 | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Niebo powoli zasnuwało się chmurami. Olbrzymi, czarny kłąb nadciągał z południa, tocząc swe zwały po wieczornym błękicie. Sucha, zwiędła trawa kładła się pod gwałtownymi uderzeniami jesiennego wichru. Pojedyncze krzewy, sterczące tu i ówdzie, szumiały, jakby skarżąc się na bezkarność wiatru. Jak okiem sięgnąć, wszędzie ciągnął się równy jak stół step. Pierwsze gwiazdy błysnęły na nieboskłonie, zanim nie pochłonęła ich nadchodząca burza. Kristen jechał na północ. Okutany w wypłowiałą opończę, z twarzą osłoniętą szalem, siedział na jabłkowitej klaczy, twardo pokonującej milę za milą. Oprócz pasa z mieczem, derki i niemal już pustych juków, nie wiózł nic. Niczego zresztą nie potrzebował. Co jakiś czas oglądał się za siebie, ale widnokrąg, oprócz mrocznej chmury pożerającej świat, był pusty. Błysnęła biała linia dalekiej błyskawicy. Długą, bardzo długą chwilę później nadbiegł zduszony grzmot. Burza zbliżała się. Jeździec nie uciekał przed nawałnicą. Bardziej niż strug deszczu, uderzeń wichru i wszechobecnych gromów, bał się czwórki mężczyzn, jadących jego tropem. Chociaż oddalił się od nich znacznie, wiedział że nadal go ścigają. Znał ten typ ludzi. Był kiedyś jednym z nich. W niejednej wojnie brał udział, niejedną krew przelał, niejedną duszę posłał w zaświaty. Najemnik, żołnierz fortuny. Klacz zarżała cicho. Kristen wiedział, że zwierzę jest znużone. Od trzech dni, z kilkugodzinnymi nocnymi przerwami na spoczynek, podążali wciąż naprzód. A wcześniej? Wcześniej było podobnie, choć cywilizowane strony dawały lepsze schronienie i strawę. Od pięciu miesięcy w drodze, nieustannie oglądając się za siebie. Wyprawa do miasta udała się znakomicie. Sprzedali całe wino zabrane z winnicy Kristena. Majowy jarmark przyciągał tłumy, nic dziwnego, że gronowy trunek znajdował nabywców. Wraz z Deri, żoną i wspólniczką, Kristen jechał na wozie, zaprzężonym w dwa silne, pociągowe konie. Dzień był ciepły i słoneczny, popołudnie skwarne, mimo że połowa wiosny jeszcze nie minęła. Droga prosta, bez wybojów. Tak właśnie wyobrażał sobie resztę swego życia. Skończył z wojaczką, kiedy stuknęła mu trzydziestka. Młody był, ale majątek zebrał spory, osiadł więc na północnym wybrzeżu Morza Środkowego, kupił majątek, a że był miłośnikiem wina, zamiast siać zboże, założył winnicę. Pomysł był dobry, zyski wystarczały na dostatnie życie i wynajęcie paru parobków, a i do skrzyni rokrocznie coś się odkładało. Dochował się syna, który dopiero trzynasty rok skończył, ale w gospodarstwie pomagał jak mógł. Srebrzyste morze błyskało na południu, z portu wychodziły okręty, świecąc bielą żagli. Jasnowłosa Deri śmiała się głośno, powtarzając mężowi plotki zasłyszane w mieście. Pękaty mieszek pobrzękiwał złotem. Wjechali w zagajnik. Po jego drugiej stronie rozpoczynał się majątek Kristena, pola równo zasadzonych krzewów winorośli. Z oddali doleciał swąd spalenizny. Uderzył w nos, zabijając zapach lasu. - Co to takiego? - zapytała Deri, rozglądając się dookoła. - Ktoś pali ognisko? - Nie. - odparł wtedy Kristen. Zbyt dobrze znał ten zapach wojny. - Trzymaj się, kobieto! Pełen złych przeczuć popędził konie. Wóz wytoczył się z lasu i wkrótce zobaczyli bijący w niebo słup dymu zza wzgórza. - Bogowie, gore... - jęknęła Deri, zakrywając usta dłonią. Pędzili w kierunku winnicy. Czarny dym unosił się złowieszczo... Słońce skryło się za chmurą. Wiatr przycichł, zwiastując nadchodzącą nawałnicę. O step uderzyły pierwsze krople deszczu. Kristen otulił się szczelniej opończą, chociaż wiedział, że nie na wiele się to przyda. Chwilę później z nieba runęły potoki wody, rozświetlane co chwila blaskiem błyskawicy Grom za gromem przetaczał się po równinie. Klacz spłoszyła się i Kristen poświęcił sporą chwilę na uspokojenie zwierzęcia. Zsiadł i zaczął prowadzić konia za uzdę. Nie na wiele się to zdało, klacz szarpała się panicznie, nie chcąc iść naprzód. Mężczyzna wiedział, jak straszne potrafią być burze na równinach takich, jak ta. Znalazł małe obniżenie terenu, takie zaledwie, aby dawać jedynie nadzieję schronienia. - Takie dobre miejsce, jak każde inne - powiedział bardziej do siebie niż do konia. - Kładź się, malutka. Przeczekamy tu noc. Jak my nie możemy jechać, oni tym bardziej. Zwierzę usłuchało polecenia i chwilę później oboje leżeli w zagłębieniu, wsłuchując się w straszne teatrum, rozgrywające się nad ich głowami. Klacz położyła po sobie uszy, ale głaskana po szyi zachowywała się spokojnie. Błyskawica za błyskawicą, grzmot za grzmotem. Kaskady wody przelewające się przez niebo. Wiatr wciskający się w każdą szczelinę, w każdy zakamarek ciała. Leżeli tak ponad godzinę, czekając aż gniew niebios przeminie. W końcu burza przeszła w regularną ulewę. Kristen wstał i zmusił klacz do podniesienia się. Ich dołek wypełniony był wodą. - Idziemy, mała. Ruszyli przez step. Na północ. Szlakiem burzy. Mężczyzna wyjął z juków kawałek przemoczonego chleba i zaczął żuć go powoli. Smakował paskudnie, ale Kristen wiedział, że w tej okolicy nie znajdzie nic innego do jedzenia. Gdzieś za zasłoną deszczu usłyszał wycie. Powtórzyło się po chwili i urwało nagle. - Wilki stepowe. Niech idą do diabła. Albo lepiej niech wezmą się za tamtych. Cztery konie i czterech ludzi to zawsze lepiej niż jeden - mówił tak, choć sam nie wiedział, do kogo. Woda sączyła mu się z karku na plecy. Nie przejmował się tym. Nie przejmował się już niczym... Mrok świątyni rozjaśniały tylko wąskie smugi światła, wpadające przez okienka pod sklepieniem, i trójnogi z płonącą oliwą. Pogrzeb się skończył i żałobnicy rozeszli się do domów. Jedynie Kristen i Deri pozostali, aby towarzyszyć swemu synowi w ostatniej drodze. Takie było ich życzenie, nikt nie śmiał protestować. Wyszli na zewnątrz, na przylegający cmentarz. Kapłan zmówił ostatnią modlitwę i ciało chłopca, owinięte w całun, spoczęło w płytkim dole. Chwilę później przykryła je żółta ziemia. Deri załkała cicho. Kristen podszedł do duchownego. - Ojcze, proszę zaopiekować się moją żoną. Ja wyruszam. - Dokąd, synu? - siwowłosy Gerhan uniósł brwi. - Szukać winowajców? Szukać zemsty? Czy ukojenia? - Wszystkiego po trochu, ojcze. Kapłan pokręcił głową. - Możesz zginąć. Możesz się zemścić, ale nie przywróci to życia twemu synowi. A ukojenia i tak nie zaznasz. - Wobec tego pojadę szukać śmierci. - Rzekł Kristen cicho, żeby płacząca obok Deri nie usłyszała. Duchowny nabrał tchu w płuca, ale widząc wzrok mężczyzny, westchnął tylko. - Krzywdzisz ją. - Skinął w stronę żony Kristena. - Teraz macie tylko siebie nawzajem. Przyszłość należy do żywych, nie do umarłych. Martwy na nic jej się nie przydasz. - Wiem ojcze, ale nie mogę tego tak zostawić. Tych żołdaków musi spotkać kara. Zabrali mi nie tylko syna. Spalili mój majątek i zabrali pieniądze. Bez tego jesteśmy jedynie żebrakami. Muszę jechać chociażby po to, żeby odebrać nasze złoto. - Zanim ich znajdziesz, roztrwonią je po karczmach i wydadzą na wszetecznice. - Trudno. Tym bardziej zasługują na śmierć. - Któż wie lepiej od samej śmierci, kto na nią zasługuje? - Gerhan spojrzał groźnie. - Bluźnisz synu. Kristen wzruszył ramionami. - Nie próbuj mnie zatrzymywać. - Rzucił w stronę kapłana. Podszedł do żony i ucałował ją w usta. Chciał coś powiedzieć, ale odwrócił się tylko i ruszył w stronę bramy cmentarza. Wilki okrążały ich. Krąg zacieśniał się coraz bardziej. Kristen nie miał nawet kawałka suchego drewna, żeby rozpalić ogień. Burza przeszła i na czarnym niebie lśnił miliard gwiazd. Z południa wiał zimny wiatr. Tu, na północy, jesień mijała szybko, ustępując zimie. W mroku błysnęły ślepia. Klacz rzucała się na prawo i lewo, ale mężczyzna trzymał uzdę mocno. Rozglądał się dookoła. Przeklinał księżyc za to, że akurat dziś zrobił sobie wolne. Z tego, co udało mu się zaobserwować, wilki były co najmniej cztery. Cały czas krążyły dookoła, wyczekując na odpowiednią chwilę. Kristen słyszał nieraz o wilkach z północnych stepów. Były szczuplejsze, silniejsze i bardziej zwinne od tych na południu. I bardziej zuchwałe. Rozglądał się dookoła, choć w takich ciemnościach powinien bardziej polegać na słuchu niż wzroku. Tu i ówdzie rozlegało się krótkie szczeknięcie lub warknięcie, łowcy nie starali się nawet kryć. Czekali. A człowiek i koń brnęli naprzód, modląc się o pierwszy blask świtu, choć jeszcze nie minęła północ. Klacz stanęła nagle dęba. Kristen usłyszał coś przed sobą. Wyrwał z pochwy broń i pchnął ciemność. Ciemność wybuchła gniewnym warczeniem, które natychmiast ucichło, kiedy klacz rzuciła naprzód kopytami. Rozległ się trzask pękającej czaszki. Ciepłe, kosmate cielsko zwaliło się na trawę. - Dobrze, malutka - Kristen przeszedł nad trupem wilka. - Jak tak dalej pójdzie, to może dożyjemy świtu. Kiedy oddalili się nieco, z tyłu rozgorzała nagle szarpanina. Łowcy zadowalali się swoim kompanem, robiąc przerwę w polowaniu. Kristen uniósł dłoń ku gwiazdom. W ich nikłym blasku dostrzegł kontur miecza. Miecza o złamanym ostrzu. Znalazł ich na skraju lasu w starej szopie. Dwa konie spokojnie żarły owies, rozsypany na ziemi. Wrota były uchylone. Ze środka dochodziły ciche głosy. Mężczyźni rozmawiali o planach na najbliższą przyszłość. - Stary, jak przejdziemy granicę, to sobie zafunduję taką dziwkę, jakiej jeszcze w życiu nie miałem. Będzie mi ciągnęła przez całą noc. - O ile będzie miała co ciągnąć. - Prychnął drugi. - Będzie, będzie... - He, ja kupię sobie nowe szmaty, bo spodnie mi się przecierają na dupie. I nowe siodło, wygodniejsze. A wieczorem wpadnę do najdroższej knajpy... Mat, już wróciliście? Kristen stanął w drzwiach. Miecz trzymał w dłoni. - Kim jesteś, co? - Jeden z zarośniętych drabów podniósł się z siana - Bierz dupę w troki, zanim i ja wyjmę miecz. Pokażę ci, jak należy go trzymać. - Zobaczymy. - Kristen postąpił krok naprzód. - Dwa tygodnie temu puściliście z dymem moją winnicę. Na twarzach mężczyzn pojawiło się zrozumienie. Obaj wyciągnęli miecze. Nie spieszyli się. Nie spodziewali się po Kristenie większych umiejętności. - Głupi jesteś, co? Po cholerę przyjechałeś za nami? Życie ci niemiłe? Załatwimy cię teraz, jak tamtego parobka na majdanie. Potrzebne ci to było? - Ten chłopak był moim synem. - Wycedził przez zęby Kristen i ruszył z uniesionym mieczem. Pierwszego zabił raczej dzięki szczęściu niż wysiłkowi. Mężczyzna, najwyraźniej mający jeszcze w głowie resztki trunku, potknął się o wystający z ziemi kołek. Jeden mocny cios w kark załatwił sprawę Trup zwalił się na ziemię. Drugi zbójca skoczył naprzód i starł się z Kristenem. Pojedynek nie trwał długo, zbir wkrótce stracił miecz, który wytrącony z dłoni pofrunął na stertę siana. - Ilu was było? - Kristen przyłożył sztych do grdyki przeciwnika. Nacisnął lekko. - Yyy... siedmiu... Myśmy nie chcieli zabijać, jeno złoto wziąć.. Ale Mat powiedział, żeby świadków nie zostawiać... - I dlatego wycięliście w pień pięciu parobków i mojego syna? - Kristen zaciął zbira. Popłynęła wąska strużka krwi. - Co to za jeden, ten Mat? - Noo... On jest najstarszy... Po śmierci ojca on zawsze dowodził... - Jesteście rodzeństwem? Cała siódemka? - Nnie... Tylko ja i Dort, ale on pojechał z Matem do wsi za lasem. Mają wrócić lada chwila... - To dobrze. Poczekam na nich - Kristen popchnął oprycha tak, że ten oparł się plecami o ścianę. - Ale ty tego nie zobaczysz. Śmierć za śmierć, krew za krew, śmieciu... Ostrze rozpłatało krtań mężczyzny. Bezwładne ciało osunęło się na klepisko. Kristen przeszukał oba trupy, ale nie znalazł nic więcej ponad kilka srebrnych monet. Postanowił ruszyć do wsi, nie czekając na powrót bandy.
|
|