– Tak, nigdy nie słyszałam tej nazwy. – Daskdraudig. Skalna groza. Niektórzy nazywają go skalnym wężem, choć nie jest gadem. Przypomina go jedynie kształtem – ma długie, wijące się i zwijające w sploty ciało. Inni twierdzą, iż dasksinyi, krasnoludy, hodują takie stwory, by strzegły ich skarbców. Uważam to za kłamstwo: skalny lud i elfy rzadko żyją ze sobą w zgodzie, lecz krasnoludy nie są złe. Przynajmniej większość z nich. Jak widziałaś, dopóki nikt go nie zbudzi, przypomina skałę – zwykle pojedynczy występ, choć także zrujnowany mur lub budynek. – Paks pomyślała o wszystkich ruinach, koło których przechodziła z Macenionem: a co, jeśli któraś była takim stworzeniem? – Zbudzony – ciągnął Giron – ma siłę i wagę skały. Zwyczajna broń tępi się lub łamie w zetknięciu z jego łuskami. Wyrabiane przez krasnoludy strzały daskin przebijają je i zamieniają go w kamień. Niestety, wiele czasu mija, zanim ich moc przeniknie cały tułów daskdraudiga, dzięki czemu ma on czas na zemstę. Co gorsza, po pewnym czasie może się odrodzić, odzyskując dawną mobilność. – Czemu jednak zaatakował mój umysł? – Nie wiem, Paksenarrion, dlaczego okazałaś się taka wrażliwa na jego obecność. Wstręt, jaki poczułaś, jest udziałem wszystkich, którzy wyczuwają taig, gdy znajdą się w odpowiedniej odległości. Ma to przestraszyć i zmylić. Nieczuli na taig mogą podejść wystarczająco blisko, by zostać pożarci. Nie rozumiemy, czemu stworzenie z kamienia pożąda krwi kyth, ale tak właśnie jest. Bez wątpienia jest złe, a bogowie światła przeznaczyli rasy kyth dobru. Może to wystarcza. Gorący posiłek przywrócił Paks poczucie stabilizacji, lecz nadal była sztywna i słaba. Popatrzyła wzdłuż ramion: pokrywały je ciemne otarcia i była pewna, że reszta jej ciała wygląda równie źle. Ansuli został trafiony przez latające kamienie, miał połamane żebra i paskudną ranę na nodze. Tamar wykpiła się jedynie otarciem na czole – od gałęzi drzewa, jak wyjaśniła – a Giron lekko utykał. Po śniadaniu odpoczywali wokół ogniska. Wreszcie łowca westchnął i wstał. – Musimy zająć się ciałami naszych przyjaciół – oznajmił. – Ansuli, dasz radę iść, gdybym ci pomógł? – W takim celu zawsze. – Łowca wyprostował się z wysiłkiem, a dowódca podtrzymał go. – Paksenarrion, wątpię, żebyś była w stanie wstać, lecz gdybyś spróbowała, Tamar mogłaby ci pomóc. – Paks czuła się tak niezdolna do ruchu jak kamień, ale przy pomocy łowczyni zdołała w końcu stanąć na nogi. Spróbowała dać krok naprzód i omal nie upadła. Giron potrząsnął głową. – Nie zajdziesz tak daleko. Połóż się z powrotem... – Nie. – Paks pokręciła głową, budząc czający się w czaszce ból. – Nie chcę zostać tutaj sama... Giron uniósł brwi. – Stawiłaś czoła daskdraudigowi, a obawiasz się tego spokojnego miejsca? Może znowu coś wyczuwasz? – Nie. To znaczy... Phaer był ze mną. On... my... upadliśmy razem i gdyby nie odepchnął mnie, ja także... – Ach. Pragniesz okazać mu szacunek, idąc z nami. – Tak. Z pomocą Tamar będę w stanie maszerować. – Dla potwierdzenia dała krok naprzód i utrzymała równowagę, choć z trudem. – Bardzo dobrze. Pójdziemy powoli. – Przekonała się, że spędzili noc na skraju zagajnika zgruchotanego przez daskdraudiga. Znowu zdumiało ją jej ocalenie przed przygnieceniem głazem lub drzewem. Giron poprowadził ich w dół zbocza szlakiem, którym tu przyszli. Na otoczonej srebrzystymi topolami łączce leżeli razem Phaer i Clevis. Obok nich ułożono łuki. – Zostańcie tutaj i trzymajcie straż – nakazał im Giron – a ja i Tamar poszukamy świętych konarów. – Paks i Ansuli osunęli się na trawę po przeciwnych stronach polany, by obserwować i czekać. Przez pewien czas nie odzywali się. Na srebrnych topolach igrało słońce, Paks wyczuła pod nimi warstwę gnijących liści. Przyjrzała się im: rysowała się na nich subtelna siateczka żyłek, na każdym inna. Omijała wzrokiem leżące na słońcu nagie ciała. Pozostawianie nie zakrytych twarzy zdało się jej nieprzyzwoite – słyszała, że elfy kultywują odmienne niż ludzie obyczaje, lecz nigdy ich nie widziała. W promieniach słońca – wlewającego się na polanę niczym do studni – charakterystyczne dla elfów łuki brwiowe i szczęki sprawiały wrażenie bardziej obcych niż za życia. Zadrżała. Była pewna, że Ansuli zastanawia się, jak przeżyła tam, gdzie zginął jego stary druh, półelf. Była pewna, że ją obserwował. Podniosła głowę i napotkała jego wzrok. – Nie płynie w tobie krew elfów, nie rozumiesz naszego stylu życia? – Ja... my grzebiemy zmarłych... – I zastanawiacie się, czemu my zostawiamy naszych na pastwę wichrów i zwierząt? – Pokiwała głową. – Wy, ludzie, obawiacie się krzywdy, jaką wasi zmarli mogliby odnieść przez uszkodzenie nawet ich wysuszonych kości, prawda? Tak? Elfy i ci spośród półelfów, którzy przyjęli elfie obyczaje, pozbawieni są takich lęków. Ludzie pochodzą z ziemi i jak wszystkie stworzenia ziemi dzielą ze sobą taigin. – Paks patrzyła na niego, jeszcze nigdy nie słyszała, żeby ktoś wymieniał razem ludzi i taigin. Uśmiechnął się i pokiwał głową. – Tak, naprawdę. Część z was jest bardziej... bardziej obdarzona przez bogów, lecz dla wszystkich ludzi ciała są tym samym, czym jest konkretne miejsce dla taig. Jednak gdy giną elfy, ich więź z ciałami znika i żadna szkoda, jaka przytrafia się zwłokom, nie może ich dotknąć. Elf może ulec opętaniu, lecz tylko za życia. Śmierć uwalnia elfy z wszelkich uroków. Dlatego właśnie oddajemy ciała ziemi, żeby ją nakarmić i obchodzi to jedynie żałobników. Sami z siebie kładziemy ich prosto i przykrywamy świętymi gałęziami. Pokiwała głową, nadal jednak kłopotał ją widok ciał. Ansuli kontynuował: – W służbie Halvericowi z pewnością traciłaś towarzyszy? – Tak. Ale... – Spojrzała na niego, próbując znaleźć odpowiednie słowa. – Ale jeśli Phaer... – Spokojnie, człowieku. Któryś z bogów obdarzył cię umiejętnością wykrywania i tropienia zła. Z twych słów wynika, że Phaer trafił daskdraudiga dwoma strzałami daskin i to wystarczy, by ułożyć o nim pieśń. Zrobił, co mógł, a jodła przewróciła się tak, jak zapragnęło jej drewniane serce, dzięki czemu twój dar nie został zmarnowany. Chcesz spierać się z boskimi podarunkami? – Nie. Ale... Zaśmiał się krótko, jakby zaraz rozbolały go żebra. – Ludzie spieraliby się ze wszystkim. Nie, nie gniewam się. Paksenarrion, czy uważasz, że żałujemy, iż przeżyłaś? Owszem, opłakujemy naszych druhów, lecz to nie ty zabiłaś Phaera czy Clevisa. – Milczała. Wciąż czuła się intruzem, kimś pozbawionym elfiej krwi. Poza tym nie walczyła z daskdraudigiem. Ansuli rozkaszlał się. – Zastanawiałem się nad tym twoim darem – dodał. – Od dawna go masz? – Proszę? – Dar wyczuwania zła. Od jak dawna go masz? Od urodzenia? – Nie wiem – odrzekła. – W Fin Panir twierdzili, że paladyni są w stanie wyczuwać dobro i zło, że to dar Girda dla wybranych i przeszkolonych. Władali też pewnymi mocami, żebyśmy my, kandydaci, mogli poczuć, jak to jest, ale... – Nie mam na myśli ogółu ludzi. Chodzi mi o ciebie. – Och. Nie... od niedawna. Od przedwczoraj... – Lecz mówiąc to, wróciła myślami do tajemniczych wydarzeń w Kompanii Księcia. Opowiedziała o nich Ansuliemu, kończąc: – Ale to musiało brać się z medalionu Canny, a nie z mego własnego daru, gdyż Marszałek-Generał powiedziała, że mają go tylko paladyni Girda... – Odmówiła mocy paladynom Camwyna i Falka? – W jego głosie zabrzmiała kpina. – Nie, ale... – Jakkolwiek mądra i potężna jest twoja Marszałek-Generał Girda, Paksenarrion, ustępuje wiekiem, mądrością i mocą samym bogom. I elfom. Wiedziałaś, że w Lesie Pani żyją elfy, które znały Girda tak, jak ty poznałaś Ardhiela? – Nie... – Nie pomyślała wcześniej o tym aspekcie długowieczności elfów. Popatrzyła z ciekawością na Ansuliego. – A ty? – Ja? Nie. Nie jestem taki stary, będąc jedynie półkrwi elfem. Rozmawiałem jednak z kimś, kto go znał. Twoja Marszałek-Generał – z całym należnym jej szacunkiem – nie. Nie do niej należy przyznawanie lub odmawianie boskich darów. Myślę, iż sama by to powiedziała, gdybyś ją o to zapytała. Być może w jej czasach bogowie obdarzają wyczuwaniem zła jedynie wybranych spośród kandydatów na paladynów. Lecz dawniej i w innych miejscach czynili inaczej – jak w twoim przypadku. Medalion twej przyjaciółki mógł skupiać moc kogoś, kto o niej nie wiedział i nie umiał używać, jak ty, lecz dar należy do ciebie. Paks poczuła falę dziwnych emocji, których nie potrafiła zdefiniować – zupełnie, jakby płakała i śmiała się jednocześnie. A w głębi ducha pewność tego daru zapuszczała korzenie i rosła. Mimo to protestowała: – Ale... to, jaka teraz jestem... – Ach, o tym mówisz, co? Nie tylko Giron słyszał plotki. A jednak pokonałaś chorobę, nieprawdaż? W twoim kołczanie brakuje strzał, podejrzewam, że ty także strzelałaś do daskdraudiga... – Strzały łamały się – wyszeptała, wbijając wzrok w ziemię. – Jak wszystkie, prócz daskin. Następnym razem dostaniesz lepszy oręż, wojowniczko, to nie twoje umiejętności zawiodły. – Roześmiał się miękko. – Ciekawe, jakie jeszcze dary skrywasz. Jesteś światłodawczynią lub uzdrowicielką? Wywołujesz wodę ze skał lub kierujesz wiatr w żagle statków? – Ja... nie, nie jestem kimś takim... nie mogę być. Oznaczałoby to... – Oznaczałoby to, że czeka cię jakieś wielkie dzieło, do którego przygotowują cię bogowie. Oznaczałoby to, że powinnaś nauczyć się posługiwać swymi darami, a nie marnować słów na zaprzeczanie... – Urwał, słysząc cichy śpiew powracających Girona i Tamar. Na polanę pierwszy wszedł Giron, nie przerywając śpiewu, gdy pomagał wstać Ansuliemu. Tamar podparła Paks i razem udali się na środek polany, by przykryć ciała gałęziami ostrokrzewu, cedru, jarzębiny i dębu. Paksenarrion naśladowała wzór, jaki ułożyła Tamar, nie wiedząc ani wtedy, ani później, dlaczego tak właśnie zostały położone. Kiedy skończyli, łowczyni pomogła Paks wrócić do obozu, gdzie dziewczyna przespała resztę dnia i noc. Następnego ranka udało się jej wstać samodzielnie, choć nadal była obolała i sztywna. Ansuli spał jak kamień, na wąską twarz wypełzł mu rumieniec gorączki. Kiedy zjadła śniadanie, przysiedli się do niej Giron i Tamar. – Potrafisz uzdrawiać? – zapytał łowca, bez cienia emocji, jakby chciał wiedzieć, czy jada baraninę. Odpowiedziała równie spokojnie. – Kiedyś spróbowałam, używając należącego do przyjaciółki medalionu Girda. Nie wiem, czy podziałało... – Rana czy choroba? – Rana od strzały. – Zagoiła się? – Owszem, ale nie od razu. To mogło być... znaleźliśmy maść leczniczą, której użyliśmy. – Została blizna? – Moja... moja przyjaciółka zmarła kilka dni później. – Paks spuściła wzrok. – Nie wiem, czy to zadziałało, czy nie. – Hmmm. Rozumiem. A potem nie chciałaś sprawdzić, czy masz takie możliwości...? – Pokręciła głową. – Dlaczego? Wzruszyła ramionami. – To nigdy nie wydawało się słuszne... niezbędne. Mieliśmy lekarzy... czarodzieja... – Dar uzdrawiania wymaga poważnych nauk – mruknęła Tamar. – Tak przynajmniej mi mówiono. Bez instrukcji nigdy nie wiesz... – W takim razie musimy się przekonać. Doświadczyłaś tego typu leczenia z rąk innych, prawda? – Tak. – Przypomniała sobie paladyna w Aarenis i Amberiona w Fin Panir. Oraz Kuakgana, tak innego, a jednocześnie tak podobnego. – Wobec tego zrób to teraz. – Gdy spojrzała na niego, zaskoczona pomimo jego wcześniejszych słów, uśmiechnął się. – Kiedyś musisz spróbować, Paksenarrion, a równie dobrze możesz zacząć tu i teraz. Ansuli odniósł bolesne obrażenia, tak jak ty. Postaraj się je uleczyć i zobaczymy, co się stanie. – Ale... – Zerknęła na Tamar, która tylko się uśmiechnęła. – Nie będziemy o tym rozpowiadać – obiecał Giron. – To nie wstyd, jeżeli okaże się, że nie masz tego daru, niewielu może się nim poszczycić. Jeśli później zostaniesz paladynką, bez wątpienia będzie to poczytane na twoją korzyść. Tutaj jednak możesz spróbować z dala od ciekawskich oczu, żaden z bogów, których my czcimy, nie będzie miał za złe podjęcia próby uzdrowienia. A jeśli ci się powiedzie, nauczysz się czegoś pożytecznego, a Ansuli powróci na szlak. – Ale ja nie wzywałam Girda od kilku miesięcy – wyszeptała Paks. – Teraz wyglądałoby to na chciwość... – A skąd wzięła się jego moc? Powiedziałaś nam, że służy Panu. Wezwij więc jego, skoro wolisz. Paksenarrion zadrżała. Bała się mieć taką moc, a z drugiej strony obawiała się przekonać, że jej nie ma. Podniosła wzrok i napotkała spojrzenie Girona. – Spróbuję. – Łowca podniósł ją i położył koło Ansuliego. Będąc tak blisko, czuła żar jego gorączki. Położyła mu rękę na boku, w miejscu, w którym podejrzewała złamanie żeber. Nie miała pojęcia, czego ma się spodziewać. Z początku nic się nie działo. Nie wiedziała, co zrobić i zanadto koncentrowała się na myśleniu o Girdzie albo Panu. Przyłapała się na wracaniu wspomnieniami do Kuakgana, Księcia, Sabena i Canny. Czy naprawdę uzdrowiła Cannę dzięki mocy Pana? Próbowała przypomnieć sobie, co zrobiła: ujęła medalion... tyle, że teraz nie ma medalionu. Spojrzała na zaczerwienioną od gorączki twarz Ansuliego. Nie miała pojęcia o gorączkach, lecz towarzyszyły one pewnym ranom. Brakuje nam ludzi – pomyślała, dumając, czemu Giron o tym nie wspomniał. Potrzebowali jej i wielu innych, a teraz dwóch było martwych, a dwoje innych rannych. Próbowała wyobrazić sobie drogę do rany Ansuliego, poprzez ciemne stłuczenia. Nagle siniak pod jej dłonią zaczął znikać. Usłyszała, jak Giron wciąga gwałtownie powietrze, starała się to ignorować. W ramieniu ani dłoni nie czuła niczego, co mogłoby ją poprowadzić, powiedzieć, co się dzieje... jedynie blednący siniec. Spojrzała szybko na twarz Ansuliego. Na czole łowcy perlił się pot. Pod jej dłonią oddech rannego stawał się coraz dłuższy i spokojniejszy. Poczuła na szyi zimne krople. Nie wiedziała, co zrobiła ani kiedy powinna przestać. Przypomniała sobie słowa Kuakgana o leczeniu – jego sposobie leczenia – i bała się dalszych działań. A co, jeśli coś uszkodzi? Cofnęła dłoń.
|
|