nr 5 (XXXVII)
czerwiec 2004




powrót do indeksunastępna strona

Eugeniusz Dębski
Aa-a kotki dwa, jeden potwór…
Fragment opowiadania „Aa-a kotki dwa, jeden potwór…” reprezentuje w Esensji zbiór opowiadań Eugeniusza Dębskiego „Szklany Szpon” wydany przez Fabrykę Słów.

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
     Minęli drzwi, na których został ślad po oderwanej dawno temu szóstce, potem przebili się przez falę ciężkiego smrodu emitowanego przez drzwi z wypisaną szerokim, złotym mazakiem siódemką. Zatrzymali się pod drzwiami dziwnie czystymi, z wycieraczką pod drzwiami, plastykową, posrebrzaną ósemką na wysokości czół. Nasłuchiwali chwilę, ale drzwi nie zdradzały żadnej z domowych tajemnic. Devey nacisnął przycisk dzwonka, Steve poczuł nagle jakiś chłód na karku, zdążył pomyśleć, że jakoś trzeba było inaczej to rozegrać. Za drzwiami rozległ się głośny i wyraźny dziecięcy głosik:
     – Kto ta-am?
     – Otwórz, dziewczynko – zawahawszy się, powiedział Devey.
     – Ja jestem kotek, a ty?
     Sierżant rzucił szybkie spojrzenie na Steve’a.
     – Ja się nazywam Devey, a obok mnie stoi Steve McGuire, chcemy porozmawiać z twoją mamusią... – I niespodziewanie Kat dokończył: – ...kotku.
     – Mamusia teraz śpi – odpowiedziała radośnie mała – ale mogę pana wpuścić.
     Drzwi szczęknęły zamkiem, McGuire zakołysał się, wprawiając górną połowę ciała w ruch, podczas gdy stopy pozostały na miejscu, ponieważ Devey dziwnie drgnął, jakby chciał uskoczyć za granicę framugi drzwi. Potem zadziwił Steve’a po raz drugi w ciągu minuty, wsadzając kciuk za połę marynarki i przejeżdżając nim po krawędzi paska. Robił tak, i nie tylko on, odruchowo sprawdzając, czy poły odchylają się gładko i nie przeszkodzą w wyjęciu broni. McGuire przypomniał sobie zimny powiew w plecy i odchylił połę kurtki. Devey przekręcił klamkę i pchnął wolno drzwi; spodziewali się, że za nimi będzie jakiś wózek z dzieckiem, ale mała zdążyła już odjechać. Sierżant wsunął się do długiego, kichowatego hallu, z którego kilkoro drzwi prowadziło do różnych pomieszczeń.
     – Gdzie jesteś? – zapytał.
     – Tu-u!
     Devey cicho podszedł do otwartych drzwi, zatrzymał się z rękami za plecami. McGuire ze zdziwieniem zauważył, że splecione palce sierżanta podrygują. Od progu Kat uśmiechnął się.
     – Dzień dobry – powiedział. – Ja jestem Devey, a ty Kotek, tak?
     – Kotek mnie nazywa mamusia – powiedziało dziecko. – I Sandra. Ona mnie gimnastykuje, na zmianę z Cony’m, ale jego nie lubię, bo zawsze chce wszystko zobaczyć – co jest w safkach i sufladach i w ogóle.
     McGuire zrobił pół kroku, ale Devey nie posunął się, i Steve zrozumiał, że sierżant nie chce, by i on pokazywał się małej. Na palcach okręcił się wokół własnej osi, usiłując odgadnąć rozmieszczenie innych izb i ich przeznaczenie. Przy okazji chwycił jakiś zapachowy trop, coś specyficznie zapachniało. Chemicznie i słodkawo. Narkotyki? Zmarszczył brwi i węszył, zobaczył, że Devey usłyszał jego węszenie i sam, zachowując uśmiech, wciąga powietrze przez nos.
     – A mamusia śpi? – zapytał sierżant.
     – Tak. Musis być cicho – ostrzegła poważnie mała.
     Nie wiadomo dlaczego Steve uznał, że należy uszanować, koniecznie uszanować, jej żądanie.
     – Dobrze – powiedział Devey, cicho powiedział. – A gdzie mamusia śpi? Mogę zobaczyć?
     Kat, który nie pytał burmistrza, czy może zapalić w jego obecności! Kat, który nie pytał trzymającego go na muszce strzelca, czy może podrapać się po nosie?! Kat zapytał potulnie niespełna czteroletnią dziewczynkę, czy może popatrzeć na jej mamusię!
     – Do-obze – przyzwoliła mała. – Ale jej nie budź!
     – No coś ty! Pewnie że nie – zapewnił ją.
     Odsunął się z przestrzeni drzwi, krótkim trzepotem dłoni zatrzymał Steve’a w miejscu, a sam ruszył, zaglądając do każdych drzwi. Pierwsze prowadziły do łazienki, to widać było z miejsca, gdzie stał McGuire, drugie do kuchni, trzecie były uchylone i było za nimi ciemno, widocznie w tym pokoju były opuszczone szczelne rolety czy żaluzje. Devey, zerkając do łazienki i kuchni, dotarł do ciemnego pokoju, długą chwilę stał z wychyloną do przodu głową, usiłując dojrzeć coś w mroku.
     Wyglądało, że coś zobaczył, bo zesztywniał, potem wolno wsunął rękę i pstryknął włącznikiem światła. Chwilę później odwrócił się do Steve’a i, tępo patrząc gdzieś obok partnera, pokazał trzy palce, co oznaczyło konieczność wezwania pełnej ekipy z koronerem i labo na czele.
     Steve rzucił się do drzwi i pognał do wozu. Czekając na windę, usiłował zanalizować minę Devey’a i myślał, kogo wezwałby, gdyby sierżant dodatkowo nie pokazał umówionego sygnału. Bo że chciał ściągnąć jak najwięcej ludzi, to było pewne. Z jego miny można było wyczytać, że najchętniej sprowadziłby dwa bataliony komandosów-kamikadze. Tylko po co? Przecież Kat nigdy i nikogo się nie bał.

powrót do indeksunastępna strona

48
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.