Otworzyłem szarpnięciem swoje drzwi i włączyłem światła. Potem zatrzasnąłem je i zamknąłem zamki pilotem. Wsunąłem prawą rękę pod marynarkę i zacisnąłem ją na kolbie czterdziestkipiątki. Obejrzałem się. Z mglistej poświaty wyłaniały się kolejne dwa długie płaszcze. Lewą ręką złapałem drugi pistolet; obejmowałem się ramionami, jakby było mi zimno. Wtedy gdzieś z przodu dobiegł niski, dźwięczny głos, odbijając się od muru zaułka i ścian garaży, trudny do zlokalizowania, ale wyraźny. – Will! Ach, Will Trona! Pogadajmy. Will wyskoczył z samochodu, zanim zdążyłem go powstrzymać. – Pilnuj Savanny – polecił. – Ja się zajmę tym pajacem. Zatrzasnąłem drzwi i ruszyłem za nim, ale odwrócił się na pięcie. – Powiedziałem: pilnuj dziewczynki, Joe! – syknął mi prosto w twarz. – Więc pilnuj dziewczynki! Zostałem z nią, ale patrzyłem, jak odchodzi, biały w krzyżującym się świetle reflektorów. Wysoki wyszedł mu naprzeciw. Nie widziałem jego twarzy; nie mogłem się nawet domyślić jego wieku. Ręce trzymał w kieszeniach płaszcza. Dwaj pozostali za mną przesunęli się w lewo, więżąc mnie między sobą i naszym samochodem. Automaty trzymali przy sobie, lufami w dół. Nie ruszali się. Mieli nas i wiedzieli o tym; mogłem tylko stać i patrzeć. Will zatrzymał się jakieś dwa metry od nieznajomego, oparł dłonie na biodrach i rozsunął nieco stopy. Słowa dobiegały mnie razem z hałasem silnika i spalinami. Otworzyłem pilotem drzwi, sięgnąłem do środka i wyłączyłem wewnętrzne światła. – Co się dzieje, Joe? – spytała dziewczynka. – Nic nie widzę. – Nic nie mów. Zupełnie nic. – Dobrze. – …ciężko pana złapać, panie Trona… Głos miał dziwną kadencję, wymawiał sylaby z niemal wesołą śpiewnością. Trochę sztywno, jakby posługiwał się drugim językiem, którego nauczył się później. Will: Kim jesteś, do cholery? …dziewczynka w samochodzie? Will: Jesteście z Alexem? Jesteście z Alexem. Śmiech. Gówniarz za bardzo się boi, żeby się pokazać, co? Znów Will: Mieliśmy umowę. Wynoście się stąd do diabła. Teraz umowa jest taka. Wysoki pochylił się do przodu, a w zaułku rozległ się trzask głośnej eksplozji. Will padł na kolana i zgiął się wpół. Otworzyłem tylne drzwi, wskoczyłem do środka, odpiąłem pas Savanny i przepchnąłem ją na drugą stronę siedzenia. Wyjrzałem przez tylną szybę. Wysoki dał krok do przodu. Otworzyłem drzwi, przecisnąłem się obok dziewczynki i za rękę wywlokłem ją z samochodu. – Co się dzieje? Co się stało Willowi? – Ćśśś. Ciągnąc ją za sobą, obejrzałem się i zobaczyłem błyszczące zakończenie ręki Wysokiego, wymierzone w dół, w Willa. Jeszcze jeden trzask, głowa Willa podskoczyła, dym zmieszał się z mgłą w świetle reflektorów. – Savannah – szepnąłem. – Uciekaj! Zatrąbię dwa razy. Zatrąbię dwa razy. Podniosłem ją i przewiesiłem przez mur z pustaków, a potem puściłem. Usłyszałem, jak zeskakuje po drugiej stronie i szybko odbiega. Odgłos kroków mężczyzn za mną stał się głośniejszy. Padłem na asfalt, wyciągnąłem jeden pistolet i wczołgałem się z powrotem na tylny fotel ciemnego samochodu. Dwaj z tyłu zbliżali się szybko, z uniesionymi pistoletami maszynowymi. Patrzyli na mur, gdzie ostatnio mnie widzieli. Kiedy podeszli wystarczająco blisko, obu zastrzeliłem. Lewy runął na ziemię. Prawy zadygotał, zatrzymał się i puścił niekontrolowaną serię, która wepchnęła mu plującą ogniem lufę w twarz. Potem usłyszałem tylko grzechot i jęk. Nie wychylając się, wypełzłem z powrotem na asfalt. Na kolanach i łokciach przeczołgałem się wzdłuż samochodu, przyciśnięty do karoserii, z wyciągniętą przed siebie bronią. Nawet w świetle reflektorów widziałem tylko sylwetki: Wysoki i dwaj inni szli wolno w moją stronę. A Will leżał na ziemi. Odległość – zero. Perspektywa – zero. Wszystko tonęło w bladej poświacie. Cholera, co to? Znów niski głos: Idź, sprawdź. Wycelowałem czterdziestkępiątkę w stronę głosów, wbiłem wzrok w mgłę za celownikiem. Dwóch chyba leży, przy samochodzie. Idź, sprawdź! Przesunąłem lufę o centymetr w lewo, śledząc głos. Nagle zbliżyły się do mnie kroki, dwóch ludzi, jeden obok drugiego. W świetle reflektorów zmaterializowały się kształty. Gówno widzę! Kroki ucichły. Cholera… To Nix i Luke. Rozwaleni, człowieku. Ja tam nie idę… Mgła rozwiała się na chwilę i znów wszystko otuliła. Dziwnie wyglądali. Usłyszałem za nimi głos Wysokiego. Wracać tu. Już! Biegiem! Odgłos biegnących stóp, dwa poruszające się kształty. Wysoki: Do mnie. Nix i Luke leżą tam rozwaleni, człowieku… Usłyszałem dwa ostre trzaski i dwa głuche łomoty. Potem jeszcze dwa strzały, kiedy z ręki Wysokiego błysnęły w dół dwie pomarańczowe komety. Chwilę później samochód wytyłował z piskiem opon, ostrza reflektorów omiotły asfalt. Zobaczyłem leżących obok Willa dwóch mężczyzn; jeden się poruszał, drugi nie. Kiedy samochód wyjechał z zaułka i z rykiem przemknął ulicą za murem, zacząłem biec. Will klęczał z czołem opartym o ziemię, obejmując się ramionami. Na asfalcie, na jego ubraniu i głowie była krew. Położyłem rękę na jego plecach. – Ups. – Cicho, szefie. Wszystko w porządku. Wróciłem biegiem do samochodu i podprowadziłem go bliżej. Posadziłem Willa na miejscu pasażera. Siedział prosto, mokry i ciężki. Czułem metaliczny zapach. Miałem zakrwawioną twarz tam, gdzie opierała się jego głowa. Jeden z mężczyzn, do których strzelał Wysoki, ciągle się ruszał, więc ostrożnie go ominąłem. Wypadłem na Lincoln Boulevard, przejeżdżając na czerwonym świetle. Ręką śliską od krwi wduszałem klakson, za oknem przelatywały kłęby mgły. – Wszystko w porządku, Will. Wyjdziesz z tego. Jego głowa opierała się bezwładnie na zagłówku, wytrzeszczone oczy patrzyły przed siebie zamglonym wzrokiem. Na barku, koszuli i kolanach miał pełno krwi. – Trzymaj się, tato. Proszę, trzymaj się. Już prawie jesteśmy. – Mary Ann. Pędziłem sto sześćdziesiątką na południe. Mijane samochody wydawały się przelatywać obok nas jak rakiety. Willem szarpnęło, kiedy przejechałem przez pas dzielący jezdnie. Potem nachylił się do przodu jak zawsze, kiedy chciał widzieć liczniki i mnie. – Wszyscy. – Wszyscy co, tato? Kaszlnął czerwienią na szybę i zawisł bezwładnie w pasach. Za oknami migotały tylne światła mijanych aut. Poślizgiem zjechałem z autostrady przy Chapman, przejechałem trzy czerwone światła i wpadłem na podjazd Centrum Medycznego UC Irvine, z piskiem i dymem palonych gum zatrzymując się przed rampą dla karetek. Will opierał się o drzwi. Kiedy obiegłem samochód i je otworzyłem, wpadł w moje ramiona. Zaniosłem go po rampie do szpitala, dobrze wiedząc, że niepotrzebny mu już lekarz. Poślizgnąłem się i padłem na kolana, ale nie puściłem go, bo tylko to mogłem dla niego zrobić i chciałem to zrobić dobrze. Dwaj sanitariusze z ostrego dyżuru biegli w naszą stronę z noszami. * * * Piekło jest czekaniem. Chodziłem tam i z powrotem po poczekalni i chodnikach na zewnątrz, dzwoniąc do tych, do których trzeba było zadzwonić – najpierw do matki, Mary Ann, potem do braci, Juniora i Glenna. To były najtrudniejsze telefony, jakie w życiu wykonałem, bez dwóch zdań. Nie mogłem im wszystkim powiedzieć, że Will umiera. Nie mogłem im powiedzieć, że przeżyje. Krztusząc się, wybełkotałem tylko, że został postrzelony. Odprowadziłem samochód z rampy na parking. W środku cuchnęło krwią, skórą i paskudnym zapachem ludzkiej paniki. * * * Dwadzieścia minut później dyżurny lekarz powiedział mi, że straciliśmy Willa. Straciliśmy. To słowo trafiło mnie jak kula w serce. Znaczyło, że Willa już nie ma, i nigdy nie będzie. Powiedziało mi, że zawiodłem człowieka, którego kochałem najbardziej na świecie, że nie wykonałem swojego najważniejszego zadania. A przechodząc dymiącą spiralą przez moje serce i dalej w noc, zdążyło mi jeszcze powiedzieć, że znajdę ludzi, którzy zrobili to Willowi, i policzę się z nimi. Udało mi się jeszcze raz zadzwonić do matki i braci. Żeby im też posłać kulę. Oczywiście za późno. Byli już w drodze do szpitala. Wbrew protestom lekarza i dwóch zastępców szeryfa wsiadłem do samochodu Willa i wróciłem do mieszkania przy Lind Street. * * * Czerwone koguty, żółta taśma, wszędzie gapie i trzy ciała pod kocami. Na miejscu pełno było policji z Anaheim. Do mojego samochodu podszedł krawężnik z latarką, machając, żebym odjechał. Wytyłowałem i zacząłem objeżdżać ciemne ulice i szerokie, puste bulwary w poszukiwaniu dziewczynki. Wlokłem się piętnaście na godzinę, co chwila dwukrotnie cicho trąbiąc. Tam i z powrotem, powoli, z włączonymi światłami i opuszczonymi wszystkimi szybami. Uwaga, szukam. Mgła wciąż była gęsta i chwilami nie widziałem nawet na odległość przecznicy. Co kilka minut zatrzymywałem się, trąbiłem i nasłuchiwałem. Obserwowałem. W końcu zadzwoniła do mnie na komórkę mama. Miałem wrażenie, że jest bliska paniki. Była w szpitalu. Nie pozwalali jej zobaczyć Willa. Rozmawiałem z nią, póki się nie uspokoiła, i powiedziałem, żeby zadzwoniła do wielebnego Altera. Kiedy zawróciłem do Centrum Medycznego, zatrzymał mnie radiowóz anaheimskiej policji. Obaj policjanci byli spięci, dotykali kolb pistoletów, kiedy pokazywałem im swoją odznakę. – Co pan tu robi, do cholery, zastępco szeryfa? – Szukam dziewczynki. – Czy to w samochodzie to krew? – Tak. – Proszę wysiąść, powoli. Z rękami daleko od ciała, panie Trona.
|