nr 3 (XXXV)
kwiecień 2004




powrót do indeksunastępna strona

John Ringo
Pierwsze uderzenie
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     2
     
     Fort Indiantown Gap, Pensylwania, Stany Zjednoczone Ameryki, Sol III
     14:23 standardowego czasu wschodniego USA, 18 stycznia 2004

     
     To nie tak powinno wyglądać, pomyślał podpułkownik Frederic (Fred) Hanson.
     Przyszły dowódca pierwszego batalionu pięćset pięćdziesiątego piątego pułku piechoty zmechanizowanej całe lata temu przeszedł w stan spoczynku jako sztabowiec w brygadzie osiemdziesiątej drugiej dywizji powietrznodesantowej. Miał do czynienia z wieloma koncertowo spieprzonymi akcjami, ale ta zasługiwała na nagrodę specjalną.
     Jednostkę zazwyczaj tworzy się – czy to zaczynając od zera, czy też od „rezerwy pułkowej” – od najwyższych stanowisk. Dowódcy tworzonej jednostki spotykają się ze swoimi oficerami i pracują nad planem dalszej aktywacji, danym odgórnie lub stworzonym przez nich samych. We właściwym czasie zjeżdżają się starsi podoficerowie, najczęściej z własnymi dowódcami i sztabem. Później pojawiają się zwykli żołnierze; sztab jeszcze nie działa, ale wszyscy oficerowie i podoficerowie wiedzą już, na czym stoją. Następnie przywozi się sprzęt, kończy układanie harmonogramu szkolenia i jednostka zaczyna funkcjonować jako całość. Staje się jednością, zamiast tylko gromadą pojedynczych ludzi. We właściwym czasie wysyła się ją na wojnę – jednostki bowiem rzadko wykorzystuje się w czasie pokoju – i trud jej tworzenia zastępuje teraz jeszcze większy trud walki.
     W najlepszych nawet okolicznościach jest to ostrożne żonglowanie uzupełnieniami oficerów i podoficerów bez zapominania o niezbędnym sprzęcie. Przy okazji każdej wojny najłatwiej dostać w ręce byle mięso armatnie, a najtrudniej wyszkolonych i kompetentnych młodszych oficerów.
     W przypadku pierwszego batalionu pięćset pięćdziesiątego piątego pułku piechoty mobilnej – jak w przypadku większości batalionów formowanych na Ziemi – proces ten nie przebiegał tak gładko. Fred Hanson do tej pory sądził, że widział już wszystkie możliwe błędy, jakie armia Stanów Zjednoczonych ma w zanadrzu. Jednak kiedy jego pożyczony Humvee wjechał na teren jednostki, podpułkownik musiał przyznać, że się mylił. Tym razem armia popełniła jeden malutki, wręcz mikroskopijny błąd – o makroskopowych implikacjach.
     Planetarne centra obrony naziemnej – oddzielne dla każdej z narodowych armii – nie musiały się martwić o wyszkolone uzupełnienia. W zamian za pomoc w walce z Posleenami ludzkość otrzymała od Federacji Galaksjańskiej technologię odmładzania. Starszy oficer, który już dawno odszedł na emeryturę, mógł otrzymać zastrzyki, ewentualnie przejść kilka operacji chirurgicznych, i już po kilku tygodniach, najwyżej miesiącach, wyglądał na mniej więcej dwadzieścia lat. W ten sposób wielu starszych wojskowych, którzy odeszli na emeryturę w ciągu ostatnich kilku dziesięcioleci, otrzymało ponowne powołanie do służby. Pojawiła się jednak maleńka trudność.
     Do programu odmładzania wybierano żołnierzy według najwyższego uzyskanego przez nich stopnia wojskowego i aktualnego wieku. Stopień E-9, czyli starszy sierżant sztabowy w siłach lądowych albo starszy bosman sztabowy w marynarce zostawali odmłodzeni, jeśli odeszli ze służby w ciągu ostatnich czterdziestu lat, stopień E-8, czyli starszy sierżant albo starszy bosman – trzydziestu dziewięciu, i tak dalej. Tak więc spośród wojskowych w stopniu szeregowca albo marynarza wybierano tych, którzy zakończyli służbę nie dawniej, niż dwadzieścia lat temu. Podobny algorytm zastosowano w przypadku oficerów.
     Najpierw wzywano żołnierzy i oficerów, którzy najdłużej przebywali w cywilu. W ten sposób armię Stanów Zjednoczonych zasiliła duża liczba najwyższych oficerów i podoficerów, z których większość po raz ostatni słyszała strzały oddane, by zabić, podczas ofensywy Tet w Wietnamie.
     Jednocześnie powołano do armii żołnierzy, którzy dopiero niedawno zakończyli czynną służbę, oraz ogłoszono ogólną mobilizację, co spowodowało gwałtowny napływ młodszych oficerów i podoficerów. Program odmładzania miał zapewnić podobną liczbę oficerów polowych, wojskowego odpowiednika zarządzania średniego szczebla.
     Powstał dystans pokoleń i doświadczenia, ale zasobów miało być dość, by zapewnić spójność struktury dowodzenia i oddziałów. Po raz pierwszy w historii mobilizacji wystąpił nadmiar wyszkolonych podoficerów i oficerów.
     Obydwa programy były dokładnie zgrane w czasie, tak, żeby jeszcze zanim podporucznicy, porucznicy i kapitanowie razem ze starszymi sierżantami dotrą do jednostek, na miejscu byli już dowódcy brygad i batalionów wraz ze sztabami, z „barwami wojennymi” na twarzach i planem formowania jednostki w rękach.
     Niestety, kiedy program odmładzania objął starszych sierżantów sztabowych i pułkowników, brygadierów i najstarszych oficerów sztabowych, zaczęły się wyczerpywać nanity. O ile technologia Galaksjan stała na bardzo wysokim poziomie, o tyle galaksjańskie zdolności produkcyjne w dużym stopniu bazowały na przemyśle chałupniczym. Co do technologii bojowej, ludzkość powoli wychodziła ze stanu zacofania, ale nie potrafiła poradzić sobie z problemem niedoboru nanitów.
     Nie było możliwości, żeby spowolnić proces powoływania nowych żołnierzy i ponownego wzywania tych, którzy odbyli już służbę, a nie potrzebowali odmładzania, więc nagle okazało się, że siły lądowe i marynarka mają do dyspozycji całą kupę najwyższych dowódców i sporo żołnierzy, za to niewielu ludzi, którzy mogliby zająć się łącznością między nimi.
     Pułkownik Hanson został poinformowany o sytuacji, więc widok takiej ilości baraków ciągnących się daleko w głąb bazy nie był dla niego szokiem; uderzyły go warunki, w jakich przebywali żołnierze.
     Kiedyś był tu poligon. Pułkownik spędził na nim jeden gorący, okropny tydzień jako obserwator i dobrze to zapamiętał. Teraz było to zaśnieżone miejsce pobytu dwóch regularnych dywizji piechoty i batalionu pancerzy wspomaganych Sił Uderzeniowych Floty, oraz świeżo utworzonej i wciąż rozproszonej dwudziestej ósmej dywizji zmechanizowanej, należącej poprzednio do Gwardii Narodowej stanu Pensylwania.
     Zgodnie ze schematem organizacyjnym i aprowizacyjnym w dywizji piechoty było dwadzieścia sześć tysięcy ludzi, a w batalionie pancerzy wspomaganych prawie ośmiuset. Hanson należał do świeżo odmłodzonej grupy podpułkowników i wiedział, że ta bezładna masa ludzi pilnie potrzebuje starszych oficerów.
     Baraki ustawiono w zgrupowaniach odpowiednich dla batalionów i brygad. W wysuniętych do przodu budynkach mieściły się biura batalionów oraz kwatery dowódców, sztabu i starszych podoficerów. Po obu stronach tej grupy baraków przebiegały ulice, wzdłuż których stały biura kompanii, kwatery oficerów i starszych podoficerów oraz magazyny, naprzeciwko nich zaś kwatery żołnierzy. Każdy budynek koszar mieścił sześć dwuosobowych pokojów dla szeregowców i dwa jednoosobowe dla dowódców drużyn.
     Za budynkami kompanii jednego batalionu znajdował się plac apelowy, a za nim ciągnęły się budynki drugiego. Za nimi znowu był plac apelowy, i tak dalej. Kilka mil dalej jednak, z boku, stało bezładne skupisko ponad dziewięciu tysięcy baraków; do tego, chociaż ludzie zostali zakwaterowani razem z podoficerami, większość z nich nie była jeszcze nawet żołnierzami, a tym bardziej nie tworzyli żadnych jednostek. Starszych plutonowych, starszych sierżantów i sierżantów sztabowych praktycznie nie było.
     Kiedy program odmładzania wymknął się spod kontroli, machina poboru działała już na pełnych obrotach, więc większość nowo powoływanych do służby starszych podoficerów kierowano do szkolenia rekrutów. Batalionami kierowali kapitanowie, a kompaniami zupełnie niedoświadczeni podporucznicy. W większości kompanii funkcję starszych sierżantów musieli pełnić starsi plutonowi, a często zwykli plutonowi. Bez solidnego korpusu oficerskiego i podoficerskiego dowództwo było bardzo niespójne. Dzieciaki siedziały już w swoich pokojach, tylko rodzice się spóźniali.
     Taki obraz przedstawił pułkownikowi zastępca szefa sztabu do spraw personalnych piętnastej dywizji zmechanizowanej, a w rzeczywistości sprawy miały się jeszcze gorzej. Pułkownik zauważył sekcje koszar, gdzie sytuacja najwyraźniej całkowicie wymknęła się spod kontroli. Na ścianach koszar wisiało pranie, na ulicach walały się odpadki, a ludzie otwarcie walczyli między sobą. Grupy żołnierzy tłoczyły się przy ogniskach; niektórzy z nich byli ubrani w strzępy mundurów, ledwie chroniące ich przed chłodem pensylwańskiej zimy. Strawione przez ogień budynki koszar w jednej z sekcji dowodziły, że jakaś ostra impreza wymknęła się spod kontroli.
     Bez dowódców batalionów oraz sztabów brygad i batalionów dowódca odpowiedzialny za aktywację jednostki miał praktycznie związane ręce. Kilku generałów, garstka pułkowników i kilku starszych sierżantów sztabowych nie mogło upilnować pięćdziesięciu tysięcy ludzi. Cała aktywacja została zaplanowana w oparciu o program odmładzania, a kiedy on się załamał – wszystko się rozleciało. Żywność i zaopatrzenie docierały, a to było wszystko o co dbali rozwydrzeni, młodociani przestępcy zaludniający koszary.
     Kiedy humvee pułkownika wjechał na teren jego batalionu, Hansonowi niemal zebrało się na płacz. Był to jeden z „gorszych” sektorów, do których lepiej było nie wchodzić bez broni i kamizelki kuloodpornej. Pułkownik dał kierowcy znak ręką, żeby skręcił w jedną z ulic, i ogarnęła go zgroza. Teren batalionu wyglądał całkiem nieźle. Wejście do kwatery głównej wyłożono kamieniami, a chodniki odśnieżono i zamieciono. Tereny kompanii - z jednym wyjątkiem - przynosiły armii hańbę. Pułkownikowi od razu rzuciły się w oczy poniszczone przez wandali budynki oraz walające się wszędzie śmieci.
     Kiedy samochód objechał batalion, Hanson zobaczył, że w tym ogólnym bałaganie miły wyjątek stanowi ostatnia kompania. Przed jej dowództwem stały straże w szarych uniformach Sił Uderzeniowych Floty, a między koszarami kręciły się dwuosobowe patrole z karabinami grawitacyjnymi M-300. Karabiny te ważyły jedenaście i pół kilograma – tyle, co przypominające je karabiny maszynowe M-60 z czasów Wietnamu – ale żołnierze sprawiali wrażenie, że posługują się nimi bez trudu. Ich niewątpliwa sprawność fizyczna i porządne parajedwabne uniformy były pierwszą dobrą rzeczą, którą pułkownik ujrzał tego dnia.
     Cienkie uniformy z parajedwabiu miały chronić żołnierzy przed każdym mrozem – i tak najwyraźniej było. Lekko odziani żołnierze znosili zimowe podmuchy bez zmrużenia oka. Chociaż parajedwab był oficjalnym dziennym mundurem jednostek Sił Uderzeniowych Floty, większość pozostałych żołnierzy na terenie batalionu nosiła zwykłe mundury z kamuflażem i kurtki polowe. To była odpowiedź na pytanie, czy dostępny był tu sprzęt GalTechu. Wyjaśnienia pełniącego obowiązki dowódcy batalionu mogły być pouczające. Pułkownik Hanson zastanawiał się, dlaczego reszta batalionu nie ma na sobie mundurów i gdzie on sam może zdobyć parajedwabny uniform dla siebie.
     Skinął na kierowcę, żeby zatrzymał się przed kwaterą główną kompanii.
     – Zanieś torby do mojej kwatery. Potem wróć do dowództwa.
     Żałował, że nie może go zatrzymać – dzieciak wydawał się dobrze ułożony i mądry – ale zastępca szefa sztabu wyraził się precyzyjnie. „Masz odesłać kierowcę razem z humvee, czy to jasne?”.
     – Tak jest, sir.
     – Jeżeli ktoś tam będzie marudził, znajdź mnie. Będę u dowódcy kompanii Bravo. – Wskazał kciukiem kwaterę główną kompanii.
     – Tak jest, sir.
     Kiedy pułkownik Hanson szedł ośnieżoną ścieżką w stronę baraku, dwóch strażników wyprężyło się oficjalnie, a prawy przepisowo zawołał: „Baaaaaa-czność!”. Na pierwszy rzut oka mogło się zdawać, że do baraku zbliżał się jakiś młody chłopak, ale ten chłopak przyjechał humvee, a teraz trudno było zdobyć jakikolwiek wóz. Czyli to nie był chłopak, tylko odmłodzony oficer albo podoficer, a wyglądał raczej na oficera. Starszy szeregowy zdołał wreszcie dostrzec na kołnierzyku munduru chłopaka oznaczenie rangi - czarne dębowe listki – i pobłogosławił swoją ostrożność., Kiedy pułkownik odpowiedział na ich salut i wszedł do środka, strażnicy stanęli w pozycji spocznij. Potem spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami. Starszy szeregowy chuchnął na zgrabiałe dłonie i uśmiechnął się lekko. Sądząc po wyglądzie dowódcy, kompania Bravo znalazła się albo w bardzo dobrym, albo w paskudnym położeniu. A on był gotów założyć się, która z tych dwóch możliwości jest bardziej prawdopodobna.
     Pułkownik Hanson był zaskoczony i ucieszony widokiem plutonowego, którego przydzielono na dwadzieścia cztery godziny do pełnienia obowiązków dowódcy terenu kompanii i który stał teraz na baczność za stołem w głębi pomieszczenia. Drobny, ciemnowłosy podoficer, który wyglądał na zbyt jeszcze młodego, żeby się nawet golić, zasalutował.
     – Plutonowy Stewart, kompania Bravo, pierwszy batalion pięćset pięćdziesiątego piątego pułku piechoty mobilnej. W czym mogę pomóc, sir?
     Musiał być albo odmłodzony, albo dobrze wyszkolony. Hanson nie potrafił stwierdzić tego z marszu.
     – Cóż, plutonowy – powiedział, odpowiadając na salut. – Możecie mnie zaprowadzić do biura dowódcy kompanii i przynieść mi filiżankę kawy, jeśli to możliwe. Jeśli nie, proszę o szklankę wody.
     – Tak jest, sir – powiedział plutonowy, trochę zbyt głośno. Fred zdziwił się, aż dotarło do niego, że głos plutonowego był prawdopodobnie słyszany przez cienkie jak papier ściany. Uśmiechnął się w duchu, kiedy żołnierz kontynuował tym samym, głośnym tonem. – Jeśli PUŁKOWNIK pozwoli za mną do BIURA DOWÓDCY, zajmę się KAWĄ!
     Pułkownik Hanson próbował powstrzymać śmiech, ale wyrwało mu się coś w rodzaju parsknięcia.
     – Słucham, sir? – zapytał Stewart, prowadząc pułkownika w głąb baraku.
     – To tylko kaszel.
     – Rozumiem, sir.
     Minęli drzwi z napisem „Bagno”, potem drugie z napisem „Ustęp” i wreszcie trzecie, z widocznymi śladami naprawy, opatrzone tabliczką „Starszy sierżant”. Na końcu korytarza znajdowało się pomieszczenie, w którym za biurkiem stał na baczność żołnierz najprawdopodobniej pełniący obowiązki sekretarza kompanii. Na blacie biurka stała filiżanka kawy, a żołnierz trzymał w ręce dzbanuszek śmietanki. Zasalutował.
     – Śmietanki, sir?
     – Piję czarną. Macie cukier?
     – Tak jest, sir! – Szeregowiec podniósł do góry pudełko z kostkami cukru.
     – Jedną proszę. – Cukier wpadł do filiżanki i został rozmieszany, a plutonowy Stewart zapukał do drzwi.
     – Wejść – dobiegł z wnętrza chrapliwy głos.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

71
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.