 |
Poprowadzono go przez drzwi, korytarzami, aż do pozbawionego okien pomieszczenia z jedną lampą w górze. Świeciła mu w oczy, co przysłaniało mu dwie postacie przy stole przed nim, gdy siadł na krześle ze stalowej siatki. Jedna z nich odezwała się w krajowym: – Darujmy sobie sztuczki, dobrze, pułkowniku? – powiedziała Gerta. – To nie jest przesłuchanie. Górne światło pociemniało. Zamrugał i spojrzał na dwoje oficerów Wybrańców. Obydwaj byli kobietami – nie było w tym nic niezwykłego w siłach Krainy – w szarych, wojskowych mundurach. Z plakietkami sekcji wywiadu. Pułkownik w średnim wieku z siwizną w jasnych, ściętych na jeża włosach i twarzy niczym wygłodzony pies myśliwski. – Johanie Hosten – odezwała się starsza oficer. – Zorganizowaliśmy to spotkanie, aby omówić z tobą kwestię dużej wagi. John skinął głową. Domyślał się, o co chodzi. – Kraina Wybrańców odrzuciła mnie raczej definitywnie, gdy miałem dwanaście lat – zwrócił uwagę. – Jestem obywatelem Republiki Santander. – Republika jest demokracją z powszechnym prawem głosu – powiedziała pułkownik. – Jest zatem słaba, skorumpowana i nie może sobie tak naprawdę rościć prawa do twojej lojalności. – Przemawiała obojętnym, rzeczowym tonem, jakby komentowała prawo przyciągania. – Twój ojciec jest drugim asystentem w sztabie generalnym Krainy i członkiem Rady. Sądzę, iż implikacje tego są jasne. Z pewnością były. – Nie jestem Wybrańcem i nie kwalifikuję się do bycia nim – powiedział. Myśl, myśl. Jeśli podda się zbyt szybko, staną się podejrzliwi. – Zasady rządzące przystąpieniem do Wybrańców były uchylane i zmieniane już przedtem – stwierdziła oficer wywiadu. – Jestem upoważniona do poinformowania cię, iż tak się stanie znowu w twoim przypadku. Pełen status Wybrańca i odpowiednia ranga. – Chcecie, abym zdezerterował? – powiedział powoli. – Oczywiście, że nie. Pozostaniesz jako agent na miejscu, w wywiadzie Santander – wiemy oczywiście, że twój status dyplomatyczny jest tylko przykrywką – i będziesz dostarczał nam informacji, a swoim oficjalnym przełożonym fałszywych informacji, które przygotujemy. Możemy przekazać ci prawdziwe dane o dostatecznej wadze, abyś szybko awansował. W odpowiedniej chwili zabierzemy cię stamtąd. Skinęła głową w stronę Gerty. Ach. Przysłali Gertę jako znak dobrej woli. Zatem propozycja zapewne była prawdziwa. A z perspektywy Wybrańców zupełnie naturalna. Może, gdyby nie skontaktowało się z nim Centrum, mógłby się nawet dać skusić. Czasami budził się w nocy zlany potem. Tak działały sny o człowieku, którym mógłby się stać w Krainie. – Pozwólcie mi pomyśleć – powiedział. – Zgoda. Ale nie długo. Skrył twarz w dłoniach. Jeff, śledzisz to? Pewno, bracie. Zamierzasz poprosić ich o coś na piśmie? Niezgodne ze zwyczajami, odpowiedział. Słowo oficera Wybrańców powinno wystarczyć. Nie ma wiele czasu. Choć oczywiście one wiedziały, że on wiedział, iż nie opuści tego pokoju żywy, jeśli odmówi. Ambasada na pewno ma sposoby na pozbywanie się ciał. Znowu podniósł głowę. Bez problemu okaże nieco zmartwienia. Wyczuwał swój pot, ciężki, z tym szczególnym odorem stresu. – Jestem zaręczony z obywatelką Imperium – powiedział. Pułkownik wzruszyła ramionami. – O małżeństwie nie ma oczywiście mowy, ale po podboju możesz wybierać sobie przyjemności. Weź tę sukę, jeśli będziesz miał ochotę, albo i tuzin innych. Gerta się skrzywiła i dotknęła rękawa przełożonej, szepcząc jej do ucha. John potrząsnął głową. – Wszystko co dotyczy mnie, dotyczy także Pii. Albo nie ma umowy. Pułkownik przymrużyła oczy. – I tak zaproponowano ci więcej, niż jest w zwyczaju – ostrzegła. – Nie. Pia albo nic. Gerta znowu dotknęła rękawa pułkownik. – Powinnyśmy to omówić – powiedziała. – Zgoda. Hosten, przejdź, proszę, na koniec pokoju. Usłuchał, odwracając się od stołu. Dwoje Wybrańców pochyliło się ku sobie, rozmawiając szeptem. O wiele za cicho, aby ktokolwiek mógł usłyszeć… to znaczy, ktokolwiek bez możliwości przetwarzającego dane Centrum. Komputer był ograniczony do tego, co odbierały zmysły Johna, lecz był w stanie zrobić z tym o wiele więcej niż jego umysł bez tej pomocy. – Co o tym sądzisz, kapitanie? – spytała pułkownik. – Nie jestem pewna. Gdyby się zgodził, nie upierając się przy tej kobiecie, to powiedziałabym, że powinnyśmy go zabić od razu, byłoby to wyraźne udawanie. Ta kobieta… możliwe, że jest szczery… ale on wie również, że ja znam go dobrze. Wielkie dzięki, Gerta. – Jak na razie wciąż podejrzewam, że kłamie. Natychmiastowa egzekucja byłaby mniejszym ryzykiem. – Miałam wrażenie, że masz wysokie mniemanie o tym Johanie Hostenie. – Tak jest. Z Heinrichem nazwaliśmy syna jego imieniem. Szanuję jego odwagę i inteligencję, dlatego też jest on zbyt niebezpieczny pozostawiony przy życiu, chyba że będzie po naszej stronie. – Wydaje się być skłonny przyjąć propozycję. – I tak będzie musiał, prawda? – Jakie masz dowody, aby przypuszczać, że on kłamie? – Przeczucie. Mieszkałam z nim, dopóki nie ukończył dwunastu lat i od tego czasu korespondowaliśmy. Jest oddany Republice, choć może to brzmieć absurdalnie. On wierzy. A John Hosten nigdy nie zdradzi sprawy, w którą wierzy. Zapadła długa cisza. – Tak jak mówisz, ideologia Republiki jest absurdalna, a – wnioskując z dokumentów – on nie jest głupim ani nieracjonalnym człowiekiem. Zawsze istnieje możliwość egzekucji, ale nie da się jej cofnąć. Sprawdzimy go. Jego pozycja jest potencjalnie bezcennym nabytkiem. A my w końcu proponujemy mu największą nagrodę. – Pani pułkownik, proszę o odnotowanie mojego sprzeciwu. – Pani kapitan, zostało to odnotowane. – I na głos: – Johanie Hostenie, zbliż się. Gdy stanął koło krzesła, stwierdziła: – Obdarzymy tę kobietę statusem probantki-emeritusa. Obywatelstwo drugiej kategorii, jeśli jednak byłaby żoną jednego z Wybrańców, jej dzieci miałyby automatycznie prawo do przystąpienia do próby życia. Choć kobiety wiedziały, że John nie może spłodzić żadnych dzieci. Zamrugał, zachowując starannie neutralny wyraz twarzy. Pia płakała, gdy jej o tym powiedział, a on się wtedy bał, naprawdę bał. – To jest… – Przerwał i znowu zaczął – Rozumiecie, robiłem się coraz bardziej sfrustrowany. Musicie to wiedzieć, jeśli wasi informatorzy w biurze spraw zagranicznych są równie dobrzy, jak podejrzewam. Wciąż mówię im o zagrożeniach, a oni je ignorują. – Wzruszył ramionami. – Jak powiedziałyście, nie ma sensu walczyć za tych, którzy nie chcą walczyć za siebie samych. – Wstał i wykonał salut Wybrańców. – Zgadzam się. Rozkazuj mi, pułkowniku! Pułkownik von Kleuron spojrzała na nich dwoje, a potem potrząsnęła głową. John zwalczył impuls odetchnięcia głęboko z ulgą. Nie zabiją mnie teraz. Dzięki, Gerta, wielkie dzięki. Choć powinien się był tego spodziewać. Zawsze wiedział, że jego przybrana siostra jest bystra i rzeczywiście znała go dobrze. – Johanie Hostenie. Na przypominającą mordę basseta twarz pułkownik wypłynął lekki uśmieszek. – Podjąłeś mądrą decyzję. Zostaniesz odwieziony kawałek i skontaktujemy się z tobą w odpowiednim momencie. Niech twoja służba Wybrańcom będzie długa i owocna. – Witaj z powrotem, Johnnie – powiedziała Gerta. – Jestem pewna, że będzie z ciebie pierwszorzędny agent. Masz naturalny talent.
Masz szczęście, skurczybyku, stwierdził po cichu Jeffrey. Nie, to arogancja Wybrańców, odparł John znajdujący się pół kontynentu dalej. Słaby obraz kontrolek parowca drogowego przebił się przez to połączenie, ukazując w tle długą, pylistą, wiejską drogę. Jeffrey uśmiechnął się, wyobrażając sobie poważny wyraz twarzy i lekkie zmarszczenie czoła swego przybranego brata. Czy skontaktowali się z tobą od tamtej pory? – powiedział/pomyślał. Nie. Minęły tylko trzy dni, a oni są bardzo zajęci. Cały personel ambasady Krainy odleciał ostatnim sterowcem. Jeffrey uniósł filiżankę kawy. Był poranek, lecz niektórzy goście w przydrożnej kafejce już zaczęli od czegoś mocniejszego. Wielu z nich sadowiło się ze stertami gazet albo książkami, lub też cieszyło się odwieczną imperialną rozrywką – przyglądaniu się ludziom. Kawa była doskonała, a patera z ciastkami niezwykle kusząca. Trzeba przyznać, istniały pewne rzeczy, które Imperialni robią bardzo dobrze. Jego informator powinien się zaraz pojawić. Daj mi popatrzeć na ruch w zatoce, poprosił John. Jeffrey obrócił się lekko na swoim krzesełku i spojrzał w dół zbocza. Centrum przekaże Johnowi obraz. Nadal strasznie tam dużo statków Wybrańców, stwierdził jego przybrany brat. W dalszym ciągu dostarczają węgiel, odparł Jeffrey. I to do hałd marynarki wojennej. Mój szacowny przyszły teść, pomyślał cierpko John, zapewnia mnie, iż siły zbrojne Imperium są gotowe, wszystko zapięte na ostatni guzik. Koniec cytatu. Czy ten człowiek urodził się takim cholernym głupcem? Nie, tylko nie może sobie pozwolić na spojrzenie prawdzie w oczy. Myślę, że żałuje, iż nie umarł, zanim do tego doszło… i cieszy się, że Pia będzie bezpieczna w Santander. No właśnie, powinniśmy – zaczął Jeffrey. A potem: Zaczekaj. Nad horyzontem ukazał się ledwo widoczny sterowiec. Jeffrey był w garnizonowym mundurze oficerskim, w skład którego wchodziła mała lornetka oraz wojskowy rewolwer. Wydobył lornetkę i wstał, spoglądając na długą ulicę prowadzącą do zatoki. Statek powietrzny nie był w kolorach Luftanzy Krainy, tylko w neutralnym srebrzystym odcieniu z logo firmy Luftanza na wielkich, przypominających płetwę rekina płatach nośnych z tyłu. Duży model, dwieście metrów długości i ćwierć tego maksymalnej średnicy. Jeden z najnowszych typów, z gondolą wbudowaną w kadłub i sześcioma silnikami w aerodynamicznych obsadach utrzymywanych po bokach rozporami przypominającymi skrzydła. – To nie jest planowy lot – powiedział do siebie. »Zgadza się. Statek jest ciężkim modelem do transportu wojskowego do użytku powietrzno-desantowego.« Na krótko wyświetlił się raport, który czytał kilka miesięcy temu. »Klasa rekin.« – Mam złe przeczucie – powiedział. – John, przez jakiś czas będę zajęty. Podejrzewam, że wszyscy będziemy, odpowiedział jego brat. Lepiej postaraj się dotrzeć do ambasady.
ROZDZIAŁ CZWARTY
– Zbliżamy się do Ciano. Szybkość sto cztery kilometry na godzinę, wysokość tysiąc czterysta. Siła wiatru dziesięć węzłów na godzinę, północny i północno-zachodni. Piętnaście kilometrów do celu. Mostek sterowca bojowego Sieg, znajdujący się pod dziobem, miał kształt półkola, z ukośnymi oknami dającymi widok do przodu i w dół pod kątem 180 stopni. Gerta Hosten była jedyną z obecnych nie noszącą szarego munduru sił powietrznych Krainy wykończonego błękitem. Była w stroju bojowym – tunice i spodniach o kolorze szarego kamienia, miała na sobie parciany pas i stalowy hełm. W swoich długich butach, innych niż te z podgumowanymi podeszwami, jakie nosiła załoga, czuła się nieco niepewnie na wytłaczanych aluminiowych panelach pokładu statku powietrznego. Oficer głównodowodzący, Horst Raske, stał przy członku załogi, który trzymał wysokie koło sterowe zawiadujące pionowymi sterami. Drugie koło usytuowane pod kątem prostym obracało poziomymi płatami. Balast, gaz i silniki, wszystko to miało swoje własne miejsce, choć w każdej gondoli silnika znajdowało się także dwóch członków załogi w razie potrzeby nagłej naprawy. – Wyłączyć przegrzanie – rzucił Raske. Przytłumione łupnięcie przeszło przez ogromny, lecz lekko zbudowany kadłub powietrznego statku. Otwierały się odpowietrzniki na górnej powierzchni sterowca, uwalniając gorące powietrze z baloników wiszących w środku wodorowych ogniw. Gerta poczuła pod stopami, jak sterowiec zwalnia i nabiera ciężaru. Powierzchnia wody zaczęła się zbliżać. Ziemia stanowiła grubą linię brzegową przed nimi, upstrzoną maleńkimi budynkami przypominającymi domki dla lalek. Szerokie dorzecze rzeki Pada leżało na południu, na prawo, a w nim znajdowały się głębokie, bagrowane zatoki Corony, w których roiło się od statków. – Wszystkie silniki trzy czwarte, zmiana kierunku na jeden-dwa-pięć. – Głos Raskego był równie spokojny i rzeczowy jak w czasie lotów ćwiczebnych podczas prób. Nikt nigdy przedtem nie leciał na sterowcu do prawdziwej walki; statki powietrzne istniały dopiero od czterdziestu lat. – Rozpoczynamy ostatnie podejście. Oficer zwrócił się do Gerty. – Trzydzieści minut do celu – powiedział. – Obserwator – w kopule na szczycie statku powietrznego – melduje, iż reszta sił powietrzno-desantowych posuwa się zgodnie z planem. Powodzenia. Gerta odpowiedziała salutem. – Tobie też, majorze. Będzie ci ono potrzebne, pomyślała. Ona wysiada z tej latającej bomby; do walki, to prawda, ale przynajmniej nie będzie owinięta milionem metrów sześciennych wodoru. Rampa za mostkiem prowadziła w dół, przez kwatery załogi, obok kabiny radiowej, aż do ładowni. Było to ogromne, zaciemnione pudło pod brzuchem Siega, spięte dźwigarami w górze. Jedynymi pionowymi elementami było kilkadziesiąt sznurów przywiązanych do dachowych podpór, kończących się zwojami spoczywającymi na segmentach podłogi. Jej żołnierze kucali na kratownicy podłogi – trzystu z komanda służb wywiadowczych, siły specjalne, którym powierzono pierwsze natarcie, odpowiadające bezpośrednio przed sztabem generalnym. Większość sterowców i statków lądowych podążających za nimi wypełniona była żołnierzami liniowymi – protegowanymi niewolnikami dowodzonymi przez oficerów Wybrańców. Protegowanym piechurom wydawano właśnie po cztery uncje czystej wódki z trzciny cukrowej na głowę. Komando wywiadu składało się jedynie z Wybrańców, tylko jeden kandydat na dziesięciu dostawał się do jednostki. Sierżant z kwatery głównej wręczył jej karabin maszynowy Koegelmanna. Połowa komanda była uzbrojona w nie lub też w półautomatyczne strzelby zamiast karabinów, do wymiany ognia z bliskiej odległości. Wsadziła płaski dysk na wierzch broni i przerzuciła pasek przez epolet na prawym ramieniu tak, że broń zwisała z rękojeścią pod ręką. – Dobra – rzuciła na tyle głośno, że było to słyszalne. – Do tego nas szkolili. Jesteśmy pierwszymi na miejscu, bo jesteśmy najlepsi. Wygląda na to, że Imperialni siedzą z palcem w dupie… ale jak już wylądujemy, nawet oni zorientują się, co jest grane. Pamiętajcie szkolenie: atakować ostro, bronić się ostro, a jutro o tej porze Corona będzie należeć do Wybrańców. Corona, a potem Imperium. A potem świat. I przez tysiąc lat będą pamiętać, że to my zadaliśmy pierwszy cios. Krótki pomruk przetoczył się wśród wyczekujących twarzy, choć nie był to całkiem radosny okrzyk; raczej dźwięk, jaki wydaje wataha posępników zachodzących stado antylop. Gdy klęknęła, zgrupowali się wokół niej dowódcy kompanii i plutonów. – Żadnych chmur, niewiele wiatru, nieograniczona widoczność – powiedziała im. – Ani żadnych wpadek wywiadu w ostatniej chwili. – A to znaczy, że albo wszystko jest w normie, albo raporty zostały całkowicie spieprzone od początku i nikt się o tym nie dowiedział – stwierdziła Fedrika Blummer. – No właśnie. Fedrika, pamiętaj, nie daj się wplątać w walkę. Zabezpiecz teren przy pomocy tych Haagenów, inaczej Imperialni zaleją nas, zanim przybędą główne siły. Kurt, Mikel, Wilhelm, wszyscy pamiętajcie o tym – oni będą mieli znaczną przewagę liczebną. Jedyny sposób, aby nam się udało, to uderzenie w nich tak mocno i tak szybko, że nie będą nawet podejrzewać, co się dzieje. Przejdźcie przez nich jak trawa przez gęś i nie zostawcie nikogo żywego. – Ya – rzucił Wilhelm Termot. Pozostali skinęli głowami. – Zróbmy to zatem.
Jeffrey Farr wrzucił papiery do żeliwnej wanny i pokropił je naftą. Zapalił zapałkę i cisnął na nie. Sterta dokumentów wystrzeliła pomarańczowym płomieniem, czarnym dymem i gryzącym, gorzkim smrodem. Przeszedł z łazienki do sypialni. Zaczął wrzucać swoje rzeczy do torby – aparat fotograficzny, dodatkową amunicję do rewolweru – i sprawdził, co się dzieje w łazience. Była pełna dymu, ale papiery paliły się ładnie. Zawierały szczegóły dotyczące siatki, jaką zakładał tutaj w Coronie – jednak Centrum było doskonałym urządzeniem do zapamiętywania, i to takim, do którego nie można się dostać. Z tego też powodu Jeffrey sam starannie unikał ich zapamiętania. Nie mógł powiedzieć tego, czego nie wiedział, a Centrum mogło mu zawsze dostarczyć szczegółów. To rzucało całkowicie inne światło na to, co potrzebował wiedzieć. Poczekał, aż w wannie nie pozostało nic poza płatkami popiołu, a potem ugasił to dzbankiem wody z umywalki. Następnie pobiegł na płaski dach budynku mieszkalnego. Budynek miał cztery piętra, a na dachu znajdowały się krzesła i donice; tylko to, co najlepsze w tej dzielnicy. Wyciągnął lornetkę i zwrócił ją ku sterowcowi. Był teraz blisko, zwalniał. Wyglądało na to, że zmierza do fortu Calucci na wysuniętym ramieniu wojskowej zatoki. Czego, u diabła, chcą tam spróbować? – pomyślał. Była to kwatera główna całego dystryktu wojskowego Corony. »Atak przy pomocy żołnierzy przetransportowanych drogą powietrzną« powiedziało Centrum. »Prawdopodobieństwo 78% plus minus 3. Obserwuj.« – a żołnierze w szarych mundurach Krainy ześliznęli się po sznurach na dach kompleksu kwatery głównej… »Na to wygląda« powiedział Raj. »Przyznam, że ci bastardos są odważni.« – Och, cholera – wyszeptał w chwilę później Jeffrey. O co chodzi? – zabrzmiał głos Johna. – Lucretzia – powiedział. Cóż… – Wiem, wiem, ona nie jest dziewczyną, którą przyprowadza się do domu, aby przedstawić matce – ale jest w porcie. »Poselstwo byłoby najmniej ryzykownym miejscem tymczasowego pobytu« podpowiedziało Centrum. – Taak, ale muszę coś z nią zrobić – powiedział Jeffrey. – To sprawa osobista, a poza tym dobry z niej informator. Powodzenia, powiedział John. »I uważaj na siebie, chłopcze« dodał Raj.
Poszycie Siega stęknęło i zadrżało od niskotonowego pomruku. Gaz z wentylów, pomyślała Gerta. Odwrotny ciąg. Jakby dla potwierdzenia, wzmogło się poczucie zjeżdżania windą. Nos sterowca powędrował ku górze, a silniki ryknęły. W ten sposób kapitan kontrolował opadanie przy pomocy dynamicznej siły nośnej powietrza przelatującego pod ogromnym kadłubem. Poczuła smak słonego potu spływającego jej po twarzy. Za sekundę. – Gotuj się! Komandosi przypinali się, wykorzystując pętle umocowane w aluminiowym pokładzie. Gerta zaciągnęła mocniej pasek karabinu i wsunęła obydwa ramiona i stopę w szelki. Ryk silnika nagle zamarł, zatrzymując się na jałowym biegu. W chwilę ciszy, jaka nastąpiła, wdarł się zgrzytliwy, rozdzierający szczęk. Sterowcem szarpnęło ostro, zarzuciło, podskoczył, i znów nim zarzuciło, miotając jej ciałem tam i z powrotem. A potem powietrzny statek zatrzymał się z podłogą ustawioną ukośnie, kołysząc się chwiejnie. Wciąż dał się słyszeć ryk wentylów. – Teraz! Ruszać się, ruszać! Obute stopy walnęły o wyzwalacze błyskawiczne. Dwadzieścia cztery segmenty pokładu odpadły od kadłuba wraz ze zwojami sznura. Światło wdarło się w ciemność ładowni, oślepiając. Mężczyźni i kobiety poruszali się ruchami ćwiczonymi tak długo, że stały się odruchami. Dwudziestu czterech skoczyło, obejmując ramionami i nogami sizalowe liny i zniknęło. Pozostali podążali w ich ślady z regularną precyzją metronomu. Gerta i jej głównodowodząca sekcja ruszyli w trzeciej fali, dokładnie w trzydzieści pięć sekund po pierwszej. Uderzył w nią hałas, gdy wyślizgiwała się z ładowni w olbrzymi cień ogromnej konstrukcji. Sieg się poruszał i zaczął trochę podskakiwać, gdy zmniejszył się jego ciężar. Powierzchnia płaskiego dachu wieży znajdowała się jedynie osiem metrów w dole – mniej niż jedna trzecia odległości, jaką musiały pokonać drużyny ześlizgujące się na podwórzec fortecy. Pod nią widać było z pół tuzina Imperialnych, gapiących się i wskazujących na znajdujący się w górze sterowiec. Poruszyli się dopiero, gdy w dole wybuchły strzały i krzyki. Puściła się liny, dotknęła ziemi, przetoczyła się po fragmencie dachu, sięgając pod zamontowanym poziomo magazynkiem bębenkowym Koegelmanna, aby odwieść zaczep zamka. Broń ze wstecznym przepływem gazów była nowa; wyposażona w bezpiecznik, który miał uniemożliwić zamkowi polecenie do przodu. Przekonała się, iż bezpiecznik nie jest całkowicie niezawodny. Naprawdę mocne szarpnięcie mogło posłać go do przodu, wrzucając pocisk do komory i wystrzeliwując go. Nie było dobrym pomysłem uzbrajanie go przed skokiem z liną. Gerta rozłożyła się w doskonale wyważonej pozycji i nacisnęła spust karabinu. Ten ryknął i grzmotnął ją w ramię, a pusty mosiądz zadźwięczał na pomalowanej, metalowej powierzchni na szczycie wieży. Naboje miały pistoletowy kaliber, lecz były ciężkie, 11 mm, z szeroką kryzą i przybitką. Przebijały się przez Imperialnych z siłą zamokłych piłeczek lekarskich, wywalając rany wylotowe wielkości spodków. Reszta sekcji także strzelała. W kilka sekund później dokoła nie było żywego wroga. Coś przemknęło, wirując w górze, ku ciężkiemu włazowi w kształcie dysku prowadzącemu z dachu w dół, do głównej części wieży. Na drabinie w dole stał jakiś mężczyzna. Twarz miał poszarzałą od szoku, szarpał się z potężną pokrywą. Granat uderzył w jego dłonie spoczywające na kole zamykającym właz. Wrzasnął i odskoczył do tyłu, spadając z drabiny i znikając. Granat trafił w brzeg wejścia, okręcił się dwukrotnie, a potem zniknął, spadając w dół szybu za imperialnym żołnierzem. Pokrywa włazu także opadała, wytrącona z równowagi, zanim Imperialny zauważył granat. Gerta podniosła się z ziemi niczym wyrzucony przez sprężynę pocisk, nurkując przed siebie, aby spróbować wsadzić rękojeść karabinu w szczelinę. Tymczasem granat wybuchł w dole, lecz choć wystrzeliły pył i żwir, to ciśnienie nie było dość duże, by spowolnić opadanie kilkusetkilowego ciężaru. Pokrywa uderzyła z hukiem na zamykający ją pierścień i zadzwoniła z głuchym szczękiem o kolbę jej karabinu. Gerta uniosła się na kolana i sięgnęła ku małemu, głęboko osadzonemu kołu na górze włazu przypominającego kapelusz grzyba. Przyłączyło się do niej troje innych, lecz koło obracało się nieubłaganie pod jej palcami, usłyszała też jak sztaby wsunęły się w swoje osłony. Koło zamykające wewnątrz było o wiele większe niż to na górze, o większej sile dźwigni.
|
|
 |
|