 |
 |
'Między słowami' |
Tomasz Kujawski Zrozumienie doskonałe
Bob Harris (Bill Murray) to starzejący się, zmęczony życiem aktor, upadła gwiazda, wciąż popularna w Japonii, dokąd przybywa, aby wystąpić w reklamie whisky. Charolotte (Scarlett Johansson) to młoda absolwentka filozofii, borykająca się z zaakceptowaniem swoich wyborów życiowych, która w Tokio towarzyszy swojemu mężowi fotografowi. Dwójka bohaterów spędza samotnie całe dnie w pustych pokojach nowoczesnego hotelu. Dręczeni bezsennością, często odwiedzają tamtejszy bar, gdzie w końcu na siebie trafiają. Sofia Coppola, słynna już córka słynnego ojca, opowiada w "Między słowami" o parze ludzi, którzy zagubili się w świecie, utracili sens egzystencji, ale przypadkowo spotykają się i odnajdują prawdziwą "bratnią duszę".
Trzecim bohaterem filmu jest Tokio - miszmasz supernowoczesnych technologii, starych tradycji, obyczajów oraz egzotycznej kultury i zachowań. Sposób sfilmowania japońskiej metropolii, zdjęcia i towarzysząca im muzyka, to jeden z większych plusów filmu. Już od pierwszych ujęć czujemy to, co dwójka głównych bohaterów - całkowitą alienację. Bob i Charlotte wałęsają się po mieście, gdzie wszystko jest obce i zadziwiające, a jedyną ucieczką od zgiełku są puste wnętrza hotelowego pokoju. Samotni wewnątrz czterech ścian, samotni na zewnątrz, spotykają się w barze, gdzie biała piosenkarka wyśpiewuje amerykańskie standardy.
"Między słowami" jest bardzo powolnym, hipnotyzującym obrazem opisującym rozwój ich związku w trakcie wędrówek po Tokio. Trudno nazwać relację pomiędzy bohaterami miłością. Wspólna impreza karaoke, godziny spędzone przed telewizorem, w którym nadawany jest film z japońskim dubbingiem oraz długie rozmowy w barze. Coppola opisuje związek oparty nie na fizycznej (czy jakiejkolwiek innej) fascynacji, ale na całkowitym wzajemnym zrozumieniu, za którym tęskni chyba każdy.
Film od początku wydaje się być szczery i prawdziwy. To dlatego rozśmiesza, mimo że humor komediowych scen (na przykład pod prysznicem) trudno uznać za wysublimowany, wzrusza, mimo że próżno tu szukać wielkich dramatów, i wciąga, mimo że fabuła jest szczątkowa i rozwija się wyjątkowo powoli. Coppola dokonała rzeczy niewykonalnej, przez ponad sto minut zdołała przykuć uwagę widza zgoła banalną historią o spotkaniu dwojga ludzi.
Świetny scenariusz, sugestywne zdjęcia i muzyka, genialne aktorstwo i reżyseria. Na początku zeszłego roku otrzymaliśmy "Godziny", w tym jest to "Między słowami". Oby na następcę nie trzeba było czekać kolejny rok.
"Między słowami" ("Lost in translation")
Reżyseria: Sofia Coppola
Zdjęcia: Lance Acord
Scenariusz: Sofia Coppola
Obsada: Bill Murray, Scarlett Johansson
Muzyka: Brian Reitzel, Kevin Shields
Gatunek: dramat, komedia
Zawartość ekstraktu: 90%
 |
 |
'Wzgórze nadziei' |
Eryk Remiezowicz Miłość przez wojnę i śmierć
"Wzgórze nadziei" jest filmem nietypowym, śmigającym po czasach i wydarzeniach, więc warto od samego początku czujnie wpatrywać się w ekran i łowić wydarzenia i wskazówki. Ta opowieść o miłości dwojga młodych rozdzielonych przez wojnę oparta jest o założenie niezwykłe (choć nie nierealne) i toczy się w sposób trudny do opisania.
Młodzi nie mają bowiem za sobą gorącego romansu wspartego kilkoma momentami, lecz kilka spotkań, kilkadziesiąt słów, jeden pocałunek i przeczucie, że są sobie przeznaczeni. W spokojnych czasach doczekaliby się może stadka dzieci i rozległej farmy, ale właśnie przyszła wojna secesyjna i on musi ruszać do boju. Niespecjalnie mu się to podoba, więc, po szczególnie krwawej bitwie, decyduje się wrócić do domu, do ukochanej.
Wszystkie te informacje podane są jednak niczym sałatka, poszatkowane i zmieszane z opowieściami o zajściach, w których młoda para bierze udział, lub jest ich świadkiem. Film rozpoczyna się sekwencją retrospekcji zmieszanych z wydarzeniami bieżącymi, by z czasem przeistoczyć się w dwie opowieści - jego i jej. On idzie przez wyniszczony wojną kraj, patrząc, jak podle ludzie potrafią się wobec siebie zachowywać, ona obserwuje to u siebie w wiosce. Pamiętają o sobie, wierzą, że jeszcze się spotkają, pomimo wszystko.
"Wzgórze nadziei" jest więc zbiorem epizodów powiązanych ze sobą tak luźno, jak para głównych bohaterów. Te wydarzenia, nanizane na nić dążenia dwojga młodych ludzi do siebie, są w zasadzie odrębnymi opowieściami, pokazującymi różne ludzkie postawy. Zatrudniono do nich jednak świetnych aktorów, dzięki czemu każdy przemawia do widza i wzbogaca jego kinowe przeżycie.
Ten film jest bowiem przeżyciem. Z każdą sceną widz ma coraz większą nadzieję na to, że w tym zwariowanym świecie chociaż tym dwojgu uda się stworzyć coś dobrego, coś co przetrwa te okropieństwa i dotrwa lepszych czasów. I oczekiwania te zostaną spełnione, choć "Wzgórze nadziei" bynajmniej nie kończy się po hollywoodzku. Jednak, mimo wszystko, uważam, że zakończenie jest krzepiące.
Chyba więc dlatego, stawiam "Wzgórze nadziei" tak wysoko. Oczywiście - wiele dobrego można by powiedzieć o scenariuszu, jeszcze więcej o aktorach, ale, przede wszystkim, jest to film o spełnionej nadziei. A to bardzo przyjemne uczucie.
"Wzgórze nadziei" ("Cold Mountain")
Reżyseria: Anthony Minghella
Zdjęcia: John Seale
Scenariusz: Anthony Minghella
Obsada: Donald Sutherland, Nicole Kidman, Jude Law, Renée Zellweger, Natalie Portman, Philip Seymour Hoffman
Muzyka: Gabriel Yared
Gatunek: dramat, historyczny
Zawartość ekstraktu: 100%
 |
 |
'Gothika' |
Konrad Wągrowski Wystarczą fotosy
Mathieu Kassovitz, ceniony francuski reżyser (Nienawiść, Purpurowe rzeki) i aktor (Amelia) po sukcesie w Europie został zaproszony do Ameryki. Z bliżej niewiadomych powodów jego pierwszym projektem za oceanem miał stać się klasyczny horror, o jeszcze bardziej klasycznym tytule „Gothika”. Ponieważ miał to być hit, zadbano o dostarczenie do projektu znanych nazwisk. W roli głównej obsadzono nie byle kogo, bo laureatkę Oskara Halle Berry. Co prawda kobiecy Oskar w ostatnich kilkunastu latach bywał czasem gwoździem do trumny dla kariery artystycznej aktorki (Mercedes Ruehl, Mira Sorvino, nienajlepiej radzi sobie Hilary Swank, straciła wiele Gwyneth Paltrow), ale nie ulega wątpliwości, że Berry daleka jest od myśli, aby zejść ze świecznika. Do pomocy otrzymała Roberta Downeya Jr-a, znakomitego aktora („Chaplin”, „Cudowni chłopcy”), uchodzącego za niegrzecznego chłopca, gdyż swe kolejne świetne role przeplatał pobytami w zakładach karnych. Ekipę uzupełniła Penelope Cruz, w mniejszym stopniu znana z występów w filmach Pedro Almodovara („Drżące ciało”, „Wszystko o mojej matce”) w większym ze swego związku z Tomem Cruisem (niewątpliwie pomogło jej tu podobieństwo nazwisk). Ekipę uzupełnił Bernard „Theoden” Hill i można było kręcić. I udowodnić, że transfery europejskich twórców do Ameryki to zły pomysł. A także to, że Mathieu Kassovitz zupełnie na horrorze się nie zna.
Fabuła nie jest zbyt oryginalna. Doktor Miranda Grey (Berry) pracuje w szpitalu psychiatrycznym, w którym jedną z pacjentek jest Chloe (Cruz). Pewnego wieczoru, wracając do domu, na drodze spotyka tajemniczą dziewczynę. Kontakt z nią kończy się tajemniczo - dr Grey traci świadomość, następnie budzi się jako pacjentka własnego szpitala, na domiar złego dowiadując się, że zamordowała swojego męża... Sama musi dojść do rozwiązania zagadki, co nie będzie oczywiście łatwe, gdyż jej cela jest strzeżona. Miranda otrzyma pomoc ze strony swej pacjentki, ale nie tylko stamtąd...
Fabuła, choć nie grzesząca oryginalnością, dawała jednak pewne pole do popisu. Niestety, po pierwsze - przemożna chęć wplecenia w film jak największej ilości standardowych (i, przyznajmy, raczej prymitywnych) horrorowych chwytów (mroczne wnętrza, głośne dźwięki, niespodziewane krzyki, obowiązkowy finałowy pojedynek z głównym złoczyńcą) powoduje, że film nie ma w ogóle klimatu, wieje nudą i jest w stanie przestraszyć jedynie widza o minimalnym horrorowym wyrobieniu (przepraszam - przeraża końcowa sugestia, że może być sequel). Na domiar złego z logicznego punktu widzenia fabuła nie trzyma się kupy - postać grana przez Cruz jest zupełnie nieuzasadniona, sensowność działania, nazwijmy to, „istoty nadprzyrodzonej” jest też bez sensu - słowa „not alone” w filmie znaczą dokładnie wszystko i nic i sugerowanie, że mogłyby kogokolwiek na cokolwiek naprowadzać, są raczej żartem z widza. Końcówka, w świetle tego co naprawdę zrobiła Berry już jednaznecznie sugeruje, że widz jest durniem i nie potrafi zapamiętać tego, co było w filmie pół godziny wcześniej. Na dodatek napchano tu bez ładu i składu wszystko co tylko się dało - choroby psychiczne, amnezję, opowieści o duchach, seryjnych morderców etc. etc. Co gorsza - pointy filmu nie jest trudno się domyślić, gdy zna się choćby wcześniejszy film Roberta Zemeckisa „Co kryje prawda”. „Gothika” bardzo wiele z tego obrazu zapożyczyła, co do listy zarzutów dodaje nam jeszcze brak oryginalności. Jak dorzucimy przeciętne efekty specjalne, słabe aktorstwo (jeśli Halle Berry nadal będzie wybierała takie role, udowodni, że jej Oskar był przyznany jednak ze względu na konieczność uhonorowania aktorów afroamerykańskich). No i właściwie - skąd ta „Gothika”? Co to nieszczęsne dzieło ma w ogóle wspólnego z horrorem gotyckim?
Bardzo nieudany film. Jeśli coś w nim jest wartego obejrzenia - to jedynie Halle Berry z długimi włosami. Ale i tu w zupełności mogą wystarczyć fotosy.
"Gothika" ("Gothika")
Reżyseria: Mathieu Kassovitz
Zdjęcia: Matthew Libatique
Scenariusz: Sebastian Gutierrez
Obsada: Halle Berry, Penélope Cruz, Robert Downey Jr., Bernard Hill
Muzyka: John Ottman
Gatunek: horror
Ocena: 30%
 |
 |
'Nigdy w życiu!' |
Eryk Remiezowicz One-woman show
Negatywna recenzja w "Polityce" i moje własne traumatyczne przeżycia z polskim kinem omal nie pozbawiły mnie gigantycznej frajdy. Nie zamierzałem bowiem iść na "Nigdy w życiu!", oczekując, że wkrótce od znajomych usłyszę liczne brzydkie słowa pod adresem twórców tego filmu.
Tymczasem, nie dość, że pierwsze opinie były jak najbardziej pozytywne, to i ja musze przyznać, że film jest dobry i wart obejrzenia. To idealny film odprężeniowy dla dwojga, do śmiechu i wzruszeń (choć bardziej do śmiechu). Mało jest tu bowiem dramatu. Całość przepełniona jest optymizmem i nawet, kiedy główna bohaterka potyka się na jakimś dokuczliwym wyboju, to wiadomo, że wstanie i wszystko będzie dobrze.
Tu wspomnę o jedynej chyba wadzie filmu, czyli niespecjalnie rozsądnym zakończeniu. Można było te sceny rozegrać mądrzej, a tymczasem widz, zamiast z pasją zapytywać się, czy bohaterom się powiedzie, czy też nie, ziewa, bo wie, że wszystko dobrze się skończy. Pomijając jednak ten fragment, to film zasługuje na pochwały dzięki dwóm elementom - dobrej konstrukcji i dużej ilości humoru. Scenarzysta zgrabnie porozstawiał postacie i wydarzenia, tak, że praktycznie przez cały czas dzieje się coś ciekawego. Judyta przeskakuje z jednej perypetii w drugą, a widz z zainteresowaniem czeka, co też jeszcze się wydarzy. Zaś co do humoru - wielka w tym zasługa Danuty Stenki, odtwórczyni roli tytułowej. Umiała ona tchnąć w postać życie, nadać jej charakter i kobiecość, pokazać jej uczuciowość, ale i błyskotliwą inteligencję. Zresztą, uczciwie trzeba przyznać, że "Nigdy w życiu!" to "one-woman show". Stenka przytłumia wszystkich innych aktorów. Swobodnie porusza się między różnymi humorami Judyty, zmienia z matki w kochankę i z kury domowej w seksbombę, na przemian rozbawiając i wzruszając.
Doczekaliśmy się więc w polskim kinie porządnej komedii romantycznej. Nie jest to arcydzieło, ale bardzo porządne rzemiosło, radosne i lekkie, świetne na spędzenie popołudnia w kinie.
"Nigdy w życiu!"
Reżyseria: Ryszard Zatorski
Zdjęcia: Tomasz Dobrowolski
Scenariusz: Ilona Łepkowska
Obsada: Danuta Stenka, Artur Żmijewski, Joanna Brodzik
Muzyka: Maciej Zieliński
Gatunek: komedia, obyczajowy
Ocena: 70%
 |
'Rosyjska Arka' |
Jacek Łaszcz Chyłkiem, boczkiem
Nie musiałem wcale zadawać sobie pytania o czym jest film Sokurowa, gdy się obudziłem z owego dziwnego seansu, który nie był ani snem, ani jawą. Co chwila zamykałem oczy i zasypiałem, budziłem się i znów zapadałem w jakiś półsenny rytm nie całkiem dobrowolnych zdarzeń, jakim podlegałem. Wszystko działo się poza moją kontrolą; chyba po raz pierwszy uległem hipnozie, choć mam się za dość odpornego na sugestię, zwłaszcza w kinie. Nie potrafiłem już dostatecznie oddzielać stanu czuwania od treści owego marzenia, w które co chwila się pogrążałem. Tkwiłem tam w środku, w jakiś nieuprawniony i wstydliwy sposób podglądałem tłumy, kłębiące się w 33 salach petersburskiego Ermitażu. Może nie w samym środku - zachodziłem je raczej od tyłu, przepychałem się z boku między wystrojoną ciżbą wraz z markizem de Custinem, operatorem steadicamu Büttnerem i reżyserem Sokurowem, niepewny czy mam upoważniający mnie bilet wstępu i czy za chwilę nie odkryją mojej natrętnej obecności i na pysk mnie nie wyrzucą. Ten stan był jakąś dziwną rzeczywistością przemieszaną, którą trzeba by nazwać transem. Próbowałem ukryć go przed innymi, ale miałem poczucie, iż wielu z nich bynajmniej prostacko nie śpi, podlegając podobnym przemianom.
A kiedy już znalazłem się na ulicy, był to dalszy ciąg tego owego stanu, w jaki wprawił mnie potok obrazów i dźwięków kinematograficznej wędrówki Sokurowa. Byłem śpiącym przechodniem, z całą pokorą przechodzącym boczkiem, flanką rozmaitych tworzących się nurtów i wirów rzeczywistości. Za chwilę je opuszczę i dam się zagarnąć kolejnym konfiguracjom. W domu też nie będę sam, będę w dalszym ciągu podlegał rozmaitym falowaniom nastrojów, lęków, oczekiwań i wspomnień.
To kuglarskie, tajemnicze przemykanie się po istnieniu i lepiej, jeśli dzieje się to od opłotków i peryferii niż na centralnej scenie, gdy wszyscy na nas patrzą i gdzie być może jeszcze bardziej jesteśmy zniewoleni tym rytuałem, niż wtedy, gdy tylko podglądamy – to przecież cała nasza kondycja, nad którą nigdy w pełni nie panujemy, choćbyśmy to sobie nie wiem jak wmawiali. Nie jesteśmy bowiem panami swego losu. Nie wszystko od nas zależy. Tak niewiele, w gruncie rzeczy...
Więc o tym właśnie jest owa „Rosyjska arka”, ach, nie tylko rosyjska, imperialna, nawet nie tylko słowiańska, jak sądzę. O tym, kim jestem, kim wszyscy jesteśmy. Jak się tłoczę na pokoje, jak antyszambruję. I może istotnie lepiej tam nie być w ostrym świetle reflektorów, to może być groźne i nieodwołalne. Może lepiej zakradać się chyłkiem, boczkiem, nie wiedzieć wszystkiego, podejrzewać jedynie, jak jest, aniżeli się o tym przekonywać. Unikać scenicznej rampy i błądzić po peryferiach. Nie słyszeć zbyt ostentacyjnie podawanych dialogów, raczej domyślać się z offów, z tonących w ogólnym rozgwarze dworskich rozmówek, duserów, zachwytów i uszczypliwych komentarzy.
To być może ta sama wędrówka przez życie, jaką uprawiał w swych eksperymentalnych filmach Zbigniew Rybczyński. On zresztą marzył o takiej ruchliwej kamerze cyfrowej o najwyższej rozdzielczości, z bezpośrednim zapisem na dysk komputerowy, dopiero stamtąd kopiowanym na taśmę, jaką ma do dyspozycji operator Sokurowa, Büttner. I obraz w jednym ujęciu widowiska, które może być całym życiem. Jednym tchem, na jednym oddechu, bez montażu, „nie bojąc się czasu”, jak deklarował Sokurow. Takie pulsowanie w głąb, w zmienne pejzaże duszy.
A przecież Sokurow, którego ostatnio często się stawia obok nieboszczyka Tarkowskiego, jest znacznie od niego skromniejszy. Nie wymaga bezwarunkowej wiary, jako warunku wstępnego, nie terroryzuje mnie obecnością Istoty Wyższej, usprawiedliwiającej metafizykę, miłość i grozę, gdy tego brakuje. Mimo to jego „Arka” oddziaływuje bodaj silniej, aniżeli „Ofiarowanie” Tarkowskiego. Nie zmusza mnie do niczego, wprawia jedynie w trans i każe pomyśleć, kim jestem i w jaki sposób funkcjonuję. Więc wprawiając mnie w trans, równocześnie mnie trzeźwi.
Gdy w finale wędrówki z dolnych okien otwiera się widok na zasnute mgłami i rozbryzgami morze, z tą starą rzymską maksymą o żeglowaniu i o życiu, długo jeszcze ma się w uszach głos Cubertina zagadującego Niewidzialnego, czyli narratora, więc poniekąd i mnie, i ciebie, widzu: „Szkoda, że Pana tam nie było, Pan by to najlepiej zrozumiał”. Przemykam ulicami, wciąż słysząc tę ironiczną prowokację.
"Rosyjska Arka" ("Russkij kowczeg")
Reżyseria: Aleksander Sokurow
Zdjęcia: Tilman Buttner
Scenariusz: Aleksander Sokurow, Anatolij Nikiforow
Obsada: Siergiej Dreiden, Maria Kuzniecowa
Muzyka: Siergiej Jewtuszenko
Gatunek: historyczny