– Ha! – chrząknął Pol, z zadowoleniem zarzucając strzelbę na plecy. – A mówią, że nie umiem strzelać! Prychnął z wyższością, podniósł pusty magazynek i wsunął go do kieszeni uprzęży. Fain pokręcił głową gestem zapożyczonym od ludzi i klasnął w dolne dłonie. – Bez dwóch zdań – powiedział. – Jesteś coraz lepszy. – Ja i moja strzelba będziemy cię bronić, Krindi. – Erkum potarł róg i też pokręcił głową. – Widziałeś, jak wybuchła? Nie mogę doczekać się chwili, kiedy będę mógł postrzelać naprawdę. Krindi spojrzał w kierunku rufy statku i uśmiechnął się, kiedy marine podniosła przyłbicę hełmu i sardonicznie zasalutowała. A ponieważ akurat patrzył w tę stronę, był jednym z niewielu, którzy zobaczyli, jak ocean za statkiem rozstępuje się. Z wody wychynęła gwałtownie paszcza ryby o co najmniej dwudziestometrowej średnicy. Sama ryba dorównywała rozmiarami „Latającej Rybie”. Olbrzymi drapieżnik polował z zasadzki, tak jak ziemska murena; nagłe otwarcie paszczy spowodowało próżnię, która dosłownie zatrzymała statek w miejscu. A potem szkuner zaczął zsuwać się w dół. Na pokładzie rozległy się ludzkie i mardukańskie krzyki; obite miedzią dno statku zazgrzytało o dolne zęby bestii. Paszcza zatrzasnęła się, miażdżąc szkuner i dosłownie przegryzając go na pół. Szarpnięty za sztagi maszt runął w tył. Krindi powstrzymał krzyk, widząc, jak ludzki plutonowy i major Bes spadają z rufy szkunera w głąb przełyku potwora. Miał jednak dobry refleks – błyskawicznie wyciągnął górną lewą rękę i złapał się liny. Erkum zaryczał z wściekłości, kiedy siła uderzenia szczęk ryby wyrzuciła ich obu w górę jak szmaciane lalki. Zamiast jednak chwycić za linę, wielki szeregowy zaczął szarpać się ze swoją armatą. Bestia machnęła łbem w bok, zamieniając resztki pogruchotanych wręg w drzazgi. To, co zostało ze statku, zaczęło powoli tonąć; pokład przechylił się, strzaskane maszty wypadły za burtę. Wszyscy ci, którzy nie zdążyli czegoś się złapać, wymachiwali teraz gorączkowo rękami, zsuwając się do spienionej zielonej wody. Krindi zaklął i chwycił swoją linę silniejszą dolną ręką. Spod pokładu dobiegały krzyki; wiedział, że jego ludzie, których nie stracił w pierwszym ataku ryby, teraz są już zgubieni. W tej chwili jednak mógł myśleć tylko o tym, aby przeżyć. Złapał Erkuma, kiedy szeregowy, wciąż przeklinając, zsuwał się obok niego z pokładu. Polowi jakoś udało się zdjąć strzelbę z pleców, a teraz próbował wsunąć na miejsce magazynek. Fain nie miał pojęcia, co olbrzym chce zrobić, ale nie zamierzał pozwolić mu umrzeć tylko dlatego, że jest idiotą. Krindi zerknął na wodę i syknął z gniewu, kiedy zobaczył, jak bestia, otoczona rozszerzającą się kałużą czerwieni, zawraca. Pierwszy kęs musiał okazać się dość smaczny, skoro teraz ryba chciała pożreć resztę statku. Na nieszczęście Diaspranie niewiele mogli na to poradzić. * * * Kiedy potwór wynurzył się z wody, Roger akurat stał oparty o reling statku, właściwie nie patrząc na nic konkretnego. Ryba nie pojawiła się w zasięgu jego wzroku, ale jak już cała kompania wiedziała, kombinacja naturalnych genów i osiągnięć inżynierii spowodowała, że książę miał nadnaturalny refleks, który teraz pozwolił mu obejrzeć się na tyle szybko, by zobaczyć, jak ryba pożera pół statku i sporą część jednego z jego lepszych batalionów. Ułamek chwili później stwór zanurzył się, skręcając w lewo; jego olbrzymie skrzela otwierały się i zamykały. Najwyraźniej działały również jak cedzaki – woda zabarwiła się na czerwono, kiedy ryba wypluła krew i szczątki drewna. Potem zawróciła i pożarła kilku szamoczących się w wodzie Mardukan, po czym znów zanurkowała, najwyraźniej szykując się do następnego ataku na zdruzgotany statek. Widok był tak przerażający, że normalny człowiek zamarłby, zdjęty grozą, ale Roger i większość ocalałych marines wciąż jeszcze żyli, bo nie raz udowodnili, że są najszybsi, najfartowniejsi i – co najważniejsze – najbardziej niebezpieczni z całej elitarnej jednostki. Szok już ich nie paraliżował. Książę słyszał za sobą wydawane rozkazy – wyraźne i rzeczowe Pahnera, na sieci kompanii, nieco głośniejsze i ostrzejsze zaskoczonych mardukańskich oficerów. Ale dotyczyły one innych. W jego przypadku sens miała tylko jedna czynność. Sięgnął przez ramię po swój karabin. Nosił go ze sobą wszędzie, nawet na pokładzie „Hooker”. Broń była anachronizmem, „muszkietem”, jak nazwali ją marines zaraz po wylądowaniu na Marduku. Myśleli, że nie słyszał ich złośliwych uwag na temat antycznej broni bogatego, rozpieszczonego chłopaczka. „Myśliwego”, który nigdy w życiu nie stanął twarzą w twarz z prawdziwym niebezpieczeństwem. Większość marines znała wtedy Rogera dość krótko. Pilnowanie rozbestwionego wówczas księcia było obowiązkiem żołnierzy Batalionu Brąz. Traktowali to jako rodzaj czyśćca, i każdy, kto mógł, unikał tego… jeśli tylko mógł. Co oznaczało, że bardzo niewielu jego ludzi wiedziało, iż książę zawsze wyruszał na polowanie bez ochrony. I że stworzenia, na które polował, zmroziłyby im krew w żyłach samym swoim wyglądem. Czterometrowy złoty arcturiański hipertygrys w sali trofeów księcia nie był bynajmniej prezentem… a upolowano go właśnie z tego samego „muszkietu”. Marines używali karabinów śrutowych służących do zabijania ludzi i przebijania konwencjonalnych pancerzy osobistych. Sztucer księcia był jednak przeznaczony do zabijania zwierząt, i to dużych zwierząt. Po wylądowaniu na Marduku marines sądzili, że największym zagrożeniem będą wrogo nastawieni tubylcy, i tak też było. Ale okazało się, że przyroda też nie jest im przyjazna. I wtedy na scenę wkroczył książę ze swoim „pieprzonym karabinkiem”, jak go ochrzcił Poertena. Nikt już teraz nie wątpił, że straty poniesione w wyniku ataków zwierząt, zwłaszcza paskudnego stworzenia zwanego chrystebestią, byłyby dwa razy większe, gdyby nie książę i jego pieprzony sztucer. A teraz Roger po raz kolejny to udowodnił. Ściągnął z pleców swój staromodny karabin, zarepetował go i wymierzył szybciej niż większość ludzi zdążyłaby wyciągnąć pistolet śrutowy i strzelić. Bestia zanurzyła się jednak jeszcze szybciej; była teraz tylko szarozielonym cieniem w wodzie koloru akwamaryny. Książę nie odrywał wzroku od celownika. Widział, że ryba szykuje się do następnego ataku, i przeszło mu przez myśl, czy by nie strzelić poprzez fale. Podczas podróży po kontynencie często to robił, i stosunkowo wolno lecące z jego karabinu pociski przebijały powierzchnię wody, podczas gdy śrut roztrzaskiwał się albo odbijał od lustra wody. Ale jednocześnie pociski traciły część energii, więc jeżeli stworzenie nie płynęło pod samą powierzchnią wody, strzelanie do niego byłoby bezcelowe. Zastanawiając się nad tym, jednocześnie obmyślał, w które miejsce należałoby strzelać. Ryba była olbrzymia, prawie tak długa, jak jeden ze szkunerów, i przy łbie dwa razy szersza. Wyglądała trochę jak ryby, którymi handlowano w Przystani K’Vaerna, skąd wyruszyli na morze. Jeżeli naprawdę była czymś w rodzaju olbrzymiej coll, umiejscowienie strzału było cholernie trudną sprawą. Coll tradycyjnie podawano do jedzenia w całości, ponieważ u podstawy ich czaszki formowała się „perła”, i dotarcie do niej stanowiło część rytuału posiłku. Ponieważ w Przystani K’Vaerna książę zjadł tak dużo obiadów, że nie mógłby ich policzyć, miał dość dobre pojęcie o anatomii ryby. Opalizujący klejnot miewał różną jakość, ale zawsze tkwił dokładnie nad miejscem, gdzie rdzeń kręgowy coll łączy się z czaszką. Biorąc pod uwagę kąt, pod jakim Roger musiałby strzelać, gdyby próbował trafić w rdzeń – co dla niego byłoby możliwe nawet z pokładu kołyszącego się statku – pocisk prawdopodobnie odbiłby się od perły. Gdyby z kolei chciał strzelić w serce, nawet on miałby małe szanse na trafienie. Narząd ten znajdował się głęboko w ciele ryby i pocisk musiałby przebić kilka metrów ciała, żeby go dosięgnąć. Należało więc celować w tył łba, szerokiego, kościstego i pełnego otworów. Czaszka ryby nie tyle służyła ochronie mózgu, co skrywała mechanizm poruszania olbrzymich szczęk. Gdyby Roger strzelił dokładnie w tył czaszki, pocisk powinien przebić się do mózgu. Biorąc pod uwagę dysproporcję wielkości pocisków i celu, było to jedyne rozsądne wyjście. Cały ten ciąg myśli przemknął księciu przez głowę w ułamku chwili; wziął oddech i poczuł rytm kołysania statku, kiedy ryba znów zaczęła się wynurzać. * * * Fain nagle uświadomił sobie, że chociaż Erkum ryczy coś bez ładu i składu, to, co robi, jest doskonale logiczne. Szeregowego nie można było bynajmniej nazwać intelektualistą, ale – jak to cudownie określali ludzie – „dobrze radził sobie z rękami”. Mimo młodego wieku Fain uczestniczył już w wielu walkach i dawno odkrył, że dobrze jest mieć przy sobie Erkuma, czy to z gołymi rękami, czy z rurami albo karabinami. Może nie jest w stanie trafić nawet z niewielkiej odległości w mur, ale kiedy robi się gorąco, instynktownie wie, co należy uczynić, żeby przeżyć. Myślenie zawsze pozostawia Fainowi, ale w bezpośrednim starciu jest najlepszy. A teraz właśnie zamierzał po raz kolejny to udowodnić. Fain złapał klnącego wściekle szeregowca za nogę, chroniąc go przed wpadnięciem do wody, ale Erkum zupełnie się tym nie przejął. Wreszcie udało mu się wyciągnąć magazynek ciężkiej amunicji i czekał, aż ryba się wynurzy. Fain podejrzewał, że szeregowy wiedział, iż zostanie złapany; ufał swojemu kapitanowi tak samo, jak kapitan jemu. Krindi rozejrzał się dookoła i zobaczył, że nie tylko Pol szykuje się do prawdopodobnie beznadziejnej obrony. Kilku ocalałych strzelców, którzy mieli dość przytomności umysłu, by złapać się liny czy relingu i nie zsunąć się po pokładzie do wody, celowało w dół ze swoich karabinów. Kilku innych tylko kurczowo się trzymało. – Kompania! Przygotować się do salwy! – krzyknął Fain, próbując wyciągnąć własny pistolet czwartą ręką, nie zajętą trzymaniem lin i nogi Erkuma. Mogli strzelić tylko raz.
|