III. DLACZEGO ZIEMIA DRGNĘŁA? Ptaki nie przestawały kołować nad miastem. Jeśli nawet jeden czy dwa opuściły stado, to ich miejsce zajmowały natychmiast trzy czy cztery następne. Nie tylko Cal zauważył to zjawisko. Ludzie zatrzymywali się na chodniku, wychodzili z domów, przysłaniali oczy dłońmi i gapili się w niebo. Wszędzie wypowiadano opinie o tak dziwnym zgromadzeniu. Cal nie zatrzymywał się jednak na pogawędkę, lecz brnął uparcie przez labirynt ulic. Czasem musiał zawrócić i wybrać inną drogę, ale i tak stopniowo zbliżał się do celu. Zaczynał sobie zdawać sprawę z tego, że jego teoria była błędna. Ptaki nie przyleciały na ucztę. Nie wyrywały sobie z dziobów sześcionożnych, skrzydlatych stworzeń ani innych smakowitych kęsów. Ptaki po prostu krążyły. Mniejsze gatunki takie, jak jaskółki i zięby zmęczyły się już lataniem i teraz zapełniały szczelnie dachy i płoty. Trochę potężniejsi od nich krewniacy – wrony, sroki, mewy – byli najwyraźniej niezmordowani. Nie brakowało również gołębi: mogło ich być około pięćdziesięciu. Piętrzyły się jak wielka chmura nad miastem, a ich cienie tańczyły na kalenicach. W tym tłumie fruwały też udomowione gołębie – uciekinierzy, jak Numer 33 – oraz kanarki i papugi – ptactwo oderwane od prosa i dzwoneczków przez tajemniczą siłę, która doprowadzi ich do zguby. Chociaż w tej chwili potężniejsi krewniacy byli zbyt zajęci dziwnym rytuałem, by myśleć o łowach, to jednak, gdy tylko skończy się to wariackie wirowanie, puste żołądki upomną się o swoje prawa. Rzucą się wtedy na kanarki i papużki, chwycą je w swoje ogromne szpony i wydziobią im oczy, a potem zabiją za grzech życia w klatce. Na razie jednak członkowie zgromadzenia, związani jakąś nieznaną siłą, wznosili się wspólnie w niebo, coraz wyżej i wyżej. W pogoni za gołębiem Cal zawędrował do części miasta, którą rzadko odwiedzał. Regularne bryły skromnych szeregowców komunalnych ustępowały tu miejsca ziemi zapomnianej i niczyjej, gdzie nadal jednak istniały ulice pełne niegdyś pięknych, trzypiętrowych kamienic, które, nie wiadomo dlaczego, ktoś uchronił przed buldożerem. Wokół nich rozpościerał się równy teren, jak gdyby ciągle czekano tu na czas rozkwitu, który nigdy nie nadejdzie, domy wyglądały jak małe wysepki w morzu piasku. To nad jedną z tych ulic, nad ulicą Rue – jak głosił wytarty napis – krążyło ptasie zgromadzenie. Było też tutaj znacznie więcej wyczerpanych ptaków niż gdzie indziej. Porozsiadały się na antenach telewizyjnych, kominach i dachach, i ćwierkając, czyściły piórka. Idąc wzdłuż ulicy Rue, Cal przyglądał się uważnie niebu i dachom. I nagle, choć to niemal niemożliwe, dostrzegł swojego ptaka. Samotny gołąb w chmurze wróbli. Długie lata wpatrywania się w niebo i czekania na gołębie po zawodach sprawiły, że Cal miał wzrok bez mała sokoli. Potrafił rozpoznać ptaka po cechach szczególnych jego lotu. To był z pewnością Numer 33. Nie na wiele się to jednak zdało; ptak zniknął po chwili z pola widzenia i ukrył się za dachami. Cal zaczął znowu biec i gdzieś w połowie długości ulicy znalazł wąską alejkę, która prowadziła do innej, szerszej uliczki na tyłach szeregowców. Nikt tu chyba nie dbał o porządek: wszędzie walały się stare meble, kubły na śmieci leżały na chodniku poprzewracane, wokół fruwały papiery. Ale dwadzieścia metrów od miejsca, gdzie zatrzymał się Cal, coś się działo. Dwóch mężczyzn z przedsiębiorstwa przewozowego wynosiło ogromny fotel z jednego z domów, podczas gdy trzeci gapił się na ptaki. Kilka setek pierzastych stworzeń rozsiadło się na parapetach, balustradach i murze otaczającym dziedziniec. Cal ruszył w tamtą stronę, przypatrując się głównie gołębiom, ale mimo, że było ich tam kilkanaście, Numeru 33 nie znalazł. – Co o tym myślisz? Cal był teraz około dziesięć metrów od robotników i jeden z nich, ten zapatrzony w niebo próżniak, najwyraźniej zaadresował to pytanie do przybysza właśnie. – Nie mam pojęcia – odrzekł zgodnie z prawdą Cal. – Może stąd emigrują? – powiedział młodszy z mężczyzn wynoszących fotel, jednocześnie stawiając swoją połowę ciężaru na ziemi i patrząc w górę. – Nie bądź głupcem, Shane – odezwał się drugi, wyglądający na mieszkańca wysp Bahama. Jego imię, Gideon, wyhaftowane było na plecach kombinezonu, który miał na sobie. – Dlaczego miałyby odlatywać w środku tego cholernego lata? – Za gorąco – odrzekł próżniak. – Oto dlaczego, cholernie gorąco. Pewnie im się mózgi wygotowały. Gideon opuścił fotel na ziemię i oparł się o mur dziedzińca. Wyjął z górnej kieszeni kombinezonu niedopałek papierosa i zapalił. – Nie byłoby źle, co? – rozmyślał głośno. – Być ptakiem. Przynosić tu swój tyłek tylko na wiosnę i lato, a później, jak się zaczną chłody, uciekać do południowej Francji. – One nie żyją długo – wtrącił Cal. – Nie żyją? – powtórzył Gideon, wciągając dym. Wzruszył ramionami. – Krótki i słodki żywot. To by mi odpowiadało. Shane skubał sobie nieliczne blond włosy na brodzie. – Ty, kolego, znasz się na ptakach, co? – zapytał Cala. – Tylko na gołębiach. – Jeździsz na wyścigi? – Czasami. – Mój szwagroszczak hoduje charty – powiedział trzeci mężczyzna, próżniak. Spojrzał na Cala wzrokiem tak zachwyconym, jakby ich spotkanie graniczyło z cudem i miało prowadzić do wielogodzinnej dyskusji. Ale wszystko, co Cal był w stanie powiedzieć na ten temat, ograniczało się do jednego słowa: – Psy. – Zgadza się – potwierdził jego rozmówca zachwycony, że rozumieją się w tak istotnej sprawie. – Ma ich pięć. Ale jeden zdechł. – Szkoda – odrzekł Cal. – Niezupełnie. Był całkiem ślepy na jedno oko i ledwo widział na drugie. Mężczyzna parsknął rubasznym śmiechem, po czym nastąpiła przerwa w wymianie zdań. Cal spojrzał znów na ptaki i wtedy – ku swemu ogromnemu zadowoleniu – zobaczył swojego ptaka na parapecie okna najwyższego piętra. – Widzę go – szepnął cicho. Gideon poszedł za jego wzrokiem. – Co to jest w ogóle? – Mój gołąb. Uciekł z klatki. – Cal wskazał palcem na odpowiednie okno. – Tam, w samym środku. Widzi go pan? Wszyscy trzej odwrócili głowy w stronę domu. – Pewno jest wart trochę grosza, co? – zapytał próżniak. – Nie zadawaj głupich pytań, Bazo – odezwał się Shane. – Ja tylko chciałem wiedzieć... – zaczął Bazo. – Zdobył już parę nagród – odrzekł Cal z odrobiną dumy w głosie. Wpatrywał się nieustannie w Numer 33, ale na szczęście ptak nie wykazywał ochoty do latania. Czyścił sobie spokojnie piórka i tylko od czasu do czasu zwracał swoje paciorkowate oczy ku niebu. – Zostań tam... – powiedział Cal do gołębia. – Nie ruszaj się. – A potem do Gideona: – Czy mogę tam wejść? Żeby go złapać? – Rób, co chcesz. Ta stara damulka, która tu mieszkała, jest w szpitalu. Zabieramy jej meble, żeby popłacić rachunki. Cal ruszył biegiem przez podwórko, lawirując wśród staroci porozrzucanych przez robotników. Wreszcie dotarł do domu. W środku była kompletna ruina. Nawet jeśli właścicielka miała coś cennego, to już dawno jej to zabrano. Kilka obrazów na ścianach nie przedstawiało żadnej wartości; meble były stare, ale nie dość stare, by znów stać się modnymi. Z chodników, poduszek i zasłon zostały tylko szmaty nadające się wyłącznie do pieca. Ściany i sufity pokrywała gruba warstwa sadzy, której istnienie wyjaśniały setki świec rozstawionych na półkach i parapetach. Zwisały z nich długie, pożółkłe stalaktyty wosku. Cal przeszedł przez kilka małych, mrocznych pokoi i dotarł do równie mrocznego korytarza. Brązowa wykładzina była pomarszczona i podarta. Wszędzie unosił się zapach pleśni, kurzu i zgnilizny. Każde miejsce jest dla niej lepsze niż to, pomyślał Cal. Nawet szpital. Przynajmniej tam ma suche i czyste prześcieradła. Zaczął wspinać się po schodach. Gdy zanurzał się w mrok wyższej kondygnacji czuł się dziwnie i z każdym stopniem coraz mniej widział. Jedyny kontakt ze światem stanowiły w tej chwili dla niego stłumione krzyki mew i tupot ptasich nóg na dachówkach. Wydawało mu się nawet – choć zapewne było to tylko złudzenie – że świergot ptaków rozlegał się dokładnie nad jego głową... Może właśnie to miejsce było przyczyną zgromadzenia? Przed oczyma stanęła mu fotografia z „National Geographic”. Aparat z opóźnionym wyzwalaczem doskonale utrwalił okrężny ruch maleńkich jak łebki od szpilek świateł, z Gwiazdą Polarną w środku. Trzepot ptasich skrzydeł i wspomnienie wirujących gwiazd oszołomiły go. Poczuł osłabienie, a nawet strach. Nie czas na dziwactwa, pomyślał. Musi złapać gołębia, zanim ten znów odleci. Przyspieszył kroku. W holu na górze ominął kilka sypialnianych staroci. Gdy w końcu dostrzegł kilkoro drzwi, otworzył pierwsze z brzegu i wszedł do środka. Na parapecie okna sąsiedniego pokoju rozsiadł się Numer 33. Słońce zaglądało tu przez pozbawione zasłon okna i po chwili na czole Cala pojawiły się kropelki potu. Stęchłe, duszne powietrze nie pozwalało oddychać. Z pokoju wyniesiono meble. Jedynym śladem po właścicielce był kalendarz na rok 1961. Rysunek na nim przedstawiał lwa leżącego pod drzewem: z kudłatą, potężną głową opartą na łapach i zasępionym wzrokiem utkwionym w przestrzeń. Cal wyszedł znów na korytarz, otworzył następne drzwi i tym razem znalazł się w odpowiednim pokoju. Tam, za brudną szybą, siedział jego gołąb. Teraz wszystko zależało od taktyki. Musi działać powoli. Nie może spłoszyć ptaka. Podszedł ostrożnie do okna. Na wygrzanym słońcem parapecie Numer 33 przekrzywił główkę, mrugnął, ale nie poruszył się. Cal wstrzymał oddech i położył ręce na ramie, chcąc nieco unieść okienne skrzydło, ale ani drgnęło. Wystarczyło jedno krótkie spojrzenie i Cal wiedział już, dlaczego trafił na opór. Kilkanaście gwoździ tkwiło głęboko we framudze. Ktoś musiał już dawno temu dokładnie zabić to okno. Ten cokolwiek prymitywny środek ochrony przed złodziejami niewątpliwie dawał starszej pani poczucie bezpieczeństwa. Z dziedzińca dochodził głos Gideona. Cal zerknął w dół i ujrzał całą trójkę zajętą wynoszeniem dużego, zrolowanego dywanu. Gideon monotonnym głosem wydawał polecenia: – ...w lewo, Bazo. Lewo! Nie wiesz, gdzie jest lewo? – Idę w lewo. – Nie twoje lewo, idioto! Moje lewo! Ptak na parapecie nie wykazywał najmniejszego zainteresowania tym zamieszaniem. Wydawał się zupełnie zadowolony ze swego losu. Cal ruszył w dół po schodach, stwierdzając po drodze, że jedyne, co mu pozostało, to wspiąć się na mur dziedzińca i stamtąd spróbować zwabić gołębia. Przeklinał siebie za to, że nie zabrał ani jednej garści ziarna. Czułe słówka i namowy będą wiec musiały wystarczyć. Gdy ponownie znalazł się na zewnątrz, robotnicy zdołali już wynieść dywan z domu i teraz odpoczywali po wysiłku. – Nie udało się? – zapytał Shane, zobaczywszy Cala. – Okna nie można otworzyć. Spróbuję stąd. Cal dostrzegł pełne dezaprobaty spojrzenie Bazo. – Nigdy nie złapiesz stąd tego drania – rzekł mężczyzna, drapiąc się po wielkim, białym brzuchu, który nie mieścił się pod koszulką. – Spróbuję z parkanu – odrzekł Cal. – Uważaj na siebie, chłoptasiu – wtrącił Gideon. – Dzięki. – Możesz sobie złamać kark...
|
|