nr 5 (XXXVII)
czerwiec 2004




powrót do indeksunastępna strona

T. Jefferson Parker
Cichy Joe
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     * * *
     
     Dwaj dorabiający po służbie zastępcy szeryfa zapisali nasze nazwiska i podnieśli szlaban. Grove leżał półtora kilometra dalej, wtulony w niewielką dolinkę między dwoma wzgórzami. To duży budynek, w stylu hacjendy, zbudowany dookoła wielkiego dziedzińca. Zaokrąglone łuki kolumnad z cegły i suszonej gliny spowijają purpurowe buganwille. Wewnętrzne ogrody i fontannę oświetlają dyskretnie rozmieszczone lampy, więc lśnią z daleka niczym owinięty w chusteczkę szmaragd. Sam budynek z zewnątrz jest najczęściej zaciemniony.
     Zaparkowałem samochód i poszedłem za Willem do wejścia, gdzie następny gliniarz pracujący po godzinach zapisał sobie nazwisko Willa. Kiedy już chciał zapytać o moje, uniosłem skraj kapelusza i dałem się poznać. Jestem znany z powodu swojej twarzy. Jest bardzo charakterystyczna. To, co się z nią stało, kiedy byłem dzieckiem, swego czasu było bardzo głośną historią.
     Will poszedł do jadalni, przywitał się z kilkoma osobami. Stanąłem za nim, splatając ręce przed sobą. To był średni wieczór, jak na Grub: połowę stolików zajmowały pary, w większości starsze; dużo siwizny i brylantów, podkreślonych wieczorowymi marynarkami i sukniami. Trzech największych developerów – jeden komercyjny, dwóch mieszkaniowych. Lobbysta przemysłu budowlanego, dawniej nadzorca wyborczy. Dwóch członków Zgromadzenia, senator stanu, prawa ręka gubernatora. Czterech najważniejszych przedsiębiorców. Trzydziestu kilku facetów, którzy zostali miliarderami dzięki NASDAQ w dziewięćdziesiątym dziewiątym.
     Weszliśmy na górę, do baru. To duża sala z barkiem pośrodku, stołami do bilardu i zabudowanymi stolikami pod ścianami.
     Will zajął ten, co zwykle. Ja wybrałem bilard; stanąłem przy najbliższym, gdzie mogłem się rozerwać i jednocześnie podsłuchiwać, nie denerwując gości Willa.
     Zerknąłem w górę, na drugie piętro. Zobaczyłem szerokie schody z polerowanego drewna i zamknięte drzwi do jednego z apartamentów wypoczynkowych. Pukał do nich kelner. W apartamentach – cicho sza; bogaci ludzie i ich nudne tajemnice. Ja byłem już we wszystkich.
     Trafiło mi się dobre rozbicie, trzy bile wpadły do łuz.
     Wielebny Daniel Alter, szykowny i siwowłosy, pojawił się dokładnie o czasie. Mijając mnie, dotknął mojego ramienia, ale nic nie powiedział. Patrzyłem, jak ściska dłoń Willa, wsuwa się za stół naprzeciwko niego i zaciąga zasłonkę.
     Wielebny Daniel prowadzi olbrzymią religijną sieć telewizyjną. Nadaje na cały świat z wartej miliony dolarów Kaplicy Światła, tu, w hrabstwie Orange. Pewnie widzieliście go w telewizji. Kazania Daniela są optymistyczne i pełne otuchy. W swoich programach sprzedaje chrześcijańskie gadżety – od płyt CD i kaset wideo do breloczków Kaplicy Światła, które naprawdę świecą. Płynące z tego zyski są wolne od podatku i nikt nie wie, co się z nimi dzieje, nawet Will Trona. A przynajmniej tak mi mówi.
     Wielebny Daniel: Proszę, mam.
     Will: Bardzo dobrze. Mam torbę od Jaime.
     Wielebny Daniel: Masz ją?
     Will: Wiem, gdzie jest. Ale nie jestem pewien, czy ufam tym, którzy są tam z nią.
     Wielebny Daniel: Co chcesz przez to powiedzieć?
     Will: Zobaczymy.
     Wielebny Daniel: Dobrze się spisałeś, Will. A Jack zrobił swoje. Wszystko się uda.
     
     * * *
     
     Długa chwila milczenia. Wbiłem bilę numer dwa do narożnej łuzy.
     
     * * *
     
     Wielebny Daniel: Liczę na ciebie. Niech Bóg uczyni dla mnie cud za twoim pośrednictwem.
     Will: Nie wydaje mi się, żeby Bóg chciał robić dla ciebie jakieś cuda, Danielu. I tak zdarzały ci się co najmniej o tysiąc razy za dużo.
     Wielebny Daniel: Nie irytuj się tak, Will. Myślałem, że tak będzie po twojemu. Wszystko gotowe?
     Will: Wszystko ustawione, Dan. Nie martw się.
     Wielebny Daniel: Wiesz co, Will, ścieżki Pana naprawdę są niezbadane.
     
     * * *
     
     Potem wielebny Daniel odsunął zasłonkę i obaj wstali od stolika. Daniel zerknął na stół, a potem na mnie i posłał mi lekki uśmiech.
     – Ja bym spróbował z szóstką – powiedział.
     Will klepnął go w ramię i wielebny ruszył do baru.
     Will zerknął na zegarek.
     – Chodźmy, Joe. Odbieramy paczkę, dostarczamy ją na miejsce, a potem kończymy na dzisiaj. To był cholernie ciężki dzień.
     Kiedy wychodziliśmy z baru, wielebny siedział przy kontuarze obok kobiety z lśniącymi czarnymi włosami i odprowadzał nas wzrokiem.
     
     * * *
     
     Robiło się coraz chłodniej, a od Pacyfiku wiatr nawiewał kłęby mgły. W czerwcu to normalne. Na wybrzeżu mówią na to „czerwcowa szarówka”. Kiedy wyjechaliśmy ze wzgórz i komórki złapały zasięg, zadzwonił telefon Willa.
     – Trona – powiedział Will, potem przez chwilę słuchał. – Masz ją, tak?
     Znów posłuchał, potem zamknął aparat.
     – Joe, mamy do odebrania paczkę w Anaheim, na Lind Street 733. Przyduś tego nadętego blaszaka i jedź tam. Rany, nie mogę się już doczekać, kiedy ten dzień się skończy.
     – Tak jest. – Sprawdziłem lusterka, dobiłem do stu sześćdziesięciu w niecałe dziesięć sekund. – Co to za paczka, szefie?
     – Próbujemy zrobić dobry uczynek.
     Kiedy minęliśmy granice Tustin, telefon Willa znów zadzwonił. Will odebrał i zaczął słuchać.
     – Wszystko się układa – stwierdził w końcu. – Zrobię, co będę mógł, ale nie zamienię ci ołowiu w złoto.
     Zamknął aparat, westchnął.
     Wjeżdżaliśmy do Anaheim, kiedy gdzieś zadzwonił.
     – Wygląda na to, że będziemy na czas – rzucił tylko.
     Zatrzymaliśmy się w zaułku za kamienicą w gorszej części Anaheim. Był tak wąski, że obok nas nie przejechałby już drugi samochód. Po lewej ciągnęły się garaże, po prawej mur z pustaków, wymalowany graffiti. Było pusto i cicho, dookoła kłębiła się mgła.
     – Bądź nieprzyjemny – polecił mi Will. Mówił tak, kiedy spodziewał się kłopotów albo chciał, żebym kogoś zastraszył.
     Stanął za mną, kiedy zastukałem do drzwi lewą ręką, prawą wsuwając pod płaszcz i zaciskając ją na rękojeści jednego z dwóch automatycznych coltów czterdziestekpiątek, które zazwyczaj przy sobie noszę.
     – Tak? Kto tam?
     – Otwierać.
     Drzwi się uchyliły i wyjrzała zza nich tłusta kobieta. Mrużyła oczy, dopóki nie zobaczyła mojej twarzy, wtedy szerzej otworzyła drzwi.
     Przepchnąłem się obok niej i wszedłem do środka. Miała puste ręce i nic się za nią nie poruszało, słyszałem tylko telewizor.
     Kobieta patrzyła na moją twarz, a ja pokazałem jej, co mam pod płaszczem. Spojrzała na broń, potem na mnie, uwięziona między dwoma koszmarami. Powoli podniosła do góry ręce, postanawiając wbić wzrok w podłogę.
     W mieszkaniu unosił się zapach boczku i papierosów. Zamiast zasłon w oknach wisiały prześcieradła, przez wytarty dywan przeświecała podłoga.
     – Nic o tym nie wiem, proszę pana. Powiedzieli: „Pani przyjdzie do dziewczynki”, to do niej przyszłam. Nie wiem…
     – Proszę się uspokoić, senora – przerwał jej Will. – Synu, ona jest w porządku. Gdzie oni są?
     Kobieta wskazała ruchem głowy sypialnię.
     – Ona tam. Jego nie ma. Oglądałam telewizję.
     – Niech się pani nie rusza – poleciłem. – Co mam robić, szefie?
     – Idź po nią.
     Kiedy wszedłem, dziewczynka wstała z podłogi. Była mała, jasnowłosa i blada. Miała na sobie niebieskie dżinsy i t-shirt z Cirque du Soleil, do tego białe adidasy. Wyglądała na mniej więcej dwanaście lat.
     Przyjrzała się mojej twarzy. Dzieci czasami to robią, gapią się. Często się krzywią, czasami płaczą. Czasami uciekają. Zobaczyłem, że w jej spojrzeniu pojawia się strach, a jej broda zaczyna drżeć.
     – Jestem Joe.
     – Savannah – powiedziała bardzo cicho.
     Potem podeszła do mnie i wyciągnęła małą, drżącą dłoń. Uścisnąłem ją. Nasunąłem kapelusz głębiej na twarz, żeby jej pomóc.
     – Jak się pan ma? – spytała.
     – Nie jestem pewien. Ale chodź ze mną.
     Zarzuciła na ramię plecak z Pocahontas i poszła przodem.
     Schodząc po schodach z powrotem do zaułka, zaciskałem dłoń na kolbie pistoletu. Will trzymał dziewczynkę za rękę.
     Otworzyłem dla nich drzwi od strony pasażera i zaczekałem, aż Will zdejmie jej plecak, przypnie ją pasami, umocuje je tak, żeby jej nie uwierały i pokaże, jak opuszczać podłokietniki.
     Czasami zapominam, że oprócz tego, kim jest przede wszystkim – mężem, politykiem, agitatorem, manipulatorem, marzycielem – jest też ojcem. Adoptowanym ojcem, może najlepszym ze wszystkich.
     Położył jej rękę na ramieniu i mówił coś cicho, jedną nogę wystawiając przez otwarte drzwi.
     Padł na nas blask reflektorów i usłyszałem silnik samochodu w zaułku przed nami. Spokojnie, nie ma zagrożenia, to pewnie mieszkaniec kamienicy jedzie do swojego garażu.
     – Jedźmy już – ponagliłem.
     – Rozmawiam.
     Usłyszałem drugi samochód za nami, zobaczyłem, jak światła pełzną po lśniącym, czarnym bagażniku BMW.
     Podszedłem bliżej do otwartych tylnych drzwi.
     – Powinieneś wsiąść do samochodu, szefie.
     – Rozmawiam z Savanną.
     Spojrzałem za siebie, potem na wprost. Oba wozy nadjeżdżały z taką samą prędkością, bez pośpiechu, bez zrywów. Problem?
     – Mogą być kłopoty.
     – Gdzie?
     – Wszędzie.
     Stopą wepchnąłem nogę Willa do środka, wyciągnąłem z kieszeni pilota.
     Gdzieś otwarły się drzwi, usłyszałem szuranie butów na asfalcie.
     W przytłumionym mgłą blasku reflektorów przed sobą zobaczyłem trzy poruszające się, rosnące w oczach postacie. Jedna wysoka, dwie niższe. Długie płaszcze, postawione kołnierze, niewidoczne twarze.

ciąg dalszy na następnej stronie

powrót do indeksunastępna strona

56
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.