– Istotnie. Ponadto dobrze władam nożem i mieczem. Brałem już udział w bitwach, Paraksie. Dwukrotnie przeciwko morskim rabusiom i trzy razy z norvijskimi banitami. – Niedbałym gestem klepnął grubą złotą bransoletę na lewym nadgarstku. – Sam stryj Braefar nagrodził mnie tym za odwagę. Powinien mi ją wręczyć król – ale to byłoby dla niego zbyt kłopotliwe. Parax usłyszał gniew w słowach młodzieńca i postanowił zmienić temat. – Dlaczego więc pozwoliłeś, bym cię znalazł? Bane parsknął śmiechem. – Nie znalazłeś mnie, Paraksie. To ja znalazłem ciebie. Żal mi cię, stary. Utrata dawnych umiejętności musi być przykra. – Owszem, jest. Choć wątpię, czy pożyjesz dostatecznie długo, żebyś sam się o tym przekonał. Powiedz wreszcie, dlaczego zdecydowałeś się na to spotkanie? Młodzieniec nie odpowiedział od razu. Zaniósł patelnię do strumienia, umył ją i wytarł do sucha trawą, a potem na powrót wetknął w juki starego. Dopiero wtedy wyciągnął się przy ognisku. – Byłem ciekaw, to wszystko. Wiedziałem, dlaczego tropią mnie ludzie stryja Braefara. Po co jednak posłano za mną królewskiego łowcę? A także, dlaczego nie jechałeś z innymi, którzy mnie ścigają? – Król nie pragnie twojej śmierci – stwierdził Parax. Bane zaśmiał się drwiąco. – Czyżby? Mój ojciec nie chce mnie zobaczyć na marach. Jakież to wzruszające. Przez całe moje życie nigdy się do mnie nie odezwał – wyjąwszy jeden raz, gdy zwyciężyłem w Wyścigu Beltine. „Dobrze się spisałeś”. Przez siedemnaście lat życia usłyszałem od ojca tylko te trzy słowa. I teraz mam uwierzyć, że mu na mnie zależy? – Nie wiem, czy mu na tobie zależy. Prosił mnie, bym cię odnalazł, i dał sakiewkę złota, którą mam ci przekazać. – Sakiewkę złota? Co za łaskawość! – Bane splunął w płomienie. – Jest dobrym człowiekiem – odparł łagodnie Parax. – Ostrożnie, staruszku – ostrzegł go Bane. – Nie jestem człekiem przesadnie skłonnym do wybaczania. W ciągu ostatnich pięciu dni zabiłem dwóch ludzi. Trzeci nie obciąży zbytnio mojego sumienia. – O ile wiem, oni obrazili twoją zmarłą matkę, a potem, gdy wymłóciłeś ich pięściami, zaczaili się na ciebie przy drodze. Sąd z pewnością znalazłby okoliczności łagodzące. – I co, ta sakiewka złota ma mi kupić przychylność sędziów? – Nie… – przyznał Parax. – Przyda ci się, gdy już opuścisz ziemie Rigante. Zabici przez ciebie ludzie byli krewniakami wodza Fiallacha. Więzy krwi każą mu szukać zemsty na tobie. A król nie chce, aby stała ci się krzywda. Bane parsknął śmiechem pełnym prawdziwej wesołości. – Chcesz powiedzieć, że nie chce śmierci wuja Fiallacha. – Nawet jeżeli tak myśli, to powiedział, że nie chce twojej krzywdy – uciął Parax. – Cenię lojalność – stwierdził Bane. – Choć nieczęsto jej doświadczałem, jednak bardzo ją sobie cenię. Z tego względu daruję ci życie i wezmę to złoto. – W jego głosie zabrzmiały nagle twardsze nutki i zimny gniew. – Ale może wcale stąd nie wyjadę. Może zostanę i zmierzę się z Fiallachem. I poderżnę mu gardło na oczach króla. Parax milczał przez chwilę. – Rzadko zdarza mi się widzieć tyle gniewu w człowieku – odezwał się wreszcie. – To mnie smuci, Bane. Fiallach jest zawzięty. Jest też wielkim wojownikiem, ale co ważniejsze, jest żonaty z siostrą twojej matki. Uważasz, że dusza matki się uraduje, kiedy zobaczy swego szwagra zabitego ręką jej syna? – Nie, na pewno nie – przyznał młodzik, nagle zapominając o gniewie. Parax znów ujrzał smutek w jego oczach. W tej chwili, gdy górę nad nim wzięła łagodniejsza część jego natury, Bane wyglądał znacznie młodziej. – Pozwolę mu żyć – stwierdził wreszcie. – Czy znałeś moją matkę? – Nie. Ale wiedziałem o niej. – I cóż takiego wiedziałeś? – spytał Bane chłodno. – Znam całą historię, chłopcze. Była pierwszą miłością Connavara, ale wyszła za innego, kiedy doszły ją wieści, że twój ojciec jest umierający. I nie znalazła szczęścia w tamtym związku. – Nie próbuj mnie zwodzić, stary draniu! Nie znalazła szczęścia w małżeństwie, bo Connavar wziął ją siłą i spłodził mnie! A potem ją porzucił. I nigdy już się do niej nie odezwał. Zniszczył jej życie. Umarła w smutku i ze złamanym sercem. Oto i cała historia! – Chłopcze, dalekie to od prawdy, ale nie mnie o tym mówić. Zadam ci tylko jedno pytanie: Czy to matka ci powiedziała, że król wziął ją siłą? – Nie musiała! Parax westchnął. – Wydaje mi się, że ludzie zawsze wierzą w to, w co chcą wierzyć i nie ma sensu się z nimi spierać. No cóż, na mnie już czas. – Podszedłszy do konia, rozpiął juki, wyjął sakiewkę ze złotem i rzucił ją młodzieńcowi. Bane parsknął śmiechem. – Teraz możesz wrócić do króla i powiedzieć mu, że jego łowca nadal jest najlepszym z tropicieli. Znalazł zbiega, którego nikt inny nie umiał odszukać. – Powiem mu prawdę. I już nigdy więcej nie ruszę niczyim tropem. – Cóż… – odparł Bane spokojnie. – Jeżeli zamierzasz powiedzieć mu prawdę, powiedz i to, iż zawsze go nienawidziłem, i że pewnego dnia wytnę mu z piersi jego podłe serce za to, co zrobił mojej matce. – Żeby się zmierzyć z Fiallachem, trzeba nie lada wojownika – stwierdził Parax. – Ale jeżeli chcesz zabić Connavara, musisz być lepszy od wszystkich. A nie jesteś, chłopcze. Daleko ci do tego. – Może będę, gdy znów się zobaczymy – odparł Bane zwodniczo łagodnie. Parax z trudem wspiął się na siodło. – Nie sądzę – rzekł. – Może i jestem stary, Bane, może straciłem już siły i zręczność, ale został mi bystry umysł, a ten widzi prawdę równie dobrze jak dawniej. Czemu nie poczekałeś na sąd, który pewnie puściłby cię wolno? A skoro postanowiłeś uciec, dlaczego zostałeś wśród tych wzgórz i zacząłeś się bawić w chowanego z tropicielami? – Bo jestem wolnym człowiekiem, który chadza tam, gdzie chce. – Nie. Ty chcesz, by wszystko się skończyło – odparł Parax. – Ogarnął cię smutek po śmierci matki, nie chcesz dłużej żyć jako odszczepieniec i wyrzutek, więc czekasz, aż cię ktoś zabije. Może nawet pragniesz śmierci. Tak więc mam nadzieję, że mówisz prawdę, chłopcze. Liczę na to, iż gdzieś stąd wyjedziesz i zaczniesz pracować nad sobą. Ponieważ, tak jak twój ojciec, nosisz w sobie znamiona wielkości. I podobnie jak on, nie chciałbym oglądać cię na marach. Powiedziawszy to, ubódł piętami boki kobyłki i opuścił polanę nad strumieniem. Większość ludzi uważała, że lata łagodnie obeszły się z Vorną Akuszerką. Po przekroczeniu pięćdziesiątki nadal miała gładką skórę i czarne włosy – choć te gdzieniegdzie już się lekko srebrzyły. Siedząc na przyzbie i patrząc, jak Trzy Strumienie kąpią się w ostatkach słonecznego blasku, wyglądała na kobietę przynajmniej o dziesięć lat młodszą. „Taką moc ma Wicca” – pomyślała. W jej krwi była magia ziemi, która zwalniała proces starzenia się. Kiedyś budziła postrach i szacunek jako znana szeroko Vorna Wiedźma. Teraz, kiedy ludzie uwierzyli, że straciła swoją moc, odkryła, że jest lubiana, co bardzo sobie ceniła. Miło jej było, kiedy pozdrawiano ją machnięciami dłoni i uśmiechano się, gdy przechodziła. Dobrze się czuła, gdy zapraszali ją do swoich domostw. „Owszem – pomyślała – czas obszedł się ze mną łagodnie”. Nagle wzdrygnęła się, choć nie poczuła chłodu. Z miejsca, w którym siedziała, widziała kuźnię Nanncumala, z której dobiegał monotonny dźwięk uderzeń młota, na prawo zaś dom zajmowany kiedyś przez rodziców Connavara – Ruathaina i Merię. Westchnęła, porwana potokiem wspomnień. Spojrzała na wyniosłe szczyty Caer Druagh, na których śniegi złociły się w promieniach słońca. Pomyślała, jak mało zmieniło się w górach. I jak wiele zmieniło się w życiu ludzi. Spoglądając ponownie ku staremu domowi Ruathaina, Vorna wyobraziła go sobie, jak kroczy po trawie z jej synkiem na szerokich barkach. Ruathain zawsze wydawał się pełen życia i sił. Vorna zamknęła oczy. Wiedziała, że takie melancholijne rozmyślania to strata czasu i emocji. Trudno jednak tego uniknąć na starość. Najlepiej poczekać, aż smutny nastrój minie. Siedząc teraz w promieniach słońca, widziała swego męża Banouina, małego kupca z Kamiennego Grodu, jak wyrusza w swą ostatnią podróż z młodym Connavarem u boku. Banouin odwrócił się, pomachał jej ręką i przesłał pocałunek. Wspomnienie ścisnęło jej krtań i wywołało skurcz w żołądku. Nie dożył narodzin swojego syna. A teraz odjechał i młody Banouin. On też się odwrócił i pomachał jej dłonią ze szczytu wzgórza. Vorna zaś znów pozostała sama, jak przez te wszystkie lata, zanim Connavar stanął do walki z niedźwiedziem. Zanim ruszyła w taniec z Banouinem podczas Świątecznej Nocy. Zanim straciła swą moc. I zanim ją odzyskała – o czym inni nie wiedzieli. Wstała i podeszła do pierwszego strumienia, przystając, aby nasycić wzrok pięknem porastających brzegi bladoróżowych naparstnic. Jej myśli zabarwiły się łagodną melancholią – wydało jej się, że widzi duchy przeszłości. Potężnego Ruathaina, ziemnej panny Eriathy, kalekiego Riamfady i udręczonej Arian. – Mam nadzieję, dziecko, że znalazłaś wreszcie spokój – szepnęła Vorna. Wspomnienie Arian przywołało jej myśl o synu niegdysiejszej ukochanej Connavara. Bane. Cóż za okropne imię dla dziecka! W dawnej mowie oznaczało „przeklęty”. Rozżalona i nieskora do współczucia Arian chciała, aby wszyscy Rigante wiedzieli o jej cierpieniu. I oto okazało się, że pomimo tego brzemienia chłopak wyrósł na chwata – choć skłonnego do nieprzemyślanych wypowiedzi. Król ogłosił, że wszystkie dzieci Rigante muszą się uczyć czytania i pisania. Z jakiegoś powodu, którego Vorna nie umiała pojąć, pomimo całej swej inteligencji i bystrości Bane nie potrafił opanować tej sztuki. Brat Solstice, druid, który uczył dzieci w Trzech Strumieniach, przysłał Bane’a do jej domu, by uczył się razem z Banouinem, ten bowiem przyswajał sobie wiedzę z ogromną łatwością. Jednak nawet mimo pomocy niezmordowanego Banouina Bane uczył się z trudem. Miał jednak inne zdolności, a niektóre z nich sprawiały wielką radość Vornie. Uśmiechnęła się, gdy wspomniała borsucze szczenię. Rozejrzawszy się, czy nikt jej nie widzi, uklękła, nakreśliła dłonią w powietrzu krąg i wyszeptała magiczne zaklęcie – trzy słowa w języku, którym nie mówił już żaden z ludzi. Pomiędzy naparstnicami jasno zapłonął srebrny krąg. Vorna ożywiła go łagodnym tchnieniem. Powietrze wewnątrz kręgu zadrżało, jakby poruszone żarem – i ukazało obraz. Vorna raz jeszcze spojrzała na dziewięcioletniego chłopca i ślepe borsucze szczenię. Klęcząc w kwiatach, patrzyła na rozgrywającą się przed nią scenę i wróciła myślami do tamtego letniego wieczoru sprzed ośmiu lat. Słońce od godziny już kryło się za horyzontem, gdy usłyszała stukanie do drzwi. Wstawszy z łóżka, owinęła ramiona szalem i wyszła na zewnątrz. Przed chatą, w smudze księżycowego blasku stał Bane z bardzo młodym borsukiem, który opierał się o jego nogę. Otworzyła drzwi i zobaczyła, że zwierz ma spuszczony czarnosiwy łeb i kołysze nim z boku na bok. – Co ty wyprawiasz z tym zwierzakiem? – spytała Vorna szeptem. – Byłem w lesie – odparł chłopczyk. – Zobaczyłem go. Przeszedł obok mnie, a potem wpadł na pień drzewa. I potknął się na króliczej norce. Vorno, coś jest z jego oczami. – A jak go tu przyprowadziłeś? – Trochę to trwało – przyznał chłopiec. – Popatrz! – Odsunąwszy się od szczeniaka, ukląkł i zaczął wydawać osobliwe, mlaszczące dźwięki językiem i zębami. Szczeniak zakołysał głową z boku na bok i ruszył w stronę chłopca. Gdy podszedł bliżej, Bane pogłaskał go po łbie. – To było mniej więcej tak. Szedł za mną, ale dość często błądził. Szliśmy tutaj kilka godzin. Możesz go uzdrowić? – Bane, nie ma ziół, które leczą ze ślepoty – odparła.
|