nr 5 (XXXVII)
czerwiec 2004




powrót do indeksunastępna strona

David Weber, John Ringo
Marsz ku gwiazdom
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Rozdział trzeci
     
     – Ruszać się! Będziemy mieli tylko jeden strzał!
     Kosutic odwróciła się od załogi harpuna, żeby popatrzeć na ustawiających się biegiem wzdłuż relingu marines. Statki płynęły dalej, a potrzaskany szkuner powoli zostawał w tyle. Jeśli harpunnicy nie pospieszą się, mogą zaprzepaścić szansę na strzał, chyba że statek by zawrócił, ale na to z kolei Pahner nigdy by się nie zgodził. Starał się jak najszybciej odpłynąć szkunerem z księciem na pokładzie od tego… tego… czegoś.
     Kiedy rozpętało się piekło, osprzęt harpuna był na szczęście w stanie pełnego pogotowia. Składowanie na pokładzie ładunków do okrętowych dział było wbrew zasadom. Częściowo dlatego, że czarny proch był zbyt niebezpieczny i eksplozję mogła spowodować nie tylko iskra albo otwarty płomień, ale w niekorzystnych okolicznościach mogło do tego doprowadzić nawet rozdeptanie kilku rozsypanych drobin. Głównym powodem była jednak groźba zamoknięcia prochu. Ale harpun został zaprojektowany z myślą o takim właśnie wypadku, jak ten, i szybkie przygotowanie go do wystrzału wymagało czekającej w pogotowiu amunicji. Dlatego ludzie wymyślili, aby przeznaczyć puste plastalowe skrzynki, które utrzymywały stałą temperaturę i wilgotność, właśnie na podręczny magazyn prochu.
     Teraz mardukańska obsługa harpuna podniosła wieko pojemnika i wyjęła pierwszy ładunek. Worek z prochem był nieduży, ważył zaledwie około pół kilo, ale wystarczył, by wystrzelić harpun odpowiednio daleko, nie łamiąc jego drzewca.
     Podczas kiedy jeden Mardukanin wpychał ładunek w lufę, drugi składał pocisk. Założenie stalowego grotu na drzewce trwało tylko chwilę, potem za pomocą zaprojektowanego przez ludzi zatrzasku przyczepiono do niego zwiniętą linę. Na koniec harpun wepchnięto w lufę działka; jego szeroka końcówka posłużyła jednocześnie jako wycior.
     Ale chociaż załoga była szybka i dobrze wyćwiczona, wszystko to wymagało czasu. Czasu, którego „Latająca Ryba” nie miała.
     
     * * *
     
     Krindi Fain często zastanawiał się, czy umrze. Zastanawiał się nad tym wtedy, kiedy kamienny mur zawalił się na grupę robotników, z którymi pracował, a jego osłoniły deski rusztowania i przeżył. I wtedy, gdy jako szeregowy pikinier brał udział w pierwszej bitwie nad kanałami Diaspry. Zastanawiał się nad tym wielokrotnie, kiedy walczył z Bomanami pod Sindi. Ale nigdy jeszcze nie czuł, że zaraz umrze.
     Aż do teraz.
     Bestia otworzyła paszczę, a kapitan chrząknął gniewnie, widząc, że znów podpływa do tonącego statku. Na tysiącach kłów widać było kawałki drewna, płótna i czerwonego ciała. Fain był przerażony. Tylko Bóg Wody wiedział, jak bardzo! Ale mimo to nie krzyczał. Zamierzał pójść do Niego jak żołnierz i dowódca, a nie jak tchórz.
     Odczekał krótką chwilę, potrzebną, żeby wszyscy zdążyli się przygotować, a potem krzyknął:
     – Ognia!
     Pięciu jego żołnierzy wciąż mniej więcej trzymało się na nogach i było dość przytomnych, żeby wykonać rozkaz. Ale to Erkum i książę odpędzili rybę.
     Pięć kul karabinowych trafiło we wnętrze paszczy. Dwie przebiły się nawet w głąb czaszki, ale żadna nie wyrządziła tam znaczących szkód ani nie sprawiła specjalnego bólu.
     Za to pocisk Erkuma zabolał jak diabli.
     Sześćdziesięciopięciomilimetrowa kula przebiła podniebienie ryby, ryjąc w jej czaszce potężny kanał. Czystym zbiegiem okoliczności – nie mogło to być nic innego, biorąc pod uwagę celność strzelca – olbrzymi pocisk przerwał prawy nerw wzrokowy, oślepiając rybę, i wyszedł wierzchem czaszki, rozbryzgując krew, strzępy mięsa i kości.
     Niemal w tej samej chwili w tył łba potwora wbił się pocisk księcia.
     Miał o wiele większą prędkość wylotową niż jakakolwiek broń Mardukan i spowodował silny „wstrząs hydrostatyczny” – znaczny obszar ciała został uszkodzony przez falę uderzeniową. Książę trafił nieco w dół i na prawo od miejsca, w które celował, więc kula przeszła pod rdzeniem kręgowym, ale wystarczająco blisko, aby fala uderzeniowa uszkodziła go.
     W efekcie zamiast pożreć resztki „Latającej Ryby”, ryba rzuciła się spazmatycznie w lewo i zanurkowała. Była na wpół ślepa, miała uszkodzony rdzeń kręgowy i sparaliżowaną połowę ciała.
     Ta ofiara miała kolce.
     
     * * *
     
     „Pentzikis”: zwrot na lewą burtę, podejść do wraku. „Morska Piana”: zwrot na prawą burtę, podejść do wraku. „Tor Coll”: przygotować bomby głębinowe.
     Pahner zerknął na księcia, który wciąż śledził wzrokiem miotający się cień. Nie wiedział, czy to Rogerowi udał się strzał, czy rybę odpędziła salwa z tonącego statku. Tak czy inaczej, bestia przynajmniej chwilowo zniechęciła się. Teraz trzeba było ją dobić.
     – Grenadierzy do relingów. Ustawić opóźnienie; chcę drania uszkodzić – ciągnął Pahner, odcinając świeży plasterek korzenia bisti i wsuwając go do ust. Ogólne założenia taktyczne tego starcia zostały z góry opracowane – przynajmniej na tyle, na ile to było możliwe, skoro nikt tak naprawdę nie wiedział, co pożera statki w tych rejonach oceanu. Jak zwykle jednak przeciwnik nie trzymał się planu. Zakładali, że zobaczą bestię, zanim zaatakuje, co da im chociaż szansę odpędzenia jej. Teraz mogli tylko walczyć o uratowanie pozostałych sześciu statków i części ocalałej załogi.
     „Latająca Ryba” tonęła rufą naprzód, ale nie miała zbyt dużego przechyłu. Gdyby udało się wykończyć rybę kilkoma strzałami i posłać łodzie, można by jeszcze uratować większość przebywających na pokładzie. Żołnierze pod pokładem byli zgubieni, chyba że udałoby im się sforsować główny luk i wypłynąć. Pahner uważał, że to bardzo głupio tracić w ten sposób ćwierć batalionu, jego dowódcę i prawdopodobnie cholernie dobrego młodszego oficera. Z drugiej strony podczas całej tej podróży mogli przekonać się, że nie ma zbyt wielu dobrych miejsc, aby umrzeć.
     Kapitan znów zerknął na Rogera i pokręcił głową. Książę szukał lepszego punktu obserwacyjnego. Dobrze, że się starał, ale Pahner wątpił, by jego sztucer mógł rozstrzygnąć to starcie.
     W tym momencie, kiedy to pomyślał, zagrzmiał pierwszy harpun.
     
     * * *
     
     - Nie wydaje mi się, abyś nawet ty mógł tu coś zdziałać swoim pistoletem, kuzynie – powiedział Honal, klaszcząc ponuro w ręce. Słysząc pierwszy krzyk, jego kuzyn, dawny książę Therdan, wyciągnął wszystkie cztery pistolety i wymierzył je w stronę burty.
     – To prawda – powiedział Rastar i schował trzy rewolwery do kabur. – Ale jeśli to coś dobierze się do nas, przynajmniej dam mu poczuć, że tu jestem.
     – Lepiej uważaj, cokolwiek zamierzasz – zauważył sucho Honal. – Nasi przyjaciele żeglarze chcą sprawdzić, czy harpun jest lepszy od pistoletu!
     – To zależy od harpuna i pistoletu – chrząknął Rastar. – W końcu nie w tym rzecz, czego używasz, tylko jak!
     – A ja zamierzam zrobić to dobrze! – zawołał dowódca załogi działa. – Ale jeżeli będziecie stali na drodze, zostanie z was tylko czerwona plama! Odsunąć się!
     Działo było wyposażone w zamek kapiszonowy. Dowódca obsługi działa dał Honalowi i Rastarowi chwilę na odskoczenie w bok, a potem wziął głęboki oddech i szarpnął dźwignię odpalania.
     Huk wcale nie był głośny, za to kłąb dymu spowił cały przedni pokład. Lina rozwinęła się ze świstem. Potem z góry, z olinowania dobiegł krzyk:
     – Cel!
     – Zamocować linę! – ryknął dowódca działa, a załoga owinęła pięciocentymetrowej średnicy sznur wokół pachołka. Lina wyła i dymiła.
     – Przygotować się do zwrotu na lewą burtę! – krzyknął kapitan „Pentzikis”.
     – Lina w obejmy! – zawołał dowódca działa. – Ten drań przejdzie pod kilem! Jeśli kapitan nie będzie uważał, przewróci nas na bok!
     – Lina luźno! – warknął kapitan. – Ściągniecie ją po zwrocie!
     – Ciągnąć! – zawył artylerzysta. – Mamy luz!
     – Nie! – krzyknął Rastar. – „Tor Coll” przepływa nad liną!
     
     * * *
     
     – Kontakt! – zawołał plutonowy Angell na sieci kompanii z tylnego pokładu „Tor Colla”. – Sir, mamy kontakt.
     – W porządku – potwierdził Pahner, zerkając na szyk statków. – Niech wasz kapitan odpadnie w lewo. Macie skierować się na południe i spróbować odciągnąć to coś od „Latającej Ryby”. „Morska Piana”: jeszcze jeden strzał. Wszystkie jednostki: uwaga. Spróbujcie zrzucić mu na łeb parę ładunków, ale uważajcie, żeby nie trafić pozostałych statków.
     Z tyłu za kapitanem zagrzmiał harpun „Hooker” i szkuner zrobił zwrot przez sterburtę. Zasadniczo nie było to właściwe zachowanie. Statek z księciem na pokładzie powinien oddalać się od zagrożenia, a nie płynąć prosto na nie. Ale teraz, kiedy ryba była przyszpilona, ryzyko było prawdopodobnie niewielkie.
     „Tor Coll” przepłynął nad miotającym się cieniem, a za jego rufą wykwitł olbrzymi biało-zielony słup wody. Ładunki głębinowe wykorzystywały detonatory z granatów i miejscowy proch. Pahner nie był pewien, czy będą działać jak trzeba, ale okazało się, że niepotrzebnie się martwił. Pierwszy zrzut Bilalego trafił prosto w cel; potworna ryba rzuciła się jeszcze kilka razy, po czym powoli wypłynęła brzuchem do góry na powierzchnię. Spód ciała miała najwyraźniej pokryty chromatosporami, ponieważ w chwili wynurzenia mienił się różnymi kolorami. Najpierw mignęło kilka odcieni fioletu, potem całe spektrum barw aż do zieleni, w końcu zaś brzuch zrobił się kremowy.
     – Łódź z beczkami do „Latającej Ryby”. Zwodować wszystkie pozostałe, zacznijmy ratować ocalałych. Chorąży Dobrescu!
     – Tak, panie kapitanie? – rozległ się spokojny tenor. Pahner obejrzał się przez ramię i zobaczył chorążego stojącego przy maszcie i wpatrującego się niemal nieobecnym wzrokiem w martwego potwora.
     Starszy chorąży Dobrescu był jednym z pilotów promów „DeGloppera”. Latanie na promach było stosunkowo bezpiecznym zajęciem, ale tym razem okazało się, że jest trochę inaczej. W poprzednim życiu Dobrescu był także polowym medykiem Raidersów, wyszkolonym nie tylko do stabilizowania stanu rannego, ale i naprawiania go, jeśli zajdzie taka potrzeba. Jego przypadkowy udział w wyprawie uratował życie wielu ludziom.
     – Proszę przygotować się do przyjęcia rannych. Jeśli nie będzie żadnych albo nie będą w ciężkim stanie, niech pan się zajmie naszym małym przyjacielem.
     – Tak jest, sir – odparł medyk. – Oczywiście jestem pilotem, a nie ksenobiologiem, ale dla mnie to wygląda na rybę coll. Taka jest moja fachowa opinia.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

25
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.