* * * Książę Roger Ramius Sergei Alexander Chiang MacClintock, Trzeci Następca Tronu Ludzkości, oderwał wzrok od spienionych fal i spojrzał na krzątaninę na pokładzie. Starszy sierżant rozpędziła grupkę zebraną wokół Juliana i czworo podoficerów właśnie rozchodziło się w czterech kierunkach. Książę przyglądał się chwilę dłużej Despreaux idącej do forkasztelu. Wiedział, że jego depresja zaczyna się jej udzielać i że musi się z niej otrząsnąć. Ale strata Kostasa była raną, która nie chciała się zagoić, a poza tym książę miał za dużo czasu na rozmyślanie o tym, odkąd zakończyli budowanie w pośpiechu statków i rozpoczęli samą podróż. Po raz pierwszy od wieków, jak mu się zdawało, nie musiał szkolić miejscowych żołnierzy, walczyć z armiami barbarzyńców, budować okrętów ani wędrować przez bezkresną dżunglę. Nikt nie próbował go pożreć, otruć, zasztyletować ani porwać, i wciąż nie mógł się nadziwić, jak bardzo to go przybija. Dużo czasu na rozmyślania nie zawsze bowiem jest dobrą rzeczą. Mógłby wywołać z tootsa listę zabitych żołnierzy, ale nie miałoby to większego sensu. Kiedy wylądowali na planecie, marines Kompanii Bravo Batalionu Brąz Osobistego Pułku Cesarzowej byli dla niego tylko obcymi twarzami. A oficerowie i załoga okrętu desantowego „DeGlopper”, dawno zamienionego w chmurę plazmy, nawet nie twarzami, a jedynie niewyraźnymi plamami. Ale po jakimś czasie od chwili, kiedy piloci sprowadzili promy na powierzchnię tego zacofanego piekła, gdzieś pomiędzy potyczkami w pierwszym mieście, jakie napotkali, a zaciekłymi bitwami z Kranolta, marines stali się czymś więcej niż tylko twarzami. Stali mu się bliżsi niż rodzina – tak bliscy, jak części jego własnego ciała. Dlatego każda śmierć bolała go jak uderzenie batem. Najpierw strata połowy kompanii w Voitan, w bitwie z Kranolta. Potem towarzysząca im ciągle śmierć, kiedy przebijali się przez resztę kontynentu. Kolejni zabici przez Bomanów w Diasprze i jeszcze następni w Sindi, w starciu z główną hordą barbarzyńców. Ci, którzy padli ofiarą chrystebestii i ciem-wampirów. I krokodyli. Przeklętych krokodyli. A jednym z poległych był Kostas. Kostas. Nie marine, nawet nie pilot promu. Ani nie jeden z mardukańskich najemników, którzy przyłączyli się do Brązowych Barbarzyńców. Te straty Roger potrafiłby w jakimś stopniu usprawiedliwić. Jedynym celem Kompanii Bravo i najemników była ochrona różowego tyłka księcia Rogera Ramiusa Sergeia Alexandra Chianga MacClintocka, i każdy z nich o tym wiedział, kiedy podpisywał kontrakt. Ale to nie był cel życia Kostasa. Kostas był tylko służącym. Tylko… Kostasem. Tylko człowiekiem, który bronił Rogera, kiedy reszta wszechświata uważała go za kompletne zero. Tylko człowiekiem, który bez wahania podjął się wykarmienia i odziania kompanii w drodze, i nigdy nie zawiódł. Tylko człowiekiem, który wynajdował znikąd jedzenie i przygotowywał smakowite dania z bagiennej wody i drapieżników. Tylko człowiekiem, który zastępował Rogerowi ojca. Był tylko Kostasem. I nawet nie zginął z rąk wroga. Zabił go krokodyl, pięć metrów gumiastej skóry i mnóstwo zębów. Jedno z niezliczonych niebezpieczeństw czyhających w przeklętych dżunglach Marduka. Roger natychmiast go zastrzelił, ale było już za późno. Od tamtej pory zabił ich dziesiątki, ale wszystko to było już za późno. Za późno dla jego… przyjaciela. Dorastając nie miał zbyt wielu przyjaciół. Już od kołyski czekała go władza i bogactwo; od najmłodszych lat roili się wokół niego pochlebcy. Każde z niezliczonych, snujących bizantyjskie intrygi stronnictw Imperial City chciało wciągnąć w swe szeregi zajętego sobą księcia. Ale kiedy stał się nastolatkiem, to właśnie Kostas – ostrożny Kostas – pomagał mu unikać dworskich raf i mielizn. Roger często nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. A teraz Kostasa nie było. Po prostu… nie było. Jak Hooker, Bilalego, Pentzikis… Lista ciągnęła się bez końca. Och, oni też oczywiście zostawiali po drugiej stronie sporo płaczących wdów, choć zawierali sojusze kiedy i gdzie tylko mogli, a w kilku miejscach nawet przeszli bez żadnego zamieszania. Najczęściej jednak do głosu dochodziły działka plazmowe i śrutówki, miecze, piki i kilka tysięcy lat technicznego i taktycznego doświadczenia; wycinali przed sobą szlak śmierci, bo nie mieli innego wyjścia. To z kolei stwarzało kolejne problemy, bo nie mogli pozwolić sobie na pozostawianie tak wyraźnych śladów. Zwłaszcza odkąd wiedzieli, że na planecie mają nie tylko „przypadkowych” wrogów. Fakt, większość z nich była niebezpieczna tylko dlatego, że… stawiali opór, kiedy kompania chciała przejść przez ich terytorium. Ale oprócz nich mieli także do czynienia z zaprzysięgłymi nieprzyjaciółmi Imperium i Rodziny Cesarskiej. Marduk był planetą podległą Imperium Człowieka. Właściwie należał osobiście do Cesarzowej, jako że kilkaset lat wcześniej został odkryty przez kolonistów i natychmiast zajęty w imieniu Domu MacClintock. Przez ponad wiek planeta była tylko zapisem w archiwach. Potem, na początku panowania dziadka Rogera, powstały plany dotyczące Sektora Strzelca. Zamierzano wysłać na nowe planety tego rejonu osadników, a biedocie światów wewnętrznych dać „nową nadzieję”. W ramach przygotowań do tego projektu zbudowano na kilku zdatnych do zamieszkania planetach placówki i najprostsze porty kosmiczne. Władze Imperium wysupłały też trochę pieniędzy na rozbudowę ograniczonej infrastruktury i zaproponowały największym międzygwiezdnym korporacjom Imperium wysoce korzystne koncesje, chcąc w ten sposób skłonić je do inwestowania. Mimo to większość planet tego sektora została przeznaczona głównie na nowe domy dla maluczkich. Roger przypuszczał, że te plany świetnie współgrały z altruizmem dziadka. Ten altruizm i zaufanie do doradców były powodem większości problemów, z którymi jeszcze długo borykała się matka Rogera, najpierw jako Pierwsza Następczyni Tronu, a potem jako Cesarzowa. Był to ten rodzaj altruizmu, który najczęściej kończył się zawiedzionymi nadziejami. Tak właśnie było w przypadku projektu kolonizacji Sektora Strzelca. Biedota wewnętrznych światów była raczej zadowolona ze swoich niskich zarobków i rządowych zasiłków. Mając do wyboru albo małe, ale przyzwoite mieszkanko w Imperial City, Metrocalu, Nowym Glasgow czy Delkucie, albo mały, przyzwoity domek w dzikiej głuszy, nikt długo się nie zastanawiał. Zwłaszcza, jeśli rzeczona dzika głusza znajdowała się na planecie takiej, jak Marduk. Bowiem nawet w Delkucie ludzie rzadko kiedy musieli się martwić, że coś ich zeżre. Tak więc mimo ambitnych planów rządu i cesarza Andrewa sektor podupadł. Och, dwa czy trzy układy gwiezdne przyciągnęły nawet umiarkowaną kolonizację, a taki Sandahl na przykład radził sobie całkiem dobrze. Ale Sandahl leżał na samym skraju Sektora Strzelca i sąsiadował z Sektorem Handelmanna. Jednak zdecydowana większość placówek i portów Strzelca przekonała się, że wyznaczono im rolę gospodarza przyjęcia, na które nikt nie ma zamiaru przyjść. Nikt z wyjątkiem Świętych. Jednym z mniej altruistycznych powodów, dla których zdecydowano się skolonizować ten sektor, była ekspansja Imperium Cavazańskiego. Niestety plan zbudowania imperialnego przedmurza nie powiódł się i Święci, penetrując sektor coraz głębiej, natknęli się w końcu na port zbudowany na małym, górzystym subkontynencie Marduka. Marduk był pod wieloma względami idealny dla ich celów. Jako świat „nieskażony” nie wymagał zbyt wielu środków, aby przywrócić go do „stanu naturalnego”. Albo żeby go skolonizować. Święci mieli wysoki wskaźnik urodzeń, dlatego mimo „zielonych” poglądów kładli duży nacisk na ekspansję. Była to jedna z wielu niekonsekwencji, przez które byli tak mało popularni wśród międzygwiezdnych sąsiadów. Ponadto stwierdzili, że ten układ gwiezdny doskonale nadaje się na bazę wypadową do tajnych operacji w głębi Imperium Człowieka. Roger i jego marines nie mieli żadnych informacji o warunkach panujących na powierzchni planety. Kiedy ich desantowy transportowiec HMS „DeGlopper” został uszkodzony przez zaprogramowanego toombiego-sabotażystę, musieli skierować się do najbliższego portu. Wybrali Marduka. Zaraz po przybyciu zostali zaskoczeni przez dwa podświetlne krążowniki Świętych, które stacjonowały razem ze statkiem-matką, nosicielem z napędem tunelowym. Obecność cavazańskich okrętów wskazywała, że gubernator planety i jego Gwardia Kolonialna nie pracują już dla Imperium – albo nie żyją, albo - co jeszcze bardziej prawdopodobne - dogadali się jakoś ze Świętymi. „DeGlopperowi” udało się pokonać oba krążowniki, ale sam został w starciu zniszczony. Na szczęście księciu i jego marines udało się niepostrzeżenie uciec na pokładzie promów desantowych okrętu, który zginął, zabierając ze sobą do grobu tajemnicę ich ucieczki i obecności Rogera na pokładzie. Teraz jedynym sposobem na dostarczenie księcia z powrotem do domu było wydarcie portu z rąk tych, którzy go kontrolowali, i porwanie statku. Być może w obecności pozostającego w porcie cavazańskiego nosiciela. Było to niełatwe zadanie, zwłaszcza dla jednej niepełnej – chociaż elitarnej – kompanii marines, zagubionej na planecie, której klimat w ciągu kilku tygodni niszczył elektronikę. Fakt, że z racji ograniczonych zapasów uzupełnień diety mieli niewiele czasu, jeszcze je utrudniał. Ale Kompania Bravo Osobistego Pułku Cesarzowej rozgromiła piętnastotysięczną hordę wrzeszczących barbarzyńców Kranolta. Potrafiła rozbić w puch każdego wroga, którego napotkała na swej drodze równej połowie obwodu planety. Nie miało więc znaczenia, czy przyjdzie im zmierzyć się ze zdradziecką Gwardią Kolonialną, czy z nosicielem Świętych. Brązowi Barbarzyńcy i Mardukańska Gwardia Jego Wysokości ich także mieli rozbić w pył. Co nie oznacza, że wszystkim uda się to przeżyć. * * * Kiedy Armand Pahner żuł pasek lekko szczypiącego korzenia bisti i kątem oka przyglądał się księciu, podeszła do niego Kosutic. Pewnie zamierzała zaproponować zmiany w programie szkoleniowym, a on zgodzi się na nie, jako że było jasne, iż podczas krótkiej podróży przez Morze Północne nie uda im się zrobić z marines „prawdziwych” żeglarzy. Wyprawa, która zaczęła się tyle miesięcy temu, dobiegała już kresu, z czego kapitan nie mógł nie być zadowolony. Czekało ich tylko jeszcze jedno poważne starcie. Zdobycie portu i – co ważniejsze – sprawnego statku wymagało solidnej żołnierki. Ale w porównaniu z resztą wędrówki zapowiadało się to jak piknik. Zaśmiał się ponuro, nie po raz pierwszy myśląc o tym, jak łatwo „rutynowa” podróż może zamienić się w katastrofę. Zakładając, że uda im się wrócić i złożyć raport, spece od ochrony będą mieli nad czym się zastanawiać. To oczywiste, że we wszystkim maczał palce Murphy; poczynając od sabotażysty ukrytego wśród lojalnych członków załogi i zmuszonego do samobójczej misji przez zaprogramowane w tootsie rozkazy, poprzez kiepski wybór planet, na których mogli awaryjnie lądować, a na obecności sił Świętych w układzie, który miał być lojalny, kończąc. Kiedy tylko dotarli na powierzchnię planety, wszystko się posypało. Jedyną zaletą całej tej awantury był fakt, że kiedy opuszczali Ziemię, strzegli kogoś, kto bez wątpienia był najsłabszym ogniwem Cesarskiej Rodziny, ale teraz… już nim nie był. Arogancki, irytujący książę umarł gdzieś w parujących dżunglach Marduka. Wojownik, który go zastąpił, miał swoje własne problemy; najpoważniejszym z nich była skłonność do ponurych rozmyślań i szukanie odpowiedzi w lufie karabinu. Ale nikt już nie mógł go nazwać dworskim dandysem. Przynajmniej nie otwarcie. Tak więc jeśli spojrzeć na to z zimną logiką, wyprawa okazała się zbawienna; katastrofa, polegli, wszystko to miało sens. Dawny książę – bezmyślny, pozbawiony celu życia, manipulowany przez pałacowe fakcje – mógłby przyczynić się do śmierci znacznie większej liczby ludzi niż kompanii marines. Z tego punktu widzenia strata tylu Brązowych Barbarzyńców była prawie sukcesem. Jeśli spojrzeć na to z wystarczająco zimną logiką. Ale ciężko o logikę, kiedy to twoi marines umierają. * * * Kosutic uśmiechnęła się do dowódcy kompanii. Cholernie dobrze wiedziała, nad czym tak rozmyśla. Ale nie zaszkodzi zapytać. – Nad czym pan się tak zastanawia, kapitanie? – Nie jestem pewien, co powie jego matka – odparł Pahner. Nie myślał akurat konkretnie o tym, ale był to także istotny element jego rozważań. - No, najpierw nie będzie mogła uwierzyć – parsknęła Kosutic. – Nie tylko w to, że my, a zwłaszcza książę Roger, żyjemy, ale także w zmianę, która w nim zaszła. Trudno jej będzie pogodzić się z tym. Bywały chwile, kiedy wydawało się, że to sam Nieświęty zajmuje się planowaniem operacyjnym, ale między nami mówiąc, książę jest w niezłej formie. – To prawda – powiedział cicho Pahner, a potem zaśmiał się i zmienił temat. – A skoro mowa o formie, chyba nie sądzi pani, że uda nam się zrobić z Juliana wilka morskiego? – Myślę, że nie warto zadawać sobie trudu – przyznała Kosutic. – Poza tym Julian zauważył, że odpuściliśmy sobie starcia bezpośrednie, a ja muszę się z nim zgodzić. Chciałabym więc zacząć szkolenie kompanii, a może też części Mardukan. – Proszę bardzo – zgodził się Pahner. – Despreaux skończyła Zaawansowany Kurs Taktyczno-Szturmowy ATAC – dodał, sprawdziwszy w tootsie. – Niech będzie instruktorem. – Julian też go skończył – powiedziała sierżant. Kapitan spojrzał na nią, a ona wzruszyła ramionami. – Nie ma tego w jego oficjalnych aktach, bo skończył kurs nieformalnie. – Jak to? – Pahnerowi wydawało się, że po tak długim czasie wie już wszystko o swoich ludziach. A tu okazuje się, że czekają go jeszcze niespodzianki. – ATAC prowadzą podwykonawcy – zauważyła Kosutic. – Nie było już wolnych miejsc, więc Julian wziął urlop i sam opłacił kurs. – Hmmm. – Pahner pokręcił z powątpiewaniem głową. – Nie wiem, czy mogę się zgodzić, żeby był instruktorem, skoro nie skończył kursu w regulaminowym trybie. Kto był podwykonawcą? – Firecat, LCC. Firma, którą założył starszy sierżant Catrone, kiedy odszedł. – Kocur? – Pahner znów pokręcił głową i uśmiechnął się. – Już widzę, jak ich uczył. Kilka razy w dżungli wydawało mi się, że słyszę jego głos: „Wydaje ci się, że jest gorąco? Chłopcze, poczekaj, aż zobaczysz, jak jest w piekle! A zaraz tam trafisz, jeśli nie wyjmiesz głowy z własnej dupy!”. – Gdzie, na Piąte Imię Nieświętego, zetknął się pan z sierżantem Catronem? – spytała Kosutic. – Przeszedł na emeryturę co najmniej dziesięć lat przed tym, jak wstąpiłam do Raidersów. – Był jednym z moich instruktorów podczas zasadniczego szkolenia w Brasilia Base. Przy tym facecie nawet duraluminium było miękkie. Wymyśliliśmy wtedy, jak się robi chromfram: karmią Kocura gwoździami, a potem zbierają z latryn gotowy chromfram, bo odbyt tego faceta ściska je tak mocno, że miażdży atomy. Jeśli Julian skończył kurs u Kocura, nie mam żadnych zastrzeżeń. Niech pani zdecyduje, kto będzie prowadził szkolenie. – W porządku. Załatwione. – Kosutic machnęła ręką, co z trudem można by uznać za salut, a potem odwróciła się i zawołała pozostałych podoficerów. Pahner pokiwał głową, widząc, jak sierżant szkicuje plan na deskach pokładu. Szkolenie i opracowanie zasad walki to nie wszystko, co jest potrzebne do toczenia wojen, ale to co najmniej połowa. A… Poderwał głowę, kiedy usłyszał trzask karabinowego ognia. Po chwili rozluźnił się z szerokim, zadowolonym uśmiechem, widząc „Latającą Rybę”. Wygląda na to, że nie tylko marines postanowili wznowić szkolenie.
|