nr 3 (XXXV)
kwiecień 2004




powrót do indeksunastępna strona

David Drake, Eric Flint
Podstęp
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     W swojej sypialni mąż i żona usiłowali zastosować się do rady biskupa. Ale to nie było łatwe, mimo ich dobrej woli. Ze wszystkich ran, jakie mogą sobie zadać kochankowie, żadne nie są tak ciężkie jak te wyrządzone w przekonaniu słuszności swojej racji.
     Dla Belizariusza fakt, że nigdy nie zrobił nic, co mogłoby spowodować, że jego żona przestałaby mu ufać, był najważniejszy. Jedynie to miało sens, czysty i wyraźny i łatwy do przyjęcia. Nawet Antonina nie mogła temu zaprzeczyć. Z kolei jej własny punkt widzenia był bardziej skomplikowany, gdyż nie zawierał się tylko w jednym mężczyźnie i kobiecie, ale w ogólnej prawdzie o tych dwóch płciach. Jej nieszczerość uzależniona była od sytuacji, nie zależało jej na utrzymaniu intratnego małżeństwa, ale pragnęła oszczędzić ukochanemu mężowi dalszego wstydu. Nie chciała dodawać goryczy do jego życia. Dlatego, że on jej wierzył, i ani trochę nie obchodziła go jej reputacja. Ona też mu ufała, ale bardzo dbała o to, aby niepewność nie sprawiała mu bólu. Wszystko pogarszała dodatkowo różnica wieku miedzy nimi. Bo, chociaż Belizariusz był mądry ponad swoje lata, w głębi duszy ciągle pozostawał mężczyzną dwudziestoletnim, który wierzył w obietnice. Antonina natomiast przekroczyła już trzydziestkę i dawno straciła rachubę składanych obietnic, a dotrzymała zaledwie kilka z nich.
     W końcu, dosyć nietypowo, ten węzeł gordyjski został przecięty sztyletem. Gdyż podczas krążenia po pokoju, gdzie mężczyzna wykładał swoje racje niczym tygrys opisujący jeleniowi przyjemności wynikające z polowania, oko Belizariusza padło na szufladę w jego własnej szafce stojącej przy łóżku.
     Zamarł w pół kroku. Potem powoli podszedł do szafki i otworzył szufladę. Z jej głębiny wyjął sztylet.
     To był w istocie przepiękny sztylet. Wykonany w Armenii, perfekcyjnie wyważony, z ostrzem niczym brzytwa i rękojeścią pasującą do dłoni jak rękawiczka.
     – To jest sztylet, który mu dałem – wyszeptał. – To właśnie ten.
     Zainteresowanie przeważyło urazę. Antonina podeszła do męża i spojrzała na broń. Widziała ją już wcześniej, oczywiście, i nawet trzymała sztylet w dłoni, ale nigdy nie poświęcała mu wiele uwagi. Po chwili jej dłoń niepewnie dotknęła ramienia męża.
     Spojrzał na jej rękę, zaczął napinać mięśnie i nagle się rozluźnił.
     – Kochanie – powiedział czule. – Zapomnijmy o przeszłości. Nie ma potrzeby jej roztrząsać, lepiej się od niej odciąć. – Wykonał ruch sztyletem. – Odciąć przy pomocy tego.
     – Co masz na myśli?
     – To jest sztylet z mojej wizji i stanowi on dowód, że te majaki były prawdą. Wszystko, co się w ostatecznym rozrachunku liczy, to fakt, że kocham Focjusza i zawsze będę go uważał za naszego syna. Sprowadźmy go tutaj i zacznijmy od nowa, od tego momentu.
     Spojrzała na niego, ciągle z wyrazem niepewności na twarzy.
     – Naprawdę?
     – Naprawdę. Przysięgam przed Bogiem, żono, że będę traktował twojego syna jak moje własne dziecko i nigdy nie będę czynił ci wyrzutów z powodu jego istnienia. – Uśmiechnął się krzywo. – Ani z powodu ukrywania jego istnienia.
     Zaczęli się gwałtownie przytulać i chwilkę później rozwiązali wszystkie trapiące ich problemy starą i niezawodną metodą znaną wszystkim mężczyznom i kobietom.
     
     Później, z głową ułożoną na ramieniu Belizariusza, Antonina powiedziała:
     – Zastanawiam się nad jedną rzeczą, kochanie.
     – Nad czym?
     Antonina usiadła. Jej pełne piersi zachwiały się delikatnie, rozpraszając jej męża. Widząc jego spojrzenie, uśmiechnęła się.
     – Masz złudzenie wielkości – zakpiła.
     – Piętnaście minut – ogłosił. – Nie więcej.
     – Pół godziny – odpowiedziała. – W najlepszym wypadku.
     Uśmiechnęli się do siebie. To była stara gra, w którą zaczęli grać podczas pierwszej nocy, kiedy się poznali. Belizariusz zwykle wygrywał, ku zadowoleniu Antoniny.
     Antonina nagle spoważniała.
     – O Focjusza dba dziewczyna o imieniu Hypacja. Robi to przez ponad dwa lata. Dziecko ma tylko pięć lat. Odwiedzam synka tak często, jak się da, ale… ona jest dla niego dobra i na pewno będzie mu jej brakowało. I pieniądze, które jej daję, są jej jedynym źródłem utrzymania. – Jej twarz nagle stężała. – Nie może uprawiać swojego zawodu. Jej twarz pokrywają paskudne blizny.
     Antonina umilkła. Belizariusz był zaszokowany, kiedy dostrzegł, że żona tłumi w sobie tyle gniewu. I nagle zrozumiał. Nie mógł powstrzymać się od zerkania na brzuch Antoniny, którego dolną część szpeciła poszarpana blizna. Blizna, która była przeszkodą w posiadaniu ich własnych, wspólnych dzieci.
     Wstał z łoża i zaczął przechadzać się powoli na sztywnych nogach. To był jego własny sposób powstrzymywania gniewu. Gniewu, który był tym potężniejszy, że Antonina dawno już pozbyła się jego przyczyny.
     Pięć lat temu, widząc, że Antonina nie ma sutenera, ambitny młody człowiek postanowił wykorzystać szansę i sam nim zostać. Słysząc odmowę Antoniny, dalej nalegał, używając tym razem noża. Nieszczęśliwie dla niego, nie przemyślał do końca jej pochodzenia. Prawda, jej matka była nierządnicą, ale ojciec powoził rydwanem. Pochodził z ludzi, którzy nie przejawiają najmniejszych skłonności do pacyfizmu. Woźnica nie nauczył swej córki wielu rzeczy, a przynajmniej nie wielu wartych zapamiętania, ale przekazał jej umiejętność posługiwania się prostym ostrzem. I w rezultacie robiła to lepiej niż młodzian, który ją zaatakował. I tak, dobrze się zapowiadający przedsiębiorca wylądował w grobie, ale przed śmiercią zdążył jeszcze pozostawić po sobie okropny znak.
     – Sprowadzimy tutaj ich oboje – powiedział Belizariusz. – Będzie dobrze mieć niańkę dla Focjusza. A kiedy będzie już za duży, aby mieć opiekunkę, znajdziemy jej jakieś inne zajęcie. Cokolwiek, co będzie jej odpowiadało.
     – Dziękuję ci – wyszeptała Antonina. – Jest przeuroczą dziewczyną.
     I znowu Belizariusz wykonał niewielki sztywny gest w jej kierunku. Jego żona znała go dobrze i wiedziała, jak był dumny ze swojej samokontroli. Ale czasami, myślała, byłoby lepiej, gdyby wyzwolił emocje i miotał się niczym lew w klatce.
     Ona, z drugiej strony, nie miała tego rodzaju skrupułów.
     – Kogo zamierzasz wysłać… aby przywiózł tu Focjusza?
     – Tak? Aha, Gubazesa, jak mniemam.
     Antonina gwałtownie potrząsnęła głową.
     – Och nie, nie możesz.
     Powoli, powoli, prawie cię mam, lewku.
     – Dlaczegóżby nie?
     – Bo… – Była zupełnie zadowolona z delikatnego trzepotu swoich rzęs. Tylko ślad obawy, nic więcej. Coś więcej mogłoby obudzić inteligencję jej męża.
     – Jej sutener kręci się ciągle w pobliżu, wiesz. Wysyła ją do przypadkowych klientów. Właściwie im ją wmusza. Ten sutener… może mieć coś naprzeciw, jeżeli ją stamtąd zabierzecie.
     Jej serce zadrżało, kiedy ujrzała, jak prostują się plecy jej męża. Kłamała i jeżeli Belizariusz by ją na tym złapał, zapłaciłaby za to istnym piekłem. Ale to było tylko małe kłamstewko, nieszkodliwe, i, poza tym, kto uwierzy sutenerowi. Oczywiście ona sama musiała jechać po Hypację i małego.
     – Nazywa się Konstantyn – powiedziała. Z lekkim, niedostrzegalnym drżeniem warg. Doskonale zrobione, pomyślała. – Jest bardzo gwałtownym człowiekiem. A Gubazes… nie jest już taki młody i…
     – W takim razie poślę Maurycego – oznajmił Belizariusz.
     – Dobry pomysł – wymamrotała Antonina. Ziewnęła, pokazując zęby niczym rekin. W rzeczywistości Konstantyn przestał się interesować Hypacją po tym, jak pokiereszował jej twarz. Ale ciągle był w pobliżu, prowadząc interesy w Antiochii.
     – Dobry pomysł – ponownie wymamrotała, odwracając się na drugi bok i prezentując mężowi kuszący element anatomii. Najlepiej jeżeli rozproszy go teraz, zanim zacznie się zastanawiać. Doszła do wniosku, że upłynęło już piętnaście minut.
     Rzeczywiście upłynęło już piętnaście minut i jak zwykle Belizariusz wygrał.
     
     Chwilę później Antonina zasnęła. Belizariusz jednakże nie czuł się śpiący. Przez pewien czas kręcił się i turlał po łożu, po czym postanowił wstać. Wiedział, że nie zaśnie, dopóki nie zajmie się dopiero co omówioną sprawą.
     Maurycy nie miał pretensji o to, że został obudzony o tak nieludzkiej porze. Wiele razy w przeszłości, podczas wypraw wojennych, jego generał budził go o pierwszych godzinach poranka.
     Chociaż nigdy, pomyślał po wysłuchaniu poleceń Belizariusza, nie wysyłał go w tak dziwacznej misji.
     Ale Maurycy był setnikiem, człowiekiem, którego starożytni Rzymianie nazywali centurionem. Maurycy był weteranem pomiędzy weteranami. Jego broda stała się stalowa, tak stalowa jak muskuły jego ciała. I dlatego nie miał problemu z utrzymaniem uwagi i powagi na twarzy, nawet obudzony tak wcześnie. Szybko poderwał dwóch innych żołnierzy należących do najbliższej ochrony Belizariusza, jego prywatnej świty złożonej z trackich katafraktów. Wybrał dwóch pentarchów na towarzyszy, Anastazjusza i Walentyniana. Oni także byli doświadczeni w bojach, jednakże nie tak starzy jak Maurycy. Nie stanowili czołówki przebiegłych dowódców oddziałów, to prawda, z powodu ich relatywnie niskiej rangi. Ale nie było nikogo w osobistej straży generała, kto byłby bardziej przerażający na polu bitwy.
     Kiedy szykowali konie do drogi, Maurycy wyjaśnił im sytuację. Niczego przed nimi nie ukrywał, tak jak Belizariusz niczego przed nim nie zataił. Traccy katafrakci, należący do osobistej straży generała, byli mu kompletnie oddani. To oddanie, tak jak i inne uczucia, wynikało z niezmąconej szczerości Belizariusza. I wszyscy żołnierze uwielbiali Antoninę. Zdawali sobie doskonale sprawę z jej przeszłości, ale żaden z nich nie przykładał do tego wagi. Byli raczej dobrze obeznani z kobietami lekkich obyczajów i mieli tendencję do patrzenia na nie jako, w pewien sposób, na podobnych im weteranów.
     Kiedy byli gotowi, Maurycy wyprowadził ludzi i konie ze stajni na dziedziniec, gdzie czekał Belizariusz. Pokazał się pierwszy zwiastun świtu.
     Widząc sztywne plecy generała, Maurycy westchnął. Jego dwaj towarzysze przenieśli wzrok z Maurycego na Belizariusza, od razu pojmując znaczenie westchnienia.
     – Wiesz, że sam ci tego nie powie – wyszeptał Walentynian.
     Maurycy przemówił:
     – Jest jeszcze jedna rzecz, generale.
     Belizariusz powoli odwrócił głowę w ich kierunku.
      – Tak?
     Maurycy przełknął ślinę.
     – Więc, ten sutener. To jest tak, panie. Może kręcić się w pobliżu i, więc…
     – Niebezpieczne typy, ci sutenerzy – rzucił w przestrzeń Walentynian.
     – Mogą ci wbić nóż w plecy w jednym momencie – dodał Anastazjusz.
     – Tak, panie – powiedział Maurycy z mocą. – Więc, biorąc pod uwagę wszystkie możliwości, byłoby dobrze, gdybyśmy znali jego imię. Tylko po to, abyśmy mogli go obserwować i przeciwdziałać, gdyby chciał sprawiać nam kłopoty.
     Belizariusz zawahał się, a potem powiedział:
     – Konstantyn.
     – Konstantyn – wymamrotał Maurycy. Walentynian i Anastazjusz powtórzyli imię, utrwalając je sobie w pamięci.
     – Dzięki ci, panie – rzekł Maurycy. Chwilę później trzej katafrakci pędzili w kierunku Antiochii.
     Kiedy byli już poza zasięgiem głosu, Maurycy dobrodusznie zauważył:
     – To piękna rzecz, chłopcy, mieć takiego powściągliwego generała. Trzyma swój temperament na wodzy w każdym momencie. Utrzymuje żelazną samodyscyplinę. Nie ufa sobie, kiedy czuje, że jego krew zaczyna wrzeć w żyłach. Automatycznie nie pozwala, aby kierowały nim uczucia.
     – Piękna rzecz – powiedział z podziwem Anastazjusz. – Zawsze chłodny, zawsze spokojny, nigdy nie traci panowania nad sobą. To nasz generał. Najlepszy generał w rzymskiej armii.
     – Ratuje nasze tyłki z każdej opresji – zgodził się Walentynian.
     Jechali chwilę w milczeniu. Maurycy odchrząknął.
     – Przychodzi mi do głowy, chłopcy, że my nie jesteśmy generałami.
     Jego towarzysze spojrzeli na siebie, jakby w tym samym momencie przyszła im do głowy podobna myśl.
     – Dlaczego… właściwie nie – powiedział Anastazjusz. – Nie jesteśmy.
     – W rzeczy samej, nie wydaje mi się, abyśmy chociaż w najlżejszym stopniu przypominali generałów – zgodził się Walentynian.
     Chwilę później, kawałek dalej Maurycy zadumał się.
     – Brutalni goście, ci sutenerzy.
     Walentynian zadygotał.
     – Przechodzi mnie dreszcz na samą myśl o nich. – Zadygotał ponownie. – Widzisz?
     Anastazjusz cicho zajęczał.
     – Och, mam nadzieję, że go nie spotkamy. – Wydał kolejny jęk. – Ale mogę się mylić.
     
     Tydzień później byli z powrotem, z nieco skonsternowanym, ale bardzo szczęśliwym pięcioletnim chłopcem i mniej zagubioną, ale nawet bardziej zadowoloną młodą kobietą. Traccy katafrakci zauważyli jej obecność i uśmiechali się zachęcająco. Ona także ich dostrzegła, ale nie oddała uśmiechu.
     Ale, po pewnym czasie, przestała odwracać twarz, kiedy ktoś się do niej zbliżał. A jeszcze później kilku katafraktów pokazało jej swoje twarze, pokryte jeszcze okropniejszym bliznami niż jej. I kiedy jej wyznali, że byli katafraktami tylko z nazwy, bo chociaż posiadali wszystkie umiejętności żołnierskie, brakowało im wśród przodków prawdziwych katafraktów i byli tylko parobkami pochodzącymi z gospodarstw wiejskich, zaczęła się nawet czasem do nich uśmiechać.
     Antonina miała doświadczone i czujne oko na ten przyjazny flirt, ale, w większości przypadków, nie interweniowała. Jedynie okazjonalnie szepnęła słówko Maurycemu, aby powstrzymywał zbytni entuzjazm katafraktów. A kiedy Hypacja zaszła w ciążę, Antonina po prostu nalegała, żeby ojciec wziął odpowiedzialność za matkę i dziecko. Były pewne wątpliwości w tej materii, ale jeden z katafraktów poczuł się bardziej niż szczęśliwy z powodu małżeństwa z dziewczyną. Dziecko, w końcu, mogło być jego, a poza tym nie należał do prawdziwych katafraktów, był tylko prostym chłopem z Tracji. Dlaczegóżby miałby przykładać wagę do niepokojów szlachty?
     Także jego przyjaciele nie mieli mu nic do zarzucenia. Hypacja była uroczą dziewczyną, mężczyzna mógł wylądować dużo gorzej. Kimże byli, aby trapić się podobnymi sprawami, skoro ich generał postąpił tak samo?
     
     Na długo przed tym zanim Hypacja zaszła w ciążę, chociaż niespełna sześć tygodni po tym jak Maurycy i jego kompani powrócili ze swojej misji, młody człowiek został wypuszczony z klasztoru w Antiochii, gdzie mnisi dbali o jego zdrowie. Rozważając projekty na przyszłość w zimnym świetle dnia, zdecydował się na zostanie żebrakiem. Zaczął więc uprawiać swój nowy zawód na ulicach Antiochii. Radził sobie całkiem nieźle, biorąc pod uwagę standardy żebraczej doli, oczywiście bardzo niskie. A jego przyjaciele, a raczej znajomi, zapewniali go, że blizny na jego twarzy nadają mu wygląd rzucający na kolana. Szkoda, oczywiście, że on sam nie mógł się na nie rzucić. Nie bez kolan.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

21
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.