 |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Marcin Herman Wszystkiego najlepszego, Jerzy!
Najnowszy album z przygodami Jeża Jerzego zatytułowany „Dokument” jest prawdziwą gratką dla zagorzalych fanów tego bohatera. Niestety przeciętni czytelnicy tego komiksu mogą być nim znudzeni.
Rafał Skarżycki i Tomasz Leśniak od lat tworzą kolejne przygody Jeża Jerzego z godną podziwu konsekwencją. Dwa albumy rocznie to wynik niebywały, nie tylko jak na polski rynek komiksowy. Po 10 latach przyszedł czas na przyjrzenie się przeszłości Jeża Jerzego.
„Jeż Jerzy: Dokument” to album jubileuszowy. Z tej okazji w jednym miejscu zostały zebrane archiwalne odcinki przygód Jerzego z czasów pierwszych publikacji w fanzinach oraz „Świerszczyku” (w wersji dla dzieci). Jest to zatem nie lada gratka dla czytelników, którzy przygody tego bohatera znają wyłącznie z publikacji w albumach lub w „Ślizgu”. Ponadto stare odcinki są przeplatane nowymi planszami, w których różne postacie opowiadają o swoich powiązaniach z Jeżem Jerzym. Niestety jest to słabsza, nudniejsza część tego komiksu. Całość utrzymana jest w formie telewizyjnego filmu dokumentalnego, w którym poszczególne wypowiedzi przeplatane są materiałami archiwalnymi.
„Dokument” jest siódmym z kolei, piątym wydanym przez Egmont oraz zerowym (posługując się numeracją na okładce) albumem z przygodami Jeża Jerzego. Dla tych, którym trudno jest się połapać w numeracji, publikujemy poniższą listę.
- Jeż Jerzy: The True Story (Komiks Forum, 1997) - Jeż Jerzy dla dzieci (Piąte Piętro, 1998) - Jeż Jerzy nie dla dzieci (#1, Egmont, 2002) - Wróg publiczny (#2, Egmont, 2002) - Egzorcysta (#3, Egmont, 2003) - Ścigany (#4, Egmont, 2003) - Dokument (#0, Egmont, 2004)
Album ten pokazuje ewolucję stylu graficznego Tomka Leśniaka – od pierwszych, niewprawnych rysunków konturów postaci i niezbędnych rekwizytów, poprzez bardziej szczegółowy styl w wersji przygód dla dzieci, aż po współczesny, najlepiej rozpoznawalny. Przez lata rozwinęła się rónież fabuła tego komiksu, a także – a może i najważniejsze - postać głównego bohatera. „Jeż Jerzy: Dokument” powinien spotkać się z dużym zainteresowaniem zagorzałych miłośników tego komiksu.
Tytuł: Dokument Scenariusz: Rafał Skarżycki Rysunki: Tomasz Lew Leśniak Wydawca: Egmont Cykl: Jeż Jerzy ISBN: 83-237-9084-1 Cena: 17,90 Data wydania: 2004 Ekstrakt: 60% Kup w Merlinie
 |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Sebastian Chosiński Ameryka w krzywym zwierciadle
Ze wszystkich komiksów Alana Moore’a dotychczas opublikowanych w Polsce „Top 10” jest najzabawniejszy. Skrzy się humorem w znacznie większym stopniu niż „Strażnicy”, czy „Liga Niezwykłych Dżentelmenów”, gdzie również elementów humorystycznych nie brakowało. W „Top 10” poszedł jednak Moore kawałek dalej: postanowił przedstawić w krzywym zwierciadle nie tylko klasykę amerykańskiego komiksu o superbohaterach, ale również z przymrużeniem oka potraktować własną twórczość w tej dziedzinie.
Dawno, dawno temu, kiedy ekranami telewizorów nie władała jeszcze biuściasta Pamela Anderson, a o dziełkach typu „Słoneczny patrol” czy „VIP” nikt jeszcze nawet nie myślał, telewizja publiczna emitowała amerykański serial sensacyjno-kryminalny zatytułowany „Posterunek przy Hill Street” (oryginalny tytuł, „Hill Street Blues”, jeszcze lepiej oddawał klimat tego filmu). Rzadko trafiały się w nim efektowne samochodowe pościgi, strzelaniny bądź eksplozje bomb podkładanych przez owładniętych religijnym fanatyzmem terrorystów. Głównych ról nie odtwarzali hollywoodzcy pięknisie, a ich namiętnymi kochankami nie były gwiazdeczki z podrasowanymi piersiami. Przedstawiał on codzienną, żmudną pracę policjantów ze znajdującego się na peryferiach wielkiego miasta posterunku.
Wszystko było więc w tym serialu, na pozór, nieatrakcyjne. Ale tylko „na pozór” – siłę „Hill Street Blues” stanowił bowiem jego realizm! (Jak zapewne powiedziałby śp. Stanisław Bareja: „Prawda czasu, prawda ekranu”…) Dlaczego jednak, zasiadając do recenzji komiksu Alana Moore’a, przypomniałem sobie właśnie ten film? Nic prostszego: „Top 10” wyrasta z ducha „Posterunku przy Hill Street” i wcale bym się nie zdziwił, gdyby Moore przyznał kiedyś, że tworząc cykl o ponadnaturalnych gliniarzach z Komisariatu 10 w Neopolis wzorował się właśnie na tamtym, dziś już nieco w naszym kraju zapomnianym, telewizyjnym serialu.
Drugi tom „Top 10” zawiera cztery kolejne, od czwartego do siódmego, rozdziały cyklu (opublikowane pierwotnie przed pięcioma laty). Stanowią one rozwinięcie wątków, które pojawiły się w tomie pierwszym i nie da się ukryć, że czytelnikowi nie znającemu poprzedniego albumu lektura tego zeszytu nie sprawi wielkiej przyjemności. Oba tomy stanowią bowiem integralną całość, w zasadzie więc oceniać się je powinno razem (po cóż zatem je dzielono? – na to pytanie oczekiwałbym odpowiedzi od wydawcy). Mniej zorientowanym czytelnikom należy się słówko wstępu: Mieszkańcami wybudowanego tuż po II wojnie światowej Neopolis są ludzie obdarzeni nadnaturalnymi mocami: z jednej strony nie brakuje wśród nich superbohaterów, z drugiej natomiast – superzbrodniarzy i superłotrów. Jakże zresztą mogłoby być inaczej, gdy za scenariusz odpowiada Alan Moore? Porządku w takim mieście strzec mogą jedynie supergliniarze. I rzeczywiście: w „Top 10” scenarzysta serwuje nam całą plejadę „nadistot” (dlaczego nie używam, zdawałoby się, trafniejszego określenia „nadludzi”, wyjaśniam kawałek dalej) obdarzonych nadzwyczajnymi właściwościami ciała i umysłu. By jednak nie było zbyt nudno, każdy posiada inny dar. Nie wszyscy też są – w typowym znaczeniu tego słowa – ludźmi; nie powinien nas więc dziwić gliniarz-pies czy adwokat-rekin (antropomorfizacja zapewne nieprzypadkowa). Brzmi to wszystko trochę niepoważnie, ale też „Top 10” nie jest wcale komiksem aspirującym do roli pomnikowego dzieła sztuki rysunkowej. „Top 10” ma nas przede wszystkim bawić i tę rolę spełnia znakomicie.
Ze wszystkich komiksów Moore’a dotychczas opublikowanych w Polsce ten jest najzabawniejszy. Skrzy się humorem w znacznie większym stopniu niż „Strażnicy” czy „Liga Niezwykłych Dżentelmenów”, gdzie również elementów humorystycznych nie brakowało. W „Top 10” jednak poszedł Moore kawałek dalej: postanowił przedstawić w krzywym zwierciadle nie tylko klasykę amerykańskiego komiksu o superbohaterach, ale również z przymrużeniem oka potraktować własną – bardzo przecież bogatą i różnorodną – twórczość w tej dziedzinie. Nie sposób bowiem nie uśmiechnąć się pod nosem, obserwując zmagania gliniarza-psa próbującego wytropić Wagę, seryjnego mordercę prostytutek, który okazuje się być… – wybaczcie, tego jednak zdradzić nie mogę. Nie sposób nie roześmiać się, oglądając wściekłe policjantki molestowane przez przestępcę o wyjątkowo sympatycznej ksywce – Mglisty Macacz.
„Top 10” to bardzo niepoważny komiks, który jednak wiele mówi nam o otaczającym nas świecie, a jeszcze więcej – o Ameryce i Amerykanach, ich fobiach, obsesjach, lękach, mogących drażnić Europejczyków upodobaniach. Moore-Brytyjczyk nie szczędzi im prztyczków, choć czyni to raczej w sposób zawoalowany, za który trudno byłoby chyba się nań gniewać czy złościć. Z groteskową formą komiksu współgra także jego strona graficzna. Rysunki Gene’a Ha są mocno przerysowane (czego adekwatną do całości próbkę otrzymujemy już na okładce). Daleko im do staroświeckiej formy „Ligi Niezwykłych Dżentelmenów” czy też nieco awangardowej ascezy „V jak Vendetta”. Ha stara się łączyć europejski realizm z typowo amerykańską nowoczesnością (vide nowe albumy z uniwersum „Spider-Mana” czy inne dziełka, w których notorycznie wykorzystuje się efekty komputerowe, choć – uczciwie przyznać trzeba – autor rysunków do „Top 10” na taką łatwiznę nie idzie). Czyni to zapewne po to, aby przyciągnąć do lektury – a może raczej należałoby stwierdzić: aby ich od niej nie odstręczyć – amerykańskich nastolatków. Momentami może to drażnić, ale na pewno nie przeszkadza w odbiorze całości dzieła.
Właśnie, mimo wszystkich zawartych powyżej uwag – dzieła!
Tytuł: Top Ten #2 Scenariusz: Alan Moore Rysunki: Gene Ha, Zander Cannon Tłumaczenie: Paulina Braiter Wydawca: Egmont Cykl: Top Ten ISBN: 83-237-9722-6 Format: 170 x 260 Cena: 24,90 Data wydania: kwiecień 2004 Ekstrakt: 80% Kup w Merlinie
 |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Marcin Herman Rozrywka nie tylko dla dzieci
Na fali niesłabnącej popularności tygodnika „Kaczor Donald” wydawnictwo Egmont rozpoczyna publikację nowej, ekskluzywnej serii z przygodami postaci z bajek Disneya, zatytułowanej „Kaczogród”.
Każdy tom „Kaczogrodu” prezentuje dokonania jednego rysownika. Album premierowy zawiera wybrane, klasyczne komiksy włoskiego mistrza Romano Scarpy: „Afera fasolowa” i „Okręt widmo” z przygodami Sknerusa i siostrzeńców oraz „Gdzie jest szef?” opowiadający o detektywistycznych dokonaniach Myszki Miki.
Każdy komiks poprzedzony jest krótkim wprowadzeniem na temat inspiracji do stworzenia kolejnych opowieści. W książce znajdziemy również sylwetkę autora i wstęp jego autorstwa, ale przede wszystkim – co najciekawsze – artykuł o charakterystycznych elementach stylu graficznego i fabularnego Scarpy.
Podobnie jak większość komiksów z postaciami Disneya, rónież historie tworzone przez Scarpę są stosunkowo proste fabularnie, dostosowane do potrzeb młodszego czytelnika Nie znaczy to jednak, że są banalne. Wielką sztuką jest bowiem zrobić mądry, pozbawiony nieodpowiednich treści komiks dla dzieci. Takie są właśnie komiksy Scarpy – pełne humoru, nieoczekiwanych zwrotów akcji, trzymające w napięciu do ostaniej strony. Zło przedstawione jest w nich w sposób nie budzący moralnych wątpliwości, ale przy tym niegroźnie, bez niepotrzebnego straszenia i epatowania brutalnością.
Wiele uznania należy się tłumaczowi, który dokonał niebywałej pracy, przenosząc wiele żartów w polskie realia.
Dialog albumu: Miki: A niech to dunder świśnie! Nie mam nawet latarki! Bip Bip: Bip! Jeśli chcesz światło, to ja noszę je w sobie!
Co więcej język jest żywy, w niektórych miejscach bardzo uwspółcześniony. Można przypuszczać, że takim językiem mówią teraz dzieci.
„Kaczogród” to świetna rozrywka dla dzieci, jak i dla dorosłych. Ze względu na rzadko spotykaną jakość wydania oraz te elementy książki, które mówią o historii komiksów Romano Scarpy, chyba przede wszystkim dla dorosłych miłośników komiksu. Bo, ile matek bez mrugnięcia okiem kupi dzieciom ładnie wydany komiks, który kosztuje 27 złotych?
Tytuł: Kaczogród: Romano Scarpa Scenariusz: Romano Scarpa Rysunki: Romano Scarpa Tłumaczenie: Jacek Drewnowski Wydawca: Egmont Cykl: Kaczogród ISBN: 83-237-3001-6 Cena: 27,- Data wydania: maj 2004 WWW: Strona Ekstrakt: 70%
 |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Marcin Herman Rzadki kit
Ten Alan Moore to straszny spryciarz. Nie dość, że serwuje odgrzewane danie, to jeszcze przygotowane całkowicie z cudzych pomysłów. Więc jeśli ktoś czytał „Wojnę Światów” H. G. Wellsa, może śmiało darować sobie lekturę drugiej części „Ligii Niezwykłych Dżentelmenów”.
Zaczyna się klasycznie. Na ziemię spada kilka walców, z których wysiadają mózgopodobni Marsjanie i zaczynają rozróbę. Dalej następuje równie klasyczne rozwinięcie, a później zakończenie. Liga Niezwykłych Dżentelmenów ma znowu ratować świat, a właściwie Anglię. Za Boga i ojczyznę. Boże chroń królową!
Jak pamiętamy Wellsowi żadna Liga nie była do niczego potrzebna. Dokładnie tak jest i w tym komiksie. Bohaterowie snują się bez celu z kąta w kąt. Od czasu do czasu ktoś strzeli z działa, ktoś kogoś przeleci, ktoś inny rzuci błyskotliwą uwagę na temat zagrażającego światu śmiertelnego niebezpieczeństwa. Jednak ich działania nie mają żadnego wpływu na rozgrywające się wydarzenia. Wykorzystanie tych postaci jest chyba tylko pretekstem do pokazania kolejnych nawiązań literackich, takich jak pojawienie się niesławnego doktora Moreau.
Postacie są do cna papierowe, a zarysowane między nimi relacje nie wzbudzają żadnych emocji. Chlubnym wyjątkiem, a zarazem olbrzymim atutem komiksu jest postać Edwarda Hyde, czyli mrocznej strony doktora Jekylla, która tym razem całkowicie bierze górę. Pomimo swojego wrodzonego bestialstwa okazuje najwięcej zarówno negatywnych, jak i pozytywnych emocji. Paradoksalnie jest najbardziej ludzki.
W komiksie nie brakuje również kilku całkiem niezłych żartów i drobnych nawiązań do współczesności. Na przykład na czyją cześć zmieniono nazwę jednego z parków w Londynie?
To co w pierwszej części „Ligii Niezwykłych Dżentelmenów” było atutem (czyli oryginalny pomysł połączenia bohaterów przygodowej literatury z przełomu XIX i XX wieku w grupę do zadań specjalnych), tutaj staje się zupełnie nijakie. Koncepcja na jakiej opiera się drugi tom „Ligi Niezwykłych Dżentelmenów” zieje nudą i wtórnością.
Z drugiej strony możnaby uznać, że połączenie bohaterów przełomu wieków z wydarzeniami opisanymi w książce z 1897 roku jako autentyczne, stanowi o kompleksowości tego komiksu i kunszcie autora. Zatem to, co dla jednych jest postmodernistycznym zlepkiem znanych motywów, dla drugich urośnie do miana doskonałego przykładu intertekstualności.
Przy całej wtórności fabularnej, drugi tom „Ligii Niezwykłych Dżentelmenów” jest komiksem dobrze narysowanym i nienajgorzej opowiedzianym. Fabuła zawiera większość elementów koniecznych do przyciągnięcia uwagi czytelnika. Znajdziemy tam zatem akcję, przygodę, humor, seks i przemoc. Porównując „LXG2” do niektórych komiksowych adaptacji znanych dzieł literackich, komiks ten wypada całkiem nieźle. Zatem gdyby na okładce była adnotacja, że komiks jest silnie inspirowany „Wojną Światów”, czytelnik nie miałby wrażenia, że Alan Moore ciśnie mu kit.
Tytuł: Liga Niezwykłych Dżentelmenów #2 Tytuł oryginalny: The League of Extraordinary Gentlemen Scenariusz: Alan Moore Tłumaczenie: Paulina Braiter Wydawca: Egmont ISBN: 83-237-9080-9 Format: 170x260 Cena: 35,- Data wydania: maj 2004 Kup w Merlinie (32,50) Ekstrakt: 50%
 |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Hubert Brychczyński Frank Miller jakiego znamy
"Dla mnie Batman nigdy nie był zabawny" - zdradza Frank Miller we wstępie i daje temu wyraz w swoim kolejnym, wcale nie zabawnym komiksie zatytułowanym „Batman: Rok Pierwszy”.
„Batman: Rok Pierwszy” wprowadza nas w początki działalności Batmana w Gotham City. Bruce Wayne dopiero przygotowuje się do wielkiej roli, jaką będzie pełnić jeszcze przez wiele lat, będąc czołowym superbohaterem uniwersum DC. Jednak już kiedy Wayne zbroi się do walki z ogólnie pojętym złem, to szerzy się w najlepsze w mieście. Przestępczy światek trudno odróżnić od skorumpowanych do szpiku kości policji i władz, które za nic mają dobro przeciętnego obywatela i świetnie bawią się nękając go i obserwując jego cierpienie. W tym siedlisku zepsucia i degrengolady pojawia się jednak jeden cnotliwy mężczyzna: porucznik James Gordon, ostatni sprawiedliwy, który później w spółce z Mrocznym Rycerzem będzie próbował oczyścić miasto Gotham City z przeróżnego rodzaju nieprawości.
Zanim jednak do tego dojdzie, porucznik Gordon będzie musiał wyrwać się z zaklętego kręgu zepsucia, które ogarnęło niemal wszystkich otaczających go ludzi - w tym kolegów po fachu i zwierzchników. Przekona się, ze nie może zaufać nikomu, a także samemu sobie...
To właśnie James Gordon i jego perypetie są głównym wątkiem komiksu, to na nim scenarzysta buduje wizję Gotham City, wizerunek Bruce′a Wayne′a i Batmana oraz wizerunek samego Jamesa Gordona. Poza tym, jak zwykle u Franka Millera, rys psychologiczny bohaterów jest znacznie ważniejszy niż akcja. Problemy i rozterki żonatego porucznika oraz zdeterminowanego, obrzydliwie bogatego Mrocznego Rycerza wiodą tu zdecydowanie prym, okraszane co jakiś czas mniej lub bardziej efektownymi scenami akcji. Ważny jest też świat, w którym żyją nasi bohaterowie: świat bez nadziei, który nie pozwala nikomu wieść szczęśliwego życia.
„Batman: Rok Pierwszy” to Frank Miller jakiego wszyscy dobrze znamy. Jest to po prostu dobrze napisany i narysowany komiks, który czyta się z niekłamaną przyjemnością. I niech to wystarczy za rekomendację.
Tytuł: Batman: Rok pierwszy Tytuł oryginalny: Batman: Year One Scenariusz: Frank Miller Rysunki: David Mazzucchelli Tłumaczenie: Jarosław Grzędowicz Wydawca: Egmont Cykl: Batman ISBN: 83-237-9733-1 Cena: 24,90 Data wydania: grudzień 2003 Ekstrakt: 60%
 |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Sebastian Chosiński Wpadka Dylana
Główny scenarzysta cyklu o Dylanie Dogu Tiziano Sclavi, zdążył nas już przyzwyczaić do tego, iż pełnymi garściami czerpie z literackiej i filmowej klasyki i w efektowny sposób potrafi żonglować ogranymi schematami. Jednak w "Pamiętniku niewidzialnego" wyraźnie czegoś zabrakło. I na pewno wina nie leży po stronie inspiracji Sclaviego.
Piszę te słowa z prawdziwą przykrością, ale zarazem całkowitą odpowiedzialnością za ich wydźwięk: „Pamiętnik niewidzialnego” to najsłabszy ze wszystkich do tej pory wydanych w naszym kraju albumików o przygodach „detektywa mroku” – Dylana Doga. Jeśli ktoś po lekturze „Serca Johnny’ego”, narzekał na obniżającą się jakość kolejnych udostępnianych polskiemu czytelnikowi zeszytów z tej serii (byli tacy, choć niżej podpisany akurat się do nich nie zaliczał), teraz będzie zezłoszczony w dwójnasób. O tej odsłonie przygód Dylana niewiele bowiem da się dobrego powiedzieć.
Główny scenarzysta cyklu, Tiziano Sclavi, zdążył nas już przyzwyczaić do tego, iż pełnymi garściami czerpie z literackiej i filmowej klasyki (wszak to jedna z podstawowych cech postmodernizmu), iż w sposób efektowny i atrakcyjny potrafi żonglować ogranymi, zdawałoby się, schematami. Tym razem jednak wyraźnie czegoś zabrakło. I na pewno wina nie leży po stronie inspiracji Sclaviego, czyli źródeł, do których sięgnął i które postanowił rzetransponować. „Pamiętnik…” stanowi bowiem amalgamat „Niewidzialnego człowieka”, klasycznej noweli z pogranicza science fiction i horroru Herberta George’a Wellsa, oraz niezliczonych opowieści o Kubie Rozpruwaczu. Punkt wyjścia uznać więc należy za wyjątkowo mocny. Problem chyba jednak tkwi w tym, że tym razem Sclavi nie bardzo wiedział, jak zabrać się do scenariusza, jakie wątki uwypuklić, a z którymi dać sobie spokój. W efekcie wszystko mu się – za przeproszeniem – rozlazło i powstała historia, która ani nie przeraża (a w zamierzeniu miał to być zapewne psychologiczny thriller), ani nie wzrusza (wątek romansowy drażni topornym „uharlequinowieniem”: Dylan zakochuje się bowiem nieszczęśliwie w swojej klientce, chociaż – z uwagi na wykonywaną przezeń profesję – momentami można mieć wątpliwości, kto czyim był klientem).
Największą słabością „Pamiętnika…” jest właśnie niespójny i niedopracowany scenariusz. Akcja komiksu rozgrywa się na dwóch płaszczyznach, toczy się dwiema oddzielnymi drogami. Z jednej strony obserwujemy – i zarazem boleśnie psychicznie doświadczamy – egzystencjalny upadek pewnego nieszczęśliwca i życiowego nieudacznika (którego poznajemy z „kart” tytułowego pamiętnika), z drugiej natomiast strony jesteśmy świadkami zmagań Dylana i jego przyjaciela ze Scotland Yardu, inspektora Blocha, mających doprowadzić do rozwiązania sprawy tajemniczych morderstw dokonywanych na londyńskich prostytutkach. Owe drogi wprawdzie w kilku miejscach się przecinają, jednakże przez cały czas czytelnikowi towarzyszy denerwujące wrażenie, że obcuje z dwiema oddzielnymi historiami, które dopiero w finale zostają na siłę spięte wspólną klamrą.
Nie wszystko jednak w „Pamiętniku…” zasługuje na potępienie. Choć to komiks w klimacie swym ponury (i czarno-biały), jest w nim kilka „jaśniejszych” (tzn. zasługujących na pochwałę) punktów. Spore wrażenie robi wstęp, żywcem wyjęty ze sztambucha „niewidzialnego człowieka”. Żarty Groucho, mimo że już nie zaskakują, jak w pierwszych tomach, to jednak wciąż potrafią wywołać uśmiech na twarzy. Tradycyjnie nieźle prezentuje się strona graficzna albumu (zauważcie: Dylan chyba po raz pierwszy jest tak bardzo przygnębiony i zmęczony życiem!). I nie ukrywam, że z wyżej wymienionych powodów korciło mnie, aby podnieść – przynajmniej o 10% – ocenę „Pamiętnika…”, szybko jednak przywołałem się do porządku, za wzór stawiając sobie chociażby „Johnny’ego Freaka”. Pewien też jestem jednego: wyjątkowym pechowcem będzie ten, kto właśnie od „Pamiętnika…” zacznie swoją znajomość z Dylanem Dogiem. Warto, żeby wiedział i zapamiętał, że – powtórzę – to najsłabszy ze wszystkich do tej pory wydanych w naszym kraju albumików o przygodach „detektywa mroku”.
Tytuł: Pamiętnik niewidzialnego Scenariusz: Tiziano Sclavi Rysunki: Giampiero Casertano Tłumaczenie: Jacek Drewnowski Wydawca: Egmont Cykl: Dylan Dog ISBN: 83-237-9082-5 Format: 140x200 Cena: 12,90 Data wydania: kwiecień 2004 WWW: Strona Kup w Merlinie (12,-) Ekstrakt: 50%
 |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Piotr Niemkiewicz Wolverine na rozstajach
Z komiksem "Wolverine" według Claremonta i Millera sprawa nie jest prosta. Ten komiks powinien być potrójnym hitem. Raz, bo znakomity bohater. Dwa, bo znany scenarzysta. Trzy, bo niezły rysownik. Powinien, bo nie mam przekonania, że ta opowieść stanie się u nas przebojem.
Claremont swojego bohatera zna dobrze. Od września 1982 roku to właśnie on był odpowiedzialny za samodzielną serię poświęconą najbardziej buntowniczo nastawionemu członkowi grupy Mutantów. "Uncanny X-Men", "X-Men", "X-Factor", "X-Men Unlimited", "Wolverine" (na jej łamach spotkał się m.in. z Mariko) - to tylko niektóre tytuły serii ze świata Mutantów, które pisywał Claremont. Swoją pracowitością zyskał wśród internetowych fanów przydomek "Don Vito Corleone of Marvel′s mutants".
"Wolverine" Claremonta i Millera ukazał się w końcu lat 80. (w 1982 roku seria, w 1987 - TPB). U nas po około dwóch dekadach. To szmat czasu. Warto o tym wiedzieć przed lekturą.
Rosomaka spotykamy na polowaniu w kanadyjskich górach. Tropi niedźwiedzia - mordercę, który na swoim koncie ma m.in. dwóch policjantów z królewskiej konnej oraz gromadkę cywili. Po szybkiej konfrontacji z bestią, odnalezieniu osobnika, który zranił zwierzę i oddaniu go w ręce policji, Wolverine wraca do centrali X-Men.
Prawdziwe kłopoty zaczynają się, gdy Wolverine w swojej skrytce pocztowej znajduje obfitą korespondencję. Poczta zwróciła listy Logana do jego ukochanej Mariko Yashidy. Zaskoczony mutant wykonuje szybki telefon do domu Japonki. Zamiast informacji - kolejny mało przyjemny zwrot akcji - rozmówca odkłada słuchawkę. Wolvie nie zastanawia się długo. Wsiada do samolotu i leci do Japonii. Tu w końcu znajduje ukochaną i przeżywa kolejny szok. Mariko z woli ojca, pana Shingena, jest już mężatką… Wściekły Wolverine rusza odbić kobietę swojego życia. Zaczyna się jatka.
Thriller, sensacja i dramat. Claremontowi udało się pokazać walkę najdzikszego z mutantów nie tylko z grupą zamaskowanych wojowników, ale i z samym sobą. I to wszystko przed ponad dwudziestu laty. Wyszła z tego ciekawa opowieść m.in. o tym, że jeden z największych wrogów, z którym przyjdzie się nam kiedyś zmierzyć, mieszka w naszym wnętrzu. Ale też opowieść o tym, że honor - nie tylko dla rasowego wojownika - to ważna rzecz. Wszystko podlane szybką akcją, soczystymi pojedynkami i japońską kulturą.
Claremont nie byłby jednak sobą, gdyby nie moralizował - w ten otwarty, łopatologiczny sposób, za który często amerykańskie komiksy (książki, filmy) otrzymują słowa krytyki. To rzuca się w oczy i irytuje. Konia z rzędem także temu, kto po lekturze "Wolverine`a" nie zapamięta, jakimi mocami dysponuje ten mutant.
Rysunki Millera to mocna strona tego komiksu. Odważne kadrowanie - teraz warto po raz kolejny przypomnieć, że komiks powstał przed dwudziestu laty. Ciekawym chwytem jest na przykład podkreślanie przez rysownika najważniejszych elementów ilustracji. Miller używa do tego celu prostych środków - dość oszczędnie posługuje się detalami tła. Nie ma ich tam, gdzie wprowadzałyby niepotrzebny rozgardiasz w kadrze (sceny walki, trup w hotelowym pokoju).
Czy polscy czytelnicy potwierdzą obiegową opinię: "Wolverine" = zysk? Raczej nie. Historia napisana przez Claremonta jest ciekawa, choć momentami moralizatorska jak polskie przygody Żbika. Nieźle narysowana, ale wyraźnie widać, że stworzona lata temu. Mogłaby być niezłym materiałem na film, z którym Claremont ma już mocne związki ("X-Men 2").
Tytuł: Wolverine Tytuł oryginalny: Wolverine Scenariusz: Chris Claremont Rysunki: Frank Miller Tłumaczenie: Jacek Drewnowski Kolor: Chris Dickey, Glynis Wein Wydawca: Egmont ISBN: 83-237-9741-2 Format: 170x260 Cena: 22,90 Data wydania: styczeń 2004 Kup w Merlinie (21,-) Ekstrakt: 70%
 |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Sebastian Chosiński Nawałnica onomatopei
„Skrzydła Serafina” reklamowane są jako manga science fiction, której głównymi odbiorcami powinni być mężczyźni (a może raczej dorastający chłopcy?). Jedyne, co decyduje o takiej klasyfikacji komiksu, to otwierające każdy akt rysunki pięknych, skąpo odzianych dziewcząt. I owszem, pozwalają one sycić oko krągłymi kształtami, tyle że nijak się mają do treści całej serii. Rzec by jeszcze należało, że… na szczęście!
Od trzeciego tomu „Skrzydeł Serafina” zmienił się scenarzysta mangi: miejsce Yo Morimoto zajął Tashiya Takeda. Przyznać trzeba, że czekało go zadanie niełatwe, Morimoto bowiem skutecznie zapętlił kilka wątków akcji, które jego następca musiał skrupulatnie rozwikływać. Główną osią fabularną komiksu wciąż jest próba dotarcia do technologii Obcych – technologii, która znacznie wyprzedza to wszystko, co do tej pory dokonali i wymyślili Ziemianie. Po odkryciu na Księżycu statku należącego do innej cywilizacji rozpoczęła się bezpardonowa walka o dostęp do nieznanych jeszcze ludziom wynalazków. Z ramienia ONZ-u udała się tam, doskonale nam już znana, piękna agentka M-Zak. Problem jednak w tym, że znaleziskiem zainteresowali się również właściciele wielkich korporacji, nie wahający się skorzystać z pomocy grup przestępczych. Na dodatek przypadkowo w tę niebezpieczną rozgrywkę grup wywiadowczych wplątany został młody Sunao Oumi.
Obie strony konfliktu nie przebierają w środkach, które mają doprowadzić do celu. O ile jednak ci dobrzy, czyli agenci ONZ-u (tzn. panna M-Zak i spółka), robią niekiedy wrażenie niezgułowatych, ich przeciwnikom nic nie można zarzucić – to prawdziwe „czarne charaktery”, które nie cofną się przed niczym. Trzeba wywołać na Księżycu zamieszki obywateli niezadowolonych z poczynań Narodów Zjednoczonych – nie ma problemu. Należy wysadzić coś w powietrze lub kogoś zaszantażować – też się zrobi. Aż trudno uwierzyć, że tak sprytni i przebiegli przestępcy, za którymi na dodatek stoją przedstawiciele potężnych korporacji, mogą dać się oszukać niewielkiej grupce agentów, którym – jakby problemów mieli oni zbyt mało – plączą się między nogami niesforne dzieciaki, bez przerwy wymagające opieki… Niedorzeczność? Skądże! Raczej wymogi komiksowej konwencji, która zakłada, że zło ostatecznie musi zostać ukarane. Ale na to przyjdzie nam jeszcze poczekać, ponieważ na razie piłka znalazła się po stronie złych i to oni wykonają następny ruch.
„Skrzydła serafina”, choć podzielone są na tomy, stanowią zwartą opowieść: bez znajomości poprzednich zeszytów, łatwo jest się pogubić we mnogości wątków i perypetii bohaterów. Od pierwszej strony „Sojuszników” rzuceni jesteśmy od razu na głęboką wodę i wraz z ostatnią stroną wcale nie dopływamy do spokojnego brzegu. Po drodze też przychodzi nam przeżywać sztormy i burze, dzięki temu jednak lektura komiksu nie nudzi. Poza tym wszelkie zawirowania – pościgi, zamachy, strzelaniny, wybuchy itp. – powodują, że możemy podziwiać niezwykły wręcz talent autora scenariusza (a za nim pewnie także i tłumacza) do wymyślania coraz bardziej intrygujących onomatopei. Oto niewielka ich próbka: „kokk”, „gakin”, „vlam”, „bom”, „slamm”, „gan”, „grik”, „grui”, „plang”, „aaa...ooo...”, „cap”, „sst”, „pach”, „blam”, „glop” – tyle ich znalazłem na sześciu zaledwie stronach (od 226 do 231). A jest tych wyrazów dźwiękonaśladowczych w całym komiksie znacznie więcej. Może, opierając się na „Skrzydłach serafina”, warto byłoby przygotować specjalny słownik onomatopei? :-)
Tytuł: Sojusznicy Tytuł oryginalny: Seraphic Feather 5 Scenariusz: Yô Morimoto Rysunki: Hiroyuki Utatane Tłumaczenie: Alex Hagemann Wydawca: Egmont Cykl: Skrzydła Serafina ISBN: 83-237-9770-6 Format: 110x180 Cena: 18,- Data wydania: maj 2004 Kup w Merlinie (16,50) Ekstrakt: 60%
 |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Daniel Gizicki Spalić przed przeczytaniem!
„Tajemnica Akasii” z cyklu „Meridian” test na razie jedynym komiksem, który dostaje ode mnie chwalebną ocenę 0% ekstraktu. W Złośliwych Zbójcerzach dostał co prawda 1 czyli odpowiednik 10%, ale po kolejnym zapoznaniu się z nim zmieniłem zdanie. Jest to doskonały przykład na to, jak nie powinno się robić komiksów. Prosta, naiwna historia z kiepskimi, beznadziejnie pokolorowanymi rysunkami!
„Meridian” to doskonały przykład na to jak nie powinno się robić komiksów. Prosta, naiwna historia z kiepskimi, beznadziejnie pokolorowanymi rysunkami! Właściwie jedyne co mogłoby skłonić do jakiejkolwiek większej niż 0 oceny, to jakość wydania. Ale czy komiksy czyta się dla jakości wydania?
Ale po kolei. Fabuła najsampierw. Sephie ucieka na powierzchnię planety, w czym pomagają jej żołnierze. Tam mamy podobny motyw jak w „Wyprawie” - siły przyrody uwieczniają bohaterkę. Trafia ona do Akasii - miasta, które musi handlować z drwalami-skądś-tam by mieć drewno. Brzmi to poniekąd dziwnie zważywszy na fakt, że wzgórza dookoła miasta są porośnięte drzewami. Podczas spaceru bohaterki po mieście, scenarzystka serwuje nam naiwne problemiki społeczne i jakieś tam ekologiczne bzdury, natomiast rozważania Sephie na te tematy są po prostu tragicznie głupie. Tymczasem szwarccharakter siedzi w swoim pałacu i knuje. Odwiedza go młoda kobieta, której motywy są wystarczająco jasne. Do tego tajemnicza staruszka wygłasza jakieś proroctwa, które mogą mieć jedynie wartość humorystyczną. Tymczasem ludność Meridianu emigruje. Szczury uciekają z tonącego statku na ląd. Meridiańczycy uciekają z „tonącej” wyspy na statki.
Barbara Kesel, która napisała scenariusz „Meridianu”, chyba nie bardzo wie, na czym polega narracja komiksowa. Sceny są kompletnie przegadane, wypchane do granic możliwości problemami społeczno–ekologiczno–rodzinnymi (które mogą jedynie śmieszyć) i podlane patosem. Do tego nawet sekwencje, które powinny być dynamiczne są skutecznie niszczone. Rozsądny zabieg, jeżeli chce się całkowicie zepsuć odbiór komiksu.
Joshua Middleton narysował postacie, w których nie ma ani krztyny życia. Woskowe posągi, które stoją, lecą itd. Zero dynamiki. Middleton był nominowany do nagrody Eisnera za okładki i chyba na tym powinien się skupić. Bo statyczność jest dopuszczalna w okładkach, ale nie w komiksie! Ostatni rozdział narysował Steven McNiven, który wcale nie jest lepszy. Kolory zaś są wybitnie nieudane i jedynie podkreślają „woskowatość” postaci.
„Meridian #2” to komiks beznadziejny. Nie kupować! Jak ktoś kupi to... spalić przed przeczytaniem!
Tytuł: Tajemnica Akasii Scenariusz: Barbara Kesel Rysunki: Joshua Middleton Kolor: Michael Atiyeh Wydawca: Egmont Cykl: Meridian ISBN: 83-237-9031-0 Format: 130x200 Cena: 14,90 Data wydania: maj 2004 Kup w Merlinie (14,-) Ekstrakt: 0%
 |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Błażej Chory na talent
W "Historii choroby" Truściński jawi się jako artysta dojrzały i wszechstronny. Jego najmocniejszą stroną jest grafika, choć i scenariuszom niewiele brakuje. Dobrze wydana, bardzo różnorodna antologia prac jednego z najlepszych młodych twórców komiksów w Polsce.
"Historia choroby" to zjawisko niecodzienne na polskiej scenie komiksowej. Półki księgarni nie uginają się u nas pod ciężarem albumów-kompilacji prac młodych twórców. Egmont zaryzykował i wydał "Trusta. Historię choroby" z komiksami Przemka Truścińskiego.
W antologii tej znajdziemy 22 komiksy bardzo różnej objętości. I nie tylko komiksy, bo "Sen nocy letniej" i "Bełkot" to raczej rysowane odpowiedniki abstrakcyjnej poezji, niefabularne, wyrafinowane kolaże. Tematyka też jest różnorodna - opowieści czysto humorystyczne (np. "Superhipernescafeman"), obyczajowe (np. "Pajacyk"), szereg takich, których nie da się zaklasyfikować gatunkowo (np. "Piekło") i wreszcie fantastyczno-naukowe, które wydają się dominować - cztery najdłuższe historie można przypisać do tego właśnie gatunku.
Konstrukcja fabularna wszystkich w zasadzie opowieści jest taka sama i przypomina strukturę żartu: długie wprowadzenie służy do zbudowania atmosfery, pokazania kontekstu i zarysowania zasad rządzących światem przedstawionym. Napięcie stopniowo rośnie, prowadząc nieuchronnie ku puencie, często jednoplanszowej, która jaskrawo kontrastuje z oczekiwaniami czytelnika. Im bardziej zaskakujący obrót wydarzeń w puencie, tym jest ona mocniejsza (i, często, bardziej zabawna). Nie jest to może konstrukcja wyrafinowana, ale w przypadku krótkich scenariuszy świetnie się sprawdza. Na korzyść "Trusta" świadczą też nienaiwne i niewysilone dialogi (tu od normy odbiega "Pasażer", w którym są one po prostu fatalne), a także humor, który sąsiaduje, ale nie koliduje z powagą.
Drugą wspólną cechą wszystkich opowieści z "Trusta" jest ich orbitowanie w polu oddziaływania szeroko pojętej kultury masowej. Truściński bawi się popkulturowymi kliszami: Królewna Śnieżka i Thorgal, statki kosmiczne i strzelaniny z futurystycznej broni, potwory i wampiry a nawet superbohater - menu jest dość bogate. Truściński unika zarówno ideologizacji, jak i naturalizmu; jeśli w swoich komiksach przemyca poważniejszą treść, to pod pozorami odpustu, ludycznej zabawy.
Najbardziej chyba pociągającym, szczególnie na pierwszy rzut oka, aspektem prac Truścińskiego jest ich strona graficzna. Jest on bowiem przede wszystkim rysownikiem - wiele scenariuszy komiksów z tego tomu pochodzi od innych osób. Na czwartej stronie okładki wydawca twierdzi, że "każdy kadr można wyciąć i powiesić na ścianie jako osobną ilustrację. truściński bierze dowolne historie (...) by pokazać [je] potem na planszy w swoim niepowtarzalnym, truścińskim stylu." Wynika z tego, że Egmont chce nam sprzedać Truścińskiego właśnie jako grafika. I jest to wybór słuszny, bo jakkolwiek można polemizować z tym, czy faktycznie "każdy kadr można kontemplować jako niezależną grafikę" (cytat z tejże okładki), to profesjlonalizmu Truścińskiemu odmówić się nie da. Z przyjemnością ogląda się jego dojrzałe, bogate, wystudiowane rysunki. Zaskakuje bogactwo technik i stylów. W każdej niemal historii mamy do czynienia z innym sposobem trasowania konturów, cieniowania, kładzenia kolorów i kadrowania. Ta żonglerka nie tylko demonstruje możliwości autora, ale też skutecznie burzy monotonię, przyciąga wzrok i każe zastanawiać się nad przyczyną i skutkiem każdego konkretnego wyboru formalnego.
Tak, jak w przypadku scenariuszy, z różnorodności tej wyłania się szereg cech wspólnych, definiujących styl Truścińskiego: dobrze zbudowani mężczyźni o mocnych szczękach, obecność postaci ludzkich w większości kadrów, występowanie kobiet jedynie w rolach epizodycznych, fascynacja techniką i mechaniką, dynamiczność i ruch. Truściński gustuje w wyraźnych, ale bardzo ekspresyjnych, pulsujących konturach i barwach, obficie wypełnia tła, pieczołowicie rysuje pierwsze plany. Wyraźnie unika koloru kładzionego komputerowo.
Czytając "Historię choroby" brakowało mi tylko jednego: tytułowej "historii". Jakkolwiek składające się na ten album komiksy zostały bez wątpienia uszeregowane z rozmysłem, to śledzić ewolucji artystycznej Truścińskiego się tam nie da, a to z bardzo prostego powodu: opowieści nie zostały opatrzone datami. Wydawca prezentuje nam więc Truścińskiego przez pryzmat ogółu jego twórczości, pozwalając nam odnosić poszczególne prace tylko do całości, a nie do chronologii. Nie ma więc "wczesnego" i "późnego" Truścińskiego. Nie ma błędów młodości i kryzysu wieku średniego. Jest tylko artysta i jego twórczość. Zamiast "historii" dostajemy "studium" i taki podtytuł albumu byłby o wiele trafniejszy.
Tytuł: Trust: Historia choroby Scenariusz: Przemysław Truściński Rysunki: Przemysław Truściński Wydawca: Egmont ISBN: 83-237-9036-1 Cena: 24,90 Data wydania: październik 2003 Kup w Merlinie (23,-) Ekstrakt: 70%
|