nr 5 (XXXVII)
czerwiec 2004




powrót do indeksunastępna strona

William Gibson
Rozpoznanie wzorca
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     3.
     Załącznik

     
     Poszła do Harveya Nicolsa i dostała mdłości.
     Powinna mieć więcej oleju w głowie.
     Wiadomo, jak reaguje na znaki towarowe.
     Była na dole, w dziale męskim, pchana idiotyczną nadzieją, że jeśli już ktoś prowadzi Buzza Ricksona, to Harvey Nicols, którego ozdobne wiktoriańskie gmaszysko wznosi się jak rafa koralowa naprzeciwko stacji Knightsbridge. Gdzieś na parterze, w dziale kosmetycznym, muszą nawet mieć maseczkę ogórkową Heleny Stonestreet, gdyż, jak wytłumaczył jej Bernard, jego moc przekonywania pokonała nawet handlowców HN.
     Ale tu na dole, obok Tommy’ego Hilfingera, wszystko zaczęło się na nią walić, obudziła alergię na znaki towarowe. Niektórzy ludzie połkną jednego orzeszka ziemnego i głowa puchnie im do rozmiarów piłki do koszykówki. Cayce puchnie psyche.
     Tommy Hilfinger zawsze tak na nią działa, chociaż myślała, że jest już bezpieczna. W Nowym Jorku wszędzie się czai na człowieka, jak Benetton, ale Cayce myślała, że zażyła już tyle tej trucizny, że się uodporniła. Na dodatek, aura ostrzegawcza zmalała, co pewnie jakoś wiąże się ze zmianą otoczenia. Nie spodziewała się Nicolsa w Londynie. Atak ma postać piorunującej reakcji, jak po ugryzieniu folii aluminiowej.
     Spojrzenie w prawo i lawina runęła. Stok Tommych spadł jej na głowę.
     Mój Boże, czy to nie dowód ślepoty? To przecież podróba podróby podróby. Rozwodniona tynktura Ralpha Laurena, który rozwodnił dni chwały Brooks Brothers, którzy z kolei wykorzystali styl Jermyn Street i Saville Row, zrzynając stroje do gry w polo i kraty najświetniejszych regimentów i ozdabiając nimi swoją gotowiznę. Ale Tommy Hilfinger to punkt zerowy, czarna dziura. Musi istnieć jakiś hilfingerowy horyzont zdarzeń, poza którym nie ma już kolejnych pochodnych, jeszcze bardziej oddalonych od źródła, jeszcze bardziej bezdusznych. Taką w każdym razie ma nadzieję. Ale pewnie właśnie ta bezduszność decyduje o jego długiej wszechobecności, pewnie tak.
     Za wszelką cenę musi uciec z tego logo-labiryntu. Ale ruchome schody wyrzucą ją z powrotem na dwór, i Cayce wie, że na górze nie poczuje się inaczej niż w środku, i że nieuchronnie czeka ją Sloane Square, kolejne ogniwo czynników wyzwalających reakcję alergiczną, i że wpadnie na Laurę Ashley. Naprawdę paskudna perspektywa.
     Przypomina sobie, że na piątym piętrze HN jest pseudokalifornijski supersam, coś jakby Dean&Deluca, z restauracją. W środku mają wydzielony, rozbity na pokraczne segmenty, zrobotyzowany, dziwnie szumiący bar sushi oraz bistro ze świetną kawą.
     Kofeinę trzymała na później, srebrną kulę na spadek serotoniny i stany ekstremalne. Może pójść na górę. Może wjechać windą. Tak, skorzysta z windy, małej, idealnie uformowanej kabiny wielkości szafy ściennej. Znajdzie ją i pojedzie nią na górę. Już.
     Od myśli do czynu. Winda zjeżdża, cudem pusta, i Cayce wchodzi do kabiny, naciska „5”.
     – Ale jestem podniecona – szepce kobiecy głos, kiedy drzwi się zasuwają, ale Cayce wie, że jest sama w tej pionowej trumnie ze zwierciadeł i szczotkowanej stali. Na szczęście jechała już tą windą i wie, że bezcielesne głosy mają rozbawiać klientów.
     – Mmmm – mruczy równie bezcielesny samiec. Jedyne podobne odgłosy, które przychodzą na myśl Cayce, to niesamowite owadzie brzęczenie w toalecie ekskluzywnego baru hamburgerowego przy Rodeo Drive, z której korzystała wiele lat temu. Pomyślała, że to muchy, chociaż pewnie nie o takie skojarzenie chodziło pomysłodawcy.
     Teraz przynajmniej nie słyszy innych głosów, duchów wywoływanych przez projektantów; winda jakimś cudem dociera na piąte piętro, nie zatrzymując się pod drodze.
     Cayce wyskakuje w blade światło, tnące skosem niepotrzebnie rozległą taflę szkła. Jest mniej klientów niż kiedyś. Na tym poziomie jest tyle garderoby, co na ludziach i w błyszczących reklamówkach. Opuchnięta psyche może nieco sklęsnąć.
     Przystaje przy kontuarze, omiatając wzrokiem skwierczące steki, promieniejące blaskiem jak twarze świeżo wytłoczone w medialnej mennicy. Biologiczna czystość tych mięs jest zupełnie nieosiągalna dla człowieka; zwierzęta wyhodowano na diecie surowszej niż kuchenny katechizm żony Stonestreeta.
     Przy barze kilku eurosamców w ciemnych garniturach. Stoją i kopcą swoje nieodłączne papierosy.
     Cayce opiera się brzuchem o kontuar, napotyka wzrok barmana.
     – Time Out? – pyta tamten, lekko marszcząc czoło. Ostrzyżony prawie do gołej czaszki, spogląda zza maski masywnych włoskich okularów. Te szkła w czarnych oprawkach przypominają jej emotikony, symbole mające obrazować emocje, komiksowe buzie sklecone z klawiaturowych symboli. Okulary można by zaznaczyć ósemką, nos łącznikiem, usta lewym ukośnikiem.
     – Proszę?
     – Time Out. Cotygodniowy program kulturalny. Byłaś w panelu. W ICA. – Ostatnie zaproszenie do Institute of Contemporary Art, panel z jakąś wykładowczynią taksonomii znaków towarowych, prowincjonalną panią profesor. Kapuśniaczek rosił Mall. Publiczność pachniała wilgotną wełną i papierosami. Cayce przyjęła zaproszenie, bo mogła pobyć kilka dni z Damienem. Za serię reklamówek skandynawskich samochodów kupił wtedy dom, który od kilku lat wynajmował. Zapomniała o chałturce w Time Out, jednym z elementów życia coolhuntera. – Szukasz emefów. – Zwęża oczy w nawiasach z czarnego włoskiego plastiku.
     Damien na wpół szczerze utrzymuje, że poszukiwacze emefów to pierwsza prawdziwa masoneria nowego wieku.
     – Byłeś tam? – pyta Cayce, wytrącona z równowagi tym nagłym rozłamem kontekstu. Nie jest w żadnym wypadku sławą, w każdym razie nie zwykła być rozpoznawana przez obcych. Ale emefy mają to do siebie, że niwelują granice, wykraczają poza zwykły porządek rzeczy.
     – Mój przyjaciel był. – Opuszcza wzrok i przejeżdża po kontuarze nieskazitelnie białą ściereczką. Ma obgryzione paznokcie i nosi za duży pierścionek. – Powiedział mi, że wpadł na ciebie później, na stronie. Kłóciłaś się z kimś na temat Chińskiego wysłannika. – Podnosi wzrok. – Chyba nie myślisz poważnie, że to on.
     „On” to Kim Hee Park, młody koreański autor odpowiedzialny za wspomniany film, wiecznego faworyta kin studyjnych, porównywanego przez niektórych z emefami. Inni posuwają się do stwierdzenia, że to Kim Park jest twórcą. Sugerowanie Cayce czegoś podobnego to tak, jakby się pytało papieża, czy lubi herezję sekty katarów.
     – Nie – prycha. – Oczywiście że nie.
     – Nowy segment – wydyszał szeptem.
     – Kiedy?
     – Dziś przed południem. Czterdziestoośmiosekundowy. Z nimi.
     Cayce i barman są teraz w kapsule, do której nie przenika żaden dźwięk.
     – Rozmawiają? – pyta.
     – Nie.
     – Widziałeś?
     – Nie. Dostałem wiadomość, na komórkę.
     – Nic nie mów, nie psuj efektu – ostrzega Cayce, zbierając się w garść.
     On kolejny raz składa ścierkę. Eurosamce wypuszczają chmurę niebieskiego gitanowego dymu.
     – Coś do picia? – Kapsuła pęka, dopuszczając fonię.
     – Podwójne espresso. – Otwiera enerdowską kopertówkę, sięgając po drobne ze świata po drugiej stronie lustra.
     Barman oddala się kilka kroków i w czarnym ekspresie przygotowuje kawę. Para syczy pod ciśnieniem.
     Forum wpadnie w szał, pierwszeństwo wpisów zależy od stref czasowych, historii rozpowszechniania, źródła emisji. Lokalizacja może okazać się niemożliwa, segment zapewne załadowano z tymczasowego e-maila, przez już zlikwidowany adres internetowy, możliwe że bez wiedzy providera, niekiedy z chwilowo aktywowanej komórki albo przez anonimizator. To już ustalają emeferzy, nieustannie przeczesujący Internet, którzy gdzieś znaleźli ten plik wideo, podrzucony, czekający na ściągnięcie.
     Barman wraca z kawą w białej filiżance na białej podstawce i stawia przed Cayce na lśniącym czarnym blacie. Podsuwa stalowy koszyczek z przegródkami pełnymi kolorowego angielskiego cukru w przynajmniej trzech rodzajach. Kolejny aspekt świata po drugiej stronie lustra: cukier. Jest go więcej i to nie tylko w słodyczach.
     Cayce ustawiła słupek sześciu grubych funtowych monet.
     – Na koszt firmy.
     – Dziękuję.
     Eurosamce zamawiają następną kolejkę. Barman wraca ich obsłużyć. Wygląda jak Michael Stipe na sterydach. Cayce zabiera cztery monety i przesuwa resztę w cień cukiernicy. Gładko łyka podwójne gorzkie espresso i odwraca się, szykując do wyjścia. Ogląda się, odchodząc. Barman przygląda się jej uważnie zza czarnych nawiasów okularów.
     
     Taksówką, oczywiście czarną, do stacji metra Camden.
     Atak tommyfobii został zgrabnie odparty, ale depresja po rozłączeniu z duszą osiągnęła bezmiar pasa cisz podzwrotnikowych. Cayce obawia się popadnięcia w otępienie, zanim zrobi najpotrzebniejsze zakupy. Sunie na automatycznym pilocie do supermarketu przy High Street, napełnia koszyk. Owoce ze świata po drugiej stronie lustra. Kolumbijska kawa, drobno mielona. Mleko dwuprocentowe.
     W pobliskiej papeterii, zagraconej artykułami dla plastyków, kupuje szeroką, czarną, matową taśmę klejącą.
     Idąc Parkway ku domowi Damiena, zauważa ulotkę na latarni. Monochromatyczny, zaśnieżony frame-grabe.
     On patrzy jakby z głębin.
     Pracuje u Cantora Fitzgeralda. Nosi złotą ślubną obrączkę.
     Nie jest stąd, jest z emefu.
     
     Wiadomość od WParkęUbranego to tylko załącznik.
     Cayce siedzi przed cube’em Damiena z francuskim ekspresem na dwie filiżanki, kupionym przy Parkway. Unosi się zapach kolumbijskiej czarnej, piekielnie mocnej. Nie powinna tego pić; nie odsunie snu, a tylko ściągnie koszmary. Cayce wie, że obudzi się roztrzęsiona i o potwornej godzinie. Ale nie może być otępiała podczas otwierania nowego segmentu. Grunt to koncentracja.
     Otwieraniu załącznika z niewidzianym emefem zawsze towarzyszą głębokie zmiany postrzegania. Teraz też. Stan progowy.
     WParkęUbrany oznaczył załącznik: #135. Sto trzydzieści cztery znane fragmenty… czego? Dzieła w akcie tworzenia? Czegoś dawno zakończonego i teraz nie wiedzieć czemu rozprowadzanego w kawałkach?
     Nie zajrzała na forum. Mogą jej popsuć efekt. Każdy nowy fragment należy odbierać na świeżo.
     WParkęUbrany mówi, że nowy emef powinno się oglądać tak, jakby nie było poprzednich, uciekając na chwilę od elementów składanych świadomie lub nie od pierwszego segmentu. Mówi też, że homo sapiens ma zdolność rozpoznawania wzorców. To jednocześnie błogosławieństwo i pułapka.
     Cayce powoli naciska dźwignię ekspresu.
     Kawa spływa do kubka.
     Kurtkę narzuciła jak płaszcz na gładkie ramiona mechanicznej nimfy, której biały tors balansuje na wzgórku łonowym z nierdzewnej stali, oparty pod kątem o szarą ścianą. Patrzy bez wyrazu. Z błogą nieświadomością ślepca.
     Piąta po południu i Cayce ledwo widzi na oczy. Podnosi do ust smolisty płyn. Klika myszą.
     Ile razy to robiła?
     Od jakiego czasu oddaje się marzeniu? Tak Maurice nazywa istotę emeferyzmu: oddanie się marzeniu.
     Ekran komputera Damiena wypełnia się absolutną czernią. To tak, jakby uczestniczyła w narodzinach kina, pierwszej projekcji braci Lumiere; parowa lokomotywa wypadnie z ekranu, wyganiając widownię na ulice nocnego Paryża.
     Światło i cień. Kości policzkowe kochanków, preludium pocałunku.
     Cayce drży.
     To już tyle czasu i nawet się nie dotknęli. I tylko faktura tła łagodzi absolutną ciemność wokół nich.
     Są ubrani tak jak zawsze, w rzeczy, które Cayce szeroko konsultowała, zafascynowana ich wszechczasowością, czymś znanym i akceptowanym. I to właśnie stanowi problem. Podobnie uczesanie.
     Chłopak mógłby być marynarzem, który zszedł z okrętu podwodnego w 1914 roku, albo jazzmanem wchodzącym do klubu w 1957. Brak dowodów, stylistycznych śladów, co w rozumieniu Cayce świadczy o czystym mistrzostwie. Uznaje się, że czarny płaszcz chłopca jest ze skóry, chociaż może być z matowego plastiku albo gumy. Ma zwyczaj stawiać kołnierz.
     Dziewczyna nosi dłuższy płaszcz, również ciemny, ale chyba z tkaniny. Jego poduszki to temat całego wątku, setek wpisów. Zarys ramion damskiego płaszcza winien zdradzać konkretną epokę, dekadę, ale w tym wypadku zamiast zbliżenia poglądów doszło jedynie do sporów.
     Nie nosi kapelusza. Przyjęto, że albo wtedy w ogóle nie noszono kapeluszy, albo to dziewczyna wyzwolona, nie ogląda się na podstawowe kanony epoki. Identycznej analizie poddano uczesanie, ale jak do tej pory nie osiągnięto żadnych wspólnych wniosków.
     Całe armie fanatycznych badaczy bez końca układały, dzieliły i ponownie układały sto trzydzieści cztery odnalezione fragmenty, ale nie zidentyfikowano epoki ani nie ustalono kierunku narracji.
     Pojawiły się wątki-upiory i rozpoczęły własne, niejasne, lecz uporczywie żywotne biografie. Cayce zna je wszystkie, ale trzyma się od nich z daleka. Niczego nie wyjaśniają, prowadzą tylko na surrealistyczne, bezbrzeżne manowce najczystszych spekulacji.
     I kiedy Cayce patrzy, jak stykają się usta tych dwojga, wie, że nic nie wie, ale że zależy jej tylko na jednym – na obejrzeniu filmu, którego część musi stanowić ten materiał. Musi.
     Gdzieś nad ich głowami coś przebłyskuje, coś białego, rzucającego władczy szponiasty cień. Doktor Caligari? Potem znów czerń zalewa ekran.
     Cayce klika REPLAY. Jeszcze raz ogląda materiał.
     Wchodzi na forum i przewija całą zakładkę wpisów. Od rana zebrało się dobrych kilka stron; #135 wynurzając się, wzbudził kręgi na wodzie, ale Cayce nie ma teraz ochoty w nich brodzić.
     Jaki w tym sens.
     Spada z hukiem fala zmęczenia, potop wyczerpania, którego nie wstrzyma ani kolumbijska, ani żadna inna kawa.
     Cayce rozbiera się, myje zęby. Ręce i nogi ma zdrewniałe z wyczerpania i drżące od kofeiny, gasi światło i wczołguje się pod sztywną, srebrną kołdrę Damiena.
     Kuli się do pozycji embrionalnej i przeżywa krótkie zdumienie, gdy ostatnia fala spada na nią, na jej całkowitą i całkowicie teraz odsłoniętą samotność.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

40
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.