nr 5 (XXXVII)
czerwiec 2004




powrót do indeksunastępna strona

Mervyn Peake
Gormenghast
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     * * *
     
     Wspinając się, Steerpike przypomniał sobie, jak to w dzień narodzin Tytusa, przed siedmioma laty, rozpoczął wspinaczkę przez dachy Gormenghast i zakończył służbę w kuchni Sweltera. Wysiłek mięśni podkreślił przygarbienie ramion. Był jednak nadzwyczaj zwinny i lubował się zarówno w cielesnej, jak i duchowej wytrwałości i odwadze. Przenikliwe, blisko osadzone oczy utkwił w punkt, do którego przytwierdził linę, jak gdyby stanowił on szczytowy punkt wyobraźni.
     Niebo pociemniało, a gwałtowny, porywisty wiatr przyniósł fale deszczu. Syczał i bryzgał pośród kamieni. Znalazł sto naturalnych przewodów, którymi się ześlizgiwał. Szyby wentylacyjne, przewody kominowe i otwory powietrzne zanosiły się echem, a ogromne rynny mamrotały. Pomiędzy dachami utworzyły się jeziora, odbijając niebo, jak gdyby zawsze tam były niczym górskie wody.
     Okręciwszy linę starannie wokół pasa, Steerpike biegł jak cień po polu pochyłych dachówek. Podniósł kołnierz. Jego białą twarz okalała broda deszczu.
     Wysokie, groźne ściany, niczym ściany nabrzeży lub lochów dla potępieńców, wznosiły się w wodniste powietrze lub ciągnęły się potężnymi łukami surowego kamienia. Zagubione w pędzących chmurach urwiste szczyty Gormenghast porastały bujne włosy – motki zmokłych porostów. Przypory i występy nierozpoznawalnych budowli majaczyły nad głową Steerpike’a jak kadłuby butwiejących statków lub jak wyrzucone na brzeg potwory, których ociekające wodą paszcze i czoła były szyderczym dziełem tysiąca burz. Dachy o rozmaitym stopniu nachylenia wznosiły się lub umykały mu sprzed oczu, tarasy przebłyskiwały w dole niewyraźnie poprzez deszcz, a zapomniane płyty kamienne tańczyły i syczały w ulewie.
     Obok niego przemykał świat kształtów, gdyż był rączy jak kot i biegł bez wytchnienia, zwracając się to w tę, to w tamtą stronę, i zwalniając kroku tylko wówczas, gdy zmuszała go do tego niebezpieczniejsza niż zazwyczaj ścieżka. Od czasu do czasu biegnąc, wyskakiwał w górę jak gdyby z nadmiaru energii. Nagle, okrążając komin czarny od ociekającego deszczem bluszczu, zwolnił kroku, po czym pochyliwszy głowę pod łukiem, upadł na kolana i podciągnął, zgrzytając zawiasami, zapomniany świetlik. Przedostał się przezeń w okamgnieniu i opuścił się do pustego pokoiku dwanaście stóp poniżej. Było tam bardzo ciemno. Steerpike odpiął linę i okręcił ją wokół gwoździa w ścianie. Potem rozejrzał się po ciemnym pokoju. Ściany pokrywały oszklone gablotki wypełnione rozmaitymi ćmami. Długie, cienkie szpilki przygważdżały owady do korkowej wykładziny szafek, lecz choć dawny kolekcjoner musiał zapewne pieczołowicie obchodzić się z delikatnymi stworzeniami i delikatnie je osadzać, czas zrobił swoje: nie było gabloty bez uszkodzonej ćmy, a dna większości szafek pokrywały opadłe skrzydełka.
     Steerpike zwrócił się ku drzwiom, nadsłuchiwał przez chwilę, po czym otworzył je. Miał przed sobą zakurzony podest, a tuż po lewej drabinę prowadzącą w dół do jeszcze jednego pustego pokoju, tak samo zapomnianego jak ten, z którego właśnie wyszedł. Nie było w nim nic oprócz piramidalnej sterty nadgryzionych książek, a w ich czarnych wnętrzach roiło się od mysich gniazd. W pokoju tym brakowało drzwi, lecz workowata tkanina zwisała luźno nad otworem, wystarczająco szerokim, by Steerpike mógł się przecisnąć przezeń bokiem. Dalej znowu były schody i jeszcze jeden pokój, tym razem dłuższy, coś w rodzaju galerii. Na jej końcu stał wypchany jeleń o grzbiecie zbielałym od kurzu.
     Przechodząc przez pokój, ujrzał kątem oka okolony przez pozbawione szkła okno złowieszczy zarys góry Gormenghast, której wysokie urwiska połyskiwały na tle pędzącego nieba. Deszcz wlewał się przez okno i rozpryskiwał na deskach, tak że paciorki pyłu rozbiegały się po podłodze jak kuleczki rtęci.
     Doszedłszy do podwójnych drzwi, przesunął dłonią po ociekających wodą włosach i opuścił kołnierz surduta; następnie przeszedłszy przez nie i skręciwszy w lewo, podążał jakiś czas korytarzem, póki nie dotarł do szczytu schodów.
     Wyjrzał przez balustradę, lecz zaraz się cofnął, gdyż hrabina Groan przechodziła przez oświetlony pokój w dole. Wydawało się, że brodzi w białej pianie, a puste pokoje za Steerpikiem rozbrzmiewały przytłumionym warkotem, rozlicznymi dźwiękami, echem zawodzenia, którego nie mógł słyszeć, pomrukiwaniem kotów. Przeszły przez salę w dole niczym biały przypływ przez otwór jaskini, pośrodku zaś poruszała się wraz z nimi skała zwieńczona czerwonymi wodorostami.
     Echa zamarły. Cisza była niczym napięte prześcieradło. Steerpike szybko zszedł do położonego niżej pokoju i skierował się na wschód.
     Hrabina szła, pochyliwszy nieco głowę i podparłszy się pod boki. Czoło miała zmarszczone. Nie wystarczało jej, że w rozległym zamku święcie przestrzegano odwiecznego poczucia obowiązku i zwyczaju. Mimo że wydawała się ociężała i roztargniona, wykrywała niebezpieczeństwo z bystrością węża, a choć nie mogła wyraźnie wskazać palcem wątpliwego miejsca, była podejrzliwa, ostrożna i mściwa, nie wiedząc, o co dokładnie chodzi.
     Rozpamiętywała wszystkie drobne informacje mogące się odnosić do tajemniczego pożaru biblioteki swego zmarłego męża, do jego zniknięcia i do zniknięcia kuchmistrza. Właściwie po raz pierwszy czyniła użytek z prężnego umysłu – umysłu, który białe koty usypiały mruczeniem już od tak dawna, że jego przebudzenie przychodziło jej z trudnością.
     Udawała się do domu doktora. Nie odwiedzała go od kilku lat, ostatnio zaś jedynie po to, by opatrzył złamane skrzydło dzikiego łabędzia. Zawsze ją drażnił, lecz mimo to zawsze żywiła do niego szczególne zaufanie.
     Gdy schodziła po długich kamiennych schodach, falujący przypływ u jej stóp stał się powolną kaskadą. Zatrzymała się u podnóża schodów.
     – Trzymajcie… się… trzymajcie… się… razem – powiedziała głośno, używając słów niczym stopni, z wyraźną przerwą między nimi, co pomimo głębi i chropowatości jej głosu zabrzmiało dziecinnie.
     Koty zniknęły. Znów stała na ziemi. Deszcz bębnił za oprawionym w ołów oknem. Podeszła powoli do drzwi wychodzących na długie krużganki. Przez łuki sklepień dostrzegła dom doktora po przeciwległej stronie dziedzińca. Wyszedłszy w deszcz tak, jak gdyby go nie było, poruszała się w ulewie monumentalnym i nieśpiesznym krokiem, z uniesioną dużą głową.
     
     Szósty
     
     Prunesquallor znajdował się w swym gabinecie. Nazywał go „gabinetem”. Dla jego siostry, Irmy, był to pokój, w którym brat się barykadował, gdy tylko chciała z nim rozmawiać o czymś ważnym. Gdy znalazł się wewnątrz, zamknął drzwi, założył łańcuch i zaryglował okna, niewiele mogła zrobić poza waleniem w drzwi.
     Owego wieczoru Irma była bardziej męcząca niż zwykle. Cóż nie pozwalało jej, zapytywała raz po raz, spotkać kogoś, kto by ją docenił i podziwiał? Nie chciała, by ów hipotetyczny wielbiciel poświęcił jej całe swoje życie, gdyż mężczyzna musi mieć także pracę (o ile nie zabiera zbyt dużo czasu), nieprawdaż? Ale gdyby był zamożny i zechciał poświęcić jej życie – cóż, nie składałaby przyrzeczeń, lecz pilnie wysłuchałaby oświadczyn. Miała długą, nieskalaną szyję. Pierś miała płaską, co prawda, podobnie jak stopy, lecz przecież kobieta nie może posiadać wszystkiego. – Dobrze się poruszam, prawda, Alfredzie? – wołała w nagłym porywie namiętności. – Słuchaj, dobrze się poruszam?
     Jej brat, który wspierał podłużną różową twarz na długiej białej dłoni, podniósł wzrok znad obrusu, na którym rysował szkielet strusia. Otworzył mechanicznie usta, wyrażając coś, co było bardziej ziewnięciem niż uśmiechem, lecz błysnął przy tym mnóstwem zębów. Jego gładkie szczęki znowu się zwarły, on zaś spoglądając na siostrę, rozmyślał po raz tysięczny o irytującym zbiegu okoliczności, który obarczył go taką siostrą. Ponieważ było to już po raz tysięczny, miał w tym wprawę, toteż rozmyślanie nie trwało dłużej niż kilka posępnych sekund. Jednakże w ciągu tych sekund ujrzał ponownie kompletny idiotyzm jej wąskich, jakby pozbawionych warg ust, drgającą głupotę skóry pod oczyma, wrzaskliwe kompleksy, które jedynie pobekiwały w jej głosie; gładkie, puste czoło (z którego sztywne, bujne masy metalowosiwych włosów sczesano gładko na czaszce w zbity kłębek koka twardego jak głaz) – to czoło, które było jak gładko otynkowany fronton pustego domu, opuszczonego przez wszystkich z wyjątkiem ducha dzierżawcy podobnego do ptaka skaczącego dokoła w kurzu i muskającego pióra przed zmatowiałymi lustrami.
     – Boże! Boże! – pomyślał – Dlaczego ja, z wszystkich stworzeń na ziemi, niewinny zbrodni, mam być ukarany w ten sposób?
     Ponownie wyszczerzył zęby w uśmiechu. Tym razem w czynności tej nie pozostało nic z ziewnięcia. Szczęki rozwarł niczym krokodyl. Jak ludzka głowa mogła mieścić tak straszne i olśniewające zęby? Był to nowiutki cmentarz. Jakże jednak anonimowy! Na żadnym z nagrobków nie wyryto nazwiska właściciela. Czyż zginęli w bitwie, owi zębowi zmarli, których pomniki bez nazwiska, bez daty połyskiwały w promieniach słońca, gdy szczęki się otwierały, a gdy się zamykały, ocierały się o siebie, zgrzytając z biegiem lat w coraz zażylszej znajomości? Prunesquallor uśmiechał się. Znalazł bowiem ulgę w myśli, że można sobie wyobrazić parę gorszych rzeczy niż obarczenie siostrą w sensie metaforycznym, na przykład, mógłby być nią obarczony w całej grozie dosłowności. Przez jego wyobraźnię przemknęło wstrząsająco wyraźne wyobrażenie siostry na jego grzbiecie, z płaskimi stopami w strzemionach, bodącej mu boki piętami, gdy cwałując na czworakach wokół stołu, z wędzidłem w ustach, z pośladkami znaczonymi smagnięciami jej bicza, marnuje w galopie swe nędzne życie.
     – Gdy zadaję ci pytanie, Alfredzie – powiadam, gdy zadaję ci pytanie, Alfredzie, chciałabym myśleć, że będziesz na tyle uprzejmy, pomimo że jesteś moim bratem, i mi odpowiesz, zamiast uśmiechać się pod nosem.
     Jedyna rzecz, której doktor nie był w stanie zrobić, to uśmiechnąć się pod nosem. Jego twarz miała do tego nieodpowiedni kształt. Mięśnie poruszały się w zupełnie inny sposób.
     – Siostro moja – powiedział – skoro taka jesteś, przebacz twemu bratu, jeśli możesz. Oczekuje on bez tchu twej odpowiedzi na jego pytanie. Oto ono, moja turkaweczko. Co mu powiedziałaś? Zapomniał bowiem tak całkowicie, że gdyby od tego zależała nawet jego śmierć, zmuszony byłby żyć – z tobą, spadły owocu, tylko z tobą.
     Irma nigdy nie wysłuchała więcej niż pięciu pierwszych słów z nieco zawiłych okresów zdaniowych brata, więc omijało ją wiele obelg. Obelgi, pozbawione złośliwości, dostarczały doktorowi pewnej formy werbalnej rozrywki, bez której byłby zmuszony pozostawać zamknięty w gabinecie przez cały czas. Nie był to zresztą gabinet, bo chociaż ściany wypełniały książki, nie było tam nic poza bardzo wygodnym fotelem i bardzo pięknym dywanem. Nie było biurka. Ani papieru, ani atramentu. Nie było nawet kosza na śmieci.
     – O co mnie zapytałaś, ciało mego ciała? Zrobię dla ciebie, co tylko będę mógł.
     – Właśnie mówiłam, Alfredzie, że nie jestem pozbawiona wdzięku. Nie pozbawiona elegancji czy rozumu. Dlaczego nikt się do mnie nie zbliża? Dlaczego nikt mi nie robi awansów?
     – Mówisz o awansach finansowych? – zapytał doktor.
     – Mówię o awansach duchowych, Alfredzie, i ty o tym wiesz. Cóż takiego inne mają, czego ja nie mam?
     – Lub przeciwnie – powiedział Prunesquallor – czego nie mają inne, a co ty już posiadasz?
     – Nie nadążam za twoją myślą, Alfredzie. Powiedziałam, że nie nadążam za tobą.
     – Właśnie to robisz – powiedział brat, rozkładając ramiona i trzepiąc palcami. – A chciałbym, żebyś przestała.
     – A moje maniery, Alfredzie. Nie zauważyłeś tego? Coś niedobrze z waszą płcią – czyż mężczyźni nie widzą, że się dobrze poruszam?
     – Może jesteśmy zbyt uduchowieni – powiedział doktor Prunesquallor.
     – Lecz moja postawa! Alfredzie, moja postawa!
     – Nazbyt mocarna, kochane białko, stanowczo nazbyt mocarna; kołyszesz się z boku na bok ponurym gościńcem życia, kręcąc przy tym biodrami. Och, nie, moja droga, twoja postawa ich odstrasza, naprawdę. Przerażasz ich, Irmo.
     Tego było dla niej za wiele.
     – Nigdy we mnie nie wierzyłeś! – zawołała, wstając od stołu, a okropny rumieniec zabarwił jej nieskazitelną skórę. – Ale mogę ci powiedzieć – jej głos wzniósł się do ostrego pisku – że jestem damą! Jak myślisz, czego chcę od mężczyzn? Zwierzęta! Nienawidzę ich. Są ślepi, głupi, niezdarni, okropni, ociężali, ordynarni. A ty jesteś jednym z nich! – zapiszczała, wskazując palcem na brata, który uniósłszy nieco brwi, kończył rysowanie strusia, poczynając od miejsca, gdzie był przerwał. – A ty jesteś jednym z nich! Czy mnie słyszysz, Alfredzie, jednym z nich!
     Jej podniesiony głos sprowadził do drzwi służącego. Otworzył je nieroztropnie, rzekomo dla zapytania, czy na niego dzwoniła, lecz w istocie, by zobaczyć, co się dzieje.
     Szyja Irmy drżała jak cięciwa.
     – Cóż damy mogą mieć wspólnego z mężczyznami? – zapiszczała; następnie, ujrzawszy w drzwiach twarz służącego, pochwyciła ze stołu nóż i cisnęła nim w kierunku twarzy. Próba trafienia do celu jednak była nie najlepsza, może dlatego, że tak ją absorbowało bycie damą, toteż nóż wbił się w sufit tuż nad jej głową i tam idealnie naśladował drgania jej szyi.
     Doktor, dodawszy z rozwagą ostatni kręg do ogona szkieletu strusia, zwrócił twarz najpierw ku drzwiom, gdzie służący, z szeroko otwartymi ustami, gapił się jak urzeczony na drgający nóż.
     – Czy byłbyś uprzejmy, człowieku, usunąć zbyteczne swe ścierwo od drzwi tego pokoju – powiedział wysokim, roztargnionym głosem – i zabrać je do kuchni, gdzie, jak sądzę, płacą ci za to, żebyś robił to i owo pomiędzy garnkami… dobrze? Nikt na ciebie nie dzwonił. Głos twej pani, choć wysoki, zupełnie nie przypomina dzwonka… absolutnie nie.
     Twarz cofnęła się.
     – A poza tym – rozległ się rozpaczliwy okrzyk tuż spod noża – nigdy nie przychodzi mnie odwiedzić! Nigdy! Nigdy!
     Doktor wstał od stołu. Wiedział, że miała na myśli Steerpike’a, gdyby nie on bowiem, nigdy by chyba nie doświadczyła wybuchu owej tłumionej namiętności, która w niej wzbierała od chwili, gdy młodzieniec wypuścił strzały pochlebstw ku jej nazbyt wrażliwemu sercu.
     Jej brat otarł usta serwetką, strzepnął okruszek ze spodni i wyprostował długie, wąskie plecy.
     – Zaśpiewam ci piosenkę – powiedział. – Ułożyłem ją wczoraj wieczorem w kąpieli, ha! ha! ha! ha! – cudaczna rymowanka, powiadam – cudaczna rymowanka.
     Zaczął chodzić wokół stołu, splótłszy eleganckie, białe dłonie.
     – To brzmiało tak, jak sądzę… – Ponieważ jednak wiedział, że najprawdopodobniej pozostanie głucha na jego recytacje, wziął kieliszek stojący obok jej talerza. – Potrzebujesz troszeczkę wina, droga Irmo, przed pójściem do łóżka – udasz się bowiem natychmiast, nieprawdaż, moja spazmatyczko, do krainy snu – ha! ha! ha! – gdzie będziesz mogła być damą przez całą noc.
     Z szybkością zawodowego magika wyjął z kieszeni paczuszkę i wydostawszy z niej tabletkę, wrzucił ją do kieliszka Irmy. Nalał do kieliszka nieco wina i podał jej z przesadną gracją, którą zazwyczaj okazywał. – Ja też sobie naleję – powiedział – więc przepijmy do siebie.
     Irma opadła na krzesło, ukrywszy w dłoniach podłużną marmurową twarz. Czarne okulary, które nosiła, by chronić oczy przed światłem, tworzyły na policzku zawadiacki kąt.
     – No, no, zapominam o obietnicy! – wykrzyknął doktor, stojąc przed nią, wysoki, smukły i wyprostowany, przechyliwszy na bok jak ptak celuloidową głowę, będącą samą wrażliwością i nerwową inteligencją.
     – Najpierw łyk tego wspaniałego wina z winnicy u stóp zadumanego wzgórza – widzę to tak wyraźnie – a ty, Irmo, czy ty też to widzisz? Chłopi harują i pocą się w słońcu – a dlaczego? Bo nie mają wyboru, Irmo. Są przerażająco biedni, a ich pochylone karki są krzywe. Gospodarz zaś, jak dobry mąż dbający o ukochaną żonę, głaszcze spracowaną dłonią winorośl, szepcze i przypochlebia się. „Drobne grona – szepcze – dajcie wino. Irma czeka”. I oto ono; oto ono, ha, ha, ha, ha! Wspaniałe, chłodne i białe, w pucharze ze rżniętego szkła. Odrzuć zawój i wychyl kielich, gderliwa królowo!
     Irma nieco się ożywiła. Nie słyszała ani jednego słowa. Przebywała we własnym piekle upokorzenia. Skierowała wzrok ku nożowi w suficie. Cienka linia jej ust zadrżała, lecz wzięła kieliszek z wyciągniętej dłoni brata.
     Ten trącił się z nią kieliszkiem, po czym ona, kopiując ruch jego ramienia, uniosła odruchowo ramię i wypiła.
     – A teraz rymowanka, którą wyprodukowałem w swój nonszalancki sposób. Jak to brzmiało? Jak to brzmiało?
     Prunesquallor wiedział, że już przy trzecim wierszu zacznie działać silny, pozbawiony smaku środek nasenny, który rozpuścił w winie. Usiadł na podłodze u jej kolan i stłumiwszy wstręt, poklepywał jej dłoń.
     – Pszczela królowo – powiedział – spójrz na mnie, o ile możesz. Przez północne okulary. Nie powinno to być zbyt straszne – dla kogoś, kto się wychowywał na okropnościach. A więc, posłuchaj… – Oczy Irmy już zaczynały się zamykać.
     – Myślę, że to brzmi tak. Nazwałem ją Kostny koń.
     

Jak kuglarz trzaśnij w kości łokcia,
Pomachaj mi piszczelą.
O kostny koniu, niech przyszłością
Topiele się zabielą.

     
     
Już cię nie cieszą ani drzewa,
Jaskry cię nie zachwycą,
Gdy burza skurczów się przelewa
Przez białą twą miednicę.

     
     – Podoba ci się, Irmo? – Przytaknęła sennie.
     
     
Pagodę grzbietu wstrząśnij bladą,
W łopatki zadzwoń szyny.
Od świataś się odsunął wrzawy,
Czyż trzeba ci jodyny?

     
     
Siadło natychmiast kostne dziwo,
Żebrami dzwoniąc śmiało.
Chyba spojrzałem na nie krzywo,
Choć nic nie ukrywało.

     
     
Wszak bez przykrycia… tylko…

     
     W tym momencie doktor, zapomniawszy co dalej, ponownie spojrzał na Irmę. Spała smacznie. Doktor zadzwonił.
     – Pokojówkę pani; nosze; paru ludzi do obsługi. – W drzwiach pojawiła się twarz. – Pospiesz się. – Twarz się cofnęła.
     Gdy położono Irmę do łóżka, przygaszono lampę w jej pokoju i cisza spłynęła na dom, doktor odemknął drzwi do gabinetu, wszedł i zagłębił się w fotelu. Kruche łokcie położył na wyściełanych oparciach. Splótł palce w delikatną kiść, na której wsparł podłużną i zapadłą szczękę. Po chwili zdjął okulary i umieścił na oparciu fotela. Następnie znowu zacisnął palce pod brodą, zamknął oczy i lekko westchnął.

powrót do indeksunastępna strona

45
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.