Rozdział drugi Pogoda była idealna na pogrzeb: lekka mżawka i zacinający wiatr. Kiedy żałobnicy dotarli w końcu do grobu, wszyscy ściskali parasole. Skinner zerknął ukradkiem na swego ojczyma, gdy polerowana, mahoniowa trumna jego matki została opuszczona do świeżego grobu obok innego, należącego do jej pierwszego męża. Szczęka Luke’a była jak odlana z betonu, wargi oblekały zaciśnięte zęby. Luke nie należał do ludzi okazujących cierpienie, ale Skinner wiedział, że serce farmera musi być bliskie złamania. Wielebny Cakebread skończył modlitwę i każdy wrzucił do grobu zimną, wilgotną grudę ziemi. Skinner został przez chwilę przy Luke’u, dzieląc schronienie jego parasola. – Myślę, że jest teraz szczęśliwa. – Starszy mężczyzna westchnął. – A jeśli nie szczęśliwa, to spokojna. – Uśmiechnął się do swoich wspomnień i pokręcił głową. – Kochałem tę staruszkę. Kochałem ją od ogólniaka, choć wiedziałem, że jest po uszy zakochana w twoim tacie. Nie, żebym miał im to za złe. Twój tata był porządnym człowiekiem. Właściwe jest, żeby leżała przy nim. W końcu on był z nią dłużej niż ja. – Luke sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął dużą, pogniecioną kopertę. – Twoja mama zostawiła mi to, kiedy zabierali ją do szpitala w Lake Village. Powiedziała, że mam ci to dać w razie… w razie, gdybyś nie zdążył do domu na czas. Skinner wetknął kopertę do kieszeni. – Luke, czy ona kiedykolwiek mówiła o moim tacie? O tym, co się stało? Mięsień na szczęce Luke’a drgnął. – Tylko raz. I nie miało to żadnego sensu. Bardzo wtedy cierpiała i brała mnóstwo leków. Lepiej wracajmy do domu. Pani Cakebread zajmuje się gośćmi, ale myślę, że i tak powinniśmy tam być. Jeżeli chodzi o stypy, to ta po Ednie Cade Blackwell była jedną z lepszych tego roku w Choctaw County. Były dwie wędzone szynki, ładna pieczeń przyniesiona przez kuzyna Luke’a, Phelana, co najmniej trzy galaretki, oraz przyzwoity wybór ciast i placków przygotowanych przez członkinie Kółka Modlitewnego Metodystek. Pani Cakebread, żona pastora, krzątała sie po kuchni, doglądając ekspresu i pilnując, by kawy starczało dla wszystkich. Wielebny Cakebread był wysokim mężczyzną o nieco nieobecnym, zamyślonym wyrazie twarzy, a pani Cakebread była niska, przysadzista i składała się w równych częściach z nerwowej energii i lakieru do włosów. – Kiedyście ostatnio jedli? – Powitała ich, kiedy Luke i Skinner wkroczyli do domu. Skinner zamrugał, zaskoczony, że musi się nad tym zastanawiać. Pani Cakebread cmoknęła ze zniecierpliwieniem i poleciła im szybko zdjąć płaszcze, wpychając im do rąk talerze załadowane sałatką ziemniaczaną, jajkami w majonezie i grubymi plastrami szynki. – Musicie zachować siły! Wyrządzacie Ednie złą przysługę, głodząc się. Skinner popatrzył na jajka na swoim talerzu i poczuł, jak wywraca mu się żołądek. Na szczęście uwagę pani Cakebread przyciągnął pusty ekspres. Metodyści na stypach zawsze piją kawę. Skinner wszedł do salonu, nadal trzymając niechciany talerz i stanął przy kominku. Czuł się jak zrobiony z drewna, niczym półka nad kominkiem, ale mniej użyteczny. Stary mężczyzna gapił się na niego zza grubych szkieł okularów jak na dziwnego, trudnego do zaklasyfikowania insekta. – Jesteś dzieciakiem Edny, nieprawda? Skinner poczuł, jak zaciska mu się żołądek, poznał bowiem stojącą przed nim skurczoną postać. Był to Enos Stackpole, ich dawny sąsiad. Enos żył z kawałka ziemi przylegającej do farmy Cade’ów w czasach, kiedy jeszcze tam mieszkali. Ostatnich sześć lat nie obeszło się ze starym łaskawie; nosił źle leżący, trzyczęściowy, niebieski garnitur z poliestru opadający pod pachami i w kroczu oraz bardzo znoszone kowbojskie buty z popękanymi obcasami. Długie, siwe włosy nad wystającym czołem nosił ściągnięte do tyłu i pokryte wystarczającą ilością żelu, by nadać blask buickowi z pięćdziesiątego siódmego roku. Skinner zauważył wąski jak sznurowadło krawat z tandetną spinką. Długie, kościste palce Enosa zdawały się jeszcze większe teraz, kiedy jego ciało dopadła starość. Wątrobowe plamy wielkości srebrnych dolarówek pokrywały wierzchy jego dłoni. Enos Stackpole miał reputację ekscentryka. Mówiąc dosadnie, był miejscowym wariatem. Ale jego rodzina była silna – żeby nie powiedzieć potężna – dawniej, w czasach wojny secesyjnej i część tego dziedzictwa nadal widoczna była w Enosie, jej skarlałym potomku. Mieszkał on samotnie na obrzeżach miasteczka w rozpadających się resztkach domu na opuszczonej plantacji należącej niegdyś do jego pradziadka. Jedynym towarzystwem Enosa były gnieżdżące się w starych klatkach króliki, które trzymał zarówno jako zwierzęta domowe, jak i źródło pożywienia. Jako dziecko, Skinner odczuwał przemożną ciekawość w stosunku do starca, choć większość mieszkańców Seven Devils unikała na wpół szalonego pustelnika. Enos rzadko się kąpał, nigdy nie mył zębów i pozwolił, by jego rodzinna posiadłość popadła w taką ruinę, że jedynymi elementami powstrzymującymi ściany przed zawaleniem był powój przerastający przez podłogę i termity trzymające się za ręce. Enos nagle uśmiechnął się, odsłaniając nienaturalnie białe i równe zęby. Przez moment Skinner był pewien, że stary go ugryzie. Enos odzyskał kontrolę nad źle dopasowaną sztuczną szczęką i chrząknął. – To ja żem znalazł twojego ojca! Założę się, żeś o tym nie wiedział! Skinner przełknął ślinę. Nie, nie wiedział o tym. Ale z drugiej strony wątpił, by Enos był świadom, iż Skinner raz widział go masturbującego sie przy użyciu świeżo zdjętej skórki królika. – Taa, ja żem go znalazł. – Głos Enosa przybrał nostalgiczny ton, jakby starzec wspominał stare, dobre czasy. – Szukałem w lesie korzonków, kiedym go nagle zobaczył, całego jakby przeżutego. Leżał obok ubitego jelenia. Myślę sobie, że go sam musiał ubić, bo jelonek był już wypatroszony. Nagle z jednej strony słyszę jakiś hałas w lesie. Wystraszyłem się, że to może to coś, co dopadło starego Willa, a ja tu w tym lesie sam jeden, z laską tylko do obrony! Ale wiesz, co to było? – Skinner pokręcił głową. – To była twoja matka! Patrzy na mnie i pokazuje to, co zostało z Willa i mówi: „Lepiej wołaj szeryfa, Enos. Chyba niedźwiedź dopadł mojego Willa. Spróbuję znaleźć Skinnera, zanim będzie za późno”. No i wzięła strzelbę Willa i poszła do lasu… – Musiał się pan pomylić. Nie było mnie tam tego dnia, byłem w domu, miałem grypę. Enos żachnął się, jego powiększone okularami oczy nadały mu wygląd szalonej sowy. – Nie będziesz mi mówił, co pamiętam, a czego nie, ty podrzutku! – Enos, może poczęstuj się pieczenią, którą przyniósł Phelan? – Luke nagle wyrósł nad starcem. – Mamy tego więcej, niż zdołamy zjeść. Jestem pewien, że pani Cakebread chętnie ci trochę zapakuje. Enos stęknął i powlókł się w stronę kuchni, w obliczu darmowego posiłku zapominając o gniewie. – Mam nadzieję, że w niczym nie przeszkodziłem, ale wyglądałeś, jakbyś potrzebował ratunku. – Tak jakby. Zapomniałem już o starym Enosie. – Enos nigdy nie przepuści darmowego żarcia, choćby nawet musiał się z tej okazji wystroić. – Luke spojrzał dziwnie kątem oka. – Wszystko w porządku? – Chyba tak. Mówił coś o tym, jak moja mama szukała mnie w lesie, wtedy kiedy mój ojciec… kiedy zginął. – Nie zwracałbym na niego uwagi. Stary Enos stracił rozum w czasach, gdy Roosevelt sprawował urząd. – Luke? – Tak? Skinner pokręcił głową. – Nie, nic. Zaczynał wpadać w obłęd. Dawno nie jadł i nie spał, ot co. Czemu niby Luke miałby mieć inny niż samopoczucie Skinnera powód, by powstrzymać Enosa przed opowiadaniem o śmierci ojca chłopaka? * * * Była czwarta, kiedy ostatni żałobnicy zabrali swoje parasole i płaszcze, zostawiając Skinnera i Luke’a samych z ich żalem. Enos wyszedł jako jeden z ostatnich, kieszenie jego płaszcza były wypchane zawiniętą w aluminiową folię pieczenią. Luke siedział przy kuchennym stole, pijąc kawę i patrząc na miejsce, gdzie zwykle siedziała jego żona. Jego wyjściowy krawat zwisał przerzucony przez oparcie krzesła jak pusta skóra węża. Skinner poszedł na górę, do łóżka. Wyzwolił się ze swojej wyjściowej marynarki i rzucił ją w kierunku łóżka. Nie trafił, wylądowała na dywaniku. Kiedy się pochylił, by ją podnieść, jego dłoń zamknęła się na kopercie wetkniętej do kieszeni. Długo wpatrywał się w kopertę, zanim ją otworzył. W środku było kilka równo złożonych kartek papieru i coś, co wyglądało jak kopia dokumentu z czasów przed wynalezieniem kserografów. Litery były nierówne i pospiesznie spisane, ale poznał pismo matki. Synu, Jeśli to czytasz, mnie już nie ma. Chciałam ci to wszystko powiedzieć sama, jak powinnam była zrobić wiele lat temu, ale ciągle odkładałam to na później, a teraz nie mam już czasu. Dobry Bóg wzywa mnie do siebie, do twojego ojca. Chciałabym, by był lepszy sposób przekazania ci tego, ale nie mam innego wyjścia, jak tylko powiedzieć ci to wprost: nie jestem twoją matką. W każdym razie, nie tą, która nosiła cię przez dziewięć miesięcy w brzuchu. Will również nie był twoim naturalnym ojcem. Adoptowaliśmy cię, kiedy byłeś jeszcze niemowlęciem. Byłeś takim pięknym dzieckiem! Twój ojciec i ja pokochaliśmy cię, kiedyśmy cię tylko ujrzeli. Tak bardzo przypominałeś nam chłopca, którego straciliśmy w roku pięćdziesiątym szóstym. Byliśmy już niemal zbyt starzy, by kwalifikować się do adopcji, i baliśmy się, że nie będziemy mogli cię zabrać. Ja miałam czterdzieści cztery lata, Will czterdzieści sześć, ale ludzie w sierocińcu byli tacy mili. Niech ich Bóg błogosławi, widzieli, jak bardzo cię kochamy. Twój ojciec i ja zawsze chcieliśmy ci kiedyś powiedzieć. Proszę, uwierz w to. Ale po śmierci Willa chyba bałam się ci powiedzieć. Bałam się, że spróbujesz odnaleźć rodziców, którzy cię zostawili. Powinnam była znać cię lepiej. Bałam się, że stracę twoją miłość. Wiem, że brzmi to głupio, ale kiedy w grę wchodzi to, co czujesz w głębi serca, zdrowy rozsądek traci znaczenie. Kochałam cię tak samo mocno – jeśli nie mocniej – jak kobieta, dzięki której przyszedłeś na świat. Ona cię nie chciała, ale ja tak. Oboje chcieliśmy. Jesteś synem swego ojca, nawet jeśli nie jesteś krwią z jego krwi. Nie wiem nic o twoich prawdziwych rodzicach, poza tym, że twoja naturalna matka mogła być Indianką. Musieliśmy jechać aż do Arizony, by cię znaleźć. Ludzie w sierocińcu powiedzieli, że normalnie białym rodzinom nie wolno adoptować dzieci urodzonych w rezerwacie, ale sami nie byli pewni, czy faktycznie masz indiańskie pochodzenie. List miał dalszy ciąg, ale Skinner nie mógł dalej czytać. Słowa zacierały się i skakały mu przed oczami. Ostrożnie złożył list od matki, wycierając oczy wierzchem dłoni. Luke spojrzał znad kawy i skinął głową swemu pasierbowi. – Przeczytałeś? – Tak. – Wnętrze ust Skinnera było jak pokryte papierem ściernym. Podszedł do ekspresu i wlał resztkę kawy pani Cakebread do swojego kubka. – Naprawdę chciała ci powiedzieć. – Wiem. – Skinner wypił łyk czarnej, gorzkiej kawy i oparł się o blat. – Kiedy ci powiedziała, że zostałem adoptowany? – Nigdy. Nie musiała. Tak samo jak reszcie miasta. Will i Edna zniknęli na jakiś czas i kiedy wrócili, mieli dziecko. Widząc kolor twojej skóry, ludzie doszli do wniosku, że jesteś dzieckiem jakiegoś Indianina i że przywieźli cię z Zachodu. Jedno jest pewne: żaden Cade nigdy nie miał takich oczu jak ty. Na wzmiankę o kolorze swoich oczu Skinner odwrócił wzrok od ojczyma. Jako dziecko musiał znosić przezwisko „Szczynooki” i nadal był na tym punkcie wrażliwy. – To wiele wyjaśnia. Na przykład to, że nigdy nie byłem tutaj lubiany. Luke westchnął i obrócił kubek z kawą między swymi dużymi, szorstkimi dłońmi. – Ludzie tutaj nie ufają obcym i takim, co są inni. Twoją mamę bolało, że traktują cię jak bezpańskiego psa, ale wiedziała, że jesteś wystarczająco silny, aby to znieść bez jakichś trwałych zmian w duszy. Wierzyła w ciebie, Skinner. Wiedziała, że wyjdziesz na ludzi. Skinner rozłożył na kuchennym stole fotokopię dokumentu adopcyjnego. – Mój ojciec mawiał, że jeśli chcesz do czegoś dojść, musisz wiedzieć, skąd pochodzisz. – Skinner… – Coś w głosie ojczyma sprawiło, że serce Skinnera zaczęło bić szybciej. Luke zmarszczył czoło, wpatrując się w kubek z kawą jakby mógł wyczytać z niej przyszłość. – Skinner, twoja mama była przekonana, że to, co przytrafiło się twojemu ojcu, miało jakiś związek z twoimi naturalnymi rodzicami. Nie wiem, o co chodzi – nigdy nie rozmawiała ze mną na ten temat – ale zobaczyła coś tego dnia w lesie. – Do czego zmierzasz? – Mówię tylko, że zanim zaczniesz szukać odpowiedzi, powinieneś zastanowić się nad pytaniami. Później tej nocy William Cade przyszedł odwiedzić swego syna. Wszedł do snu Skinnera tą samą drogą, co zwykle, wynurzając się z szafy, jakby jej drzwi były bezpośrednio połączone z zaświatami. Jak zwykle był ubrany w rzeczy, w których zginął: czerwona kurtka myśliwska, spodnie w kolorze khaki, sznurowane buty, gruba, flanelowa koszula i jaskrawopomarańczowa czapka myśliwego. Stanął u stóp łóżka i zatrzymał się, by zapalić fajkę. – Dobry wieczór, synu. – Skinner nie był zaskoczony obecnością zmarłego ojca w jego sypialni. W ciągu ostatnich siedmiu lat Will Cade często gościł w snach syna. – A więc matka wreszcie postanowiła ci powiedzieć. – Dlaczego nie powiedzieliście mi wcześniej, kiedy byłem dzieckiem? – Czy to by coś zmieniło? Czy kochałbyś nas wtedy mniej? – Nie. Zawsze będę was kochał, was oboje, bez względu na wszystko. – Teraz to wiemy. Ale przedtem – kiedy jeszcze żyliśmy – baliśmy się, że stracimy twoją miłość. A strach przed utratą miłości robi z ludzi głupców. – Will Cade pyknął z fajki, wypuszczając kłąb aromatycznego dymu. – Będziesz próbował dowiedzieć się, kim są twoi naturalni rodzice. – To nie było pytanie. – Tak. – Wyświadcz sobie przysługę, synu. Daj spokój. Twoja mama i ja byliśmy jedynymi prawdziwymi rodzicami, jakich miałeś. Zostaw to. – Nie mogę, tato. Wiesz, że nie mogę. William Cade skinął głową i podniósł dłoń do twarzy. Krew, ciemna i gęsta jak syrop klonowy, spłynęła po jego ręce i kapnęła na nagie deski podłogi. – Bądź ostrożny, chłopcze. Podróż, którą masz zamiar podjąć, będzie mroczna i krwawa. Ponieważ nie żyję, nie wolno mi powiedzieć nic więcej. Mogę jedynie ostrzec cię i udzielić rady. Czy jednak będziesz o nich pamiętał po przebudzeniu, to inna sprawa. Ale zapamiętaj: cokolwiek się zdarzy, kimkolwiek okaże się twój naturalny ojciec, ważne jest, byś pamiętał, kto jest ojcem twego serca. Skinner chciał spytać swego zmarłego ojca, co ma na myśli, ale Will Cade potrząsnął tylko głową i wszedł z powrotem do szafy. Drzwi były otwarte, Skinner widział swoją matkę, ubraną w tę samą niebieską suknię, w której pochowali ją tego popołudnia, stojącą na progu. Uśmiechnęła się do męża. Był to najszczęśliwszy uśmiech, jaki Skinner widział na jej twarzy, odkąd mąż wyruszył na swoją myśliwską wycieczkę siedem lat temu. Edna Cade rozłożyła ramiona, by powitać swego od dawna nie widzianego męża; jej zmarszczki i siwe włosy zniknęły, kiedy ramiona mężczyzny objęły ją w pasie. Gdy Skinner Cade po raz ostatni widział swych rodziców, byli młodsi niż on sam teraz i zamknięci w uścisku kochanków.
|