystko zaczęło, przeleciała wielka flotylla tych sterowców – rzucił ponuro Jeffrey. – Założę się, że wyrzucili żołnierzy na głównych drogach i przy kolei prowadzącej do Ciano. »Prawdopodobieństwo 88% plus minus 2« powiedziało Centrum. – Ale to by oznaczało… to by oznaczało prawdziwą wojnę – powiedziała. Znowu lekko podniosła głos. Lucretzia nie była głupia. Miała zaplanowaną ścieżkę kariery, aż po sklepik krawiecki, jaki zamierzała kupić, a jej poprzedni „przyjaciel” był kapitanem imperialnej marynarki. Imperialni spodziewali się kilku potyczek w Przesmyku, może jakiegoś najazdu, a potem trochę dyplomatycznych przepychanek. Tak już kiedyś bywało. Scenariusz uległ jednak zmianie. Nowa seria łupnięć podkreśliła tę myśl. Dochodziły z wąskiej uliczki wychodzącej na szeroką, brukowaną esplanadę i Lucretzia się przeżegnała. Było stąd wyraźnie widać ulicę Pancerników. A właściwie to byłoby widać, gdyby z ostro nachylonych w stronę ruf kominów okrętów wojennych znajdujących się pomiędzy nimi a dokami marynarki nie buchało tyle czarnego, węglowego dymu. – Cholera! – przeklął Jeffrey. – Musi być ich ze dwa tuziny. »Dwadzieścia sześć« powiedziało Centrum. »Łącznie z dwoma, które są uszkodzone i nie nadają się do naprawy.« Wszystkie były tego samego typu – smukłe, małe jednostki wyrzucające pióropusze wody spod ostro ściętych dziobów. Zbudowane z naciskiem na szybkość, z gładką powierzchnią przypominającą skorupę żółwia nad przednim pokładem, aby woda spływała. Dalej wieżyczka z lekkim działkiem, a na rufie jakaś wielolufowa broń. Obok kominów znajdowały się obrotowe wyrzutniki torped, każdy wyposażony w cztery połączone ze sobą rury wiodące w kształcie litery U. Żadnemu z ciężkich okrętów bojowych nie udało się uruchomić głównych ani pomocniczych baterii. A ciężkie działa i tak na niewiele by się zdały, jako że ich nakierowanie i załadowanie zajmowało zbyt wiele czasu. Na kilku z nich udało się uruchomić szybkostrzelną broń – czterolufowe armatki strzelające małymi, dwufuntowymi pociskami co sekunda z każdej lufy, obsługiwane przez dźwignię i ładowane z koszy samowyładowczych. Lekka broń stanowiła źródło ciągłego jazgotu i czerwonych języków płomieni po bokach wielkich okrętów wojennych, a ku niebu bił brudny, szary dym. Dwie z jednostek Krainy leżały w przechyle w wodzie, płonąc, a pociski ze szybkostrzelnych działek rozbryzgiwały wokół nich strugi wody. Pozostałe wgryzały się w imperialną flotę niczym wilki rzucające się na żubry. Ich prędkość była zdumiewająca, niemal nieprawdopodobna. »Trzydzieści jeden węzłów« powiedziało Centrum. Muszą być napędzane turbinami, pomyślał Jeffrey. Mężczyzna jak przez mgłę zdawał sobie sprawę, że prowadzi, i z tego, że paznokcie Lucretzii wpijają mu się w ramię. Wybrańcy eksperymentowali z parowymi turbinami od ponad dekady. Santander robiło to samo, jako sposób generowania elektryczności. Wyraźnie było widać, że Kraina miała na myśli inne ich zastosowania. Kolejny niszczyciel Wybrańców został trafiony. Zakołysał się na wodzie, a potem zniknął w kuli ognia, która wyrzuciła pióropusz wody, stalowych odłamków i pewnie – bez wątpienia – kawałków ciał na setki metrów w górę. Szybkostrzelne działka musiały trafić w pociski torpedowe. Gdy opadł pył wodny i dym, dziób i rufa lekkiej jednostki znikały już pod wodą. Teraz pierwsza flotylla niszczycieli znalazła się w odległości tysiąca metrów od pancerników. Okręty rozdzieliły się, obracając, przechylając mocno na burtę siłą własnego pędu. Gdy każdy z nich znalazł się w jednej czwartej od swego pierwotnego kursu, z cylindrów wyrzutowych umieszczonych na burtach wystrzeliły z sykiem pary torped. Długie kształty wpadły z pluskiem w nieruchome wody zatoki i pomknęły ku swym celom. Lufy szybkostrzelnych działek pochyliły się, próbując doprowadzić do detonacji torped, zanim te trafią do celu, lecz znajdowały się w odległości zaledwie kilkuset metrów, a broń niszczycieli siekła otwarte pozycje strzeleckie. Jeffrey zobaczył, jak cztery blaszane ryby uderzyły w Imperatorkę Imeldę, od rufy aż do trzech czwartych odległości od jej dziobu. W każdej głowicy pocisku znajdowało się ponad sto kilo bawełny strzelniczej. Ograniczone przez wodę eksplozje wywalały dziury na tyle duże, że mogłoby przez nie przejść dwóch albo i trzech ludzi idących ramię w ramię… a imperialne okręty wojskowe miały kiepski wewnętrzny podział grodziowy. A w ogóle, to gdy statki stały bezpiecznie zakotwiczone, grodzie wodoszczelne były pootwierane dla wygody, gdy przygotowywano się do wyjścia w morze. Jeffrey zdławił silnik i zahamował. – Co ty wyrabiasz? – spytała Lucretzia. – Przyglądam się. Zamknij się na chwilę. Mężczyzna odsunął materiał samochodowego dachu i stanął z lornetką, opierając się łokciami o metalową krawędź przedniej szyby. Gdy się przyglądał, Imperatorka przechyliła się, zrzucając maleńkie jak mrówki ludziki. Kilku udało się wbiec na jej dno, gdy ukazały się oblepione wodorostami i pąklami płyty, lecz statek szybko osiadał i w dodatku przewracał się do góry dnem. Większość z pozostałych ciężkich okrętów bojowych miała przechył lub tonęła. Na oczach Jeffreya Imperator Umberto wybuchł z hukiem ogłuszającym nawet z tej odległości. Jeffrey potrząsnął głową, ignorując dzwonienie w uszach, pozwolił lornetce opaść na pierś i wśliznął się za kierownicę. Ku dokom zmierzały statki kupieckie z Krainy, a postacie w mundurach wylewały się z ładowni na ich pokłady. Nie chciał być tutaj, gdy się pojawią. Zegarek pokazywał 10.00. Minęła zaledwie godzina od momentu, gdy pierwsze sterowce pojawiły się w górze. Poselstwo Republiki w Coronie znajdowało się niedaleko od doków dla statków pasażerskich; większość jej spraw związana była z morskim handlem. Szosa prowadząca od drogi pod klifami była teraz prawie pusta, poza kilkoma lejami i palącą się benzyną. Niestety, jeden z lejów zajmował miejsce ambasady. Sadząc po widoku, przynajmniej dwie albo i trzy sześciusetkilowe bomby wylądowały wokół niej w ścisłej grupie. Nie pozostało nic poza potrzaskanymi odłamkami wapiennych bloków, z których zrobiono mury. Chryste. Sparaliżowało go. Byli tam prawdopodobnie wszyscy, z którymi pracował przez ostatni rok – a przynajmniej większość z nich. Mieszkał tam konsul z rodziną. Kapitan Suthers. Andy Milson… Instruktorzy mieli rację. Kamienne konstrukcje rzeczywiście nie są się w stanie oprzeć sile wybuchu. – Chryste – powiedział na głos. Spojrzał na Lucretzię. A ona spoglądała na niego.
|
|
 |
|