Elf poruszył się niespokojnie. – Jeśli zechcesz, możemy podróżować razem – przynajmniej do granic Lasu Pani. Opiszę ci dalszą drogę. – Usiadł wygodniej i przyjrzał się jej spod ciemnych brwi. – Byłoby to znacznie bezpieczniejsze dla ciebie, a dla mnie dogodne. Choć szlaki górskie nie są tak niebezpieczne, jak trasy karawan, wszędzie czyhają zagrożenia i dobrze byłoby mieć kogoś, kto dobędzie stali i osłoni ci plecy. Pokiwała głową. – Rozumiem. Dobrze pomyślane. Lecz – wybacz mi, panie – wydajesz się wiedzieć więcej o mnie, niźli ja wiem o tobie. Wyprostował się. – Jestem elfem – z pewnością wiesz, co to oznacza. – Tak, ale... W jego głosie pojawiły się ostrzejsze tony. – Obawiam się, że nie mam w okolicy krewnych ani przyjaciół, których mogłabyś przepytać. Będziesz musiała zaufać memu słowu albo podróżować samotnie. Jestem elfem, wojownikiem-magiem – jak widziałaś – i wracam do mojej ojczyzny, Lasu Pani. – Przepraszam, jeśli cię rozgniewałam, panie, ale... – Nasłuchałaś się złych rzeczy o elfach? O to chodzi? Przypomniał się jej Bosk. – Tak... paru. Głos elfa złagodniał. – W takim razie to nie twoja wina. Musisz wiedzieć, że elfy są rasą znacznie starszą od ludzi. Niektórzy zazdroszczą nam wiedzy i umiejętności. Nie rozumieją naszych obyczajów, a my nie potrafimy objaśnić ich tym, którzy nie słuchają. Lecz elfy, Paksenarrion, zostały stworzone przez samego Stwórcę jako nieprzyjaciele wszystkiego, co złe. To elfów orkowe plemię nienawidzi najmocniej, gdyż wiedzą, że ich los waży się na ostrzu naszych kling. Mroczne siły nigdy nie pojawiają się w pobliżu elfich królestw. Paks rozważyła to bez słowa. Słyszała, że elfy są faktycznie znacznie starsze niż ludzie i nigdy nie umierają ze starości. Nie spotkała się jednak z opiniami, że elfy są złe lub dobre, podczas gdy orki i demony opisywane są jednoznacznie jako złe, a święci, jak Gird czy Falk, jako dobrzy. Przez kilka następnych dni zebrała wszelkie dostępne informacje o elfach jako takich i Macenionie w szczególności. Nie było tego dużo. Niemniej, gdy do traktu przybliżyły się wyższe wzniesienia, przekonała się, jak łatwo jest przeoczyć szlak. Podróż w towarzystwie kogoś, kto już tu był, wydawała się znacznie rozważniejsza. * * * Paks z ulgą odprowadziła wzrokiem znikającą za zakrętem karawanę. Nie przyzwyczaiła się do towarzystwa strażników, nie potrafiła im zaufać tak jak swym poprzednim towarzyszom. Teraz była wolna – mogła udać się na północ, do domu, ku przygodom. Wyobraziła sobie, jak wraca do Trzech Jodeł z podarkami i pieniędzmi do wydania na targu. Niemal słyszała radosne westchnienie mamy i piski młodszych braci i sióstr. Wyobrażała sobie oniemiałego ojca widzącego jej bogactwo i przypasany do boku miecz. Odwróciła się z uśmiechem do Maceniona, który patrzył na wzbijane przez karawanę tumany pyłu. – Cóż, został po nich tylko zapach. Ruszajmy. Oderwał spojrzenie szarozielonych oczu od przełęczy i spojrzał na nią ostro. – Musisz tak się spieszyć? Chcę się upewnić, że nie pójdzie za nami żaden złodziej. Poluzowała miecz w pochwie. – Mało prawdopodobne. Z twoją magią i tym mieczem nie mamy się czego bać. Chciałam znaleźć dobre miejsce na nocleg, zanim zapadną ciemności. – Bardzo dobrze. Chodźmy wobec tego, nie tracąc czujności. Poruszaj się tak cicho, jak tylko może człowiek. Powstrzymała się od gniewnej odpowiedzi. Nie miało sensu wszczynanie sporu z jedynym towarzyszem podróży przez góry. Nie miała innego przewodnika, a elfy były groźnymi wrogami. Obróciła się do mocnego kuca jucznego, kupionego od dowódcy karawany, i po raz ostatni sprawdziła juki, po czym pogłaskała Gwiazdę po szyi i ruszyła odchodzącym od traktu wąskim szlakiem. Miała nadzieję, że w trakcie podróży Macenion złagodnieje. Jak dotąd był zgryźliwy, sarkastyczny i krytycznie nastawiony. Było oczywiste, że dysponuje ogromną wiedzą o górach i prowadzących przez nie szlakach, lecz starał się, by była ona wręcz bolesna dla innych. Szedł przodem, prowadząc wyhodowanego przez elfów rumaka, którego wąska, wygięta szyja zdradzała niesmak do niesionego na grzbiecie bagażu. Na szczęście przy wieczornym ognisku Macenionowi przeszedł zły humor i odzyskał pierwotny urok. Jednym zaklęciem rozpalił ognisko, a innym ugotował zwykłą kaszę. Potem rzucił czar uniemożliwiający koniom zbytnie oddalenie się. Paks chciała go zapytać, czy nie mógłby również użyć zaklęcia zabezpieczającego obóz, tak aby oboje mogli przespać całą noc, potem jednak uznała, że lepiej tego nie robić i zaoferowała wzięcie pierwszej warty. Choć w dzień było upalnie, noc okazała się chłodna. Wyczuwała rozciągające się wokół olbrzymie przestrzenie – uczucie charakterystyczne dla gór. Niczego nie widziała ani nie słyszała, a mimo to dwukrotnie nagły lęk zaparł jej dech, a włoski na ramionach zjeżyły się. Kiedy obudziła Maceniona na jego wartę i opowiedziała mu o tym, roześmiał się cicho. – Dzicz nie przejmuje się ludźmi, Paksenarrion – poluje i nie kryje się. To właśnie czułaś – obojętność. – Zaskoczyło ją, że natychmiast usnęła. Dwa dni wędrowali, mając po obu stronach góry. W południe drugiego dnia znaleźli się wystarczająco wysoko, by ponownie ujrzeć wijącą się poniżej drogę i wspinającą się w oddali na grzbiet Miedzianych Wzgórz. Paks z ledwością dostrzegała bladą kreskę traktu, lecz Macenion utrzymywał, że widzi na niej inną karawanę, jadącą z zachodu na wschód. Zmrużyła oczy, przeszywając spojrzeniem ligi rozświetlonego słońcem powietrza, drgającego od światła i wiatru, po czym chrząknęła. Nie widziała żadnego ruchu, a od oślepiającego blasku rozbolały ją oczy. Obejrzała się na ich szlak. Piął się na porośniętą trawą skałę – którą nazwałaby górą, gdyby nie majaczące za nią wyższe masywy – po czym znikał. Po chwili Macenion także wrócił na ścieżkę. Ku jej zdumieniu, przeciwną stronę wzniesienia porastał las. Przez całe popołudnie maszerowali przez gęstwinę sosen pachnącą żywicą i korą. Wrzuciła na grzbiet Gwiazdy parę suchych gałęzi. Rozbili obóz na przeciwległym skraju lasu, spoglądając ponad jego ciemną łatą na wschód, gdzie nawet Paks mogła dostrzec opadające stromo do morza urwiska. Macenion długo nie odrywał odeń wzroku. – Co widzisz? – zapytała go w końcu, lecz tylko potrząsnął głową i nie odpowiedział. Poszła zamieszać owsiankę. Wieczorem opowiadał jej o elfach i ich zwyczajach – języku i historii – lecz większość informacji nic Paks nie mówiła. Odniosła wrażenie, że cieszy go, iż tak niewiele wie. – Mam elfie imię – oświadczyła z dumą, gdy skończył. – Tyle wiem: „Paksenarrion” znaczy: „Górska Wieża”. – I przypuszczam, że uważasz, iż nazwano cię tak ze względu na wzrost, co? – prychnął. – Nie bądź głupia, to wcale nie jest elfie imię. – Owszem, jest! – Zesztywniała ze złości. Zawsze była dumna ze swego imienia i jego znaczenia. – Nonsens! Pochodzi ze starożytnego Aare, a nie od elfów. „Pakse-enerion” to „Królewska wieża” albo „Królewski skarb”, jako że przechowywali swe skarby w wieżach. – To to samo. – Nie słyszała różnicy w dźwiękach. – Nie. Popatrz. W elfim jest... – Macenion zaczął rysować linie w pyle. – To inny znak, którego nie używacie. Prawie taki sam jak wasze „ks”, a pierwsza część oznacza „szczyt” lub „wysoko położone miejsce”. Elfie słowo „enarrion” to „góra”, gnomy przekręciły je na „enarn”, a krasnoludy na „enarsk”, stąd nazwa tych gór: „Dwarfenarsk” albo w ich mowie: „Hakkenarsk”. Gdyby twoje imię naprawdę pochodziło z mowy elfów, znaczyłoby: „Górski szczyt” albo „Miejsce wysoko położone w górach”. Ale tak nie jest. Pochodzi z języka ludzi Aaren i oznacza „Królewski skarb”. Zmarszczyła brwi. – Ale zawsze mi mówiono... – Nie obchodzi mnie, co ci powiedziała jakaś niedouczona starucha, Paksenarrion, ani ty, ani twoje imię nie macie nic wspólnego z elfami. – Uśmiechnął się do niej krzywo i umyślnie uniósł bez dotykania imbryk, by nalać sobie naparu. Zmierzyła go wściekłym spojrzeniem. – Moja babcia nie była niedouczoną staruchą! – Orphinie, daj mi cierpliwość! – rzucił niemal równie ostro jak ona. – Czy naprawdę uważasz, że twoja babcia – choćby nie wiadomo jak godną szacunku osobą była – wie więcej o mowie elfów od elfa? Bądź rozsądna. Umilkła nadal rozzłoszczona. W obliczu takiego postawienia sprawy nie miała nic do powiedzenia, ale nie musiało się to jej podobać. Następnego dnia atmosfera między nimi nadal była napięta. Tak było również i wtedy, gdy dotarli do pierwszego rozstaju. Macenion zwolnił. Paks kusiło, żeby zapytać, czy wie, dokąd zmierza, lecz szybkie spojrzenie na otaczającą ich głuszę sprawiło, że zmilczała. Nieważne, wiedział czy nie – ona z pewnością nie miała o tym pojęcia. Macenion obejrzał się na nią. – Myślę, że pójdziemy tędy – obwieścił, wskazując ręką. – Myślisz? – Nie mogła się powstrzymać. Twarz mu pociemniała. – Mam swoje powody, Paksenarrion. Obie ścieżki doprowadzą nas do celu, ale ta może zapewnić dodatkowe korzyści. – Jakie? – Och – sprawiał wrażenie, że niechętnie odpowiadał – przy niektórych szlakach są tu ruiny. Może znajdziemy jakiś skarb... – Albo kłopoty. Uniósł brwi. – Myślałem, że dobrze władasz mieczem. – To prawda, ale nie lubię pakować się w kłopoty umyślnie. – Choć, zanim jeszcze skończyła to mówić, poczuła dreszczyk emocji. Nie chciała problemów, ale przygoda to co innego. Musiał odczytać to z jej twarzy, gdyż uśmiechnął się. – Ośmielam się sądzić, że po tylu spokojnych dniach nie masz nic przeciwko odrobinie ryzyka. To oczywiste, że nie spodziewam się specjalnych trudności, lecz na pewno nie masz nic przeciwko paru złotym monetom albo dodatkowej broni, chyba że na dnie tego plecaka nosisz skarby. – Mówiąc szczerze – nie mam nic przeciwko temu. – Złapała się na uśmiechu. Zagubione w dziczy ruiny, zapomniane skarby – o tym właśnie marzyła, będąc dzieckiem. Wybrana przez Maceniona ścieżka zakręcała z powrotem na zachód, by po wielu zawijasach przeprowadzić ich wąskim przejściem do dolinki o stromych zboczach i dnie usianym wielkimi, szarymi głazami. Dróżka wiła się między nimi, wyglądały niemal jak strażnicy. – Co to jest? – chciała wiedzieć, gdy zbliżyli się do pierwszych z nich. Z grubsza ociosane głazy sprawiały dziwne wrażenie, jakby żyły. – Kamienie strażnicze – odrzekł. – Nigdy takich nie widziałaś? Popatrzyła na niego groźnie. – Nie. Inaczej nie pytałabym. – Nie miała już ochoty dociekać, przed czym lub przed kim miały one chronić. Lecz Macenion zaczął wyjaśniać jej to bez dalszych zachęt. – Starszy lud ustawił je tutaj na straży – zdradził. – O ile wiem, ludzie nie wykorzystują ich. Przypuszczam, że nie mają odpowiedniej mocy. Zacisnęła wargi, by nie zapytać, na czym polega ich straż i jak się z niej wywiązują. – Tworzą wzory – ciągnął elf. – Wzory mają moc – nawet ty powinnaś to wiedzieć. – Zerknął na nią, a ona przytaknęła. – Wtargnięcie intruza narusza wzór, co wyczuwają ci, którzy postawili kamienie. – Czy jesteśmy intruzami? Macenion roześmiał się odrobinę za głośno. – Och, nie. Są stare, Paksenarrion, bardzo stare. Ktokolwiek je ustawił, dawno stąd odszedł. – Ale nadal tworzą... te wzory, o których wspominałeś? – Poczuła mrowienie w kościach. Rozejrzał się dokoła. – Owszem, ale to bez znaczenia... – Dlaczego? – dopytywała się uparcie. – Skoro wzory mają moc, a te kamienie nadal je tworzą, to... – Paksenarrion – przerwał jej lekceważąco – zrozum, że nie mam czasu tłumaczyć ci wszystkiego. Naprawdę wiem o tych sprawach więcej od każdego człowieka, a co dopiero od bardzo młodej wojowniczki. Musisz uwierzyć mi na słowo, że kamienie nie stanowią dla nas żadnego niebezpieczeństwa. Ich moc dawno rozwiała się. A nawet jeśli nie – spojrzał jej w oczy i znacząco poklepał torbę – to mam tu zaklęcia, które ochronią nas przed nimi. Nie znalazła odpowiedzi. Nie miała pojęcia, czy Macenion naprawdę tak dobrze zna się na czarach, czy były to tylko czcze przechwałki, lecz wciąż mrowiło ją w kościach, gdy mijali kolejne szeregi głazów. Czy elf nie czuł tego ze względu na moc, którą władał? A może był mniej spostrzegawczy? Nie odważyła się zapytać. Przez najbliższą godzinę, jaką poświęcili na pokonanie trasy między kamieniami, starała się jak najmniej myśleć i opierać pokusie dobycia miecza. Zbliżali się do końca głazów, gdy usłyszała zza pleców ostry krzyk. Obróciła się instynktownie, oswobadzając miecz z pochwy. Macenion leżał na ścieżce z twarzą wykrzywioną cierpieniem. Gdy ujrzał ją, stojącą nad nim z mieczem w dłoni, krzyknął ponownie. – Nie! Żadnej broni! – Był biały jak mleko. Poczuła raczej, niż usłyszała, niskie buczenie. Obrzuciła szybkim spojrzeniem okolicę, lecz zobaczyła tylko oświetlone słońcem głazy. Podeszła lekko do Maceniona. – Nie martw się – odparła z uśmiechem. – To nie na ciebie. Co się stało? – Schowaj miecz – polecił jej. – Prędko! Nie była w nastroju do słuchania go. Znacznie lepiej czuła się z bronią w ręku. – Dlaczego? – spytała. – Pomogę ci wstać. – Lecz elf odsunął się od niej i wstał z trudem, ciężko dysząc. Zauważyła, że oszczędza lewą nogę. – Jesteś ranny? – Posłuchaj mnie, Paksenarrion. Schowaj miecz. Natychmiast. – Patrzył ponad jej ramieniem. – Bzdura – prychnęła. – Teraz to ty jesteś głupi. – Wciąż wyczuwała zagrożenie, lecz z bronią w pogotowiu było łatwiejsze do zniesienia. – Chodź... ruszajmy stąd. Czy powinnam podprowadzić Gwiazdę i wsadzić cię na jej grzbiet? – Musimy... pospieszyć się, Paksenarrion. Może zdążymy... – Skoczył w jej stronę. Podała mu lewą rękę. Odsunął się i zaczął ją okrążać. Obejrzała się, przepatrując dolinę. Nic. Słońce odbijało się od kamieni strażniczych. Przestrzeń pomiędzy nimi wypełniała gęsta jak mgła poświata. Potrząsnęła głową, by odzyskać ostrość widzenia. Macenion był już kilka jardów przed nią. – Zaczekaj – zawołała. – Pozwól, że pójdę przodem, żebym mogła cię chronić. – Lecz na jej wołanie elf tylko przyspieszył. Dotarł do koni i przywarł do siodła Wiatronogiego, klepiąc jednocześnie Gwiazdę w zad. Wydłużyła krok, bluźniąc pod nosem na tchórzliwe elfy. Światło zmieniało się, jakby w odpowiedzi na jej nastrój, falując między głazami. Była zbyt wściekła, by się bać, niemniej przyspieszyła. Macenion obrócił w jej stronę białą twarz, zobaczyła, jak wytrzeszcza oczy. Krzyknął i pogonił zwierzęta. Pobiegła za nimi, nie oglądając się za siebie. Zagrożenie za plecami urosło do takiego stopnia, iż wymagało podjęcia jakichś działań. Kiedy mijali ostatnie kamienie, mrok zgęstniał, jak gdyby ktoś wypełnił dolinę gęstym, niebieskawym dymem. Potem obmył ich rozbłysk białego światła, jaśniejszego od słońca. Ujrzała na ścieżce swój czarny jak noc cień. Potężne uderzenie w plecy rzuciło ją twarzą na ziemię, nie miała czasu zobaczyć, co stało się z Macenionem i końmi. W powietrze wzbiły się kłęby duszącego pyłu, a przez dolinę przetoczył się grzmot. Po chwili wszystko ucichło. Z oddali usłyszała krzyk sokoła. Gdy odzyskała oddech i zdołała wstać, ujrzała pusty szlak. Popołudniowa gra świateł tworzyła tajemnicze obrazy w wąskiej dolinie, a głazy rzucały na szlak kratownicę cieni. Górny odcinek ścieżki był zryty i stratowany – ślady ucieczki obu zwierząt i Maceniona. Skrzywiła się, patrząc na miejsce, gdzie szlak znikał za górskim grzbietem. Sama w nieznanej, dzikiej okolicy, bez zapasów i kuca... Obejrzała się na dolinę i pokręciła głową. Wiedziała, że tamtędy nie ucieknie. Może dogoni Maceniona – przypomniała sobie, że utykał. Faktycznie, zanim dotarła do zakrętu kryjącego za sobą złowieszczą dolinę, usłyszała głos elfa, przywołującego konie. Gdy obiegła truchtem ostatnie skały, zobaczyła go, jak kuśtyka z trudem, próbując złapać wodze Wiatronogiego. Zdenerwowane zwierzę odskakiwało na boki, pozostając poza jego zasięgiem. Przyglądała się temu przez moment, zanim powiedziała: – Potrzebujesz pomocy, Macenionie? Obrócił się na pięcie z otwartymi ustami, omal się nie przewracając. Jego twarz wykrzywił grymas. – Ty idiotko! – zawołał. Tego się nie spodziewała, poczuła, jak palą ją uszy. – Co ci powiedziałem... a ty musiałaś dalej wymachiwać tym mieczem! – Powiedziałeś mi, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa – warknęła rozwścieczona. – Nie było, dopóki nie dobyłaś miecza – odparł. – Gdybyś tylko... – A jak myślałeś, co zrobię, gdy zacząłeś wrzeszczeć? – Ty? – Wciągnął powietrze, poprawiając sobie płaszcz na ramionach. – Powinienem był przewidzieć, że pierwsze, co zrobi wojownik, to dobędzie stali...
|
|