– Wyglądasz znacznie lepiej – zauważył. – Czy twoje imię ma jakieś zdrobnienie? Zastanawiała się już nad tym. Nie chciała nigdy więcej usłyszeć ojcowskiego: Pakse. Na jej starą ciotkę, po której otrzymała imię, wołano Enarra, ale i to nie podobało się jej zbytnio. W końcu zdecydowała się na formę, z którą – jak uważała – mogłaby żyć. – Tak jest, sir – odpowiedziała. – Po prostu Paks. – W porządku, Paks – gotowa do wymarszu? – Tak jest, sir. – No to w drogę. – Stammel poprowadził ją na podwórzec. Reszta rekrutów przyjrzała się jej, gdy schodziła po stopniach. – To jest Paks – oświadczył. – Będzie szła w szeregu Cobena, kapralu Bosk. – Świetnie, sir. W porządku, rekruci, zbiórka. – Zebrali się w cztery szeregi po pięć osób każdy, tylko pierwszy był krótszy. – Paks, ty maszerujesz tutaj. – Kapral Bosk wskazał jej ostatnie miejsce w najkrótszym szeregu. – Pamiętajcie: na moją komendę ruszacie z lewej nogi i utrzymujecie stałe tempo, starając się trzymać równo z sąsiadem po prawej, nie wpadając na poprzedzającego was żołnierza. – Przeszedł się wokół grupy, przesuwając tego i owego o cal lub dwa w jedną bądź drugą stronę. Paksenarrion patrzyła na to z ciekawością, dopóki nie zawołał nagle: – Rekruci, na wprost patrz! - i dał krok wstecz. – Wystarczy, Bosk – odezwał się Stammel. – Ruszamy. Po raz pierwszy w życiu Paksenarrion usłyszała najbardziej poruszający z wojskowych rozkazów, gdy Bosk wziął głęboki wdech i krzyknął: – Naprzód... MARSZ! Popołudniowy marsz trwał tylko cztery godziny, z dwiema krótkimi przerwami, lecz gdy się zatrzymali, była bardziej zmęczona niż kiedykolwiek. Rekrutom towarzyszyło sześciu żołnierzy (Stammel, Bosk i czterech szeregowców) oraz cztery muły dźwigające budę i zapasy. Potem ćwiczyli, a Paks nauczyła się prawidłowego tworzenia szyku, rozpoczęcia marszu i zwrotów. Poznała numer swojego szeregu i jego lidera oraz opanowała sztukę utrzymywania stałej odległości od żołnierza z przodu. Choć zmęczona, to i tak była w lepszej formie od jednego z pucołowatych mężczyzn. Jęczał i narzekał przez całe popołudnie, a podczas ostatniej przerwy na odpoczynek stracił przytomność. Gdy nie ocknął się, oblany zimną wodą, dwóch żołnierzy przerzuciło go przez muła i przywiązało twarzą do grzbietu. Gdy doszedł do siebie, błagał, by pozwolono mu iść, lecz Stammel zostawił go tam, jęczącego żałośnie, dopóki nie rozbili obozu. Paksenarrion z drugim świeżym rekrutem zostali wyznaczeni do wykopania kloaki. Był nim wysoki, jasnowłosy chłopak, który przedstawił się jako Saben. Zeszłej nocy też kopał i wiedział, ile czasu to zajmuje. Gdy wrócili do obozu, wytatuowany mężczyzna prychnął: – Idą dołokopy – wyglądają jak para, co nie? Ten, który wcześniej zemdlał, przytaknął mu ochoczo: – Zeszło im wystarczająco długo. Powiedziałbym, że robili nie tylko to. Paksenarrion zapiekły uszy, zanim jednak otworzyła usta, ujrzała za ich plecami Stammela, który lekko pokręcił głową. Odezwał się za to lider jej szeregu, Coben: – Przynajmniej żadne z nich nie podkradało ale ani nie było wioskowym pijanicą, Jens. A co do kopania kloak, Korryn, to lepsze to niż okradanie grobów... Czarnobrody podskoczył, sięgając po miecz, którego już nie nosił. – Co masz na myśli, Coben? Zaatakowany wzruszył ramionami. – Rozum to, jak chcesz. Do kopania dołów kloacznych może zostać wyznaczony każdy z nas – ja to robiłem, będziesz to robił ty. Nie ma się z czego śmiać. – Szczeniak – mruknął Korryn. – Dosyć gadania – wtrącił się Bosk. – Marsz na kolację. Paksenarrion z przyjemnością przekonała się, że po posiłku każde z nich otrzymało koc i polecenie wyspania się. Nie miała z tym żadnych kłopotów. Obudziła się wcześnie i poszła do ustępu, a potem wykąpać się w rzece, zanim krzyk kaprala Boska wygonił resztę spod koców. Zauważyła, że żołnierze byli już w mundurach: czyżby w nich spali? Złożyła swoją derkę tak samo jak inni i oddała szeregowcowi, który załadował ją na muła. Potem mieszała owsiankę w jednym z kotłów, pozostałych trzech pilnowali: Saben, Jens i rudowłosy chłopak w jedwabnej koszuli. Na proste śniadanie złożyły się miska owsianki, pajda ciemnego chleba i plaster suszonej wołowiny. Paksenarrion nie odczuwała dolegliwości po wczorajszym marszu. Prawdę rzekłszy, czuła się szczęśliwsza niż kiedykolwiek: nareszcie została żołnierzem i była bezpieczna przed zamysłami ojca. Jeszcze bardziej humor poprawiło jej odkrycie, że Jensowi i Korrynowi kazano zasypać kloakę. – Nie mam nic przeciwko kopaniu tych dołów, o ile oni będą je zasypywać – szepnęła Sabenowi. – Ani ja. Ten Korryn jest paskudny, prawda? Jens jest zwykłym pijakiem, lecz Korryn może sprawić kłopoty. – Rekruci. Do szeregu! – krzyknął Bosk i dopiero teraz naprawdę zaczął się kolejny dzień. Przez następne tygodnie podróży do twierdzy Księcia, gdzie miało odbyć się ich szkolenie, Paksenarrion i pozostali nabierali coraz większej biegłości w maszerowaniu i wykonywaniu obozowych obowiązków. W większości odwiedzanych miasteczek brali kolejnych rekrutów, aż ich grupa urosła do trzydziestoośmioosobowego oddziału. Zadzierzgnęły się pierwsze więzi przyjaźni, a Paks na tyle często słyszała skróconą wersję swego imienia, by się doń przyzwyczaić. Choć brakowało czasu na rozmowy, zorientowała się, że Saben, Arňe, Vik, Jorti i Coben zostaną jej przyjaciółmi, a Korryn i Jens wrogami. Co parę dni Stammel zmieniał porządek maszerującej kolumny, dzięki czemu wszyscy mieli okazję prowadzić szereg i podążać za liderem. Gdy maszerowała jako pierwsza i nie widziała pstrokacizny ich strojów, Paksenarrion wyobrażała sobie, że przeszła już szkolenie i wiodła ich do bitwy. Niemal czuła kołyszący się u boku miecz. Wróg może czekać za rogiem albo za najbliższym wzgórzem. Wyobrażała sobie rycerzy o surowych obliczach, zakutych w ciemne zbroje, i orki, z którymi potykał się jej dziad. Przez głowę przelatywały jej fragmenty starych pieśni i opowieści o czarodziejskich mieczach, bohaterach walczących z mocami mroku, zaklętych rumakach... Lecz kiedy maszerowała w szeregu, wizje rozwiewały się i zastanawiała się, ile jeszcze dni spędzą w drodze. Wreszcie usłyszeli od Stammela, że od twierdzy dzieli ich mniej niż dzień drogi. Zatrzymali się wcześnie, nad rzeką, i resztę dnia spędzili na czyszczeniu i szorowaniu się. Paksenarrion nie miała nic przeciwko zimnej wodzie, a ci, którzy chcieli wykręcić się ochlapaniem twarzy i dłoni, byli zawracani, by porządnie dokończyć sprawę. Nazajutrz Stammel umieścił Paksenarrion, Sabena, Korryna i Seliasta na czele szeregów – byli najwyższymi rekrutami. Maszerowali bez najmniejszego wysiłku, odruchowo utrzymując rytm i wymachując ramionami. Gdy pokonali ostatnie wzniesienie, ujrzeli surowe, kamienne mury warowni i oczekujące ich na przedpolu oddziały. Idącej przed frontem całej armii Paks nagle zabrakło tchu. Jedynie nabyte w ciągu ostatnich dni przyzwyczajenia uchroniły ją przed paniczną ucieczką przed tyloma parami oczu. Spłonęła rumieńcem i szła dalej. Rozdział drugi – Wszystkie rzeczy osobiste zdajecie u kwatermistrza, wsadzi je do worka z waszym imieniem i przechowa w skarbnicy. Wydamy wam dzisiaj mundury ćwiczebne, jeśli chcecie zachować stare ubrania, one także zostaną przechowane. – Stammel obejrzał się i pozdrowił starca, który pojawił się z naręczem pustych worków. – Ach, kwatermistrz... miło cię widzieć. Przybysz przyjrzał się rekrutom. – Hm. Kolejna banda żółtodziobów. I jakież to sentymentalne śmieci przynieśli ze sobą, by niepotrzebnie zajmować miejsce w magazynie? – Niewiele, od ośmiu dni byliśmy w drodze. – Dobrze. Będzie potrzebny urzędnik. – Bosk wystarczy. – Stammel machnął na kaprala, który wystąpił naprzód i wziął od kwatermistrza garść kartek. – Wypełniać jedną naraz, podawać imię i odbierać ekwipunek. Paksenarrion dała krok naprzód, rozpinając pas, na którym wisiała pochwa ze sztyletem. Bosk wypełnił już jej kartkę i podał kwatermistrzowi, który przywiązał ją do worka i czekał teraz na rzeczy. Podała mu pas, sztylet i chusteczkę z oszczędnościami – osiemnastoma sztukami miedzi. – Zamierzasz zatrzymać to ubranie? – zapytał, mierząc wzrokiem spodnie brata, opadające jej bez pasa z bioder. – T-tak jest, sir. – Zdumiewające. Cóż, idź po mundur i przynieś swoje rzeczy z powrotem. Pospiesz się. Paks rozejrzała się, dokąd właściwie ma iść, Stammel kiwnął na nią, pokazując drzwi na lewo. Za zawalonym brązowymi strojami stołem rezydowali mężczyzna i kobieta. Dziewczyna przecięła raźno dziedziniec, mając nadzieję, że nie opadną jej spodnie. Za plecami usłyszała paskudny chichot Korryna i wygłoszony szeptem złośliwy komentarz. Gdy doszła do stołu, ujrzała na nim sterty prostych, brązowych tunik, skarpet i butów. Kobieta przywołała ją i uśmiechnęła się. – Jesteś wystarczająco wysoka. Zobaczmy... – zaczęła mierzyć Paksenarrion sznurkiem z supłami: od szyi do pasa, od pasa do kolan i od ramion do łokci i nadgarstków. – Proszę – podała jej wydobytą ze stosu ubrań tunikę. – Ta powinna wystarczyć. Przebierz się. Paks wzięła od niej tunikę, zdjęła koszulę i spodnie, po czym naciągnęła ją przez głowę. Ubranie nie było tak szorstkie jak wełna, do której przywykła. Rękawy kończyły się tuż za łokciami, a tunika sięgała kolan. Miała wrażenie że założyła bardzo kusą sukienkę. – Przymierz te buty – ciągnęła kobieta. Paks założyła parę grubych brązowych skarpet i wcisnęła stopy w obuwie. Za ciasne. Kobieta podała jej większe. Pasowały. – To pas i pochwa dla ciebie. Sztylet wydadzą ci później. – Pas również był brązowy i miał żelazną sprzączkę. Zaniosła stare rzeczy kwatermistrzowi, czując się głupio z tuniką marszczącą się na gołych udach. – Och, spójrzcie, jakie ma ładne, białe nogi. – Była pewna, że kpiący szept wyszedł z ust Korryna albo Jensa i znienawidziła się za rumieniec, który czuła, gdy wkładała ubranie do worka. Lecz Stammel również usłyszał zaczepną uwagę. – Korryn – przemówił – kto pozwolił ci gadać w szeregu? Wracając na miejsce, Paks nie odważyła się spojrzeć na Korryna, gdy ten wybąkał: – Nikt, sierżancie. – Może potrzebne ci przypomnienie, że masz robić tylko to, co ci każą i nic więcej? – Nie, sir. – Mężczyzna nie sprawiał wrażenie równie pewnego siebie jak zazwyczaj. – Ale, sir, taki piękny widok... – Jeśli para nóg sprawia, że zapominasz o swych powinnościach, Korryn, to trzeba będzie lepiej cię przeszkolić. Nie dbam o to, czy Marszałek-Generał Domu Girda w Fin Panir przedefiluje przed nami naga i szarpnie cię za brodę – masz patrzeć na mnie, a nie na nią. Zrozumiano? – Tak jest, sir – odparł ponuro Korryn. – Ale... – Żadnych „ale” – warknął Stammel. * * * Nie minęła godzina i grupa Stammela została wyposażona w rekruckie mundury. Przenieśli się do obszernej sali w jednym z baraków, gdzie Bosk i drugi kapral, Devlin, zabrali się za przydzielanie łóżek. – Przez pierwszy miesiąc liderzy szeregów będą zmieniać się rotacyjnie – oświadczył Devlin. Wyższy i szczuplejszy od Boska - sprawiał wrażenie bardziej skorego do uśmiechów. Teraz jednak był poważny. – Liderzy szeregów mają łóżka tutaj, przy drzwiach – ciągnął. – Drudzy w szeregu tutaj, trzeci tutaj, potem czwarci i tak dalej. Zamieniacie się łóżkami identycznie jak miejscami w szeregu. Każde łóżko jest tak samo ścielone i oto, jak będziecie to robić. – Zademonstrował im, po czym rozrzucił pościel. – Wasza kolej, do roboty. – Kaprale rozpoczęli przechadzkę między walczącymi z posłaniami rekrutami, doradzając i krytykując. Długi, wypchany słomą siennik należało uformować w prostokąt i zasłać schludnie muślinowym prześcieradłem, a w nogach łóżka położyć odpowiednio złożony brązowy koc. Paksenarrion zdołała wreszcie pościelić we względnie właściwy sposób i czekała teraz na pozostałych. Było jej zimno w nogi, czuła też głód. Większość jej towarzyszy wyglądała na równie nieszczęśliwych. W końcu wszystko zostało odpowiednio zrobione. Kapral Devlin poszedł po Stammela, a Bosk obszedł salę, ustawiając rekrutów przy łóżkach w oczekiwaniu na inspekcję. Stammel podszedł do drzwi. – Gotowi? – Gotowi do inspekcji, sir – zameldował Bosk. Oficer zaczął od liderów szeregów, sprawdzając najpierw łóżka. Potem przyjrzał się swoim rekrutom, tu obciągając rękaw, tam dopytując się o dopasowanie butów. Okrążył salę i wrócił do drzwi. – Będziecie poddawani takiej inspekcji każdego ranka przed śniadaniem – zapowiedział. – Oraz w dowolnej chwili, gdy zostanie zarządzona. Po każdej zmianie zajmiecie tutaj miejsca odpowiadające waszym pozycjom w szeregach, tak aby na placu ćwiczeń od razu udać się na właściwe. Zaraz po inspekcji będziecie przechodzić na plac. Maszerujecie wszędzie w szyku – na posiłki, na ćwiczenia, do pracy. Po porannym sygnale macie kwadrans na wizytę w ustępie, ubranie się i zasłanie łóżek, oczekuję każdego z was na swoim miejscu, gdy tu wejdę. – Skinął na Boska i Devlina i opuścił salę. Większość grupy pozostała na miejscach, lecz parę osób ruszyło do drzwi. Bosk wrócił i zatrzymał niecierpliwych. – A kto wam powiedział, że możecie się rozejść? Wbili wzrok we własne stopy. – Ci, którzy opuścili swoje miejsca, zostają. Reszta: rozejść się. Paksenarrion podziękowała w duchu, że nawet nie drgnęła i szybko wyszła na dziedziniec. Znalazła tam inne grupy rekrutów zbierające się wolno w formację oraz czekającego Stammela. Dołączyła do pozostałych, zastanawiając się, co dzieje się z nieszczęśliwcami, których zatrzymano w budynku. Szeregi wokół niej zapełniały się zwolna. W końcu wszyscy zajęli miejsca. Kaprale zameldowali o tym Stammelowi, który po chwili spojrzał na innych sierżantów. – Dalej, Stammel – zawołał ktoś z dalszych szeregów. – Zaczynaj ze swoimi. Przecięli plac, kierując się do budynku z wychodzącymi na dziedziniec oknami. Paks poczuła gotowane mięso i chleb. Stammel posyłał ich do środka po jednym szeregu naraz. W środku szeregowiec skierował ją do bufetu. Znalazła tam stos misek, tac oraz kubełek z łyżkami i tępymi nożami. Wzięła tackę, naczynie, łyżkę i nóż i podeszła do niecierpliwiących się kucharzy. Napełniono jej miskę gulaszem, do którego dodano połówkę chleba, kawałek sera, plaster solonej wołowiny i jabłko. Następnie inny szeregowiec wskazał jej stół w kącie jadalni. Wkrótce na ławie siedział cały jej szereg, miejsca przy stołach zapełniały się z zachowaniem porządku. Kucharz przyniósł im duży dzban wody i kubki. Paks spróbowała ostrożnie gulaszu. Ku jej zdumieniu okazał się bardzo smaczny, z wkrojonymi dla poprawienia smaku cebulami i warzywami. Odniosła wrażenie, że na jej tacy jest mnóstwo jedzenia, lecz nawet się nie obejrzała, gdy wycierała miskę ostatnim kawałkiem chleba. – No cóż – zaczął stojący za jej plecami Stammel – jak wam smakuje wojskowe jedzenie? – Całkiem smaczne, sir – odpowiedział siedzący przy sąsiednim stole Saben. – Jeszcze się wam przeje – uśmiechnął się sierżant i ruszył dalej. * * *
|
|