nr 3 (XXXV)
kwiecień 2004




powrót do indeksunastępna strona

Chaz Brenchley
Wieża Królewskiej Córy: Księga Pierwsza Outremeru
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     4
     Jak wysoko, jak nisko
     
     Najpierw pomyślała, że zamek to chmura, sądziła, że musi tak być. Ciemne, zawisłe, zastygłe nad horyzontem siedlisko piorunów, burza, która nadciąga poza sezonem. Czym innym mogła się okazać masa tak szeroka i ciężka widoczna na niebie?
     Jednak razem z upływem dnia, gdy tragarze przynosili je coraz bliżej, chmura nie przesuwała się i nie zmieniała, tylko stawała się większa, a w końcu to słońce się przesunęło, rozproszyło cienie i ukazało ową masę w pełnym świetle: dopiero wtedy naprawdę uwierzyła, kiedy nie miała już innego wyjścia. Gdy zobaczyła, że za utrudniającą widzenie zasłoną cienia naprawdę są wzniesione przez ludzi miodowe kamienie, blade jak świeżo wycięty plaster lub ciemne jak zapieczona skórka miodowego puddingu, lecz wszystkie wycięte z tej samej skały, której mury wspinały się niemożliwie wysoko w górę.
     Próbowała winić cienie za swój brak wiary, później oszukującą wzrok zasłonę przy lektyce. Jej towarzyszka zaśmiała się na to.
     – Przyznaj, Julianno, że jest po prostu zbyt duży, byś mogła go zobaczyć.
     – Jest duży...
     Był duży. Był olbrzymi, rozległy, przytłaczający. Zbyt duży, jak szczerze pomyślała. A całe życie spędziła w Marassonie, które według każdej miary było największym miastem Wschodu. Mieli też kilka wspaniałych budynków: pałac, cytadela, wielka świątynia z błękitna kopułą, jak słyszała największą na całym znanym świecie, lecz nic, co dorównywałoby w skali Roq de Rançon.
     
     * * *
     
     Nie z powodu skały, na której stał, nazwano zamek Roq. Prawdę mówiąc, nikt nie wiedział, co to słowo miało oznaczać, czy kiedykolwiek coś znaczyło. Skała nie była wzgórzem podobnym do innych wzniesień, pokrytych cienką warstwą ziemi, z kiepską roślinnością, to prawda, lecz normalnych, naturalnych, może tylko odrobinę suchych i szczerzących skaliste zęby na szczycie. Zamiast tego skała Roq wyglądała raczej jak olbrzymia pięść wyrywająca się nagle z niespodziewanej równiny pomiędzy wzgórzami. Jej ojciec nazwał ją raz w żartach szczytem góry ze Świata Poniżej, z krainy ifrytów, górą, która wyrosła zbyt wielka dla podziemnego świata i musiała zawłaszczyć sobie przestrzeń powyżej, by się pomieścić.
     To, co stworzył Bóg, ta niesamowita rozpiętość nagiej skały, samo w sobie było już fortecą, a człowiek to tylko ulepszył. Zbudował, zrównał z ziemią, budował ponownie i nawet z takiej odległości widziała warstwy zamku, tak samo jak warstwy, które odznaczały się pęknięciami i dziwnymi ciemnymi pasmami poniżej, biegnącymi na skos wielkiej masy kamienia podtrzymującego zamek.
     Nawet w pełni oświetlony przez słoneczny blask wciąż wydawał się ponury, wciąż spowity cieniem. Jak groźba, pomyślała. Oczywiście, przecież była to przede wszystkim forteca – w rzeczy samej, przede wszystkim, pomyślała, zmuszona zadzierać wysoko głowę, by na nią popatrzeć, nawet stąd, mile, może ligi od biegnącej zawijasami drogi, która wspinała się na skałę – i jako forteca miała grozić, choć prawdopodobnie nie jej. Powinna wydawać się schronieniem, bezpiecznym miejscem. Niepokoiło ją, że czuła inaczej.
     – Jak jeszcze daleko? – zapytała, jednocześnie nienawidząc siebie samej zarówno za to pytanie, jak i drżący ton głosu, którym zostało zadane. We własnych uszach brzmiała jak dziecko, a nie wyrafinowana kobieta, jaką pilnie starała się być, czy też kobieta oddawana w małżeństwo przez ojca. Niech sczezną jego kości, to była jego wina, podwójna, gdyż sprowadził ją do tej zapomnianej przez Boga krainy, a później sam o swojej córce zapomniał. Możliwe, że jeśli się doprowadzi do wściekłości, to jej to pomoże...
     Bardziej pomógł sposób, w jaki Elisanda potraktowała to pytanie, praktyczny, pogodny, skupiła się tylko na treści, ignorując nerwowe załamanie głosu, choć nie dało się tego nie zauważyć. Niższa dziewczyna odwróciła głowę, by zerknąć przez pasmo gazy w zasłonie, zamruczała z niezadowolenia i odrzuciła materiał na bok, by dokładniej popatrzyć. Spoglądała, jak zgadła Julianna, bardziej na ziemię pomiędzy nimi a Roq niż na sam zamek. Jego ogrom tylko mamił wzrok, sprawiał, że wydawał się bliżej, niż to było możliwe.
     – Pół dnia? – powiedziała Elisanda i nawet ona wydała się w końcu czegoś niepewna, co dla Julianny stanowiło odmianę przynoszącą jej ulgę. – Jeśli tragarze będą zmuszeni odpocząć. – Co musiało nastąpić, gdyż nieśli je dwie, zamiast jednej, w palankinie. – Powinniśmy znaleźć się na zamku przed zachodem słońca.
     Muszą. Sierżant Blaise odmawiał podróżowania po zmierzchu, a przed sobą na drodze nie widzieli żadnej wioski, gdzie mogliby się zatrzymać na noc.
     Julianna westchnęła, próbując myśleć z nadzieją o końcu podróży lub przynajmniej przerwie, zanim wyruszy dalej. – Jak sądzisz, czy będzie można tam wziąć kąpiel?
     – Zimną. Może. – Twarz Elisandy wykrzywiła się komicznie, a jej palce sięgnęły do sukni, którą miała na sobie, jednej z należących do Julianny. Blaise zażądał tego na ostatnim nocnym postoju:
     – Ona musi się odziać przyzwoicie, moja pani. – I przyzwoicie zachowywać, co nie zostało powiedziane wprost, ale nie podlegało wątpliwości.
     Suknie, jak stwierdziła Julianna, oznaczały dla dziewczyny większy ciężar niż stosowne zachowanie. Z całą pewnością jako gość surowych Odkupicieli nie będzie miała szansy na to, by zrzucić je, zamieniając na własne prostackie odzienie. Julianna znajdywała też pewne złośliwe pocieszenie w tym, że ta dziewczyna – tak świadomie tajemnicza, co do swoich zamiarów – była zmuszona dokonać wyraźnej i męczącej ofiary, by osiągnąć swój cel. Julianna wciąż nie wiedziała, dlaczego Elisanda chce dotrzeć do Roq. Cieszyła się z jej towarzystwa, coraz bardziej z każdą godziną i z każdym zamienionym z nią słowem, lecz wcale z tego powodu nie ciążyła jej mniej tajemniczość nowej towarzyszki.
     
     * * *
     
     Lektyka chwiała się i kołysała lekko pod nimi. Było spokojnie, zwyczajnie, wygodnie. Przynajmniej gdyby jej umysł ogarnął spokój, byłoby spokojnie. Bez towarzystwa prawdopodobnie przedrzemałaby przez resztę popołudnia. Mając przy sobie Elisandę, położyła się, podpierając łokciami i wyglądała, obserwując powolne przesuwanie się ozłoconych słońcem, pokrytych pyłem wzgórz. Wolała nie patrzeć do przodu. Górujący nad wszystkim zamek zbytnio zajmował jej umysł, mówił o murach, o drzwiach zaryglowanych za nią, o braku powietrza i o braku światła: przepowiadał jej przyszłość, a o tym nie chciała myśleć.
     Pójdź, gdzie zostałaś posłana, wyjdź za mąż, gdzie musisz. Nie, o tym też nie chciała myśleć. Jaki pożytek z magii, jeśli jedyne, co zrobiła, to podkreśliła przygnębiający świat doraźnych celów i intryg, w którym była niczym więcej niż córką swojego ojca, a jej życie podarkiem, jaki mógł złożyć?
     Zobaczyła, że Elisanda drzemie, zwinięta wśród poduszek, jak zwierzątko. Dziewczyna nie odznaczała się rezerwą Julianny, która uniemożliwiała jej sen w obecności nowej przyjaciółki. Możliwe, że była to głupota, ostatecznie dzieliły wczoraj w nocy pokój i łóżko, w byle jak wybudowanej chacie o murach z błota, powyżej wyschniętego brodu. Lecz Julianna była tutaj gospodynią i nie będzie spała, gdy Elisanda się obudzi.
     Więc obserwowała przesuwającą się ziemię i tęskniła, by jakaś bryza poruszyła zasłonami. Na próżno nasłuchiwała westchnienia wiatru, usłyszała zupełnie inny dźwięk. Blisko koło niej ciche odgłosy stóp i rzadkie, mocne mruknięcia niosących lektykę, ich głosy nagle ucichły w tym ciężkim powietrzu. Po bokach, z przodu i z tyłu słyszała obute nogi zbrojnych, którzy ją strzegli, za nimi przeciągłe toczenie się kół wozu z bagażami, zagłuszające parsknięcia wołów, które wóz ciągnęły, i lekkie, taneczne kroki jej wierzchowca, Merissy, wędrujące do przodu i tyłu, wszędzie wokół rozbrzmiewały przytłumione uderzenia kopyt konia Blaise’a. Wszystko normalne, niezmienne. Lecz teraz oprócz nich pojawiło się coś nowego, odległy szept mówiący o czymś pilnym. Usiadła, zmarszczyła czoło, po raz tysięczny żałując, że nie może pozbyć się tych otaczających jej zasłon, sprawiających, że świat był jak przebrany, bezbarwny.
     Było jasne, że Blaise też to usłyszał. Przekłusował obok palankinu, wzywając swoich ludzi, by zachowali czujność. Jego głos brzmiący ostro nawet pomimo zasłon obudził Elisandę. Zamrugała, podniosła głowę i powiedziała: – Co to jest?
     – Nie jestem pewna. Posłuchaj...
     Słuchały obie i przelotnie Julianna pomyślała, że druga dziewczyna wysunie niezasłoniętą twarz, by słyszeć lepiej. Lecz to nie było niezbędne. Zagadka dźwięku została szybko rozwiązana, dźwięk stał się znajomy i niósł ze sobą – przynajmniej tutaj, na tej drodze, w tym kraju – niebezpieczeństwo.
     – Konie – Elisanda powiedziała, siadając z podwiniętymi nogami, w jakiś sposób odnajdując ręką swój nóż pod spódnicą.
     – Tak. – Wiele koni, wyraźnie im się spieszyło. – Odłóż to. Mężczyźni nas ochronią, jeśli zajdzie taka konieczność. – Tak blisko Roq de Rançon, chciała dodać, jakby w samej bliskości była jakaś ochrona, lecz język odmówił posłuszeństwa. Zamek wciąż wydawał jej się olbrzymim zagrożeniem lub nawet jeszcze większym.
     – A jeśli tego nie zrobią lub nie zdołają?
     – W takim razie twoja igiełka nie wiele nam dobra przysporzy, a prawdopodobnie zaszkodzi – powiedziała z przekąsem.
     – Może przynamniej jedną osobę pozbawić życia, jeśli zajdzie taka potrzeba. Lub dwie...?
     Kryło się za tym zaproszenie, zaproponowany pakt. Przez chwilę Julianna czuła pokusę. Elisanda znała ten kraj, a ona nie. Elisanda także, to było oczywiste, kochała życie, podczas gdy ona już nie. Jeśli nadszedłby moment, że druga dziewczyna uznałaby za właściwe porzucić je, nie oglądając się na nic, możliwe, że Julianna powinna zostać jej gościem podczas tej podróży...
     Zamiast tego potrząsnęła głową ze zniecierpliwieniem, nie bądź niemądra, nie mogła się powstrzymać i zastanowiła się, czy pożałuje pochopnego odrzucenia złożonej jej propozycji, a jeśli tak, jak długo ten żal zdoła przetrwać.
     Samotny koń, zrównujący się z nimi szybko. To powracał Blaise.
     – Jeźdźcy, moja pani – powiedział głosem jak skrzek kruka, wydobytym z ust pełnych pyłu. Brzmiał, jakby były zbyt suche, by splunąć.
     – Tak, wiemy. Jak liczni?
     – Tuzin, dwa? Nie sposób powiedzieć. Jadą w chmurze kurzu. Lecz są blisko...
     I coraz bliżej, a zamek był zbyt daleko, by nadeszła z niego pomoc, nawet gdyby mógł jakąś zaoferować. Nawet nie powinni to być mieszkańcy zamku, zbliżający się jak fale powodzi, ciemne i spienione... – Powiedz swoim ludziom, by się zatrzymali, sierżancie. Przyjaciel czy wróg, poczekamy na nich. Nie ma powodu, byśmy sprawiali wrażenie, że się czegoś obawiamy.
     Nie ma też powodu wydawać się odważnym. Jeśli widok jej straży nie wystarczy, aby zapobiec atakowi, znaczy to, że prawdopodobnie jest jej zbyt mało, by mu stawili czoło. Lecz była córką swojego ojca – czasami – i była z tego zadowolona. Nie będzie uciekać ani nie da nikomu powodów, by sądził, że ucieka.
     Blaise zawahał się, zanim mruknął na zgodę. Gestem nakazał tragarzom, by stali nieruchomo, co zresztą już się stało. Później wykrzyczał swoim żołnierzom rozkazy. Wkrótce powstał podwójny krąg, ustawili się wokół postawionej na ziemi lektyki, piki na zewnątrz, miecze i kusze z tyłu.
     Sierżant samotnie wyjechał na spotkanie nadciągających jeźdźców i ten jeden raz Julianna nie potrzebowała uporu Elisandy, jedną ręką odciągnęła zasłonę, tak że obie dziewczyny mogły wyraźnie widzieć, bez zaprzątania sobie głowy zakryciem wpierw twarzy. Skromność nie ocali im życia czy ich honoru, jeśli znajdują się w opałach.
     
     * * *
     
     Znajdowały się w opałach, lub raczej mogły się znaleźć, lecz nadciągających powoli czy podstępnie, które nie dawały się od razu dostrzec, chyba że patrzyła dziewczyna i widziała niebezpieczeństwo tam, gdzie powinna zobaczyć obietnicę schronienia.
     To, co Julianna ujrzała tego gorącego popołudnia, mrużąc oczy i patrząc przez mgłę i wzniesiony kurz, było oddziałem dwudziestu mężczyzn na dobrych koniach. Wszystkie były czarne jak ich habity i jechali z kapturami opuszczonymi na twarze. Zadrżała i pomyślała: zamek, pomyślała: Roq de Rançon, choć nie pogratulowała sobie spostrzegawczości. Wygląd Odkupicieli był dobrze znany w Marassonie.
     Może było to tylko ich odzienie i to, że wydawali się pozbawieni twarzy, tu, na pustej drodze z rozległą skałą i zamkiem wznoszącym się za plecami Julianny, lecz nie mogła wyrzucić z głowy tego poczucia zagrożenia. Chciała wykrzyczeć Blaise’owi, trzymaj się z daleka, nie podchodź, nie ufaj. Nie zrobiłaby tego jednak, to on dowodził i jego ludzie muszą widzieć go w działaniu. A i tak się spóźniła. Mężczyźni w czerni zatrzymali swoje wierzchowce, według porządku. Jeden z nich wysunął się do przodu i po kilku wymienionych słowach Blaise zdjął swój stalowy hełm, pokłonił się, niemal zsiadł z konia, by ucałować stopę brata.
     Co prawdopodobnie znaczyło, że ów brat właściwie jest mistrzem, pomyślała Julianna, jednym z ważniejszych członków Zakonu. I kimś, czyje imię czy ranga są znane Blaise’owi. Sierżant nie obdarzyłby takim szacunkiem byle kogo.
     Blaise zawrócił swojego konia tak, by jechać łeb w łeb z nowo przybyłymi. Uznał się za jednego z nich, jak wydało się Juliannie, opowiedział się za zamkiem. W sumie czemu nie? Powinna się tego spodziewać. Elessańczycy mieli dobry powód, by być Zakonowi wdzięczni. Wzdłuż całych ich granic znajdowały się placówki, małe zgromadzenia braci, jak sobie przypomniała, hrabia Heinrich wysoce cenił Zakon.
     Obaj mężczyźni krótko porozmawiali i mogłaby wszystkim przekazać treść ich rozmowy. Dama to Julianna de Rance, tak, córka Królewskiego Cienia, zmierza do Elessi, ma wyjść za młodszego barona Imbera. Moim zadaniem jest zawieść ją do Roq, dbać o jej bezpieczeństwo, aż baron będzie mógł po nią posłać. Jest jeszcze jedna dziewczyna, towarzyszka, Blaise więcej nie zdradzi. Z uwagi na siebie, a nie przez wzgląd na nią czy Elisandę. Jeżeli chodziło o ścisłość, nie wywiązał się z obowiązków, gdy zabrał napotkanego wędrowca, tajemniczą i nieznaną pasażerkę. Starsi członkowie Zakonu z pewnością osądzali takie sprawy surowo.
     Gdy już porozmawiali na osobności, podeszli. Jeden, by dokonać inspekcji przewożonego towaru, pomyślała ze złością, drugi, by potwierdzić, czy dobrze się nim zajął...
     Sięgnęła do przodu szybko, by opuścić zasłonę. Elisanda rzuciła jej spojrzenie, bardziej pytanie niż protest.
     – Proszę, zachowaj się odpowiednio. Dla naszej reputacji.
     – Pani, ja nie mam reputacji. Lecz dla twojej – oczywiście. Będzie chciał nas zobaczyć...
     Zatem Elisanda przeszukała poduszki, aż znalazła woal, który jej Julianna dała razem z suknią. Przyczepiła go sprawnie na miejscu, po czym sięgnęła i zrobiła to samo z woalem Julianny. Wyższa dziewczyna nie wiedziała, czy chce się z niej śmiać, czy ją pobić.
     Wkrótce okazja, by zrobić jedno czy drugie minęła, ponieważ obaj mężczyźni znaleźli się obok palankinu i Blaise przemawiał do niej przez zasłony.
     – Moja pani, jest tutaj marszałek Fulke z Towarzystwa Odkupienia, nowo wyznaczony dowódca zbrojnego ramienia prowincji. Mistrzu Fulke, czy mogę ci przedstawić panią Juliannę de Rance i jej towarzyszkę, panią Elisandę?
     – W rzeczy samej, lecz wybacz mi, pani. Ciężko kłaniać się materii pozbawionej ludzkiej formy, nawet jeśli wzór na niej został utkany całkiem nadobnie. – Więc pod kapturem kryło się jednak jakieś poczucie humoru. Wciąż nie widziała jego twarzy z powodu cienia, który ją skrywał, lecz głos był dosyć miły pomimo ironicznego zabarwienia, ostrego jak bicz. Jego akcent był akcentem człowieka wyrafinowanego, przynależał do rodzinnego kraju, pomyślała, a nie do żadnej części Outremeru. Marszałek musiał niedawno przyjechać, bez względu na swoją wysoką funkcję.
     – Niestety, mistrzu Fulke. W tym kraju materiał to wszystko, co zobaczysz z mojej płci. Zwyczajem kobiet jest chodzić w zasłonach. – Było to zbyt subtelne czy zbyt dotkliwe? Przypomnienie o ślubach czystości czy wręcz przeciwnie, aluzja do obelżywych pogłosek, tych głupich plotek, jakie lubiano rozpowszechniać o Zakonie? Dobrze, niech zrozumie, jak mu się podoba, bez wątpliwości zepchnie to na bok, uznając za niewinną uwagę naiwnej dziewczyny. – Lecz mogę zapewnić, że naprawdę posiadamy ludzką postać, chociaż nie możemy wiele z niej ukazać. Elisando...?
     Elisanda odsunęła zasłony, miała pochyloną psotnie głową, a jej oczy śmiały się zachęcająco.
     – Pani. – Ukłon ograniczył się do sztywnego skinienia głową. Możliwe, że nie był jednak aż tak gruboskórny.
     Mimo tego nie miała chęci wypuścić go łatwo. – Mistrzu Fulke, twój kaptur kryje cię równie dobrze, jak nasze zasłony. Nie ma tu zwyczaju nakazującego tak czynić mężczyznom ani nie jest to, jak sądzę, materia, w której wypowiada się twój Zakon? – Chyba, że w dosłownym sensie, lecz Elisanda już w tej chwili zagryzała zęby powstrzymując śmiech i Julianna wyczuwała go w palcach zaciśniętych na jej ramieniu. Nie chciała, by dziewczyna wybuchnęła powstrzymywanym śmiechem lub tarzała się, gdy podda się wesołości.
     – Doradzono nam, byśmy skryli głowy przed słońcem, pani, zanim nasza skóra nie przyzwyczai się trochę do niego.
     Lecz mimo to uniósł swój kaptur i zmierzył ją poważnym wzrokiem. Zauważyła, że miał niebieskie oczy, a nad nimi jasne brwi, jasne były także krótko przycięte, rzednące włosy. Tak, powinien uważać ze słońcem, nie stworzono go do tego kraju. Lecz uderzyło ją najsilniej to, jak bardzo był młody, pomimo tych wprowadzających w błąd zakoli, szczególnie biorąc pod uwagę, że był marszałkiem i dowódcą prowincji. Jej ojciec dobrze ją wyszkolił w strukturze władzy Zakonu, jak również w innych sprawach, zdawała sobie sprawę, jak dużo władzy dawała temu mężczyźnie jego ranga. Wiedziała także, jak rzadko podobna władza trafia w ręce młodego człowieka. Tradycyjnie Odkupiciele byli konserwatywną grupką ludzi.
     – Dobrze wam poradzono – powiedziała tylko tyle i wykonała uroczy gest dłonią, zezwalając, by ponownie naciągnął kaptur. Posłuchał dosyć ulegle, lecz Julianna ostrzegła samą siebie, by nie dać się zwieść tej jego uniżoności.
     – Jeśli pani na to zezwolisz – za pozwoleniem Blaise’a, pewnie miał na myśli, i niewątpliwie już je uzyskał – będziemy wam towarzyszyć przez te kilka mil do zamku. Gdybyśmy wiedzieli, że jedziecie z przodu, pogonilibyśmy konie bardziej, ta droga może nie być bezpieczna dla młodej kobiety podróżującej samotnie, nawet tutaj w zasięgu wzroku z zamku.
     – Trudno mnie nazwać samotną, mistrzu Fulke.
     Nie roześmiał się, nie wykonał żadnego gestu, lecz wyczuła jego zdanie na temat jej eskorty w tym, jak spokojnie odpowiedział: – Wszystko jedno. Konna straż jest lepsza, a podwojoną liczbą nie można pogardzić.
     A zatem ludzie z Elessi nie dorównywali standardom ustalonym przez Odkupicieli? Poczuła, jak ogarnia ją gorączka z powodu tego afrontu, mimo że nie była jeszcze Elessanką i nigdy nie chciała być. Wiele jeszcze musi się nauczyć ten młody marszałek...
     Ludzie ustawili się żywo, czując spojrzenie nowych, oceniających oczu. Lektyka została podniesiona i podjęto ponownie spokojny, rozhuśtany marsz.
     Elisanda pozwoliła, by jej woal ześlizgnął się na szyję i powiedziała: – Zdobyłaś tu przyjaciela, Julianno? Czy wroga?
     – Nie wiem. – Co było kiepską odpowiedzią. Wyznaniem, którego wolałaby nie wypowiedzieć w obecności ojca. Lecz jeśli wroga, to słabo się spisała. W jej nowej ojczyźnie Odkupiciele mieli ogromne wpływy, które jeszcze urosną, pomyślała. Sądziła, że prawdopodobnie było to zadaniem tego młodego człowieka. A ona nie potrafiła go ocenić, nic nie mogła z niego wyczytać.
     Jeszcze nie, racjonalna część umysłu robiła, co mogła, by dodać jej pewności siebie, lecz bez powodzenia. Kilka przelotnych słów, co to jest?
     Dosyć czasu, by uformować pierwsze wrażenie, by mieć na czym oprzeć raport. Jej ojciec często kazał jej to robić na dworze w Marassonie. Lecz nie potrafiła uczynić tego teraz. Nie mogła stwierdzić, czy ten mężczyzna miał wobec niej dobre czy złe zamiary, lub nijakie, mimo że dała mu możliwość okazania tego. W żaden sposób nie potrafiła powiedzieć, co mógł oznaczać dla tutejszych granic czy całego Outremeru.
     
     * * *
     
     Słońce zachodziło, lecz jego promienie wciąż padały na olbrzymie wzniesienie, gdy dotarli do jego podstawy. Odpoczęli tam na jej życzenie z uwagi na tragarzy. W tym miejscu, bardziej niż kiedykolwiek, pragnęła, by osiodłano i przyprowadzono do niej Merissę. Jeśli miała wkroczyć pomiędzy te wysokie, onieśmielające mury wznoszące się powyżej, wolałaby zrobić to na grzbiecie konia, w ostatnim geście niezależności.
     Nie było to możliwe, wiedziała o tym. Nie mogła liczyć na uznanie innych rozkazów, a i ta krótka przerwa została ogłoszona niechętnie, życzenie ledwo tolerowane. Odkupiciele nawet nie zsiedli z koni, zataczali ciasne, niecierpliwe koła, popatrując cały czas w górę na drogę i przytłaczający zamek. Także Blaise, jak dostrzegła. Jego ludzie przykucnęli w tej drobinie cienia, jaki dało się znaleźć, lecz on sam wjechał niedaleko na wzniesienie, wyraźnie zagubiony we własnych myślach.
     Dzisiaj tylko woda znajdowała się we flaszce, lecz Julianna podzieliła się i tym z przyjaciółką i powiedziała: – Obawiam się, że sierżant Blaise i ja wprowadziliśmy tych ludzi w błąd. Wierzą, że jesteś moją towarzyszką.
     – I jestem – powiedziała Elisanda z uśmiechem. – Kim innym? – A kiedy Julianna nie odpowiedziała dodała: – Czy to ci przeszkadza?
     – Wcale. – Z wdzięcznością przyjęłaby takie towarzystwo na całą drogę do Elessi i później też, lecz nie mogła o to prosić.
     – Poza tym daje mi to możliwość wejścia do zamku – przyznała druga dziewczyna. – Co byłoby trudne w innym przypadku.
     To też było prawdą i Julianna już o tym pomyślała. Lecz to przypomniało o pytaniu, czego Elisanda szukała w Roq de Rançon, a nie chciała zapytać ponownie, by nie zostać drugi raz odtrącona. Jednego pytania jednak nie krępowała się zadać.
     – Czy myślisz, że Blaise powiedział marszałkowi o dżinie?
     – Znasz go lepiej niż ja – odpowiedziała Elisanda z namysłem. – Lecz jeśli chodzi o mnie, to wątpię. Mocno.
     Wątpiła również Julianna. Powtórnie było to naruszenie obowiązków, nie powinien zezwolić, by jego podopieczna tak bardzo ryzykowała. A każdy z Odkupicieli nienawidził dżinów, a kontakt z jednym z nich niemal pachniał herezją. Nie, nie sądziła, by z kimkolwiek o tym rozmawiał. Jego ludzie pewnie też nie, jeżeli utrzymywał odpowiednią dyscyplinę, a wierzyła, że tak było.
     W rzeczywistości ona i Elisanda mało rozmawiały o dżinie, nawet zeszłego wieczora w zaciszu łóżka, które dzieliły. Było to spotkanie zbyt ważne, bardzo prywatne dla każdej z nich, mimo że stały wtedy razem. Słowa, jakie ta istota skierowała do Julianny, pozostawiły gorzki posmak – jaki sens w przemówieniu do niej, jeśli miało to służyć tylko potwierdzeniu woli jej ojca? – i wyczuwała, że Elisanda nie powita pytań z radością. Ani na nie najprawdopodobniej nie odpowie...
     
     * * *
     
     Tragarze powstali, by pokazać, że są gotowi. Zajęło ludziom minutkę lub dwie ustawienie się w ustalonym szyku i karawana wyruszyła w drogę, rozpoczynając długie podejście do Roq.
     Długie powolne podejście, nikt się nie spieszył na takiej ścieżce, wąskiej i krętej, zawsze ze ścianą poszarpanej skały z jednej strony a przeraźliwą głębią z drugiej. Julianna nie była w stanie sobie wyobrazić, jak udało się pierwszym oddziałom z kraju w ogóle zdobyć to miejsce. Powinno pozostać niezdobyte. Z pewnością wystarczyłoby dwudziestu mężczyzny, aby obronić się przed całą armią?
     Nie przed armią i Bogiem, taka musiała być odpowiedź, chociaż Szarajowie mieli też swojego boga, a z dzieciństwa spędzonego w kosmopolitycznym Marassonie pozostała Juliannie potajemna fascynacja wierzeniami innych ludów i pewne ciche, nie dające się rozwiać wątpliwości, czy to, co jej właśni kapłani mówili, było niepodważalną prawdą.
     Tragarze robili, co w ich mocy, by dla pasażerów lektyka pozostawała w poziomie, mężczyźni z przodu nieśli pręty na wysokości pasa, podczas gdy ci z tyłu na ramionach, lecz wciąż była to nierówna, chybotliwa trasa prowadząca na szczyt. Dziewczyny chwytały się siebie nawzajem, by znaleźć jakieś podparcie, zaśmiewając się, gdy huśtały się z jednej strony na drugą. Elisanda wydawała się szczerze dobrze bawić, ale śmiech Julianny, zdawała sobie z tego sprawę, zdradzał jej nerwowość. Nie mogła powstrzymać się od myśli, że tylko lekki szkielet lektyki pozostał, by go chwycić, gdyby przechyliła się za daleko. Zasłony nigdy przedtem nie wydawały się tak cienkie jak pajęczyna, szczególnie w chwilach, gdy odsuwały się na zakrętach, by pokazać okropną głębię poniżej. A na dole dąsała się i chciała tu wjechać konno, na górę? Była dobrym jeźdźcem, lecz Merissa to nerwowy, łatwo tracący głowę wierzchowiec, przyzwyczajony do rozległych równin i szybkiego biegu, prawdopodobnie spłoszyłaby się w nie znanym sobie terenie. Julianna ponownie niespodziewanie poczuła się wdzięczna za lektykę. Była to niewygodna wspinaczka, co do tego nie było wątpliwości, i szkodliwa dla jej dumy. Lecz lepiej to, niż Merissa miałaby się przestraszyć kawałka osuwającej się skały i w ten sposób spaść, spadać i spadać...
     
     * * *

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

35
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.