V O tym, że incydent z posągiem Ambrożego to dopiero początek i że będzie jeszcze gorzej, wszyscy mnisi opactwa Nermires przekonali się bardzo rychło. Dość powiedzieć, że w dwa dni potem wypadło w kalendarzu liturgicznym święto Rozniecenia Ognia. Ponieważ było to jedno z największych świąt, upamiętniające rozpalenie po raz pierwszy Wiecznego Płomienia w świątyni w Kremin, obchodzono je dość hucznie, szczególnie jeśli chodzi o przewidziane porządkiem rytuały i nabożeństwa. No i tutaj zaczęła się cała heca, w dodatku już o brzasku. Najpierw mnichów obudził i spędził na uroczystość głuchy brzdęk, czego powód był dość prozaiczny - ktoś umocował wokół serc dzwonów solidne kawałki drewna obwinięte szmatami, uniemożliwiając wydobycie z nich zwykłego, dźwięcznego brzmienia. Gdy procesja zakonników wkroczyła do świątyni, okazało się, że wniesione przez służbę liturgiczną kadzielnice dymią jak potępione, przy czym dym ten był wyjątkowo gryzący i duszący. Później wyszło na jaw, że ktoś wsadził do kadzielnic oprócz węgla drzewnego solidne kawały żywicy - nie odróżniały się niczym od reszty opału, bo pokryto je czarną farbą. Cała służba liturgiczna pokornie zaklinała się, że nie ma pojęcia, kto gmerał przy węglu. Wszyscy zaś zgromadzeni w świątyni bracia, szczególnie ci najmocniej kaszlący, byli osobliwie świadomi, że sporo jeszcze niezwykłych wypadków się wydarzy, choć nikt się nie spodziewał, jaką będą miały skalę i następstwa. Nie zawiedli się, choć niejeden, bądź co bądź człek pobożny i bogom powolny, pewnie by wolał. Najpierw opat przystąpił do poświęcenia drewna, które miało zostać spalone podczas Obrzędu Rozniecenia na uroczystym zniczu. Sięgnął po kropidło i z pełnym pietyzmem zanurzył je w ozdobnej kropielnicy. Panował nad sobą, toteż twarz ani mu drgnęła, gdy z włosia wydobyła się jakaś zawiesina, która pięknie zabarwiła wodę święconą na zielono. Opat wyglądał zupełnie jak malarz czyszczący brudny od farby pędzel, zaś woda - jakby ją któryś z braci zaczerpnął prościuteńko z gnojówki względnie ze stawu szczelnie przykrytego rzęsą. Z miną pokerzysty i należnym namaszczeniem opat poświęcił tym zielonym paskudztwem drwa leżące na uroczystym zniczu, po czym ponownie nabrał na włosie kropidła nową porcję wody, by pobłogosławić zgromadzonych w świątyni braci. Wziął zamach i drobny, zielonkawy deszczyk powędrował na ich odkryte głowy, które pokornie się pochyliły, przez co początkowo nikt poza opatem nie zauważył, że włosie kropidła z bliżej nieznanych powodów oderwało się od trzonka i piękną parabolą powędrowało w kierunku zdobnego w witraż okna. Rozległ się brzęk szkła i jeden z fragmentów witraża został roztrzaskany. Kilku braci szczególnie biegłych w teologii przez parę następnych dni wiodło ożywione dysputy, czy to cokolwiek znaczy, że święta Klundyna od Złotego Hramu straciła aureolę i prawe oko, czy też nic zupełnie. Tak czy siak w ciszy, jaka zapanowała po tym nadzwyczaj energicznym poświęceniu, słychać było jedynie skrzyp kandelabra wahającego się radośnie tam i z powrotem, gdyż wiecheć kropidła otarł się o niego podczas swego lotu. Opat stał przez chwilę, wpatrując się z furią w ewidentnie nadpiłowany przez kogoś trzonek kropidła, obrzucając groźnymi spojrzeniami zgromadzonych braci, którzy spostrzegłszy, co się stało, woleli ponownie pochylić głowy i w milczeniu kontemplować złośliwość przedmiotów martwych, choć do poświęconych rzeczy przeznaczonych. Opat wrzucił bezużyteczny pręt niedbale do zielonej wody i skierował się w stronę fotela, w którym zwykle zasiadał. Podchodząc do niego zmarszczył brwi i z uwagą popatrzył na jego nogi. Koniec końców nie usiadł, lecz stanął obok. Teraz miało nastąpić okadzenie Świętego Znicza. Jeden z kapłanów, który koncelebrował uroczystość wespół z opatem, został przez niego uprzednio wyznaczony do przeprowadzenia tego obrzędu. Kapłan ów - Leminadus było mu na imię, przedni kantor i zręczny w dysputach teolog - najpierw sarkał coś pod nosem, gdy służba liturgiczna podała mu wciąż dzielnie walącą dymem kadzielnicę, potem zaś rozpoczął okadzanie od frontu znicza, stojąc tyłem do centrum świątyni i zebranych w niej zakonników. Trzykrotnie machnął kadzielnicą, czyniąc rzecz z rewerencją, wciąż w świeżej pamięci zachowując to, co stało się z kropidłem wskutek energicznego działania opata. Potem zaś wykonał głęboki i pełen czci ukłon. Przestał on być pełen czci w momencie, gdy krótka narzuta ornatowa, którą Leminadus miał nałożoną na swój mnisi habit, nieco się uniosła, odsłaniając okrągłe na nim wcięcie. Śmiało wyzierała przez nie ta część ciała, którą zwykło się określać nieobyczajną, zaś w marynarce ukuto dla niej termin "rufa". Zebrani mnisi na ten widok nabrali poważnej ochoty na wybuch śmiechu, ale większość z nich miała już na rękach pęcherze i czuła wszystkie kości wskutek gorliwego odprawiania w polu i w lesie świeżo zadanej im przez opata pokuty, toteż zmusili się do zachowania spokoju. Prawda jednak, że iście nadludzkim wysiłkiem to uczynili, bo Leminadus miał na plecach na wysokości krzyża namalowane czarnym węglem dwie źrenice z krzaczastymi brwiami, co wespół z wiadomą szczeliną dawało wrażenie, jakby krasnal jakowyś z wyjątkowo cienkim nosem wyglądał mu spod okrycia. Tym mocniej śmiech świdrował usta i gardła zgromadzonych braci, że opat spoglądał na nich z marsową powagą należną randze uroczystości, zupełnie nieświadom, że jeden z koncelebransów, mówiąc delikatnie, urządza sobie dość osobliwe jasełka. Po uroczystości Leminades zaklinał się ze łzami w oczach, rękami zbierając z tyłu habit, by przykryć upacykowaną dupę, że tuż przed rozpoczęciem nabożeństwa habit ów był najzupełniej w porządku. Zresztą gdyby było inaczej, nie sposób byłoby tego nie zauważyć, w końcu ornat założył na kilka dosłownie minut przed uroczystością. Nie wiedział, nie potrafił powiedzieć, jak to się stało. Opat, choć do głębi wzburzony i rozsierdzony, dał mimo wszystko wiarę jego wyjaśnieniom i od surowej kary się wstrzymał. Uczynił to, bo w żywej pamięci miał kolejny wypadek, który miał miejsce również podczas obrzędu Rozpalenia Ognia, a który nie miał nic wspólnego z Leminadesem, za to okazał się wprost wystrzałowy. Dosłownie. Gdy na uroczystym, przepięknie zdobionym rytualnym zniczu przeznaczonym specjalnie na tę okazję, zapalano ogień, odpalając go od Świętego Płomienia z głównego ołtarzowego znicza, okazało się, że ktoś nakładł tam fajerwerków, które niczym nieskrępowane, z ogromnym hukiem zaczęły strzelać i latać we wszystkich kierunkach. Jeden z nich wycyndolił prosto w Leminadesa, osmalając jego i tak już przykro doświadczony habit. Kilka trafiło w ozdobne gobeliny zwisające ze ścian, solidnie je nadpalając. Tylko dzięki szybkiej interwencji czułych już na tym punkcie zakonników groźba spalenia świątyni się nie ziściła. Gdy w końcu przestało wybuchać, syczeć, iskrzyć i dymić, nie jeden, lecz pięć kandelabrów wykonywało wahadłowe ruchy, bardzo delikatnie rozwiewając powstały dym. Słowem - uroczystość Święta Rozpalenia przybrała niezbyt pożądany rozmach, zmieniając się w kompletny bajzel. Tym razem w ciszy, która zapadła, gdy ostatni fajerwerk odbił się od ściany i zgasł przydybany przez jednego z braci w konfesjonale, oprócz skrzypu rozkołysanych żyrandoli dało się słyszeć wypowiedziane dość głośno słowa brata Umbro, który zwrócił się do Goranta z lapidarnym komentarzem: "Tylko popatrz, przyjacielu, jaka piękna katastrofa". Opat, zirytowany, wściekły i ze wszech miar słusznie zmartwiony nie mówił już nic bratu Umbro, ale znać było po jego pełnym desperacji spojrzeniu wyzierającym spod osmalonego czoła, że muszą coś przedsięwziąć i to szybko, bo nerwy mu się kończą w zastraszającym tempie. Nikt się też temu nie dziwił, zważywszy na piękną zieloną plamę na jego piersi, którą nabył po dość niezgrabnym skoku na kropielnicę, kiedy to czynił unik przed pędzącą wprost na niego ognistą kulą. Umbro nie mógł się powstrzymać, by nie dorzucić jeszcze jednego złośliwego komentarza: "Oto ujrzałeś, drogi gościu, jak blask wiary rozświetla wszelakie mroki i zgina każdy kark". * * * Goranto siedział zafrasowany na ławce, miał zmarszczone czoło i wzrok utkwiony w czubek sandała. - Gryzie mnie to, że nie znalazłem wtedy tego mnicha, gdy za nim poszedłem. Zbagatelizowałem sprawę, choć czułem, że coś jest ewidentnie nie tak. Zachowałem się jak sztubak. - Taa. Cóż, czasem coś człowieka przytumani. Nie masz się znowu czym tak zadręczać. Goranto nie wyglądał na pocieszonego. Umbro zapytał: - Czy naprawdę nic nie zauważyłeś, gdy stanął naprzeciw ciebie? Kompletnie żaden szczegół nie zapadł ci w pamięć? - Niestety, nie. Kaptur miał opuszczony głęboko na twarz i prawie natychmiast uciekł... Zaraz, zaraz! Cholera, jak mogłem zapomnieć coś tak oczywistego! On utykał! Wprawdzie bardzo lekko, ale jednak powłóczył nogą. Umbro gwałtownie zbladł. Słychać było, jak głęboko wciąga powietrze. Opadł na stojącą w celi ławkę i siedział bez słowa. Goranto dostrzegł tę zmianę na jego twarzy. I natychmiast sobie przypomniał. - Ten brat, o którym mi opowiadałeś przy studni, że chodzi o kulach? Jak on się nazywa? Umbro spojrzał na Goranta, kompletnie zaskoczony, jakby się dopiero ocknął. - Cyrillo - wymamrotał, wciąż zmieszany, spojrzenie miał roztargnione, nieobecne. - Mówiłeś mi wtedy, że przestał chodzić, gdy złamał nogę, wychodząc z balii w łaźni, i że teraz porusza się o kulach. - To prawda. Ale ten mnich, o którym mówisz, nie miał kuli, prawda? - Nie miał. Ale jeśli Cyrillo chciał mieć dobre alibi, to mógł udawać, że są mu jeszcze potrzebne. Umbro spojrzał na Goranta. - Udawać? - Jeżeli miał jakiś powód, by zrobić to wszystko, to jego kuśtykanie o kulach dość mocno zdejmuje z niego wszelkie podejrzenia. Wprawdzie nie pojmuję, jak mógł dokonać tego wszystkiego niepostrzeżenie, ale trzeba to jednak rozważyć. Trzeba wziąć pod uwagę również i to co sam mówiłeś - że obraził się na kogoś i gdzieś zniknął wtedy, gdy trwało gaszenie pożaru. To mógł być on, miał wtedy czas, by to zrobić. Chociaż tego wyczynu podczas ostatnich uroczystości to już sobie nie wyobrażam. Może nie jest on sam, lecz ma kilku pomocników. - Obraził się... to prawda. Ale przecież poszło o zwyczajną sprzeczkę, błahą i bez znaczenia. No i dlaczego akurat czepił się najpierw posągu Ambrożego? I po co ten cały cyrk podczas uroczystości? - No właśnie. To się na pozór w ogóle kupy nie trzyma, ale musimy się w końcu czegoś dowiedzieć, a od czegoś trzeba zacząć. Może to zupełnie mylny trop, przyznaję. Ale co mamy do stracenia? Czy jest w klasztorze jeszcze ktoś, kto porusza się w ten sposób? Umbro przełknął z widocznym trudem ślinę i pokręcił przecząco głową. - Poza Cyrillem nie znajdziesz w klasztorze innego kuternogi - powiedział, patrząc w bok. Goranto spojrzał na niego z zaciekawieniem, ale nie powiedział ani słowa. * * * Brat Cyrillo siedział na pryczy w swojej celi, nogę miał wyciągniętą przed siebie. Kule stały oparte o ścianę. Kiedy weszli do celi, spojrzał na nich z zaciekawieniem, uśmiechnął się do brata Umbra, który odwzajemnił jego powitanie. - Mam nadzieję, że ci nie przeszkadzamy, bracie? - A nie, ta skąd! - zapewnił ich Cyrillo, najwyraźniej rad z wizyty. Był dość wysoki i przeraźliwie chudy, nawet jak na nawykłego do postu i umartwień mnicha. Drugą cechą charakterystyczną był głupkowaty uśmiech na jego twarzy, który dość mocno się kłócił z bystrym i mądrym spojrzeniem. Natomiast idealnie pasował do niego chropawy nieco język. - Wybacz nasze najście, ale tak sobie wędrujemy z naszym gościem wśród braci i przy okazji zwiedzamy klasztor. Opat powierzył mi rolę przewodnika. - Miło, żeście wpadli. Mam sporo wolnego, odkąd odpadły mi prace. Trochę sobie tak myślę, bo mam to wolne, ale z przyjemnością odetchnę od tego na jakiś czas. - A o czym to tak intensywnie rozmyślasz, że potrzebujesz aż odpoczynku? - zaciekawił się Goranto. - Szczerze? Tak z ręką na sercu, to zastanawiam się nad tymi wszystkimi wypadkami, które miały miejsce ostatnio... - A tak, tak. Ten temat chyba zupełnie zdominował tak nienawykłe do sensacji umysły naszych współbraci - mruknął Umbro. - Ten straszny pożar, cały bałagan wśród naszych ksiąg, potem posąg. Jakże to tak? Tak zmasakrować figurkę?! Jakieś durne beztalencie, co samo nie bars umie i drugiemu nie da... Do tego to wszystko potem w Święto Rozpalenia... Kto to widział coś takiego? Takie wszeteczeństwo! Trochę dymu to jeszcze może i mało wadzi, ale żeby tak dupę okazywać publicznie! I to ze ślepiami jakimiś?! W trakcie celebry?! I te całe wybuchajska?! Co to jest?! O co tu się rozchodzi?! Do czego to w ogóle podobne?! - Tak, tak, bracie - powoli powiedział Goranto, spoglądając z uwagą na Cyrilla. - Twoje wzburzenie rzeczywiście jest absolutnie uzasadnione, w pełni je podzielamy. Opat poprosił nas, byśmy spróbowali odnaleźć sprawcę. Staramy się porozmawiać z każdym i ustalić, czy nie widział czegoś podejrzanego na kilka dni przed pożarem. Czy ty, bracie, nie spostrzegłeś czegoś niezwykłego? - Ta skąd! Trudno mi się chodzi po schodach o kulach, więc większość czasu spędzam w mojej celi. Opat dał mi dyspensę od modlitw w świątyni. No, ale jak pożar, wiecie, zapłonął, to nie wysiedziałem i zacząłem łazić. To tu, to tam. Wszędzie w zasadzie. Potem trochę sprawdzałem, jak też się dzieje przy gaszeniu, ale że niektórym było to nie w smak, więc musiałem przestać. - Tak, słyszałem o twojej sprzeczce z Norbertenem. - Sprzeczce? Ten... ten beczkowaty dureń... złamałem przez niego nogę, a on mnie potem jeszcze przy współbraciach wyzywa! Spaśluch! Ja wiem, że przy pożarze to jest zamieszanie, ale przecież starczy mi powiedzieć, że jest źle, albo że tak sobie, jak się pytam. A nie od razu wrzeszczeć, żebym spierdalał na dzwonnicę i czepił się sznura. Tak, jakbym... - Nie każdy w takich chwilach miarkuje słowa, bracie. Nie ma o co się boczyć - zaoponował Umbro, patrząc znacząco na szeroko uśmiechniętego Goranta. - Brat Norberten bardzo sprawnie kierował gaszeniem, między innymi dzięki niemu udało się sprawnie stłumić płomienie. - Jak już Norberten cię wygonił, to dokąd wtedy poszedłeś? - zapytał Goranto niewinnym tonem, na jego twarz powrócił poważny wyraz. - Do ogródka zielnego. Czasami tam przesiadywałem, gdy cniło mi się w celi. Brat Idelgan jest bardzo miły, lubię z nim rozmawiać, bo zna się na ziołach jak nikt inny i często daje mi jakieś maści na moje obolałe kości. - On tam wtedy był? - Nie, nie. Był też przy pożarze. Właściwie poza mną, opatem i służbą liturgiczną nikogo nie widziałem gdzie indziej, naczy się, z dala od pożaru. Wszyscy chyba latali z wiadrami. Chociaż... nie, zaraz... zdaje mi się, że widziałem jeszcze Trunasa, jak wchodził do świątyni. Umbro drgnął. Goranto prawie przewiercał Cyrilla spojrzeniem. - Jesteś pewien? - Tak, tak, teraz tak, jak o tym myślę, to tak to sobie widzę. Mnie to zdziwiło, bo to Trunas przecież alarm rozgłosił, więc... Ale nie zdążyłem za nim z tymi kijami pod pachami. Tak, tak, z zielnika widać drzwi wiodące z placyku koło świątyni do zakrystii. Gdy dokuśtykałem tam, żeby z nim pogadać, nigdzie go już nie było. - Pytałeś go potem może o to, co tam robił? - dociekał Goranto. - Tak, ale on się dziwnie zachował... powiedział, że to nie był on, że wcale tego nie pamięta. Dziwne to było, bo mógłbym przysiąc, że widziałem właśnie jego twarz. Tak między nami - Cyrillo ściszył nieco głos - ja nie chciałbym nikomu ubży..., to znaczy ubliżyć, ale Trunas ma mordę tak zakazaną, że trudno ją przeoczyć lub pomylić z jaką inną. Goranto uśmiechnął się niewyraźnie, jego myśli gdzieś krążyły. Miał już zaproponować Umbro, by wyszli i poszukali Trunasa, kiedy Cyrillo dodał coś, co sprawiło, że zamarł. - W sumie to mimo wszystko chyba jednak wierzę Trunasowi. Musiałem się pomylić, bo tamten mnich solidnie kuśtykał, a przecież Trunas chodzi bez kłopotu.
|