nr 5 (XXXVII)
czerwiec 2004




powrót do indeksunastępna strona

Marcin Łuczyński
Skryba lub Nazwisko lilii
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     III
     
     Umbro wspinał się powoli po schodach wieży prowadzących do sal biblioteki. Goranto podążał za nim, ostrożnie stąpając po skrzypiących stopniach, nieco za wąskich jak na jego gust - dziwić się, że Terancjusz orła na nich wywinął! Wkrótce dotarli do pierwszej sali. Była niezwykle przestronna i bardzo jasna dzięki wysokim oknom. Zazwyczaj stały w niej rzędy pulpitów dla skrybów i regały zapełnione aktualnie wykorzystywanymi woluminami. Obecnie mieścił się tam osobliwy lazaret - pomieszczenie wypełniały osmolone i częściowo zniszczone płomieniami księgi rzucone na stoły i podłogę niedbale, jak leci, aby dalej od ognia. Swąd spalonego papieru, pergaminu i drewna okładek wypełniał powietrze mimo otwartych na oścież okiennic.
     Goranto z wielkim bólem spoglądał na zniszczenia cennych zbiorów. Powoli podszedł do stołów uginających się pod zrzuconymi na nie w ogromnym pośpiechu księgami. Zaczął brać do rąk woluminy, otrzepywać z kurzu i popiołu, ostrożnie otwierać i przeglądać z ogromną ciekawością.
     "Diabeł y wszelakie przymioty owego, iakie u słabych y podatnych na zło, wpędzić ich w sidła iego mogą." O dziwo, ta księga wyszła spod ognia niemalże nietknięta. Nieco przybrudzona okładka i przysypane popiołem brzegi stron - to wszystkie ślady, jakie pozostawiły po sobie płomienie. Goranto z ironią pomyślał, że akurat ta księga, za którą najmniej by rozpaczano, najgodniej prezentowała się po ostatnich przejściach.
     Nieco mniej już godnie wyglądała "Teologiia y nietrudne w rozumieniu iei pokazanie". Goranto otworzył okładki dość mocno nadpalone na rogach i rzucił okiem na stan pierwszej strony. "Czytelniku, coś dostał w ręce owo idiotycze y nikczemne Dzieło moie...". Reszta pokalań autora uszła z dymem. Podobnie jak po resztkach wyglądająca na wyborną ilustracja.
     Wziął do ręki, dla odmiany leżący głęboko pod innymi, gruby wolumin, piekielnie ciężki - solidny zbitek dość dużej ilości pergaminu, bardzo fachowo przyciętego i zszytego. Najpierw z mozołem go wydarł spod innych ksiąg, potem z trudem otworzył przy akompaniamencie głośnego skrzypu i trzasków. Z zachwytem spojrzał na przepiękną stronę tytułową, na której widniały zgrabnie wykaligrafowane i bogato zdobione litery tytułu: "Psalmy y lamentacyie". Pod spodem zaś dopisek: "Utwory marne lubo szczere, z hołdem i czcią naiprzednieiszą układane przez Braci Mnieiszych, z łaski Boga trwaiących w klasztorze Nermires, napoczęte w roku 1126 y pisane bez ustanku w hołdzie Panu, iako nakazuie reguła zakonu. Tom czeci".
     Powoli przerzucał stronę za stroną. Psalmy były dość proste, niekiedy można by rzec - toporne. Wiedział, że pośród układających je w pocie czoła mnichów nad wyraz rzadko zdarzali się poeci, za to zwykle byli to gorliwcy, którzy na przekór niedostatkom w talencie chcieli swą bogobojność oddać słowami. Nagle zatrzymał się przy nietypowo wyglądającej stronie. Na dość szerokim marginesie obok zdobionego obramowania tekstu jakiegoś wierszydła, w którym nagminnie powtarzała się fraza: "Nie wiem, jak mi wyjdzie to pisanie, pomóż mi, pomóż, o Panie", widniał zgrabnie obok dopisany dwuzwrotkowiec:
     
     Dolina ciemności i zła przede mną
     Przebyć ją muszę sam
     Nie masz ramienia, co w słabości wesprze
     Nie masz aniołów, co smutek odepchną
     Bym godnie dotarł do niebios bram
     
     Wichura i wściekły deszcz nade mną,
     Nie lękam się błyskawicy.
     Wśród mgły i ostrych kropel na wietrze
     Kroczę doliną zła, tak bezkresną,
     Bom największym jebaką w okolicy...
     
     Goranto uśmiechnął się szeroko, czytając tę osobliwą i niezdarną mnisią poezję. Sam nieraz, gdy mozolnie kopiował księgi, dostając szewskiej pasji od zmęczonych oczu i bolących pleców, nie mógł się oprzeć pokusie dokonania z własnej inwencji jakiejś zmiany, bodaj drobnej. Czasami były to modyfikacje rysunków, które przez to nabierały charakteru satyrycznego bądź stawały się nieco pieprzne, czasem zaś gry słowne, naginane rymowanki, dające zabawny efekt literówki. Dlatego też koncept dotyczący zmiany słynnego "Psalmu o dolinie" bardzo mu się spodobał.
     Odłożył tomiszcze i z głębokim westchnieniem raz jeszcze spojrzał na wszystkie umęczone pożarem księgi. Odszukanie w tym ogromnym bałaganie dzieła, z powodu którego kolibał się w siodle przez ostatnie dni, graniczyło z niemożliwością.
     - Jak myślisz, bracie Umbro - bardzo długo zajmie porządkowanie dzieł?
     Umbro wzruszył ramionami.
     - Nie wiem. Ale postaram się, by przebiegło jak najszybciej i jak najsprawniej. To mnie opat powierzył zorganizowanie porządków. Wprawdzie nie mam już sił, by tachać księgi z wieży, ale starcza mi jeszcze pomyślunku o tym, jak ułożyć prace, który nam ten cały bajzel pozwolą ogarnąć.
     Nagle wszedł do sali młody zakonnik, blady jak papier i z przerażeniem w oczach.
     - Znaleźliśmy go - wyjąkał, kiedy wszyscy zwrócili na niego uwagę.
     
     * * *
     
     Trup Jorgego leżał pod jednym z przewróconych regałów, z którego niewiele już zostało, podobnie zresztą było ze zwłokami - całkowicie zwęglonymi. Bracia, którzy weszli za młodym zakonnikiem do sali, wydali westchnienia bądź jęki przestrachu, po czym przyklęknęli mimo brudu i ciasnoty. Umbro stał nieruchomo, rysów jego twarzy nie psuł żaden grymas - była doskonale obojętna.
     - Śmierdzi tu. Lepiej stąd wyjdźmy - powiedział i skierował się w stronę drzwi. Goranto, odmówiwszy krótką modlitwę, podążył za nim. Na chwilę przystanął, zauważając, że prawa ręka trupa zaciskała się na jakiejś książce. Mimo kompletnego zwęglenia stron, które pod najlżejszym dmuchnięciem mogły się rozsypać w pył, Goranto rozpoznał znajome okładziny, dość oryginalne okucia i resztki złoceń. Zmarszczył czoło w usilnym skupieniu i starał się przypomnieć sobie, gdzie ostatni raz widział podobną księgę. Na próżno. Doszedł do wniosku, że musiał zauważyć podobny jej wolumin w stercie, którą przeglądał przed chwilą. Potrząsnął głową odganiając myśli i ruszył w stronę wyjścia.
     Umbro ciężko usiadł przy jednym ze stołów. Położył rękę na stosie ksiąg i zatopił się w niewesołych myślach. Patrzył nieruchomo przed siebie. Goranto, nie chcąc mu przeszkadzać, nie odzywał się. Rozglądał się po sali, ciekawy wciąż ksiąg, które w niej zalegały. Nie mógł się jednak pozbyć uczucia dziwnego wewnętrznego niepokoju, czuł w brzuchu gulę. Nie potrafił jasno sprecyzować, co wprawiło go w ten stan, nie mógł się skupić. Czuł się zmęczony podróżą i doznanym rozczarowaniem.
     
     * * *
     
     - A oto i nasz refektarz, przyjacielu. Patrz i podziwiaj, a ja kapinkę odsapnę tu, na zydelku.
     Przestronna sala, wysoka, z biegnącymi przez środek kolumnami wspierającymi kolebkowe sklepienie sufitu, zdała się Gorantowi pomieszczeniem godnym gościć tron królewski, nie zaś stanowiącym miejsce, spokojnych co prawda i powściągliwych, ale zawsze jednak wyżerek. Szczególny zachwyt budziło bogactwo fresków zdobiących ściany.
     - Refektarz został dobudowany do klasztoru przez opata Hadriana, twórcą fresków był znany ci zapewne znakomity malarz Christobolo Buvorri.
     - Są wspaniałe - z zachwytem stwierdził Goranto.
     - Freski zrobiono jeszcze zanim zapanowała ta niemądra moda na kult bogactwa i przepychu. Dzisiaj świątynie zdobi się naręczami złota i klejnotów, zupełnie jakby były jubilerskimi kukłami. Ongiś złota nie wieszano na ścianach, ale brzęczącą monetą wypłacano je artystom: architektom, malarzom, rzeźbiarzom. A to byli artyści z prawdziwego zdarzenia! Jak się złapali dłuta czy pędzla, to ludzkiej siły nie było, żeby ich od roboty odegnać. I potrafili niebo zakląć na ścianie - zdobili je czymś, co ma blask znacznie większy niźli złoto, czyniąc to zawsze z ogromną pokorą wobec wszystkiego, co tworzyli, choć również z uznaniem swego talentu, bez tej durnowatej fałszywej skromności. Ech, to były czasy!
     Goranto z lubością spoglądał na ściany wieczernika.
     - Dzisiaj artystom, uczciwszy twoje uszy, czcigodny gościu, na potęgę przewraca się w dupach. Jak ktoś choćby krzywo popatrzy na ich malowidła, o jakimkolwiek sarkaniu już nawet nie wspomnę, to zaraz się obrażają, jakby im ktoś, nie przymierzając, nakładł po mordzie. Cała ta banda jest żałosna, przyjacielu, zwłaszcza, że w większości to partacze i beztalencia. Ten ich styl, ponoć nowoczesny, to tylko wulgarna maska, żałosny lament nad brakiem jakiegokolwiek polotu i biegłości w sztuce, którą posiadali dawni mistrzowie. Kombinują coś, przekrzywiają, rozmywają, kantują - koniecznie chcą wymyślić coś nowego, nie dbając zupełnie o absolutne podstawy własnego warsztatu. Gównianie się to zwykle kończy, że już powiem tak wprost!
     - Widzę, że jesteś bardzo cięty, bracie Umbro, na artystów...
     - A żebyś ty wiedział, przyjacielu. Jedna taka łachudra przypętała się tu raz, próbując wyłudzić pieniądze za pomalowanie ścian i zmianę wystroju. Bubek był ubrany jak rutynowany modniś, fukał i sykał na stan naszych murów, perorował coś na temat archaicznego malarstwa - słowem, plótł brednie, aż mu się z uszu kurzyło. Gdy go zapytałem, czy potrafiłby na papierze naszkicować, choćby tylko tak poglądowo i orientacyjnie, rozkład postaci i kompozycję "Ofiarowania" Grimmeliego, to parsknął, imbecyl, że nie zwykł tracić czasu na rzeczy przebrzmiałe i przechwalone ponad miarę. Tak się ten głupol wyraził, pojmujesz? "Przechwalone ponad miarę"!
     - No i co w końcu pomalował?
     - Nic. Na początku powiedziałem mu, że odmalowania wymagają ściany stajni. Kiedy - tfu, zaraza! - pan malarz zapytał, jakie mają się tam znaleźć motywy, czy może aby nieco naturalizmu - mniemam, że chodziło mu o jakąś gołą babę - powiedziałem, że mury mają być białe, bo od czerwonych ścian wszystkie konie nam tu podziczeją.
     - I co on na to?
     - Albo nie pojął od razu, albo próbował wielkopańską godnością przytrzeć mi nosa, bo powiedział, że strona kolorystyczna i kompozycja to sprawa jego wizji, i że chodzi mu tylko o decyzję, czy motywy mają być religijne, czy też zwyczajowe.
     - W stajni?
     - No sam widzisz, przyjacielu. Jak tylko pomyślałem, że ten dureń bez mrugnięcia okiem wymalowałby figury proroków zapatrzone ze ścian prościuteńko w końskie zady, nagła krew zalała mnie na miejscu. Zaraz potem wyprowadziłem go za bramę. Pan malarz od siedmiu boleści zrozumiał, że nic nie wskóra i poszedł sobie do czorta.
     - Tak szybko się poddał?
     Umbro spojrzał bystro i nieco filuternie na Goranta.
     - Małe miał pole manewru, przyjacielu, bo wyprowadziłem go za bramę na kopach.
     Goranto zachichotał, kiwając ze zrozumieniem głową, i powrócił do podziwiania fresków.
     - Powiadają, że Buvorri miał zwyczaj głębokiej modlitwy, nim zabrał się do malowania. Ponoć zwykle robił to naprzeciw ściany, którą miał pokryć malowidłami.
     - To prawda, natchnienie czerpał prosto z nieba. Często bywało tak, że po modlitwie stawał przed czystą ścianą i patrzył. Stał tak częstokroć cały dzień, po czym, nie tknąwszy pędzla, wychodził. Jego bogobojny zwyczaj i oryginalne wizjonerstwo malarstwa było powodem do wielu utyskiwań postronnych. Stercząc bez ruchu, często pracował ciężej niż niejeden pacykarz: komponował, przestawiał figury, zmieniał punkty zbieżności perspektywy, rozmieszczał światło po wszystkich możliwych kątach. Dla niego ta ściana zapełniała się kształtami i barwami, choć wciąż była to tabula rasa, gotowa na każdy inny pomysł mistrza.
     - To musiała być niezwykła umiejętność.
     - Tak jest, ale niewielu potrafiło to docenić. Tępawi książęta Świątyni, którzy chcieli jak najszybciej zobaczyć rezultaty i chwalić się nimi wokoło, wyzywali go przez to od rozmodlonych leniuchów lub nawet od nierobów. Dopóki ci durnie robili to za jego plecami, wszystko było względnie w porządku. Ale kiedy wreszcie pewien biskup powiedział to mistrzowi prosto w oczy, było po wszystkim. Christoboldo był już wtedy stary. Przeżył swoje, grosza dość dużo odłożył, słowem - niewiele miał do stracenia, więc permanentnie wyzbył się uległości wobec najmożniejszych, nie przebierał też w języku. Krótko mówiąc, powiedział owemu biskupowi parę cieplutkich słów, wspomniał coś o spadaniu na szczaw, po czym pozbierał farby, pędzle i wyjechał, zostawiając zaczęte zaledwie dzieło. Taki już był - jak się zawziął, to można było prosić, grozić i co tam tylko chcesz - nic to nie dawało.
     Goranto zauroczony spoglądał na barwne żywymi kolorami freski.
     - Nasz klasztor był jednym z niewielu, które odwiedził Christoboldo pod koniec swego żywota. Wtedy już stetryczał zupełnie i nie miał ochoty opuszczać domu, więc zdarzało mu się to niezwykle rzadko. Niejeden szlachciura z brzęczącą kabzą próbował go skusić, by mistrz przyjął jego gościnę, mając nadzieję, że prędzej czy później będzie mógł obstalować u niego bodaj portret wnuka, nie mówiąc już o konterfekcie kochanki. Ale Christoboldo wtedy szukał już czegoś innego. W malarstwie osiągnął wiele - teraz szukał spokoju.
     Opat Hadrian zaprosił mistrza do wizyty w klasztorze i pozostania w nim dłużej w charakterze gościa. Christoboldo skorzystał z tego i bardzo długo przebywał w Nermires. Był tu jeszcze wtedy, gdy ja przybyłem do tego klasztoru.
     - Znałeś Christobolda?
     - Bardzo słabo, żałuję. Byłem wtedy smarkatym klerykiem i parę razy pomagałem w przygotowaniach rusztowań, na których mistrz miał stworzyć swoje ostatnie dzieło. Właśnie tutaj, w tej sali.
     Widzisz, opat Hadrian zaprosił mistrza Buvoriego, gdy gotowy był już ten wieczernik. Niemniej słowem nie wspomniał o jego malowaniu. Zapytałem go raz, dlaczego by nie spróbować, skoro mistrz tak dobrze się tutaj czuje. Odpowiedział mi, że jak to zrobimy wprost, to się jeszcze zrazi i wyjedzie. Lepiej było go wziąć sposobem. Buvorii był malarzem całą duszą i sercem, więc można było przypuszczać, że jadając codziennie w tym czystym, białym miejscu, nie oprze się myśleniu o tym, jak zimno i nieprzyjemnie ono wygląda. Opat miał rację, przyjacielu - Christoboldo nie wytrzymał zbyt długo. Pewnego razu podczas śniadania, na którym podawano twaróg z mlekiem, popatrzył w kubek, w talerz, potem po ścianach i powiedział po prostu: "Za dużo tu białego".
     Całe dnie spędzał na malowaniu. Nikt go tu nie popędzał, nikt nie krytykował, nie wrzucał swoich trzech groszy, nie obdzielał błyskotliwymi pomysłami - opat bardzo, ale to bardzo kategorycznie tego zabronił. Więc nie dziwota, że tutaj udało mu się stworzyć arcydzieło.
     Umbro rozejrzał się z lubością po sali, po czym dodał:
     - Miejsca jest w bród. Zorganizujemy tutaj składzik na księgi. Tutaj także będą one oczyszczane, stąd będą wędrować do wieży, kiedy już zdołamy ją uprzątnąć i odnowić. Cóż, przyjacielu, myślę, że zaczniemy już za chwilę. Pójdę teraz do opata, by powiedzieć mu, jak zamierzam urządzić sprzątanie. Ty zaś, jeśli chcesz, odwiedź naszą świątynię - jest tam sporo do zobaczenia. Dziś wieczorem odbędzie się uroczystość odsłonięcia posągu świętego Ambrożego, który został wyrzeźbiony przez jednego z naszych współbraci.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

8
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.