3 Faraonowi Anglia rzekła: „Musisz siłę w sobie wzmóc, Byś mógł stanąć z wojskiem twym u wroga bram; Byś mógł skruszyć twych oprawców jak chrześcijan wielki wódz,” I z angielskich przybył ziem sierżant Jakiśtam. Nie był księciem on ni hrabią, nie baronem też – Nie potężnej armii to generał sam; W stroju khaki zwykły mąż, wojskiem swym dowodził wciąż, A na pryczy mu pisano: Sierżant Jakiśtam. „Faraon i sierżant” Rudyard Kipling, 1897 Atlanta, Georgia, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III 10:25 standardowego czasu wschodniego USA, 15 stycznia 2004 – Jestem starszy sierżant sztabowy Jake Mosovich. Światła sali odbijały się w srebrnej naszywce na jego zielonym berecie. Jake uznał, że otoczenie jest wyjątkowo nieodpowiednie. Wewnątrz budynku Pierwszego Amerykańskiego Episkopalnego Zjednoczonego Kościoła Afrykańskiego było pełno bardzo starych i bardzo młodych mężczyzn oraz kobiet. Wszyscy oni tłoczyli się przy stołach zawalonych dziwną bronią, narzędziami gospodarstwa domowego i innymi gratami. Członkowie zespołu Sił Specjalnych, wśród których znalazło się kilka znajomych twarzy, stali w różnych miejscach sali, przygotowani na ewentualną interwencję, gdyby miało się to okazać potrzebne. W pomieszczeniu było bardzo niewielu mężczyzn w wieku poborowym. Praktycznie wszyscy mężczyźni w Stanach Zjednoczonych zostali już wcieleni do wojska, a jeśli któryś z miejscowych nastolatków uchylał się od tego obowiązku, na pewno nie pojawił się na dzisiejszym zebraniu obronno-szkoleniowym, prowadzonym przez Siły Specjalne. Nawet jeśli oznaczało to ciepły posiłek w zimy dzień. – Jestem weteranem ze stażem dwudziestu pięciu lat służby w Siłach Specjalnych Armii Stanów Zjednoczonych. Nazywają nas Zielone Berety. Jesteśmy jedną z jednostek do zadań specjalnych, które od lat utrzymujecie z waszych podatków. Teraz macie okazję odzyskać z powrotem część waszych pieniędzy. Jak zwykle wywołało to stłumione śmiechy. – Misja Sił Specjalnych polega na szkoleniu lokalnych sił w stosowaniu taktyk niekonwencjonalnych. Inaczej mówiąc, jeździmy do obcych krajów i szkolimy partyzantów, którzy lubią Stany Zjednoczone, jak być lepszymi partyzantami. Oficjalnie ani razu tego nie zrobiliśmy. Uśmiechnął się ponuro i znowu rozległy się śmiechy. Niektórzy zrozumieli. – Ale do tego jesteśmy szkoleni. Partyzanci zazwyczaj nie mają dostępu do dobrej broni i sprzętu. Musi im wystarczyć to, co mają pod ręką. Nie korzystają także z usług potężnych systemów zaopatrzenia, „ogonów”, jak się je określa w wojskowym żargonie. Spochmurniał. Blizny na twarzy sprawiły, że wyglądał jak jakiś stwór z nocnego koszmaru. – Wszyscy wiemy, co nas czeka – powiedział, wskazując sufit i niebo nad nim. – I wszyscy też wiemy, że Flota nie będzie gotowa do odparcia ataku, kiedy nadciągnie nieprzyjaciel. Budowa okrętów jeszcze trwa. Rzucenie do walki tylko tych, które będą już gotowe, nie pomoże nam w niczym, a nawet cofnie nas o całe lata. – Politycy wreszcie przyznali, że szanse ocalenia równin wybrzeża są niewielkie – zaśmiał się ponuro. – Gdyby ktoś z was nie wiedział, to dotyczy także Atlanty. Waszyngtonu, Los Angeles, Baltimore, Philly i wszystkich innych dużych miast w Ameryce. Znowu pokręcił głową. – Wiem, że większość z was stąd nie wyjedzie. – Rozejrzał się po twarzach zebranych w pomieszczeniu ludzi. Stare kobiety i mężczyźni, chłopcy i dziewczęta. Kilka kobiet między dwudziestką a pięćdziesiątką. Dwóch mężczyzn w tym samym przedziale wieku, jeden bez nóg, drugi z oznakami paraliżu. – Przynajmniej nie przed inwazją. Widziałem w swoim życiu więcej wojen niż większość z was obejrzała filmów, i zawsze wszyscy zostawali aż do ostatniej minuty. A potem wybuchała panika. Zawsze o czymś się zapomina. Zawsze ktoś jest na końcu. Jeszcze raz pokręcił głową. Jego twarz była szara i ponura. – Dlatego tutaj przyjechaliśmy – żeby nauczyć was, jak przeżyć w tych ostatnich szeregach. Jak żyć i walczyć bez wsparcia i regularnych dostaw broni. Mamy nadzieję, że to wam pomoże, kiedy nie będziecie już mieli innego wyjścia. Może tak, może nie. To zależy, co się ma tutaj. – Postukał się w pierś, patrząc na jedną z małych dziewczynek – Nauczymy was też, jak siać zniszczenie typową bronią, na wypadek, gdybyście mieli do niej jakiś dostęp – ciągnął, stając w pozycji „spocznij”. – Dodam jeszcze – mam nadzieję, że nie muszę, ale takie mamy rozkazy – że wszystko, czego was tu nauczymy, jest absolutnie niedopuszczalne w czasie pokoju. Dzięki uprzejmości pastora Williamsa zostaniemy w Kościele Afrykańskim przez pięć dni, a kiedy skończymy ćwiczenia, będziecie wiedzieli, jak skonstruować broń, która może zmienić Oklahoma City w jedną wielką petardę. Ale, tak mi dopomóż Bóg – i nie wzywam tu imienia Pana nadaremnie, ślubuję w Jego obliczu – jeśli ktoś z was użyje tej wiedzy przeciwko drugiemu obywatelowi amerykańskiemu, dopadnę go, nawet jeśli miałbym na to poświęcić resztę życia. Rozejrzał się po sali, a jego pokryta bliznami twarz wyglądała jak wykuta z granitu. – Nie użyjecie tej wiedzy przeciwko waszym bliźnim. Musicie mi to przysiąc na wszechmiłosiernego Boga, zanim rozpoczniemy pierwszą lekcję. Przysięgacie? Rozległ się pomruk ogólnej zgody. Mosovich uznał, że to wystarczy. Pastor wydawał się panować nad swoimi wiernymi, a większość zebranych do nich należała. Szkolenie miało zasadniczo służyć dwóm celom. Nie spodziewano się, żeby ludzie zdołali w razie ataku Posleenów utrzymać swoje domostwa – i to miano wbijać im do głów przez następne kilka dni. Budowano dla nich specjalne schrony, mające pomieścić większość bezdomnych. Ale tak, jak powiedział Mosovich, w ludzkiej naturze leżało uciekanie w ostatniej chwili. Oprócz poprowadzenia lekcji na temat technik walki, żołnierze mieli razem z pastorem wyznaczyć spośród mieszkańców oficjalnych koordynatorów ewakuacji. Wykonywaliby zadania analogiczne do cywilnej obrony przeciwlotniczej podczas drugiej wojny światowej. W razie lądowania Posleenów wskazywaliby mieszkańcom okolicy trasy ucieczki i – jeśli byłoby to konieczne – organizowaliby miejscową obronę. Przewidywano, że część ludzi, których teraz szkolono, zostanie odcięta od reszty na tyłach obcych. W takiej sytuacji im więcej Posleenów uda im się zabić, tym lepiej. Wietnam nauczył Amerykanów, że nawet dziecko może podłożyć minę, jeśli się je tego nauczy. Ci ludzie mieli otrzymać najlepsze przeszkolenie, jakie Mosovich umiał zorganizować w ciągu pięciu krótkich dni. – Zaczniemy dzisiaj podstawowy trening z bronią. Wiem, że wielu z was miało złe doświadczenia z bronią. Dopóki mobilizacja nie wchłonęła członków gangów, ta okolica była bardzo niebezpieczna. Wiem, że gwizdały tu zabłąkane kule i miały miejsce straszne zbrodnie. Ale my nauczymy was, jak używać broni skutecznie i we właściwym celu. Departament policji przygotowuje w okolicy poligon strzelecki; w dzień będzie można na nim poćwiczyć. Zachęcam was do korzystania ze strzelnicy. Amunicja szkoleniowa jest za darmo. Będzie tam standardowa broń - mamy mnóstwo strzelb i amunicji - ale nie wolno wam jej stamtąd zabrać. Kiedy nadciągnie inwazja, broń zostanie wam wydana, a jeśli Posleeni wylądują gdzieś wcześniej, możecie otrzymać broń w najbliższej komendzie policji. Władze obawiają się, że broń mogłaby wam zostać skradziona, gdyby ją wszystkim rozdano. Osobiście uważam, że to bzdury, ale czasem wszyscy musimy podporządkować się biurokracji, a w tym wypadku rządowi federalnemu. Spójrzcie więc na to w taki sposób: żołnierze też nie zabierają karabinów do domu, zostawiają je w arsenale. Z wami jest tak samo. Dobrze… Przyjrzymy się dzisiaj dwóm rodzajom broni: M-16 i AK-47. Sierżant David Mueller w zamyśleniu słuchał wykładu. Kiedyś nie do pomyślenia było, żeby zespół Sił Specjalnych uczył obywateli taktyk miejskiej partyzantki. Teraz jednak miało to sens. Sam miał nauczyć ich rzeczy, znajomość których miała ich umieścić w prowadzonym przez FBI rejestrze potencjalnych terrorystów. Wszyscy członkowie Sił Specjalnych już w nim byli. Obok Muellera stała mała, czarna, najwyżej dwunastoletnia dziewczynka z włosami zaplecionymi w warkoczyki, i z ogromnym przejęciem patrzyła na AK. Ci ludzie nigdy nie doświadczyli władzy ani siły, a teraz mieli dostać jedno i drugie w swoje ręce. Mieli się nauczyć rzeczy, które przeciwko rządowi były jeszcze skuteczniejsze, niż przeciw Posleenom. * * * – Dobra, co to jest? – zapytał Mueller i podniósł do góry białą plastikową butelkę ze znakiem firmowym znanego producenta środków czyszczących. Żołnierze podzielili ludzi na grupy, wyszukując spośród nich potencjalnych przywódców i tych, którzy przejawiali jakieś niezwykłe zdolności. Jak na razie Mueller wybrał jednego dowódcę drużyny. Podejrzewał też, że mała dwunastolatka sprawdzi się w ogniu walki. – Wybielacz – wymamrotała dziewczynka, a w jej oczach pojawiło się pytanie: „Nie potrafisz rozpoznać wybielacza, białasie?” – Naprawdę? A to? – zapytał i podniósł w górę butelkę z przezroczystą cieczą. – Woda amoniakalna. – Dobra. A do czego się tego używa? – Do czyszczenia – powiedział starszy jegomość siedzący w drugim rzędzie. – No, zdarzyło mi się nimi coś czyścić, ale głównie wysadzam nimi różne rzeczy w powietrze. – Zauważył, że przyciągnął ich uwagę. – Z wielu produktów codziennego użytku można zrobić materiały wybuchowe - powiedział i zaprezentował im sposób robienia bomby rurowej. – Lont do detonatora możecie dostać w sklepie z bronią. Używają go do amatorskich armat i broni odprzodkowej. Pokażę wam też kilka sposobów, jak go zrobić samemu. Później zademonstruję też, jak zrobić minę-pułapkę z magazynka pistoletu lub karabinu i kawałka drutu. Ale najpierw chciałbym, żebyście wszyscy ostrożnie zrobili własne bomby rurowe, tak jak wam to pokazałem. Potem pójdziemy do tego starego budynku na rogu, który jest przeznaczony do rozbiórki, i wysadzimy sukinsyna w powietrze. Większości mieszkańców ten pomysł bardzo się spodobał.
|
|