nr 5 (XXXVII)
czerwiec 2004




powrót do indeksunastępna strona

Nancy A. Collins
Zew krwi
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     Rozdział trzeci
     
     Noc była gorąca i lepka – nic szczególnego w Nowym Orleanie, nawet wiosną.
     Johnny zatrzymał się, by sprawdzić swoje odbicie w szybie wystawy pobliskiego sklepu. Ramiona jego marynarki były wypchane do właściwych rozmiarów, a klapy modnie wąskie. Jedwabny krawat pokryty był tuzinami ręcznie wyszytych rybek bojowników. Nogawki grafitowoszarych spodni miały ostre jak brzytwa kanty, na nogach nosił zaś parę skórzanych, eleganckich butów.
     Jednakże fason posiadał swoją cenę i Johnny właśnie ją płacił. Stopy w cisnących butach bolały go, koszula marszczyła się na plecach, a nażelowana fryzura szybko powracała do oryginalnego kształtu.
     Nie musiał przynajmniej cierpieć długo. Słyszał już dudnienie basów pochodzące z baru położonego dwie przecznice dalej. Kiedy opierał się o zaparkowany samochód, by zawiązać rozluźnione sznurowadło buta, zauważył graffiti wymalowane na murze banku po drugiej stronie ulicy:
     VARGROWIE RZĄDZĄ
     Tajemnicze hasła nie były niczym niezwykłym w tej części miasta, choć słowo „vargr” było Johnny’emu obce. Wyglądało, jakby brakowało w nim samogłoski albo dwóch. Wzruszył ramionami, wyrzucając słowo ze swego mózgu i ruszył dalej.
     Bar znajdował się w jednej z najstarszych handlowych dzielnic miasta niedaleko kampusów uniwersytetów Loyoli i Tulane. Po zmroku ulicę opuszczały gospodynie domowe, a ich miejsce zajmowali studenci szukający dobrej zabawy. Budynek po prawej stronie baru dawno temu został wyburzony, dając okolicy zaimprowizowany parking i galerię graffiti. Sam bar w ciągu ostatniej dekady zmieniał nazwy i właścicieli, pozostał jednak przybytkiem granej na żywo muzyki. Wieczór był już późny. Na ulicy stali ubrani w marmurkowe dżinsy Calvina Kleina i koszulki polo studenci z Tulane, palili papierosy bez filtra i obserwowali grupę obijających się na parkingu deskorolkowców w szerokich spodniach i z deskami pomalowanymi w skomplikowane wzory.
     Johnny spojrzał na upstrzoną graffiti ścianę, bardziej odruchowo niż z rzeczywistego zainteresowania. Dwa razy do roku właściciel malował ścianę na biało, mając nadzieję, że odstraszy to grafficiarzy. Jedynym efektem było stworzenie świeżej powierzchni pod nowe akty twórczego wandalizmu.
     Niczego nowego w ulicznej galerii nie zauważył: te same stare zapewnienia o nastoletniej miłości, napisy upamiętniające pobyty najróżniejszych grup studentów, licealistów i uczniów, kilka nazw garstki lokalnych zespołów wykorzystujących okazję do darmowego propagowania swej twórczości, znajome logo zespołu Who namalowane niepewną ręką, podobizna uśmiechniętego mężczyzny z fajką zaciśniętą między zębami…
     Nic nowego. Zauważył jednak wśród plątaniny sloganów, nazw, imion i wulgaryzmów słowa VARGROWIE RZĄDZĄ wymalowane farbą w kolorze krwi.
     Drzwi pilnowało dwóch młodych mężczyzn. Pierwszy miał krótko obcięte i kolczasto zjeżone włosy, a na jego muskularnych ramionach wiły się kobry i ciernie róży. Nosił zniszczoną, skórzaną kurtkę, której rękawy wyglądały, jakby przeżuło je jakieś duże i raczej nieprzyjaźnie nastawione zwierzę. Porwane resztki skóry i jedwabnej podpinki zwisały z jego ramion jak nitki mięsa z ogryzionej kości.
     Drugi punk był niższy ale równie muskularny, z krótko przyciętymi ciemnymi włosami z jednym, długim pasmem w kolorze wyblakłej kości. Jego dżinsy były tak poszarpane, że razem trzymały je tylko skórzane pasy wokół bioder. Podobnie jak twardziel z kolczastą fryzurą, nosił skórzaną kurtkę z porwanymi rękawami.
     Ten niższy sięgnął i zatrzymał Johnny’ego w pół kroku, trącając go w ramię otwartą dłonią i unosząc w górę trzy palce wielkości kiełbasek.
     – Trzy dolary.
     – Co tam, Sunder? – zahuczał olbrzym z kolcami. – Facet chce wejść za frajer?
     – Nie, nie sądzę, by miał na to jaja, Hew – odpowiedział mniejszy punk; w jego ciemnych oczach czaiło się wyzwanie rzucone Johnny’emu, by ten odważył się zakwestionować tę ocenę.
     Johnny pokrył się rumieńcem, podając im wilgotny od potu banknot pięciodolarowy. Sunder mruknął i przekazał banknot Hewowi, który ściskał pognieciony zwitek pieniędzy w wytatuowanej pięści. Wybrał z niego dwie jednodolarówki i wcisnął je Johnny’emu. Sunder odsunął się, pozwalając chłopakowi wejść. Johnny czuł na sobie ich wzrok, wchodząc do klubu.
     Wnętrze było ciemne, oświetlenie zapewniały jedynie reklamy z nazwami piwa przy barze i kilka lamp zwisających z sufitu nad sceną niczym metalowe nietoperze. Kierownictwo baru twierdziło, że lokal jest klimatyzowany, jednak panujący wewnątrz ścisk i rozwarte na całą szerokość drzwi zdawały się zaprzeczać temu twierdzeniu.
     Zespół był już w trakcie swego pierwszego występu; nie, żeby Johnny’ego szczególnie to obchodziło. Dudnienie basu i perkusji groziło wykruszeniem plomb z zębów. Bębenki jego uszu zamykały się w samoobronie.
     Trzech muzyków na scenie ubranych było podobnie jak dwóch wykidajłów pilnujących wejścia. Gitarzysta był średniego wzrostu, z długimi mlecznobiałymi włosami i kolczykiem z nierdzewnej stali w prawym nozdrzu. Jego lewe ramię otaczał jasny tatuaż kolorowego węża, którego wrzecionowaty łeb spoczywał na wierzchu dłoni, a reszta cielska oplatała biceps i nadgarstek.
     Czaszka basisty była wygolona, czoło przedłużone do połowy głowy niczym u antycznego samuraja, podczas gdy włosy z tyłu głowy zwisały poniżej ramion, nadając mu wygląd motocyklowego mandaryna.
     Perkusista wyglądał na chłopca, choć musiał mieć co najmniej osiemnaście lat, by grać w lokalu, w którym podawano alkohol. Włosy miał ogolone przy samej skórze, co nadawało mu wrażliwy, niemal dziecięcy wygląd pomimo zwisającego z dolnej wargi papierosa.
     Perkusista walił w swój zestaw jak mąż bijący żonę. Basowy bęben był ozdobiony prymitywnym rysunkiem wilczego łba, z otwartym, warczącym pyskiem i z motocyklowymi reflektorami przyklejonymi w miejsce oczu. Pod rozwartymi szczękami wilka widniało słowo VARGR, wypisane cieknącymi, rozchwianymi literami.
     Johnny skierował się do baru; jego ambicje ograniczały się w tej chwili do kupienia piwa, znalezienia odpowiedniego miejsca przy barze i zabijania czasu aż do momentu pojawienia się odpowiedniej kandydatki na tę noc.
     Bar był zatłoczony i chłopak musiał rozpychać się łokciami, by dostać swoje piwo. Kiedy unosił szklankę do ust, ktoś potrącił go od tyłu i Johnny zachlapał sobie koszulę piwem marki Dixie. Odwrócił się, aby skląć osobę za swoimi plecami i zorientował się, że patrzy we własną twarz.
     Złudzenie trwało krótko, ale rozproszyło go na tyle, że dziewczyna nosząca lustrzane okulary i czarną skórę z porwanymi rękawami zdążyła prześlizgnąć się obok niego i stanąć przy barze.
     Johnny zapomniał o swoim piwie. Zapomniał o swoim miejscu przy barze. Nawet mimo ciemnych okularów zasłaniających oczy wiedział, że była to najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek widział.
     Jej blond włosy były tak jasne, że niemal pozbawione koloru. Wyglądały, jakby je wymodelowano przy użyciu robota kuchennego. Jej wargi i paznokcie miały kolor świeżej krwi. Miała na sobie krótką koszulkę w lamparci wzór i skórzane spodnie z wystarczającą liczbą zamków, by równo obdzielić spory motocyklowy gang.
     Nosiła czerwone buty na wysokich obcasach, które spowodowałyby trwałe zwyrodnienia każdego normalnego śródstopia. Mimo to poruszała się zręcznie niczym rtęć na ruchomej powierzchni, a gdy szła przez tłum tancerzy, piana na piwie nawet nie drgnęła.
     To była Ona. Cel na dzisiejszą noc. Żadna inna nie mogła jej zastąpić. To musiała być ona.
     Johnny oblizał wargi w oczekiwaniu. Miewał już dziwki takie jak ta. Pomimo swej demonstracyjnej dekadencji, wszystkie były w głębi serca pochodzącymi z klasy średniej katoliczkami i dobrymi uczennicami.
     Dziewczyna powróciła do stolika w rogu, sadzając swój ciasno opięty tyłek na sfatygowanym stołku barowym pokrytym sztuczną skórą. Popijała piwo i patrzyła w kierunku sceny, tak naprawdę nie zwracając na nią uwagi.
     Johnny usiadł obok niej, potem pochylił się.
     – Hej, mała… – wyszeptał jej do ucha. – Może pójdziemy w jakieś spokojniejsze miejsce? Mam pierwszorzędny towar…
     Odwróciła się, by na niego spojrzeć, a w jej okularach odbił się podwójny obraz jego rozgorączkowanej twarzy. Pachniała kobiecością. Poczuł, jak jego członek twardnieje. Jej pomalowane usta wygięły się w uśmiechu. Johnny nie potrafił powiedzieć, czy to pozytywna reakcja, czy dziewczyna zwyczajnie się z niego nabija. Ułożyła usta jak do pocałunku i uniosła jedną rękę, gładząc jego twarz; czubek jej kciuka spoczywał na szczęce chłopaka. Nadal uśmiechając się nie sięgającym oczu uśmiechem, dziewczyna dotknęła wypukłości jego podbródka, jak gdyby stawiając kropkę nad „i”.
     Zmieszany Johnny uniósł dłoń do twarzy. Kiedy ją odjął, była poplamiona krwią.

powrót do indeksunastępna strona

62
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.