Rozdział drugi Następne trzy godziny spędziłem na posterunku w Anaheim z parą detektywów z wydziału zabójstw: wysokim, bladym Guyem Alagną i niską, ciemnowłosą Lucią Fuentes. Kiedy powiedziałem im o Savannie, Fuentes wyszła z pokoju przesłuchań i nie wracała przez pół godziny. Alagna, z nosem sterczącym z twarzy jak ostry, biały dziób, spytał mnie po raz trzeci, czy mogę mu opisać Wysokiego. – Było za ciemno – powiedziałem po raz trzeci. – Za gęsta mgła. Wszyscy mieli na sobie długie płaszcze. Zaczynało mnie to nużyć. Zaczynałem zauważać wszystkie rzeczy, które się zmieniły. Które miały się zmienić. Reszta życia bez Willa. Na zawsze. Cały świat był dla mnie zupełnie nowym miejscem, a ja go nienawidziłem. – A te płaszcze, Joe, jak wyglądały? Po raz trzeci opisałem długie płaszcze. Spojrzałem na swój kapelusz, zawieszony na kolanie. – Kolor? – Była noc, detektywie Alagna. Mgła. Nie widziałem koloru. – Dobrze, w porządku. Potem milczał przez dłuższą chwilę. Czułem na twarzy jego wzrok. Prędzej czy później wszyscy muszą zacząć się gapić. Napiłem się podłej kawy ze styropianowego kubka i spojrzałem na weneckie lustro, wyobrażając sobie mężczyzn w czerwcowej mgle i Willa. Czerwcowa szarówka, kryjąca w sobie ostrze morderstwa. Wytężyłem pamięć, próbując dostrzec choćby skrawek twarzy Wysokiego – cokolwiek, żeby móc jakoś ruszyć z miejsca. Nic. Mgła. Ruch. Spaliny, głosy. Obraźliwe puknięcie wystrzału. I jeszcze raz. Co kilka minut w moich uszach zaczynał się wzmagać ryk, najpierw cichy, jak przybój na odległej plaży, potem głośniejszy i głośniejszy, aż czułem się tak, jakby pięć centymetrów od mojej głowy ryczała turbina odrzutowca. Ale to nie był odrzutowiec, to był głos, a głos powtarzał w kółko dwa słowa, coraz głośniej: zabiłeś go zabiłeś go zabiłeś go zabiłeś go zabiłeś go zabiłeś go zabiłeś go… Proszę, przestań. Pamiętaj. Oczy otwarte, gęba zamknięta. Zajmę się tym pajacem. Skąd Will wiedział, że to pajac? Will! Ach, Will Trona! Pogadajmy. Niski i dźwięczny głos rozbrzmiewał w mojej głowie z upiorną wyrazistością. Słyszałem dziwny, śpiewny akcent, prawie wesoły. Czy zabójca znał Willa, czy tylko udawał? …Jesteście z Alexem? – I jesteś pewien, że nic mu nie zabrali? – powtórzył pytanie Alagna. – Zabrali mu życie, proszę pana. Kątem oka dostrzegłem, że mi się przygląda. Potem spojrzałem na niego, a on odwrócił wzrok. Ludziom jest wstyd, kiedy przyłapię ich na gapieniu się na mnie, ale nie wcześniej, niż kiedy ich przyłapię. – Wiesz, o co mi chodzi, Joe. – Nic takiego nie widziałem, detektywie. – Wróćmy do samochodu. Zabrali coś z samochodu? – Nawet go nie tknęli. – Dobra, w porządku. Teraz, żeby wszystko było jasne: zabójca zawołał Willa po imieniu. A Will zapytał go, czy jest z Alexem. I powiedział, że umowa to umowa, czy coś takiego, a facet strzelił mu w brzuch? – Zabójca powiedział: „Teraz umowa jest taka.” Potem Alagna zapytał jeszcze raz o dwóch mężczyzn, których zastrzeliłem; obaj nie żyli, kiedy przyjechała policja. Opowiedziałem mu po raz kolejny wszystko, co się zdarzyło. Nie chciał podać mi ich nazwisk ani żadnych szczegółów. – A więc nie widziałeś dość dobrze, żeby opisać człowieka, który zastrzelił twojego ojca, ale na tyle dobrze, żeby rozwalić dwóch poruszających się gości dwoma strzałami. – Tak jak powiedziałem, proszę pana, byli blisko, jakieś sześć, siedem metrów. – Musisz dobrze strzelać. – Dobrze strzelam. Wszystko, co powiedziałem Alagnie i Fuentes było prawdą, chociaż zapomniałem o kilku rzeczach. Na przykład, zapomniałem wspomnieć o teczce Willa. Rzadko gdziekolwiek bez niej chodził, więc zawierała szkic jego życia. Więcej niż szkic. Był w niej jego terminarz i notesy, notatki i listy, raporty i projekty, spisy rzeczy do zrobienia, jego bazgroły. Wszystko, co mogło mu się przydać w ciągu dnia – od małego dyktafonu po szczoteczkę i pastę do zębów – Will nosił ze sobą w tej starej skórzanej teczce. Zabrałem ją ze sobą na przesłuchanie i postawiłem obok swojego krzesła jak własną. Nikt o nią nie zapytał. Nie uznałem też, by torba tenisowa, którą zabraliśmy z LAFK, mogła zainteresować Alagnę. Nie zamierzałem mówić za wiele gliniarzowi, którego nie znałem, jakiemuś blademu wyskrobkowi, który musiał pytać trzy razy, jak wygląda płaszcz. Zapomniałem również wspomnieć o prezencie Willa dla Jennifer Avili, dwóch tysiącach dolarów, które przeliczyłem i zwinąłem. Tak samo o tym, co sobie powiedzieli. Zapomniałem, że słyszałem cokolwiek oprócz „dzień dobry” i „do widzenia” z rozmów Willa z Jaime Mediną i wielebnym Danielem Alterem. Zapomniałem opowiedzieć o krótkich rozmowach Willa przez telefon, na kilka minut przed jego śmiercią. Zastanawiałem się, jak wydobyć od operatora zapisy tych rozmów. Śledczy z wydziału zabójstw na pewno mógłby to zrobić, ale czwartoroczny zastępca szeryfa? To by trochę potrwało. Zapomniałem też wspomnieć, że Mary Ann, moja adoptowana matka, miała ostatnio humory i że Willowi bardzo zależało, żeby być w domu przed dziesiątą. Wszystko to były sprawy Willa; Alagna nie musiał o nich wiedzieć. Lucia Fuentes wtoczyła się z powrotem do pokoju. – Jeden z zabójców jeszcze dycha. Nie zidentyfikowali go, ale żyje. Alagna na mnie spojrzał. – Może będzie mógł wypełnić niektóre z luk ziejących w zeznaniu pana Trony. Kiwnąłem głową, ale nic nie powiedziałem. Zamiast tego spojrzałem na teczkę Willa, zauważając kroplę zaschniętej krwi przy rączce. Miałem nadzieję, że Alagna jej nie dostrzeże. Nie sądziłem, żeby był aż tak spostrzegawczy. – Ale sprawdziłam dziewczynkę – ciągnęła Fuentes. – Nie ma nic na temat zaginionej dwunastolatki o imieniu Savannah. Krajowe Centrum, FBI, Sacramento, nawet koledzy Joe’go z biura szeryfa, nikt jej nie szuka. Może to ksywa. Alagna znów na mnie popatrzył. – Wątpię, żeby jej tata pozwalał jej bawić się z pięćdziesięciolatkami po zmroku. – Może właśnie to robi – warknęła Fuentes. – Joe, wiesz, czy nadzorca miał takie skłonności? Patrzyłem na Alagnę, póki jego woskowata twarz nie zrobiła się różowa. – Detektywie Alagna, to był porządny człowiek – powiedziałem. – Udam, że nie zadał pan tego głupiego pytania. – Duże słowa, jak na czwartorocznego klawisza. – Możemy to sobie wyjaśnić, jak tylko pan sobie życzy. – Ja nie wyjaśniam. – Spokój, dupki – przerwała nam Fuentes. – Co z tobą, Guy? Alagna odwrócił wzrok. Jego uszy się zaczerwieniły, kontrastując z białym dziobem nosa. A Guyowi po prostu doskwierało to, że się mnie bał i był z tego powodu wściekły. Chyba nic na świecie nie rozwściecza zdrowych, twardych gliniarzy bardziej niż dwudziestoczteroletni potwór, którego nie da się zastraszyć. Nie dość, że mam twarz wyglądającą jak piekielna maska, to jestem jeszcze wysoki i silny. Dobrze posługuję się większością rodzajów broni; całe życie spędziłem ucząc się samoobrony – każdej metody i szkoły walki, każdej techniki, jaką można sobie wyobrazić – żeby to, co się stało, kiedy miałem dziewięć miesięcy, nigdy się nie powtórzyło. Obiecałem sobie, że nigdy się nie powtórzy. Ale moją najskuteczniejszą bronią jest to, że ludzie czują, że niczego się nie boję. Może to przez blizny. Może przez oczy. Może przez coś w głosie. Naprawdę nie wiem. W rzeczywistości boję się dwóch rzeczy. Jedną z nich jest mój ojciec, prawdziwy ojciec, ten, który mi to zrobił, kiedy miałem dziewięć miesięcy. Nazywa się Thor Svendson i gdzieś tam dalej żyje. Jeśli kiedykolwiek znów się pojawi, będę gotów. Mam pięć czarnych pasów, dwa regionalne tytuły mistrza Złotych Rękawic i odznakę strzelca wyborowego biura szeryfa, żeby udowodnić, że jestem gotów. Drugim, co mnie przerażało – chociaż do tej pory o tym nie wiedziałem – było życie bez Willa. I z tych dwóch rzeczy życie bez Willa było o wiele gorsze. Przez moją pokancerowaną twarz i pozorną nieustraszoność większość ludzi się mnie boi. Od niemal zawsze, odkąd byłem mały. Dorastając, przyzwyczajałem się do ich strachu, więc próbowałem nauczyć się dobrych manier, żeby jakoś to zrównoważyć. Zacząłem wierzyć, że były czymś obowiązkowym dla człowieka z twarzą taką, jak moja. Nad dobrymi manierami pracowałem prawie tak samo ciężko, jak nad opanowywaniem ken-po czy poznawaniem niuansów odrzutu colta kaliber 45. – A więc, Joe – powiedziała Lucia Fuentes. – Wyjaśnij nam, o co chodziło z tą dziewczynką. Jeśli twój ojciec nie był taki, to czego od niej chciał? – Nie wiem. Powiedział, że stara się zrobić dobry uczynek. Detektywi spojrzeli po sobie. Znów zaczął się we mnie wzmagać głos: zabiłeś go zabiłeś go zabiłeś go… Poczułem się, jakbym nadal był w tamtej mgle, mgle, która kłębiła się w nocy. Tajemniczej mgle. Morderczej. Chciałem móc ją rozpędzić, wyjść z niej na coś jasnego, słonecznego i prawdziwego. Nie mogłem tego zrobić, ale miałem tajemną kryjówkę, w której mogłem się schować. Mogłem tam iść, kiedy chciałem. Więc poszedłem. – Powiedziałem wam, co wiem – stwierdziłem, wstając, z kapeluszem w ręku. – Zadzwońcie do mnie, jeśli będę mógł się jeszcze na coś przydać. Chciałbym wiedzieć, kim jest ta dziewczynka, i pomóc jej, o ile to możliwe. Proszę mi wybaczyć, ale teraz muszę iść do pracy, bo się spóźnię. Alagna zerknął na Fuentes, jakby miała mnie powstrzymać. Fuentes patrzyła na mnie jak ktoś, komu właśnie uciekł autobus. Kiedy wyszedłem, słońce właśnie zaczynało wstawać. Otoczyli mnie reporterzy, a ja ucieszyłem się na ich widok. Podałem im tylko ogólniki, ale postarałem się, żeby zapamiętali, że w nocy zaginęła dziewczynka imieniem Savannah. Opisałem ją dokładnie, włącznie z ubraniem i plecakiem, opowiedziałem o jej dobrych manierach i prostych, jasnych włosach. Narysowałem nawet jej twarz w notesie, najlepiej jak umiałem. Wyszła tak sobie. Reporterom się to spodobało. Mieli szansę pomóc ją znaleźć, może zrobić jakiś dobry uczynek. To drugi najbardziej cyniczny rodzaj ludzi, zaraz po gliniarzach. * * * Nad hrabstwem wstawało słońce, ja siedziałem sam w samochodzie Willa, autostrady już były zakorkowane, a wszyscy zachowywali się, jakby Will wciąż żył. Co im odbiło? A co odbiło Alagnie i Fuentes, którzy pozwolili mi odjechać samochodem będącym elementem sceny zabójstwa, zamiast go zarekwirować? Znów zadzwoniłem z komórki do mamy. Wielebny Daniel Alter przyjechał po nią do szpitala, a teraz była w Kaplicy Światła. Wzięła coś na uspokojenie. Jej głos brzmiał lekko i bezcieleśnie. Zamierzała wrócić do domu z jednym z duchownych, bo czuła się za słabo, żeby prowadzić. Powiedziałem jej, że sam ją odwiozę, ale nalegała, żebym pracował, nie rozpraszał się, żebym był pożyteczny. Obiecałem, że przyjadę, jak tylko skończy się moja zmiana. W szatni biura szeryfa wziąłem prysznic, ogoliłem się i założyłem mundur, a potem ruszyłem przez kompleks do pracy. * * * Więzienie hrabstwa Orange. Szóste pod względem wielkości w kraju. Trzy tysiące więźniów, trzy tysiące pomarańczowych kombinezonów. Siedemdziesiąt procent z ich właścicieli to zbrodniarze. Stu strażników takich jak ja, uzbrojonych tylko w gaz pieprzowy, stara się zachować porządek. Centrum przyjęć-zwolnień przyjmuje codziennie setki nowych skazanych, w sumie siedemdziesiąt tysięcy rocznie. Codziennie setki z nich trafiają na wolność, z powrotem na łono społeczeństwa. Tam i z powrotem. Tam i z powrotem. Nazywamy to Pętlą. Więzienie to olbrzymi wir, burza klęsk, furii, przemocy i nudy. W dzień moim światem jest Centralny Mężczyzn. To świat surowych zasad i, zazwyczaj, cichego posłuszeństwa. Władza i uległość. Dobrzy na zielono, źli na pomarańczowo. Ręce w kieszeniach, patrzeć na wprost, morda w kubeł. Wywlec kieszenie, pokazać skarpetki. Oni i my. To także świat majchrów z fragmentów ram łóżek, pałek z poskręcanych koszulek wypełnionych kostkami mydła, bimbru pędzonego z przemycanych ze stołówki resztek owoców i chleba, narkotyków, czarnych tatuaży i grypsów – listów – od figur półświatka z sekcji 29 w module F albo od aresztowanych w module J, do tych słabiej pilnowanych, którzy mają możliwość przekazać je dalej swoim znajomym czy wspólnikom na zewnątrz. To świat ciszy. Świat słabo oświetlonych posterunków straży, żeby więźniowie nie widzieli nas, kiedy ich obserwujemy. Świat gangów rasowych, szacunku i zemsty, bezkresnych kłamstw i nieskończonego pieprzenia. Lubię go. Lubię moich przyjaciół i kolegów, i delikatną, drapieżną równowagę między nami i więźniami. Czasami lubię niektórych więźniów. Są cwani i często wychodzą im takie rzeczy, że aż się dziwię. Ale najbardziej lubię panujący tu porządek: brzęczyki, dzwonki, rozkłady i zasady, ciężkie klucze, jedzenie, które jemy w stołówce dla personelu. To tradycyjne, formalne rzeczy, a ja, jako wychowywany formalnie i tradycyjnie chłopiec nabrałem do nich zaufania. Cztery lata, które spędziłem w Domu Dziecka Hillview sprawiły, że mam to we krwi i nie umiem się już tego pozbyć.
|