nr 3 (XXXV)
kwiecień 2004




powrót do indeksunastępna strona

Robin Wayne Bailey
Miecze przeciw Krainie Ciemności
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     2
     Słońce i cienie
     
     Kocur, mrucząc pod nosem przekleństwa, patrzył, jak chatka Sheelby oddala się coraz bardziej. Dziwaczne, szczudłowate nogi kroczyły zamaszyście, lecz z wdziękiem, i po chwili chatka znikła w mroku.
     – Wio, chałupko – powiedział zdumiony Fafhrd, wsadzając do pochwy wielki miecz. – To chyba oznacza, że jednak ruszamy do Lankhmaru.
     Kocur warknął, obnażywszy zęby. Dźwięk wydobył się z głębi gardła. Mężczyzna schylił się bez słowa i zasypał żar ogniska garściami mokrej ziemi. Wziął koc, ale rzucił go z powrotem na ziemię z obrzydzeniem, ponieważ zupełnie przemókł od wilgotnej gleby.
     Fafhrd tylko spojrzał na swoje legowisko, poskrobał się w krótką czerwoną brodę i wzruszył ramionami.
     Zupełnie jakby coś uzgodnili w milczeniu, odwrócili się i ruszyli w przeciwnym kierunku niż Sheelba. Drogę oświetlały im księżyc i jaśniejsze gwiazdy. Mijali nieliczne drzewa i krzewy. Wielkie Słone Bagna były jedynie morzem trawy. W niektórych miejscach trawa sięgała im do ramion, a w innych ledwo wyzierała nad gąbczastą ziemię. Szli przez las ostrych źdźbeł, a potem przez rozległe pustkowia.
     Fafhrd wyłonił się z jednej z takich puszcz, zatrzymał się i podniósł ramię na wysokość piersi Kocura. Mężczyzna, który patrzył pod nogi, chrząknął, jakby zderzył się z drzewem. Już miał rzucić jakąś kwaśną uwagę, lecz powstrzymał się i zamiast tego wlepił wzrok w rozciągającą się przed nimi przestrzeń.
     W oddali nad podmokłą równiną roiły się tysiące malutkich złotych światełek, mrugając rytmicznie. Nurkowały, mknęły i tańczyły, krążąc nieustannie. Nigdy nie oddalały się zbytnio od pękatego, kopulastego ula, zbudowanego z bagnistego błota.
     – Żarosy – szepnął z niepokojem Fafhrd.
     Kocur kiwnął głową. Razem słuchali niskiego brzęku, powodowanego przez skrzydła owadów. Wysoka trawa tłumiła dźwięk i dlatego dopiero na skraju polany zwrócili uwagę na tę straszną muzykę.
     Owady nie stanowiły zagrożenia, jeśli się ich nie niepokoiło, tyle że ukąszenie zaledwie jednej żarosy powodowało śmierć. Z drugiej strony nie trzeba było obawiać się pojedynczego owada, gdyż rozjuszone żarosy atakowały całym rojem – a ponieważ natura obdarzyła je temperamentem, niewiele trzeba było, by je rozwścieczyć.
     Dwaj przyjaciele wśliznęli się bezszelestnie z powrotem w wysoką trawę, decydując się obejść szerokim łukiem łąkę i jej latających mieszkańców. Mieli oczy szeroko otwarte, by nie przeoczyć pojedynczych owadzich zwiadowców.
     Grunt stawał się coraz bardziej podmokły. W odciskach stóp zbierała się woda. Wkrótce ukazały się niewielkie kałuże i wąskie strumyczki. Częściowo skrywały je ciemności i gęsta trawa. Kocur zaklął, gdy wdepnął po kostkę w błoto.
     – Gdyby nie letnie przesilenie – Fafhrd próbował ukryć rozbawienie, gdy towarzysz strząsał błoto ze stopy – brnęlibyśmy w tej brei po szyję.
     Zorza zaczęła powoli barwić niebo na wschodzie, a księżyc wciąż wisiał nisko na zachodzie. Po chwili świt zabarwił mokradła rozmigotanymi światłocieniami. Zerwał się wiatr, kołysząc trawą i marszcząc srebrną taflę wody. Tu i tam drżały błyszczące pajęczyny, rozciągnięte między wysokimi szerokolistnymi pałkami, a wiatr mruczał w ich klejących pasmach. Ptaki z wdziękiem zataczały kręgi nad ich głowami, a niewidoczne stworzenia, których istnienie zdradzał jedynie plusk, uciekały w pośpiechu lub odpływały przed ogromnymi, wydłużonymi cieniami nadchodzących ludzkich postaci.
     Kocur westchnął z ulgą, kiedy grunt zaczął się nieznacznie wznosić. Kilka chwil później stanął na szczycie grobli dzielącej mokradła, po której biegła wijąca się droga. Po obu jej stronach rozciągały się wilgotne, trawiaste połacie, ale ziemia pod jego stopami była twardo ubita przez końskie kopyta, koła wozów i stopy podróżujących tędy przez stulecia.
     – Droga Grobelna – powiedział Kocur. Wskazał na zachód. Zaczął wpatrywać się w tamtym kierunku i dostrzegł czubki najwyższych wież i iglic Lankhmaru. – Stoimy na arterii wiodącej do serca Nehwonu.
     Fafhrd podniósł kij – a właściwie wyschłą łodygę – i usiadł na skraju drogi, by oskrobać nim buty z czarnego błota. Jego twarz zachmurzyła się.
     – Lankhmar jest sercem Nehwonu?
     Kocur kiwnął głową.
     – Na całym świecie nie ma większego miasta.
     – Z pewnością nie ma takiego, którym gardziłbym bardziej – odpalił Fafhrd. – Odbyt jest tak samo potrzebny ciału jak serce, a więc jeśli mamy stosować metafory, niech Lankhmar będzie samym środkiem dupy Nehwonu.
     – Musisz mieć strasznie podły nastrój, skoro zacząłeś mówić o dupach – odrzekł Kocur.
     Fafhrd był nadal zachmurzony.
     – Dupy są obrzydliwe, ale Lankhmar jeszcze bardziej.
     Kocur uśmiechnął się tajemniczo.
     – Niektórzy zwą to miasto szlachetnym.
     – Ich opinie są zatem nieszlachetne – odpowiedział dwornie barbarzyńca. Wstał i odrzucił kijek.
     Idąc Grobelną Drogą nie rozmawiali zbyt wiele, zachowując myśli dla siebie. Kocur czuł, jak z każdym krokiem ogarnia go coraz większe przygnębienie. Po przygarbionych ramionach i ponurym wyrazie twarzy Fafhrda poznawał, że przyjaciel czuje to samo.
     Wkrótce pozostawili za plecami mokradła, a przed nimi wyrosły nagie mury miasta Lankhmar. Poranne słońce, które niebawem miało sięgnąć zenitu, prażyło nieprzyjemnie lewy policzek Kocura. Mężczyzna naciągnął kaptur lekkiego szarego płaszcza, by odgrodzić się od palących płomieni, chociaż może to szczerość zmusiła go w końcu do przyznania się przed samym sobą, że po prostu chciał ukryć przez Fafhrdem nieszczęśliwy wyraz twarzy.
     Droga Grobelna prowadziła prosto do Bramy Błotnej. Przy jej wejściu jednak nie tłoczyli się kupcy w spiczastych namiotach, tak jak przy trzech południowych bramach miasta. Nikt się tu nie kręcił. Droga Grobelna biegła na wschód, sięgając w końcu Gór Głodowych, a dalej przez Wielką Tamę ku Podmokłej Krainie. Wiosną i jesienią drogę tę wybierało jedynie kilka karawan i paru awanturniczych kupców, gdyż większość ludzi interesu podążała znacznie bardziej lukratywnymi szlakami na Północy wzdłuż wybrzeża Morza Środkowego.
     W cieniu masywnej bramy stały dwie pary wartowników. Mężczyźni dyszeli, pocąc się w zbrojach i czerwonych płaszczach. Oparli włócznie o mury, a hełmy położyli obok w pyle drogi. Na oblanych potem obliczach malowało się znudzenie i zmęczenie. Widząc zbliżającego się Fafhrda i Kocura, cała czwórka wymieniła spojrzenia, jakby w myślach ciągnęli zapałki. W końcu jeden z nich podniósł włócznię, włożył hełm i poczłapał w ich kierunku.
     – W imieniu bezzębnego, dekadenckiego i kurduplastego zoofila, który, ku wieczystemu wstydowi Lankhmaru, zwie się jego suzerenem – stać!
     Fafhrd jedną ręką złapał ramię Kocura, a drugą przycisnął do serca w geście udawanego zaskoczenia.
     – Kapitanie, to najpiękniejsza przemowa, jaką usłyszałem dzisiejszego dnia! – powiedział, uśmiechając się szeroko.
     Strażnik, na pewno nie w randze kapitana, lecz zwykłego kaprala, który najprawdopodobniej od lat nie awansował, zadarł głowę, wpatrując się w mającego siedem stóp barbarzyńcę. Jeśli olbrzym zrobił na nim jakieś wrażenie, doskonale to ukrył.
     – I mogę się założyć, że najszczersza – odpowiedział. – Wyglądacie mi na parę łotrzyków. Zapewne przybyliście, by okraść nasze skarbce i zgwałcić nasze kobiety, nieprawdaż?
     Kocur odparł sucho:
     – Nie bójcie się. Wasze skarbce są bezpieczne.
     Kapral uśmiechnął się z aprobatą, a potem zerknął przez ramię, by upewnić się, że jego trzej towarzysze znajdują się poza zasięgiem głosu.
     – Jeszcze nie widzieliście naszych kobiet – skrzywił się, udając, że wzrusza ramionami. – Wierzcie mi, już złoto jest cieplejsze.
     Fafhrd roześmiał się głośno.
     – Nasz kapitan mówi tak, jakby był żonaty – stwierdził.
     Kocur przybrał ponury wyraz twarzy.
     – Czy to prawda, zacny kapitanie? – spytał. – Czy aż tak dotknął cię okrutny los?
     Kapral zgarbił się, zwiesił głowę i pokiwał nią.
     – Jest dokładnie tak, jak to wydedukowaliście – przyznał smutno. – Ależ z niej jędza, wydaje każdą monetę, którą zarobię, i wpędza mnie w długi. – Jeszcze raz zerknął przez ramię na towarzyszy.
     Kocur przyjrzał się strażnikowi z większym zrozumieniem.
     – Ależ to musi być smutne, znaleźć się w takiej sytuacji – zgodził się. – Współczuję ci z całego serca. – Odchylił poły lekkiego szarego płaszcza i wywrócił puste kieszenie.
     Kapral zmarszczył brwi, zawiedziony. Obrócił się wyczekująco ku Fafhrdowi, ale rudowłosy gigant wzruszył przepraszająco ramionami, pokazując puste dłonie.
     – Nieczęsto pieniądze zawierają dłuższą znajomość z tymi rękoma – stwierdził.
     Zmarszczka na czole strażnika pogłębiła się jeszcze bardziej.
     – Ale z drugiej strony – powiedział Kocur tonem pełnym otuchy – te ręce mają talent w znajdowaniu pieniędzy. – Nieznacznie oblizał wargi i poruszył palcami. – Znasz może gospodę, którą zwą Pod Srebrnym Węgorzem?
     – Pod Srebrnym Węgorzem? – powtórzył kapral. – W Mrocznym Zaułku, między ulicą Lichą a Wozaków. Ta knajpa nie cieszy się dobrą opinią. Widzę, że Lankhmar nie jest wam obcy.
     – Tego wieczoru zjawimy się w tej podłej knajpie przed godziną wiedźm – poinformował go Kocur. – Jeśli będziecie tamtędy przechodzić, będziemy szczęśliwi z moim przyjacielem, mogąc wam nabyć samotrzeć po kwarcie. A jeśli przyjdziecie sami, możecie zgarnąć ich działkę.
     Kapral uśmiechnął się i potarł dłonią usta i brodę.
     – Co za wspaniała i hojna oferta – odparł, ponownie zerkając do tyłu. – Jeśli wszyscy podróżni okazaliby tak szlachetne zrozumienie jak wy, moja praca sprawiałaby mi znacznie więcej radości.
     – Nie wspominając o korzyściach – dodał Fafhrd, kierując spojrzenie w błękit nieba.
     Strażnik udał, że nic nie usłyszał.
     – A więc chodźcie – rzekł. – Za gorąco, żeby tak stać. – Wykonał przesadny gest prawą dłonią. – Przygotujcie się na wejście do śmierdzącej, zaszczurzonej, piekielnej dziury… – przerwał, by przybrać milszy wyraz twarzy, a potem mrugnął – …czyli: witajcie w naszym ukochanym mieście.
     Przeprowadził ich obok pozostałych trzech wartowników, którzy podejrzliwie przypatrywali się dziwacznym podróżnym. Przeszli przez otwartą drewnianą bramę pod wielkim łukiem. Po jej obu stronach wznosiły się puste wieże strażnicze. Przed nimi ciągnęła się ulica Bogów – szeroka aleja wyłożona białym marmurem. Na lewo i prawo biegła ulica Kupiecka – kolejna szeroka arteria z licznymi sklepami i kramami handlarzy.
     – Pod Srebrnym Węgorzem, przed godziną wiedźm – powtórzył cicho kapral, ponownie zajmując swoje miejsce.
     – Jakie to budujące – skomentował Fafhrd, obserwując, jak mężczyzna odchodzi – uczciwie postąpić z uczciwym strażnikiem.
     – Tak niewielu pozostało już na świecie prawych ludzi – zgodził się Kocur.
     Skierowali się ulicą Muru na południe. Cienie wieżyczek i minaretów Lankhmaru kreśliły ciemne linie na pylistej drodze. Masywny, przysadzisty mur po lewej wznosił się, kontrastując z chwiejącymi się, drewnianymi chałupami i starymi magazynami, niebezpiecznie zwisającymi nad podróżnymi z prawej.
     Obok nich przetoczył się zaprzężony w wołu wóz, wyładowany chropowatymi beczkami. Powoził nim wychudzony staruszek, który chyba ich nawet nie zauważył. Oddychał ze świstem, a gdy go mijali, zakaszlał w dłoń. Białka jego oczu miały kolor pożółkłego ze starości pergaminu. Na rzemyku na szyi nosił małpią łapkę, uważaną przez mieszkańców południowego miasta Tsilinilit za amulet przynoszący szczęście, a przez ludzi z Ilthmartu za amulet gwarantujący jurność.
     Kocur zamyślił się ponuro, zdając sobie sprawę z tego, że talizman nie zapewnił temu biednemu człowiekowi ani powodzenia, ani potencji.
     Zgodnie z propozycją Fafhrda skręcili na zachód, w ulicę Rzemieślników. Z ulgą powitali odgłosy pracy, tak odmienne od ciszy panującej na ulicy Muru. Kowale i metalurgowie zajmowali się zwykłymi czynnościami. Młoty dzwoniły o kowadła, a gorąca stal syczała w chłodziwie. Koła garncarzy kręciły się wesoło. Zmieszane zapachy skóry i barwników do tkanin tworzyły odurzającą kompozycję. Wyplatacze koszy siedzieli w warsztatach albo kramach na dywanach ze skrzyżowanymi nogami lub niskich stołkach, otoczeni stosami wyrobów. Gnąc wiklinę w zrogowaciałych palcach, zerkali z pełnym nadziei oczekiwaniem na przechodzącą parę, a potem z powrotem skupiali się na pracy, pewni, że wojownikom do niczego nie przydadzą się ich produkty.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

53
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.