5 Takie rzeczy się zdarzają Po tym ognistym kazaniu, którego celem było więcej niż tylko użądlić, marszałek Fulke już nie wymierzał ciosów, w każdym razie nie językiem, chociaż nie skończył mówić. Do braci kierował słowa głównie o posłuszeństwie, opowiadając im o karcie ustalonej przez Wielką Kapitułę Zakonu, która nakazywała mu użyć wszelkich środków, jakimi włada, by oczyścić i utrzymać Królestwo. Tak jak nakazuje posłuszeństwo, nie uczyni nic innego, tylko powiedzie ich na świętą wojnę przeciw zaprzańcom, apostatom z Surayonu. Tak jak nakazuje posłuszeństwo, nie mogą uczynić nic innego, tylko za nim podążyć. Rycerzom, jak się zdało, mówił o innych rzeczach – o honorze i obowiązku, o odwadze i wielkiej przygodzie, jaka znajdowała się przed nimi, o z dawna odkładanym dokończeniu tego, co rozpoczęli ich ojcowie czterdzieści lat temu. Marron nie słyszał tych słów bezpośrednio, lecz jego dzień już przyjął rozkład bardzo się różniący od rozkładu jego braci z oddziału. Z rozkazu brata aptekarza został wykluczony z męczących obowiązków, aż rana w jego ramieniu się zagoi. Z rozkazu sieur Antona spędzał godziny, jakie w ten sposób zyskał, wypełniając zadania giermka, usługując swojemu rycerzowi. W praktyce, oznaczało to, że większość każdego dnia pozostawał z rękoma bardziej bezczynnymi niż był do tego nawykły, a umysłem bardziej zajętym. Sieur Anton wydawał się mieć dziwne poglądy na temat obowiązków właściwych dla giermka. Marron nieczęsto widywał sługi innych rycerzy. Rankami miał stać i obserwować sieur Antona w czasie ćwiczeń z mieczem i tarczą. – Mogę cię potrzebować – oświadczył sieur Anton. – byś był na posyłki i nosił rzeczy za mną. Może nawet zaniósł mnie do infirmerii, tak jak twój przyjaciel postąpił z tobą – krzywy uśmieszek mówił, że niewielka na to szansa. Uśmiech nie kłamał, jego rycerz przewyższał innych, Marron pomyślał, bez wątpliwości i bezdyskusyjnie. W południe każdego dnia, tak jak poprzednio, szli do małej komnaty sieur Antona i razem odprawiali modły, gdy rozbrzmiały uderzenia Brata Szeptacza. Marron zamiast tego mógł dołączyć do braci w hali podpartej filarami, sieur Anton nie pozostawił co do tego wątpliwości, ale znalazł zaskakującą satysfakcję w cichym mamrotaniu słów obdarzonych mocą, nowym objawieniu, tak różnym od tłumnego celebrowania innych Wielkich Godzin. Gdy zostawał zwolniony, by udał się na posiłek ze swoim oddziałem, sieur Anton pościł. Po posiłku jednak oddział miał wyznaczone zadania, obowiązki kuchenne, których nie wolno było wykonywać Marronowi. Fra Piet odsyłał go z szyderstwem i komentarzem skierowanym do innych, o tym jak nieuwaga może czasem zostać nagrodzona. A Marron biegł do komnaty rycerza, by zapytać, jak może być użyteczny. Każdy dzień przynosił inną odpowiedź. Ogniwa w kolczudze sieur Antona pękły, więc musiał zanieść ją do zbrojowni na naprawę, poczekać, a później naoliwić i wyczyścić miękką szmatką, by zaradzić zagrożeniom, jakie niosła rdza i zabrudzenia nie do zaakceptowania. Albo trzeba było wyprać wyszukaną pościel rycerza i ponownie musiał nadzorować pranie i kozły, na których się suszyła, ponieważ miejscowe kobiety miały spracowane dłonie, lecz lepkie palce po skończonej robocie. Albo – pewnego razu – Marron przyszedł i zaskrobał delikatnie do drzwi prowadzących do komnaty rycerza. Wszedł do środka i zobaczył, że sieur Anton stoi przy oknie z dobytym mieczem w ręku i marszczy czoło, przechylając ostrze wte i wewte w ulotnej smudze słonecznej. Ledwo podniósł wzrok, by potwierdzić, że zauważył wejście Marrona. – Sieur? Czy miecz znowu się wyszczerbił? – Co? Och. Nie, ostrze jest w porządku. Potrzebny mu jest jednak wysiłek. Bracie Marronie, sądzę że siostra Josette jest spragniona. Przynieś mi swój miecz. – Sieur? – Swój miecz, Marronie. Masz przecież miecz, inny niż ten kij dobry do poganiania bydła, którym mnie obłożyłeś? – Tak, sieur. – Posiadał miecz, złożony w dormitorium razem z bronią reszty braci, gdzie czekał na to, aż oddział zostanie uznany za odpowiednio wyszkolony, by użyć jej podczas treningu. Jeśli miałby wybierać, chciałby opóźnić ten dzień do chwili, aż miecz by zgnił. Jego zdaniem został splamiony tak, że stał się bezużyteczny. Myślał, że pamięć krwi przeżre jego stal na skrawki pozlepiane rdzą. – W takim razie go przynieś. Marron przyniósł miecz kłusem. Sieur Anton wziął go od niego, wyciągnął ze znoszonej, skórzanej pochwy, obejrzał w tym samym solidnym strumieniu światła i odrzucił na łóżko lekceważąco. – Odpowiedni do ćwiczeń. Może odpowiedni dla chłopa czy wolnego kmiecia – powiedział z namysłem. – Twojego ojca? – Mojego stryja. – Jego ojciec zaginął razem ze swoim ojcem. Nigdy wcześniej nie był z tego zadowolony, nigdy nie wyobrażał sobie, że tak być mogło, lecz był z tego zadowolony już od wielu dni. – Pasował do niego, bez wątpliwości. Albo on do miecza. Jednak całkiem nieźle cię wyszkolił. – Dotknął palcem gardła, gdzie widać było wciąż jasnożółtą smugę siniaka. – W każdym razie, jak na początek. Sądzę, że trochę wyżej ustawimy ci poprzeczkę. Masz. – Otworzył skrzynię w kącie i podniósł przedmiot, który leżał już przygotowany na wymoszczeniu ze złożonych ubrań, a którego z całą pewnością nie było tam, gdy Marron poskładał je wczoraj i schował. Był to miecz, w pięknie obrobionej pochwie z białej skóry wzmocnionej srebrnymi okuciami. Uchwyt został owinięty tą samą skórą, rękojeść razem z kulą wykonano z rowkowanego metalu, podobnie do Josette należącej do sieur Antona. Bogata robota, ale nie bijąca po oczach, nie przesadnie zdobiona. Pozbawiona klejnotów, jakie widział na broni innych rycerzy. – Weź go. Wyciągnij. – Sieur... – Marronie, posłuszeństwo jest najważniejszym obowiązkiem giermka, tak samo jak i brata Odkupiciela. Weź miecz. Marron wziął miecz. Usadowił się w jego dłoni, jakby był żywym stworzeniem, wysunął z pochwy, jakby bardzo tego pragnął. Na długość jego przedramienia ostrze również było pokryte rowkami po obu stronach. Linie tworzyły delikatny wzór, który kończył się jakimś herbem. W pokoju było ciemno, nie mógł go rozpoznać bez przesunięcia się w zasięg migotliwej smugi światła, która znajdowała się zbyt blisko sieur Antona. Miecz, jak ocenił, był krótszy i zauważalnie lżejszy od Josette. I – och, tak – w dłoni spoczywał mu słodko i wygodnie. Dotknął ostrza i od samego dotyku pojawiła się krew, dotyku lekkiego jak piórko i równie przelotnego. Possał palec i usłyszał śmiech. Poruszył ciało i miecz, przybierając pięć głównych i siedem pomniejszych pozycji, czego raptem chwilę temu był zdecydowany nie robić. Schował miecz szerokim gestem, puścił rękojeść z bólem, uważając, by utrzymać krwawiący palec z dala od nieskalanie czystej bieli pochwy i powiedział: – Sieur, to jest zbyt, zbyt... – Zbyt dobra broń dla takiego jak ty głupka, co ma siano w głowie i ręce umazane gnojówką? Całkiem możliwe. Ale może się rozwiniesz. Nie, z pewnością się rozwiniesz. Już tego dopilnuję. Wiążę z tobą pewne nadzieje, Marronie. Przyjmij pozycję. Miecz z szeptem opuścił pochwę, prawie zanim Marron świadomie zdał sobie sprawę z ostrej komendy. A potem zaszeptał ponownie w powietrzu, w powietrzu szeptał inaczej, gdy przyjął pierwszą pozycję – łokcie w ten sposób, stopy w tamten, ręka wysoko, głos jego stryja, jak zwykle w jego głowie, podczas wykonywania ćwiczeń – i opuścił gwałtownie miecz na drugą, wypad do przodu, by osiągnąć trzecią... – Nie. Głos sieur Antona powstrzymał go, zamroził tak jak stał, w połowicznym wykroku z mieczem wysuniętym do przodu. Oczekiwał, że poczuje na sobie ręce sieur Antona, który podobnie jak jego stryj naciskiem i ciągnięciem poprawi jego pozycję, tylko że tym razem nie wiedział, co zrobił źle. O ile mógł to ocenić, wszystko było idealnie, od tylnej stopy aż do czubka wyciągniętego przepięknego miecza... – Stań. Marron wyprostował się powoli. Sieur Anton miał w ręce Josette i wskazywał nim – nią – że ma wrócić pod ścianę. – Twoja postawa jest dobra. Lecz poruszasz się w mało płynny sposób, wkładasz w to za dużo energii. Powinieneś przepływać z jednej pozycji w drugą. Nie prowadź ostrza przemocą, niech raczej ono prowadzi twoją dłoń. Naucz się ufać swojemu mieczowi. W ten sposób... Pokazał, i owszem, jego ruchy były precyzyjne i płynne, jak poruszenia tancerza. Marron próbował go naśladować i został zatrzymany, skorygowany, spróbował znowu i ponownie został poprawiony. I spróbował jeszcze raz, i jeszcze... * * * Skórę pokrywał mu pot, a płuca pracowały z wysiłkiem, gdy w końcu przeszedł od pierwszej głównej do siódmej pomniejszej pozycji bez zatrzymania. Popatrzył na sieur Antona i zobaczył, że rycerz jest uśmiechnięty. – Dobrze. A więc jednak nie taki głupek z ciebie, prawda, fra Marronie? Czeka cię jeszcze masa roboty, lecz jest szansa, że nie przyniesiesz hańby tej broni, gdy znajdziesz się w walce. Był rozgrzany, lecz nagle przypomniał sobie coś, co go ostudziło. Znalazł się już w walce i przyniósł hańbę sobie i swojej broni. – Sieur Antonie, wolałbym... wybaczcie, ale wolałbym nie... – Miecz opadł w jego dłoni, na oślep sięgnął po pochwę. – Dlaczego? Krzyk dziecka był ogłuszający. Potrząsnął dziko głową, próbując się go pozbyć, lecz bezskutecznie. – Zadania, jakie przed nami stawiają, nie są chwalebne – powiedział bez ogródek, a gorycz w jego głosie niemal zabarwiła powietrze. – Zadania...? Odłóż miecz, Marronie, i odpocznij. Tak jest, połóż na skrzyni i choć tu, usiądź. – Sieur Anton sam przysiadł na skórach pokrywających łóżko i poklepał miejsce obok siebie. – Tutaj. Niechętnie, Marron zrobił to, o co go poproszono. Przeciągnął palce przez wilgotne od potu włosy i skrył oczy w dłoniach, przyciskając ręce mocno, by zaprzeczyć obrazom z jego głowy. – A teraz powiedz mi. Co kazano wam zrobić? * * * Sieur Anton przeczekał milczenie Marrona, a później wysłuchał bez komentarza opowieści o heretyckiej wiosce, nawoływaniach fra Pieta, szaleństwu i rzezi, która się rozegrała w pełnym słońcu. Marron niczego sobie nie oszczędził, od pierwszej chwili, w której użyty został miecz jego stryja – stara kobieta biegła, potykając się, a stal wślizgnęła się w jej plecy – do ostatniego użycia jego zbrukanych krwią rąk, porwania dziecka od nieżywego ojca i wirowania z nim w powietrzu, co wyglądało jak ojcowska zabawa, lecz miało zbyt okrutne zakończenie. A później, zacinając się, opowiedział o tym, jak to wspomnienie prześladowało go we śnie i na jawie, jak wciąż widział plamy na mieczu stryja, słyszał płacz dziecka na wietrze i w ciszy, w słodkich śpiewach i głośnych krzykach, czasem nawet w tle śpiewów braci podczas modłów. Sieur Anton milczał przez pewien czas i Marron pomyślał, że to obrzydzenie spętało mu język i nic w tym dziwnego. Lecz rycerz położył dłoń na jego ramieniu i mocno je ścisnął, dotykając w tej chwili, podczas gdy nie uczynił tego ani razu w czasie długiej lekcji, jaka miała wcześniej miejsce. Zapytał: – Czy powiedziałeś o tym swojemu spowiednikowi? Czy on nie słuchał, czy nic nie usłyszał? On tam był. I z jego przyczyny to wszystko się stało... – Chodzi mi o... Lecz nie, oczywiście. To było głupie pytanie. Jak mógłbyś? W takim razie posłuchaj mnie, Marronie. Różne rzeczy się zdarzają i nie można temu zaradzić. Czasem nie możesz zapobiec swojemu udziałowi w tych sprawach. Czasem przydarzają się tobie i są przez ciebie dokonywane. Szczególnie tutaj, w Outremerze. Nasza ścieżka przechodzi niedaleko boskiego spojrzenia, a to nie zawsze jest błogosławieństwo. Może nas spotkać jego gniew i jego pokój, a to może doprowadzić do szaleństwa, na jakiś czas. Przerwa, powolny oddech zbliżony do westchnienia. – Kiedy miałem czternaście lat, mój ojciec rozkazał powiesić całą rodzinę. Byli to Katarczycy, wieśniacy z naszej posiadłości, niewierni, którzy nie chcieli się nawrócić. Oczywiście, są takich setki, w każdej dużej posiadłości. Amnestia ogłoszona podczas Konklawe chroni ich, lecz nie miejsca, które dla nich są święte. W wiosce była świątynia, którą mój dziadek tolerował. Mawiał, że dzięki niej są bezczynni. Lecz zmarł, a mój ojciec jest bardziej bogobojnym człowiekiem. Nakazał świątynię zniszczyć. – To była stara i czcigodna rodzina, o ile możliwa jest godność w ubóstwie, lecz jeden z jej synów przybył podpalić naszą kaplicę. Z zemsty, jak myślę, lub aby wyznaczyć sprawiedliwość. Stał oświetlony przez płomienie i urągał nam wszystkim. Jeden ze straży zastrzelił go. Ojca to bardzo rozzłościło. Sądzę, że wymarzył sobie długą śmierć dla tego młodzieńca, by tym lepiej przebłagać Boga. Zamiast tego rozkazał ciało rzucić w ogień, a rano zabrał nas do wioski, mnie i tuzin mężczyzn, na wypadek jakiś kłopotów. Cała rodzina została powieszona. Dziewięcioro, od dziadka do oseska. Jego dłoń wciąż spoczywała na ramieniu Marrona, choć jego uścisk nie był już tak silny. Marron lekko poruszył się pod tym dotykiem i powiedział: – Wybacz mi, sieur, lecz to coś innego. Twój ojciec kazał wam patrzeć, lecz ja, ja robiłem te rzeczy... – Marronie, powiedziałem, że rozkazał ich powiesić. Mnie, nam, mojemu bratu i mnie, podczas gdy on patrzył. Było tylko jedno drzewo i jedna lina. Nakładałem pętlę na ich szyję, jeden po drugim, a mój brat pomagał mi ich ciągać do góry. Najlżejsi konali całymi wiekami, starzec i dzieci. I ja zadecydowałem o kolejności, w jakiej umierali. Miałem w końcu czternaście lat, mój brat dwanaście. Więc to za sprawą mojej decyzji matka umarła ostatnia, oglądając wcześniej śmierć wszystkich swoich dzieci. W przeciwieństwie do ciebie nie mogły mnie w tamtej chwili usprawiedliwić gorączka i wściekłość. Poznałem szał bitewny, oślepia człowieka i traci on rozum i zdolność do odczuwania litości, lecz wszystko, co zrobiłem tamtego dnia, uczyniłem na zimno i świadomie. Mój ojciec, ot, rozkazał, ale nie musiałem się posłuchać. Takie rzeczy się tutaj zdarzają, tylko tyle możemy powiedzieć. Że przydarzają się nam, że ich później żałujemy – taki już jest nasz świat lub wola boża, czy jak też inaczej zechcemy to nazwać. Tym razem to Marron pozwolił, by między nimi zawisła cisza. Poczuł się pocieszony i wdzięczny, lecz nie potrafił znaleźć słów, by to wyrazić. – Ostrze należało do mojego brata – powiedział sieur Anton, poruszając się, nagle wstając. – Nazywa się Dard. Najlepiej będzie, jak sądzę, przechować ten miecz dla ciebie tutaj, aby zachować twoich braci przed grzechem zawiści. Możesz ćwiczyć razem z innymi. – Tak, sieur. – Niechęć zmieszała się w nim z poczuciem ulgi. Miecz jego stryja już nigdy nie będzie tak samo leżał w jego dłoni, po tym, gdy trzymał w niej ostrze o wiele lepsze. Poznał też radość posiadania tak doskonałego przedmiotu, tak idealnie wyważonego, lecz aż kurczył się na samą myśl, że musiałby wytłumaczyć się z podarunku przed fra Pietem lub Aldem. – Cierpliwości. – Sieur Anton znowu się uśmiechnął, Marron słyszał ten uśmiech, chociaż go nie widział, rycerz stał przy oknie i wyglądał. – Nadejdzie czas, gdy będziesz nosił go jawnie i używał w służbie Boga. Jego prawdziwej służbie, pełnej honoru. Czy słyszałeś marszałka Fulke w hali, gdy mówił o Surayonie? – Tak, oczywiście. Ale... Czy byłeś tam, sieur? – Byłem tam. Na galerii dla gości, nie pomiędzy moimi towarzyszami. Wiedziałem, że będzie przemawiał i na ważny temat. Również do nas później przemówił... * * * W ten sposób Marron dowiedział się, co powiedziano rycerzom, a co różniło się od tego, co usłyszeli bracia. Trochę mu się to nie spodobało, nie tylko posłuszeństwo bowiem sprawiało, że bracia szli do bitwy. Walczyli także dla honoru, dla honoru samego Boga, nieskażonego marzeniami rycerzy o indywidualnej chwale. Nie, żeby sieur Anton pragnął chwały dla siebie. To było jasne – tak samo jak to, że wezwanie do broni wygłoszone przez marszałka Fulke równie go rozpaliło, jak licznych innych braci. Umysł Marrona nadal spowijały chmury. Podczas gdy marszałek Fulke, czy ktokolwiek inny, mówił o heretykach, on sam widział wyłącznie zamordowane niewinne ofiary i jego własne ręce spływające czerwienią. – Sieur? Czy widziałeś Surayon? – Chciał nadal go nazwać Zawiniętą Krainą, jak go nauczono robić, lecz po kazaniu w hali i po tym, jak sieur Anton sam swobodnie wypowiadał tę nazwę, uznał, że mu wolno. Pomimo tego jednak drgnął, spodziewając się siniaka. Żadnego uderzenia. Żadnego siniaka. Tylko śmiech, krótki i ostry. – Czy widziałem? Oczywiście, że nie. Nikt nie widział Surayonu od trzydziestu lat. – Nie, ale... Chodzi mi o to, czy tam byłeś? Mam na myśli... – W miejscu, gdzie było, czy jest, albo będzie? Trudno o tym mówić, prawda? Lecz tak, byłem tam. Raz. Jest to... dziwne. Jedziesz drogą, która do niego prowadziła, a tam, gdzie była granica, widzisz skręt w pejzażu, w samym powietrzu, drganie jak w czasie pustynnego upału, mimo że ląd jest zielony. Z drugiej strony widzisz niewłaściwy kraj, ziemię, która znajduje się za Surayonem, jakby po prostu dwadzieścia mil gór i doliny zniknęło. I po tej stronie cienie padają nieprawidłowo, lub tak się wydaje, bo droga, którą jedziesz, prowadzi na północ, lecz ta, w której kierunku zmierzasz, wiedzie na północny zachód i brakuje miejsca, gdzie zakręca, wiec to, co widzisz, prostą drogę oświetloną przez dwa oddzielne słońca, nie może istnieć. – Wjeżdżasz w to migotanie powietrza, które zalega na twojej drodze i przez chwilę niczego nie możesz dostrzec, i niczego nie czujesz poza sobą, tylko olbrzymie skręcenie, jakby twoja skóra zwijała się do środka, a kości wychodziły na wierzch. – Lecz twoje oczy zaczynają widzieć i – ja w każdym razie, jak się okazało, wczepiałem się w oszalałego konia, który w dzikim galopie zbiegł z drogi w zarośla kolczastych krzaków. Na szczęście, to go zatrzymało. Musiałem zsiąść bardzo szybko i pozbyć się śniadania, które wylądowało na ich korzeniach. Jak sądzę, jest to dosyć częsta reakcja. Kiedy już się pozbierałem i uspokoiłem mojego wierzchowca, przekonałem się, że znajduję się na tej drugiej drodze, dwadzieścia mil od miejsca, gdzie byłem minutę wcześniej. Surayon jest zamknięty, nie ma go tam. – Lecz jak...? – Jak jest to możliwe czy też, w jaki sposób go odnajdziemy? Nie potrafię odpowiedzieć na żadne z tych pytań, Marronie. Może marszałek Fulke umie, ale nie jestem jego powiernikiem. Jeszcze. W ostatnim słowie zabrzmiała pewność, która przekonała Marrona. Sieur Anton miał cel, zamierzał do czegoś doprowadzić i nie zniesie, by coś stanęło mu na drodze. * * * Sieur Anton również, jak się wydawało, miał teraz jakieś prywatne sprawy i nie potrzebował giermka. – Weź swój miecz, miecz twojego stryja, i połóż z powrotem tam, gdzie go trzymasz, i odnajdź swój oddział. Nie ma potrzeby, byś mówił im, o czym dzisiaj rozmawialiśmy – dodał w ramach ostrzeżenia, zupełnie niepotrzebnie. – Sieur, nigdy nic nie mówię! – Nie? Nawet swojemu małemu przyjacielowi? Jak ma na imię, Alden? – Aldo. I nie, sieur, nawet jemu. – Tak samo jak rycerzowi nie zdradziłby najdrobniejszego sekretu należącego do Alda. – W takim razie, dziękuję ci za to. Cenię sobie moją prywatność i twoją dyskrecję. – Marron zatrzymał się w drzwiach, a jego oczy jeszcze raz uciekły w stronę białej pochwy połyskującej w ciemności zalegającej w kącie. – Tak? Coś jeszcze? – Sieur, mam pytanie. Jeśli mi wolno? – Biorąc pod uwagę twą cenną dyskrecję, możesz je zadać. – Czy zamierzył to jako nagrodę, czy też po prostu dlatego, że mógł być pewny milczenia Marrona? Pewnie obie te rzeczy naraz. Słowa sieur Antona były czasem zbyt subtelne na to, by zdołał ocenić ich prawdziwą wagę. – Sieur, powiedziałeś, że to miecz twojego brata... – Tak. Zrobiony na jego miarę. Był gdzieś z rok młodszy od ciebie, lecz przybliżonego wzrostu, a myślę, że już nie urośniesz wzwyż. Możemy się spodziewać, że przybierzesz na masie, choć nie na diecie zakonnych braci... Tak, to był miecz mojego brata. – Marron wciąż się ociągał z wyjściem. – Co z tego? – Sieur, czy on z niego wyrósł? Lub kupił lepszy? – Dlaczego go już nie nosi, brzmiało prawdziwe pytanie, i w jaki sposób stało się, że możesz nim dysponować i oddawać w podarku – było następnym, lecz żadnego z nich nie mógł zadać wprost. Odpowiedź, którą usłyszał, mimo że była dosyć prosta, rozwiązała obie zagadki naraz. – Nie, nie wyrósł z niego. I nie, nie kupił lepszego. Nie mógłby, nie ma lepszego. Używał tego ostrza, lub próbował użyć, gdy go zabiłem. Zabrałem mu go z dłoni. Zobaczę cię rano, bracie Marronie. * * * Bratobójstwo? Nie, to niemożliwe. To nie było możliwe. Sieur Anton bawił się słowami, lubił siebie przedstawiać w czarniejszych barwach niż było w rzeczywistości i uwielbiał szokować Marrona. Musi być to ten sam nawyk, tylko mroczniejszy. Nic więcej, to nie mogło być prawdą... A jednak, jednak. Sieur Anton nie kłamał. Nigdy. W każdym razie do tej pory, przynajmniej w czasie krótkiej znajomości z Marronem. Miał swoje sekrety i ich nie wyjawiał, to było pewne i czasem potrafił celowo przybierać aurę tajemniczości, lecz nigdy nie oszukiwał. I teraz, dlaczego miałby kłamać o czymś takim? To nie było możliwe, a jednak musiało być. Marron szedł powoli w stronę dormitorium, miecz stryja ściskając w dłoniach, i próbował desperacko pogodzić obie te myśli. Nie bratobójstwo, nie morderstwo – takie rzeczy się zdarzają, wyszeptał głos w jego głowie, głos sieur Antona, lecz nie chciał go wysłuchać – a zatem musi być jakiś legalny powód, by brat zabił brata. Jeśli jeden z braci zostałby ranny w wypadku lub podczas pojedynku tak poważnie, że nie byłoby szansy na wyzdrowienie, drugi mógł sięgnąć po mizerykordię, kierowany żalem i współczuciem, i posłać brata do Boga. Albo, chwileczkę, jest prostsza historia: ćwiczebna walka, próba sił ich obu, spróbujmy tego twojego miecza, i z powodu okrutnego przypadku, lub chwilowego szaleństwa, walka na niby przyniosła prawdziwą śmierć. Marron sam niemal znalazł śmierć przeszyty wściekłym, sfrustrowanym ostrzem należącym do sieur Antona. Może to byłby drugi raz. Może jego zainteresowanie Marronem z tego brało swój początek, może wybrał sobie Marrona na brata, którego podsunęło mu poczucie winy, i stąd ten miecz... Lecz sieur Anton nie powinien mieć tego miecza. Zgodnie ze zwyczajem i honorem rycerz zawsze był chowany razem z bronią. Gdyby śmierć brata była uczciwą sprawą, sam sieur Anton złożyłby miecz na piersi grzebanego i zacisnął zimne dłonie na rękojeści, i modliłby się o to, by Bóg zechciał spojrzeć na duszę brata z miłosierną łaską. Z pewnością coś było nie tak, skoro zabrał go, przechowywał, a teraz oddał komuś innemu. Możliwe, że brat okrył siebie i rodzinę sromotą, został pozbawiony tytułu rycerskiego i miecza? Możliwe, że w oczach sieur Antona należało oczyścić ostrze i stąd zostało podarowany temu, kto użyje je tylko w bożej służbie i do żadnych innych celów? Może, a może nie. Marron w pewnym stopniu czuł się pogodzony z mieczem swojego stryja: daleko mniej doskonałym i mniej wspaniałym, nie roszczącym sobie żadnych pretensji. Zarazem nie wiązały się z nim żadne komplikacje. Naznaczony, zniszczony, zhańbiony tylko przez jego własne mroczne czyny, które prawdopodobnie w końcu odkupi, lecz przynajmniej z jego prostym pochodzeniem nie wiązały się pytania, wątpliwości, przeczucie rzeczy, które się dokonały, a były jeszcze mroczniejsze, tak ciemne, że mogłyby czerń oddać nocy... * * * Jego rana była obolała – nie, to za mało powiedziane, jego rana bolała, płonęła. Zastanawiając się nad tym, Marron przypominał sobie pulsowanie, które rozpoczęło się podczas tych ciężkich, wymagających ćwiczeń, czego jednak wtedy jakoś nie zauważył. Teraz pulsowanie zamieniło się w rozpaloną żelazną sztabę położoną na jego ramieniu, a kiedy podwinął rękaw, odkrył nowe plamy prześwitujące przez lniane bandaże. Jeśli pójdzie w tym stanie do infirmerii, usłyszy pytania, możliwe, że zadane przez samego mistrza szpitalnika, a nie czuł się kłamcą w większym stopniu niż sieur Anton. Poza tym jego skóra się lepiła, a włosy były sztywne, powiedziałby nie, mistrzu, nic nie robiłem niezgodnie z zaleceniami brata aptekarza, a jego własne ciało przeczyłoby słowom. Nie był tchórzem, lecz obowiązek toczył walkę z obowiązkiem, posłuszeństwo wobec aptekarza z posłuszeństwem wobec rycerza. Z pewnością nie należała mu się kara za to, że przedkładał jedno nad drugie, i za to, że starał się z całych sił zadowolić to, które wybrał. Może jeśli po prostu obmyje ranę i ponownie ją zawiąże, zawiąże ściśle, może zagoi się bez wywarów brata aptekarza. A jeśli w wyniku tego blizna będzie odrobinę grubsza i naciągnie trochę skórę na ramieniu i trochę utrudni używanie ręki, to wtedy dostanie należną nauczkę, by nigdy znowu nie znaleźć się pomiędzy dwoma panami... * * * Już nie błądził po zamku, oszołomiony przez liczne poziomy i zakręty, załatwianie różnych spraw dla sieur Antona nauczyło go szybko, jak ma się poruszać w tym miejscu. Rycerz nie miał cierpliwości do spóźnień. Najpierw zabrał miecz do dormitorium i złożył go z innymi, później pobiegł przez niższe dziedzińce w kierunku stajni. Słońce oślepiło go, gdy wyszedł z cienia rampy na otwarty dziedziniec przed fosą. Zmrużone oczy odnalazły wiadro obok kamiennego koryta, w którym pojono konie. Napełnił je, przykucnął w cieniu koryta i zaczął rozwiązywać bandaże palcami i zębami. Wciąż walczył z węzłami brata aptekarza, gdy jakaś dłoń dotknęła jego ramienia. Zaskoczony obejrzał się i dostrzegł gołe stopy, białą wełnianą tunikę, zaciekawiony uśmiech, ciemne oczy i przycięte czarne włosy: jeden z szarajskich chłopców, jeniec, który odszedł od swojej pracy i przyszedł zobaczyć, co brat Odkupiciel robi tutaj sam i w tajemnicy... Mrugając z powodu oślepiającego światła, Marron pomyślał, że rozpoznaje twarz, na której tkwił uśmiech. Mydło, przypomniał sobie po chwili przeszukiwania pamięci. To ten chłopak przyniósł mydło dla jego oddziału w pierwszej godzinie ich pobytu w Roq. Uśmiech zamarł. Chłopak pochylał się ponad nim zmartwiony. Powiedział: – Ty masz ranę? – Tak. – Pokonany Marron wypuścił powietrze z płuc. – Możesz mi pomóc? Te węzły są mocno zaciśnięte. A jego jedyna ręka była zmęczona i posługiwał się nią niezdarnie, w przeciwieństwie do obu należących do chłopca. Zręczne palce odepchnęły ją na bok i pociągnęły przelotnie za węzły, które nie były tylko ścisłe, lecz mokre od śliny w miejscach, gdzie próbował sięgnąć zębami. – Nie – chłopak powiedział cicho. – Trzeba je przeciąć. Ty poczekasz, ja przyniosę. Odtruchtał. Marron usiadł, za plecami poczuł zimny kamień koryta i powstrzymał chęć schylenia głowy, by zeszła z widoku. On się tutaj nie ukrywał. Nie, oczywiście, że nie. Po prostu przez chwilę odpoczywał, by tym silniejszym być później... * * * Chłopak powrócił, a razem z nim nie nadeszły żadne kłopoty, tylko nóż, kawałek materiału i duży gliniany garnek z pokrywką. Węzły nie oparły się ostrzu, a Marron poddał się zabiegom chłopca, protestując przeciwko nim bez przekonania. Rana została obrana z bandaży najdelikatniej, jak się dało, lecz mimo to na końcu okrutnie do niej przywarły i sprawiły, że gwałtownie wciągnął powietrze, a jego oczy wypełniły się łzami. Pod spodem długie cięcie rozwierało się szeroko, znowu ciemne od wilgoci, kapało krwią. Chłopak cicho syknął, wypuszczając powietrze między zębami i wymruczał w swoim języku coś do siebie lub może do Marrona, który, tak czy inaczej, tego nie zrozumiał. Zmoczył szmatkę i oczyścił ranę, trzymając mocno ramię, by się nie poruszyło, gdy Marron się wzdrygał. Nawet najlżejsze dotknięcie wyzwalało silny ból. Popatrzył znowu, pokręcił lekko głową i sięgnął po garnek. Zniknęła pokrywka i Marron zobaczył tłustą maść połyskującą w świetle. – Co to jest? Chłopak znowu się uśmiechał. – Nazywa się haresh. Robimy to dla koni, gdy mają ranę. Nabrał maść na palce, lecz Marron wyrwał ramię. – Nie, nie jestem koniem... – Dobre też dla ludzi – zapewnił go chłopak, nagle poważny. Oczy utkwił w oczach Marrona, ręką bez maści uchwycił mocno zranione ramię i z powrotem przyciągnął do siebie. – Olej i trawy, dobrze na każdą ranę. A to – wskazał brodą na powoli puchnące cięcie – to nie jest dobrze. Musi być... Gest jego utłuszczonych palców dokończył zdanie. Brakowało mu słów, lecz było jasne, co miał na myśli. Trzeba to leczyć, chciał powiedzieć. I może też: nie byłeś w odpowiednim miejscu, więc musisz przyjąć moje lekarstwo. W każdym razie Marron zaprzestał kłótni. Maść przyniosła otwartej ranie ulgę, podczas gdy środek brata aptekarza był żrący. Gdy bandaże zostały już z powrotem mocno zawinięte, a przecięte końce związane, klęczący chłopak usiadł na piętach i uśmiechnął się promiennie. – Nie wolno ci jej używać. – Wiem – Marron westchnął. – Wiem. – Wsadź mnie do przegrody w stajni i przykuj do mojego żłobu. Zastanowił się, jak rana będzie się teraz goiła, jeśli sieur Anton da jej na to szansę. Pomyślał jednocześnie, że jest niewdzięczny, chłopak uczynił więcej, by się zagoiła, niż samemu Marronowi by się udało, bez względu na to, jak wątpliwe było jego lekarstwo. – Jak masz na imię? – zapytał. Przez chwilę chłopak wyglądał na zaskoczonego. – Mustar. Mustar ib’ Sahir. – Dziękuję ci Mustarze. Ja się nazywam Marron. W ciszy dziedzińca ich oczy zatrzymały na chwilę spojrzenie, potem chłopak uczynił gest swymi cennymi rękoma, muszę iść, nim za mną zatęsknią. Wstał szybko i rzeczywiście zniknął, ten gest wystarczył za pożegnanie. Marron siedział tam jeszcze przez minutę, zanim odepchnął się w górę i skierował w stronę cienia, który skrywał wąskie wejście do zamku. * * * Kiedy znalazł swój oddział, bracia szli do stajni. Dzięki boskiej łasce, zabrakło kilku minut, by obok siebie znalazł nie Mustara lecz fra Pieta. Jakie miałoby to przerażające konsekwencje, wolał nie myśleć... Jego spowiednik wysłał oddział przodem, by czekali przy grupce wielbłądów, które mieli znaleźć stojące przy drodze i odwrócił się do Marrona. – Słyszałem – powiedział – że nosisz i przynosisz, jak poleci sieur Anton. Zajęcie dla służby. – Tak, bracie spowiedniku. Z pełnym posłuszeństwem – dodał pospiesznie, przepełniony wątpliwościami. – A jednak, przepełniony posłuszeństwem, nie jesteś w stanie dzielić obowiązków swojego oddziału? W takim razie, jeśli możesz służyć rycerzowi, możesz usługiwać też swoim braciom. Też tym, którzy stali się tego niegodni. Idź do kuchennego mistrza i powiedz mu, że masz zanieść penitentom chleb. Powie ci dokąd. * * * Droga do penitencyjnych cel prowadziła od wielkich pieców w dół przez niewielkie drzwi i wąskie spiralne schody. Nawet macając niepewnie drogę wokół siebie w ciemnościach, z koszykiem pod zdrowym ramieniem, mógł stwierdzić, że tu, w dole, znajdował się stary kamień, zagrzebane serce zamku. Stopnie były zniszczone i nierówne pod jego stopami, przez co nieraz żałował, że nie ma światła, mimo że nie dałby rady w żaden sposób go nieść. Co musi uczynić brat, by zostać tu niżej uwięzionym? Marron nie wiedział, nie zorientował się do końca w tym nowym miejscu, znacznie surowszym od miejsca, z którego przybył. Na dole schodów była mała komnata, nie zbudowana, lecz wyżłobiona ze skały. Było w niej światło, lampa olejna paląca się żółtym światłem w niszy, beczka i dwa wiadra, jedno większe niż drugie, i dwaj bracia z kijami w dłoniach, stojący po obu stronach przejścia, które biegło dalej w ciemność. * * * Korytarz był chłodny i wilgotny. Ciepły zapach pieczenia podążał za nim schodami, lecz nie dotarł tak daleko. Zamiast tego powietrze miało gryzący posmak, który znowu przypomniał mu o pierwszej godzinie spędzonej na zamku, tym razem o zadziwieniu i lęku, jaki wzbudziło w nim Królewskie Oko, o tym, jak magia dotknęła jego duszy. Tutaj nie było magii. Tylko ciemne, drewniane drzwi na tle skalnych ścian, za każdymi z otwartych drzwi mała, pozbawiona wygód cela. Wewnątrz pierwszej znajdował się mężczyzna na kolanach, mrugający oczyma oślepionymi przez niespodziewane światło, brat odziany w białą koszulę penitenta. Brat i kubeł, jak zauważył Marron, i również drewniany kielich. Na gest strażnika Marron wziął chleb z koszyka i wręczył go mężczyźnie. Ten przyjął go w milczeniu i strażnik ruszył dalej, Marron blisko z tyłu. I tak z celi do celi, i tylko raz było inaczej. Tę celę strażnik minął, tylko przelotnie zaglądając do środka, kiedy Marron się zawahał, widząc, że nie jest pusta, usłyszał: – Nie, on nie. Ma iść na schody dziś wieczór. Jeśli coś zje, może zanieczyścić schody. Marron nic z tego nie zrozumiał, zobaczył tylko, że mężczyzna uniósł twarz o niewidzącym spojrzeniu i była na niej wypisana rozpacz, a całe jego ciało drżało nie tylko od zimna. * * * Ciągle jeszcze był chleb w koszyku i pozostał jeszcze korytarz do przejścia, światło nie odnalazło jego końca ani końca drzwi, lecz te dalsze były zamknięte i puste. Marron pomyślał, że było to zimne podejście, nie zamykać penitentów, lecz tak wielkim ciężarem obarczać ich posłuszeństwo. Brat z lampą odprowadził go do komnaty, lecz jego obowiązki się jeszcze nie skończyły. – Napełnij ten kubeł. – Wskazał na mniejszy. – I daj im wszystkim po jednej miarce wody. Nie więcej. Woda znajdowała się w beczce przykryta zielonym kożuchem. Marron odsunął go na bok, na co strażnik zareagował szyderczym chichotem, zanurzył wiadro i wyciągnął, posługując się zdrowym ramieniem. Odwrócił się, gdy zauważył, że cienie się poruszyły i zobaczył podawaną mu lampę. Zrozumiał, że tym razem żaden przewodnik nie wskaże mu drogi. Chwycił światło w chorą rękę, modląc się o to, by go nie upuścić i ruszył w drogę wąskim korytarzem. W każdej celi brat penitent zanurzał swój kielich bez słowa w wiadrze, niektórzy dziękowali Marronowi kiwnięciem głową, inni odwracali twarze. Kiedy doszedł do brata, któremu odmówiono chleba, nie wiedział, co zrobić. Wszedł na krok do celi, lecz przebywający w niej mężczyzna pokręcił głową, jego oczy miały w świetle lampy dziki wyraz. Marron wyszeptał błogosławieństwo w miejsce wody i ruszył dalej. * * * Ponownie wrócił do komnaty i czekało na niego jeszcze jedne zadanie. Tym razem Marron je przewidział, w niektórych celach czuć było coś poza skałą i nieświeżą wodą. Spojrzenie z jego strony, kiwnięcie ze strony strażnika. Wziął ze sobą do korytarza większe wiadro i zebrał od każdego mężczyzny odchody. Wciągnął ostrożnie chlupiący, smrodliwy ciężar na schody i przeniósł przez kuchnie, do latryn. Opróżnił, wlewając do znajdującej się tam beczki, wypłukał kubeł i pospiesznie zaniósł do komnaty na dole. W końcu zakończył swoje obowiązki, powiedziało mu to bierne milczenie strażnika. Ponownie na górę po schodach, kosz na chleb powrócił na miejsce, skąd go wziął, i ruszył na poszukiwanie swojego oddziału. * * * Zlewali się potem, powiadomił go Aldo, pod ciężkimi workami ze zbożem, a droga, którą je wnosili była długa i kręta. Lecz już to zostało zrobione i nadszedł czas na kąpiel. Dla nich i setki innych braci, kilku oddziałów naraz. Przenosili wodę, stając w długim rzędzie zaczynającym się przy fosie – i w tym Marron w końcu mógł wziąć udział. Podawał pełne kubły zdrową ręką, zwracając puste drugą, chwyt i podanie zgodnie z wyznaczonym rytmem, do przodu i do tyłu. Ochlapali się szybko w wannie w łaźni, do środka i na zewnątrz, robiąc miejsce dla następnego brata i tylko ci po najbrudniejszych lub najcięższych pracach rozglądali się za mydłem. Marron rozebrał się, ochlapał, wciągnął powietrze zaskoczony zimnem wody wyciągniętej z głębi fosy, gdzie nawet słońce dnia do niej nie docierało, wyskoczył i wciągnął habit na drżącą, mokrą skórę, lecz nie był wystarczająco szybki, by umknąć bystrym oczom Alda. Ręka przyjaciela złapała go za nadgarstek, podciągnęła rękawa. – To krew! – powiedział. – Tak. Palce Alda sięgnęły do mokrego lnu, który zbyt wolno ciemniał, by ukryć to, co wcześniej było ciemniejsze. – Została ponownie obwiązana – powiedział powoli, śledząc wzrokiem naruszony wzór plam – lecz powinni dać ci nowy bandaż... – Nie poszedłem do infirmerii. – Jak to się stało? – A kiedy Marron nie odpowiedział. – Co robiłeś? Była na to łatwa odpowiedź. Nosiłem chleb i wodę penitentom. Ale nie mógł okłamać Alda. Nic nie powiedział. – Byłeś z nim. – Stwierdzenie faktu i za razem oskarżenie. – Tak, oczywiście. Lecz tylko w jego komnacie, Aldo. Rozmawialiśmy... – Rozmowa do tego nie doprowadziła. – Syknął i wykonał sztywny gest. – Nie. – Marron nie potrafił znieść gniewu przyjaciela, a była to tylko rozmowa z kimś komu ufał. – Kazał mi ćwiczyć u siebie z... z mieczem. – Nic więcej o mieczu nie musi wiedzieć. – Lewą ręką? – Postawy, raz za razem, aż rana się otworzyła... Aldo skrzywił się z niezadowoleniem, odwrócił się plecami, zrzucił sandały i ściągnął habit przez głowę. – Aldo... Ale Aldo wskoczył do kąpieli, zanurzył głowę pod wodę. Marron zamruczał sfrustrowany. Został popchnięty, odepchnięty łokciami na bok, inni mężczyźni parli naprzód i stracił go z oczu w tym tłumie. * * * Kiedy oddział zebrał się na zewnątrz łaźni, mokrzy, chłodni i odświeżeni, znaleźli się pod krytycznym spojrzeniem fra Pieta i skończyły się rozmowy. Marron odszukał Alda i wcisnął się w szereg obok niego, próbując przemówić samymi oczami. Aldo podniósł wysoko kaptur, by go nie widzieć. Brat Szeptacz rozpoczął uderzenia i w ciszy przeszli do wielkiej hali. Z głową nabożnie opuszczoną Marron obserwował, jak pięty Alda podnoszą się i opadają, kopiąc rąbek habitu. Samo to mówiło wiele o jego nastroju. Tak samo napięta i wyprostowana sylwetka, gdy klęczał obok Marrona w wielkiej sali. Jednak wolno odprężył się pod wpływem nabożeństwa, znanych słów i dźwięcznych, połączonych głosów. Jego gniew opadł, co z pewnością musiało się zdarzyć, gdy znalazł się przed obliczem bożego pokoju. Nim zakończyła się godzina, siedział już swobodnie na piętach, a jego palce zacisnęły się na brzegu habitu Marrona, nie wokół własnego. Marron cicho westchnął i sam usiadł swobodniej, pochylając się ździebko do przodu, by omijając Alda popatrzeć na koniec szeregu. Czekał, aż fra Piet się podniesie, co da im znak, by wstali i udali się na kolację. Lecz fra Piet klęczał nieruchomo na swoim miejscu, tak samo jak i inni spowiednicy, a wobec tego wszyscy zgromadzeni bracia. Preceptor wyszedł razem z mistrzami, a za nimi rycerze, tak jak zawsze bywało. Teraz jednak dwóch z mistrzów powróciło. Magister Rolf i magister Sewart, mistrzowie spowiednicy, odpowiedzialni za moralność i posłuszeństwo, wiarę i dyscyplinę wszystkich braci w Roq. A w ich orszaku znalazło się dwóch zwalistych braci, zbudowanych pod habitami jak byki, a pomiędzy nimi mężczyzna w cienkiej białej koszuli. Szedł, szurając nogami z odkrytą głową, trzymał ją opuszczoną nisko. Penitenta, któremu nie dano ani chleba, ani wody popołudniu, i któremu nie zezwolono nawet zakryć głowy dziś wieczorem, przyprowadzono okrytego hańbą przed oblicze Boga. Czekają go schody, powiedział strażnik. I został poprowadzony przez całą długość hali, na jej początek, na stopnie prowadzące na ołtarz. Uklęknął przed nimi, pochylając głowę, aż dotknęła kamienia, podczas gdy jego strażnicy stanęli po obu jego stronach. Mistrzowie wspięli się na schody i pokłonili się ołtarzowi. Odwrócili się przodem do zebranych i przemówili na zmianę. – Bracia Odkupiciele, jesteście wszyscy zaprzysiężeni Towarzystwu i złożyliście trzy niosące wybawienie śluby: czystości, ubóstwa i posłuszeństwa. – Oto jeden z was, fra Collen się nazywa, zapłacił, by potajemnie połączyć się z kobietą w miejscu poniżej tego zamku. Czyniąc tak, złamał trzy śluby, stał się nieczysty cieleśnie i w umyśle, na własny użytek przechowywał w sekrecie pieniądze i wzbogacił swoje myśli o samowole. Nie usłuchał swoich ślubów, tego Zakonu i Boga. – Bóg jest litościwy. Fra Collen nie zostanie pozbawiony habitu i odesłany nago bez towarzystwa braci, tak jak do nas przybył. Jego kara będzie mniejsza, lecz dokona się przed wami, byście mogli być świadkami jego żalu. * * * Koniec przemów. Penitent został potępiony i skazany. Obaj mistrzowie ukryli dłonie w rękawach i stanęli nieruchomo. To ci dwaj inni mężczyźni podnieśli fra Collena na nogi, jak się zdawało, trzymając go w takim samym stopniu, jak pomagając mu wstać. Zdarli z niego koszulę i rzucili na bok, położyli go nagiego z rozłożonymi ramionami i nogami na stopniach. Każdy z nich rozwinął rzemień, którym byli obwiązani, szerokie, ciemne pasy skóry, długości może niskiego mężczyzny, choć ci mężczyźni nie byli niscy. Skóra połyskiwała dziwnie w świetle pochodni. Marron wyciągnął głowę i zmrużył oczy. Usłyszał, jak obok niego Aldo gwałtownie łapie powietrze – Aldo zawsze szybciej zauważał ból lub niebezpieczeństwo – i w końcu sam też zrozumiał, gdy jego oczy znalazły odpowiedź. Te pasy były nabite żelaznymi kolcami. * * * Nikt nie liczył lub Marron tego nie słyszał. Również nie ogłoszono żadnego cennika, tyle uderzeń za takie przestępstwo. Bracia może liczyli po cichu, kierowani przerażeniem lub poczuciem słuszności, lecz Marron pomyślał, że większość straci szybko rachubę. Miał taką nadzieję. Jeśli chodziło o niego, nic nie zostało mu w głowie, oprócz jednej chwili, jasnego obrazu, który stał się kościelną figurą. Wir jednego długiego pasa w powietrzu, łatwo widoczny ponad głowami wszystkich. Cichy i oddalony dźwięk, gdy pas wgryzał się w ciało penitenta. Wysoki krzyk bólu, który po nim nastąpił, przerwany przez równy syk drugiego pasa, gdy mężczyzna usłyszał, że nadciąga i zamarł w oczekiwaniu na uderzenie – Marron był tego pewien – zacisnął pięści i wstrzymał oddech, nie pozostało w nim więcej krzyku. I chwila powtórzyła się, te same dźwięki i ruch, aż Marron pomyślał, że nigdy się od niej nie uwolni. W końcu ręka trąciła go w ramię, Aldo prosił o pocieszenie, nie więcej niż o dotyk, połączone palce, które pozwolą im przeprowadzić się nawzajem przez ten moment i dalej. Reakcja Marrona była instynktowna, przepełniona przerażeniem. Wyrwał rękę. Nie tutaj, nie teraz. Na łaskę Boga, nie bądź takim głupcem! Czy chcesz, żebyśmy to my znaleźli się tam jutro? Każdy musi przed Bogiem odpowiadać sam. A fra Piet z pewnością patrzy. Oskarżą nas o złamanie wszystkich ślubów i dorzucą do tego herezję, będą nas biczować, aż kości wyjdą na wierzch... Zrobiliby tak? Może nie. Lecz fra Piet obiłby ich za taką zbrodnię, nie ma nic pewniejszego. A miał do tego ciężki kij i ciężką rękę. Marron starał się przekazać to Aldo, trąceniem i skinięciem głową, cichą modlitwą o to, by przyjaciel usłyszał szept w jego głowie. Lecz nie trafił Aldo, ośmielił się tylko poruszyć czubkiem łokcia, a Aldo się odsunął. Nie daleko, jedynie na długość kciuka przesunął się po podłodze, a to musiało bardzo zbliżyć go do brata po prawej, i to wystarczyło, Marron usłyszał jego przekaz, zawiodłeś mnie, zdradziłeś, zwróciłem się do ciebie i znalazłem pustkę tam, gdzie wcześniej był mój przyjaciel... I to zdarzenie stało się następną chwilą, która go schwytała w pułapkę i nie puszczała. Były już dwie takie. Jedna barwnym tryptykiem, krwią, bólem i poniżeniem, druga alkową z cienia i żalu. Obie narodziły się z głupoty, nic nowego w dziejach człowieka. Obie go gnębiły i wydawało mu się, że go rozerwą. Obrócił się w jedną stronę, to w drugą, wte i wewte, krew i cień, ból i żal. To Bóg, pomyślał, zawsze istniał tylko Bóg i jak zdołałby wyjaśnić lub mieć nadzieję na cokolwiek innego poza tą zapętlającą się drogą, tutaj, w świątyni Boga, przed jego ołtarzem? * * * Nie słyszał żadnego odliczania, nawet gdy krzyki już zamarły, żadnego znaku, jaki mógłby zobaczyć – choć nie patrzył ani nie próbował patrzeć, nie teraz, tylko żałował, że nie ośmieli się odwrócić wzroku – lecz przynajmniej kara dobiegła końca, dla nich wszystkich. Przynajmniej dla tych, którym została wymierzona – fra Piet wyglądał na usatysfakcjonowanego, gdy wiódł ich nie na tył hali, lecz do przodu, na same stopnie prowadzące na ołtarz, gdzie mogli lepiej zobaczyć, jak ich brat zapłacił za swoje zbrodnie. Zapłacił pełną cenę, jak pomyślał Marron. Nie było najmniejszego poruszenia w tej czerwonej, obitej postaci stracha na wróble, ani śladu oddechu. Głowę zakrywała teraz podarta lniana koszula, by pokazać, że jego grzechy zostały zmazane i ponownie był w stanie złożyć Bogu szacunek. Reszta jednak od ramion do łydek była masą poszarpanego mięsa, mięsa odpowiedniego tylko dla psów, a wyglądało, jakby się już do niego dobrały. * * * Opuścili halę innymi drzwiami i w komorze na zewnątrz Marron odrzucił kaptur i spojrzał bezpośrednio na fra Pieta, zdusił głos w głowie, który mu szeptał: głupi, głupi! i zadał wprost pytanie. – Czy przeżyje? – Możliwe. – Wydawało się to właściwym pytaniem, zadanym nie z ciekawości, która była zamaskowanym nieposłuszeństwem, lecz z potrzeby zrozumienia Zakonu i swojego w nim miejsca. – Jeśli Bóg zechce. Czasem przeżywają. – A jeśli nie? – Wtedy umrze rozgrzeszony i uda się prosto do Boga. Szczęśliwy człowiek. Widziałem ludzi wyrzuconych, pozbawionych habitu. Załamują się. On będzie jak nowy, bez względu na to, co Bóg dla niego postanowi. Marron pomyślał, że osobiście wolałby to drugie, zostać wyrzuconym, zanim zostanie tak brutalnie potraktowany. Nie brzmiało źle, nagość w tym upale nie była karą, a kobiety w wiosce miałyby odzienie nawet dla żebraka o białej skórze. Samotność również nie brzmiała źle, jeśli to oznaczało, że nie było obok braci, którzy mogliby go obrać z mięsa do samych kości, prawdopodobnie na śmierć. Zastanowił się, czy było to herezją. I z tą myślą odwrócił się, by poszukać Alda w grupie z tyłu. Znalazł go tylko po to, by zobaczyć, jak się odwraca. I pomyślał, że może został wyrzucony, poczuł się nagle nagi i samotny, i jednak nie spodobało mu się to zupełnie.
|
|