nr 5 (XXXVII)
czerwiec 2004




powrót do indeksunastępna strona

T. Jefferson Parker
Cichy Joe
ciąg dalszy z poprzedniej strony

     * * *
     
     Tego ranka miałem pracować w module J, w którym przebywają wyjątkowo niebezpieczni, znani, notoryczni przestępcy, pedofile i zboczeńcy, których obecność wywoływałaby niepokoje wśród ogółu populacji więzienia, czasami nawet stróże prawa, którzy jakimś zrządzeniem losu znaleźli się po niewłaściwej stronie krat.
     Moduł J dzieli się na cztery sekcje. Przebywa w nim ogółem stu siedemdziesięciu więźniów. Zbudowany jest na planie wielkiego koła, z pomieszczeniami straży w środku. Między celami a strażnicą znajdują się świetlice, z ławkami, stołami i telewizorem. Z pogrążonej w półmroku strażnicy przez szyby możemy zajrzeć do każdej celi. Umieszczone w nich kamery pokazują wszystkich więźniów na ekranach konsoli wideo, a dźwięk przekazują ukryte mikrofony.
     W module J jest bardzo cicho, a przebywający tu więźniowie traktują nas z nieco większym respektem niż inni. Może to z powodu powagi ich przestępstw, a może dlatego, że wielu z nich jest w trakcie procesu i ma przed sobą bardzo długie, czasem nawet najwyższe wyroki. Tak czy inaczej, mężczyźni w module J są nieco mniej skłonni zabawiać się komentarzami na temat mojej twarzy.
     Przez pierwsze dwa lata pracowałem rotacyjnie w różnych modułach Centralnego Mężczyzn i nasłuchałem się różnych „gównoryjów”, „kwaśniaków” i „Frankensteinów”. Nie przejmowałem się samymi przezwiskami, raczej tym, jak często je słyszałem. Mimo to nigdy nie pękłem, nie okazałem gniewu ani nie straciłem dobrych manier. Nauczyłem się wycofywać w moje ciche, bezpieczne miejsce i postrzegać więźniów tak, jak ornitolog widzi ptaki.
     Coś ci się stało?
     Nie, czemu?
     Bo masz jakieś gówno na ryju, gównoryju!
     Już rozumiecie.
     Oczywiście, ludzie za kratkami są odważniejsi niż inni. Jesteś przed nimi chroniony, ale oni są chronieni przed tobą. Nawet moje najbardziej jadowite, mordercze spojrzenia wywołują często tylko głośniejsze komentarze: Och, GÓWNORYJ się na mnie GAPI! Jako strażnik więzienny, kiedy miniesz progi ciężkich wrót więzienia, nie tylko w nim pracujesz: jesteś w nim. Czasami o tym zapominasz. Czasami wydaje ci się, że jesteś tu od zawsze i na zawsze zostaniesz. Niełatwo tu facetowi, który stara się zachować dobre maniery.
     Potem bierzesz głęboki oddech i przypominasz sobie, że ty jesteś tu do końca zmiany, a oni do końca wyroku. I to jest jak przebudzenie się z koszmaru.
     Wpisałem się na listę i usiadłem w sali odpraw, na sprawdzaniu obecności. Potem sierżant Delano streścił nam zadania na dzisiaj: wczoraj dziesięciu czarnych i dziesięciu Latynosów pobiło się w stołówce. Wszystko szybko się skończyło, nie rozkręciło, nie zdążyliśmy nawet wyciągnąć pałek i hełmów. Kilka siniaków, kilka skaleczeń. Żadnej broni. W rezultacie byliśmy 9-13 – gotowi do przeprowadzenia przeszukania cel modułu F o trzynastej. Niezapowiedziane przeszukanie nazywamy trząchaniem. Zastępca Smith znalazł majcher ukryty w podeszwie kąpielowego klapka – naostrzony i wbity w gumę. Pojawiły się plotki o kłopotach na północy stanu. Mówi się, że przemoc wśród więźniów przesiąka z wielkich zakładów karnych do mniejszych więzień. Na początku myślałem, że to mit. Ale po trzech latach tu spędzonych mogę wam powiedzieć, że tak jest naprawdę, dlatego też plotki o kłopotach w Pelican Bay, Folsom, Cochran czy San Quentin zawsze traktujemy poważnie. Zrobiliśmy zrzutkę na grilla, żeby uczcić awans naszego kapitana, a potem rozeszliśmy się do swoich zajęć.
     Sprawdziłem krótkofalówkę i klucze, a potem ruszyłem tunelem prowadzącym do modułu J. W strażnicy zerknąłem na monitory, żeby sprawdzić swoich więźniów. Wszyscy wyglądali w porządku. Gary Sargola, Lodówkowy Morderca, spał z jedną nogą podniesioną do góry, ponieważ cierpi na zapalenie żył.
     Dave Hausner, zastępca prokuratora okręgowego, który zajął się handlem narkotykami, oglądał Good Morning America.
     Doktor Chapin Fortnell, dziecięcy psychiatra czekający na rozprawę w procesie o trzydzieści osiem przypadków seksualnego molestowania sześciu chłopców w ciągu ostatnich dziesięciu lat, siedział wyprostowany na swojej pryczy i pisał coś świecówką, najostrzejszym przedmiotem, jaki wolno mu posiadać od czasu, kiedy dwa miesiące temu próbował rozerwać sobie żyły flamastrem.
     Seryjny gwałciciel Frankie Dilsey, skazany za trzy gwałty i oczekujący wyroków w sprawach o trzy następne, robił miny do stalowego lustra wiszącego nad umywalką; bębnił długimi palcami w jej krawędź i kołysał biodrami w takt muzyki, grającej tylko w jego głowie.
     Sammy Nguyen, młody wietnamski gangster oskarżony o zamordowanie policjanta podczas kontroli dokumentów, leżał na pryczy i wpatrywał się w zdjęcie swojej dziewczyny, które pozwoliliśmy mu przykleić do sufitu. Zerknął na kamerę, jakby wiedział, że na niego patrzę, uśmiechnął się i z powrotem odwrócił do fotografii swojej Bernadette. Z Sammy’ego jest bystry facet. Zazwyczaj spokojny, dość uprzejmy, ma swój kodeks honorowy i się go trzyma. Siedzi wysoko w hierarchii wietnamskiego gangu, prawdopodobnie ma pod sobą z pięćdziesięciu gości.
     Will i Sammy kiedyś się spotkali. Tylko raz, jakieś dwa miesiące przedtem, w nocnym klubie Bamboo 33. Will poszedł tam, żeby pomóc jakimś swoim wietnamskim znajomym. To było wielkie otwarcie klubu: właściciele chcieli, żeby Will uświetnił je swoją osobą, może liczyli na zdjęcia w gazetach. Will zabrał Mary Ann, wsiadł w samochód i pojechał, dlatego mnie tam nie było.
     Opowiadał potem, że otwarcie się udało, ale przystojny gangster Sammy Nguyen i jego dziewczyna Bernadette ciągle go zaczepiali i próbowali z nim rozmawiać o uruchomieniu biura pożyczek i oszczędności w Małym Sajgonie. Will powiedział, że się nad tym zastanowi, i próbował uciec, ale Sammy i Bernadette nie dawali mu spokoju, dopóki nie przesiadł się z Mary Ann do innego stolika.
     Wtedy Sammy zaczął się na niego gapić. Gangsterzy nazywają to „wściekłym psem”; w takim wypadku należy okazać szacunek i spuścić wzrok.
     Will o tym wiedział. Przez ponad dwadzieścia pięć lat był zastępcą szeryfa. Odwzajemnił więc spojrzenie Sammy’ego, czepiając się głęboko ukrytych myśli, które pozwalają tak się na kogoś gapić. Powiedział mi, że myślał o Wietnamie i kilku swoich przyjaciołach, którzy tam zginęli po to, żeby dupki takie jak Sammy mogły teraz mieszkać w Stanach. Ale razem z takimi jak on przyjechało tu wielu porządnych ludzi, więc Will zastanawiał się, co ta cała wojna była warta. Głęboko się zamyślił, a czas mijał. I Sammy nagle odwrócił wzrok. Oznaczało to, że nie okazano mu szacunku i według praw świata gangów miał teraz prawo zamordować Willa Tronę.
     Gówniarstwo, tak nazywał to Will. Zapomniał o wszystkim aż do następnego dnia, kiedy Sammy’ego aresztowano w związku z zastrzeleniem gliniarza z Westminster o nazwisku Dennis Franklin. Do morderstwa doszło w kilka godzin po rozmowie Sammy’ego i Willa w Bamboo 33.
     Will ciężko to przeżył. Nie znał Franklina, ale zastanawiał się, czy gdyby tamtego wieczora był uprzejmiejszy dla Sammy’ego, wysłuchał jego koncepcji otwarcia biura pożyczek i nie wyzwał go na pojedynek spojrzeń, może gangster wyszedłby z klubu pełen nadziei, a nie żądzy mordu.
     Franklin zatrzymał Sammy’ego za jazdę z niedozwoloną prędkością na Bolsa Avenue. Will i Mary Ann wpłacili pięćdziesiąt tysięcy dolarów na fundusz zapomogowy dla żony i dwuletniego dziecka policjanta. Gazety uwielbiały takie rzeczy; dziennikarze dopytywali się, czemu Tronowie tak wyróżnili rodzinę Dennisa Franklina. Will powiedział, że Franklin był dobrym gliną, nie wspomniał o tym, co zaszło między nim i Sammym Nguyenem.
     Wyszedłem ze strażnicy i poszedłem do celi Sammy’ego. Przyciemnione światło, prawie zupełna cisza, sceneria jak ze snu. Oni-one – mężczyźni w rozmaitych stadiach zmiany płci – gapili się na mnie. Clarkson, seryjny morderca dzieci, nie zwrócił na mnie uwagi. Podszedłem do klawisza, który wsuwał tacę ze śniadaniem w otwór drzwi celi Sammy’ego.
     – Dzień dobry, zastępco Joe. Przykro mi z powodu pana ojca.
     Więzienne plotki rozchodzą się z prędkością światła.
     – Dziękuję.
     Sammy siedział z tacą na kolanach, ale nawet nie spojrzał na jedzenie.
     – Spotkałem go kiedyś, wiesz? – oznajmił.
     Popatrzyłem na niego, ale nic nie powiedziałem. Już kiedyś podzielił się ze mną tą informacją.
     – Zachowywał się obraźliwie w stosunku do mnie i Bernadette. Mogłem go zabić tej samej nocy i prawo byłoby po mojej stronie.
     – Tak, już to mówiłeś. To dziecinada, Sammy, takie myślenie.
     Sammy chwilę nad tym myślał. Zdjął okulary i położył je na poduszce.
     – Ale tego nie zrobiłem. Nie miałem z tym nic wspólnego.
     Wierzyłem mu, ponieważ od chwili aresztowania go otwieraliśmy całą jego korespondencję. Wiedziałem, że kieruje gangiem przez Bernadette. Była jego porucznikiem i kochanką; mówił jej w tych listach o wszystkim. Sammy siedział podejrzany o morderstwo, zgadza się, ale tkwił też po uszy w handlu bronią, oszustwach, włamaniach i paserstwie. W żadnym liście nie wspomniał o Willu ani o urażonym honorze. Gdyby wystawił zlecenie na Willa, zrobiłby to listownie, przez swoją kobietę.
     Zadziwia mnie, że ktoś tak bystry i ostrożny jak Sammy nie wpadł na to, że czytamy jego pocztę.
     – Byłeś przy tym?
     – Tak. Pięciu ludzi.
     – To zlecenie, Joe.
     – Na to wyglądało.
     – Widziałeś ich z bliska?
     – Była paskudna mgła. Wszyscy mieli długie płaszcze, z postawionymi kołnierzami. Ich szef był wysoki.
     Na szerokiej, przebiegłej twarzy Sammy’ego odmalowało się podejrzenie. Rutynowo kłamię jemu i innym więźniom – czasami wciskam im gruby, oczywisty kit, czasami drobne kłamstewka, które nawet nie brzmią podejrzanie. Gdyby więźniowie słyszeli tylko prawdę, obdarliby z niej człowieka jak piranie. Trzeba blefować, żeby utrzymać ich na dystans. Trzeba mieć gadane. Oni stosują tę taktykę przeciw nam, a my przeciw nim.
     Dlatego nawet kiedy mówisz im prawdę, jak ja teraz, zakładają, że kłamiesz. W więzieniu nawet prawda brzmi nieprawdziwie.
     – Królowie-Kobry – stwierdził Sammy. – Noszą długie płaszcze, dobrze się ubierają. Są nieprzewidywalni, Joe, bo mają mieszaną krew. Wietnamsko-amerykańską. Wietnamsko-afroamerykańską. Wietnamsko-meksykańską. Żołnierze sobie pierdolą i wychodzą z tego… jak ich nazywają w gazetach? „Dzieci wojny”? Kundle. Wszyscy ich nienawidzą. Dorastają, spotykają się, zakładają gang w Sajgonie. Wszyscy dalej ich nienawidzą. Więc przyjeżdżają tutaj, do krainy wolności. I tak dalej.
     – To twoi kumple?
     Pokręcił głową.
     – Zabójca znał Willa z imienia – powiedziałem. – Ale Will chyba nie znał jego.
     Błysnął w uśmiechu białymi zębami.
     – Możliwe, że niektóre przyjaźnie twojego ojca nie wychodziły mu na dobre. W polityce to się zdarza. Ludzie ci pomagają, ale nie wychodzi ci to na dobre.
     – Nie mówisz nic nowego.
     Znów uśmiech, zmarszczki w kącikach oczu.
     – Widziałeś twarz zabójcy, Joe?
     – Nie.
     Twarz Sammy’ego skrzywiła się w wyrazie cynizmu i powątpiewania.
     – Słyszałeś, jak woła twojego ojca po imieniu, ale nie widziałeś jego twarzy?
     – Była mgła – przypomniałem.
     Przyjrzał mi się, próbując zgłębić poziom mojej zdradliwości. Z przyjemnością mu na to pozwoliłem. Na jego twarzy odmalowało się coś na kształt triumfu, a ja chciałem, żeby miał takie poczucie.
     – Słyszałem, że dostało trzech gości. Jeden ciągle żyje. To twoja robota?
     Kiwnąłem głową.
     – Dwóch.
     – Jakie to było uczucie?
     – Niezłe. W porównaniu w patrzeniem, jak mój ojciec umiera.
     – Zabiłeś kogoś przedtem?
     – Nie.
     – To smutne, Joe. Bardzo smutny rozwój wypadków. Kto załatwił pozostałych dwóch?
     – Wysoki próbował pozbyć się świadków.
     Sammy się nad tym zastanowił.
     – Kiepskie przywództwo. Bardzo zimne. Bardzo w stylu Królów-Kobr. Ale myślę, że chodziło o pieniądze, Joe. Mniej chętnych do podziału.
     – Była tam dziewczynka – powiedziałem.
     – Jaka dziewczynka?
     – Savannah.
     – Ją też załatwili?
     – Nie. Znasz ją?
     – Nie znam.
     – Przydałoby mi się coś na temat dziewczynki o imieniu Savannah, Sammy. Może w powiązaniu z kimś o imieniu Alex. Nie znam nazwisk.
     Sammy uzewnętrznia emocje przekonująco i wyraźnie, jak aktor. Przyglądałem mu się podczas przesłuchań i wizytacji – jest mistrzem zaskoczenia, oburzenia, niewinności i groźby. Uwielbia przesadę.
     Ale kiedy nie chce nic zdradzić, jego twarz staje się płaska i niema jak stokrotka. Nie widać zza niej nic, nieważne, jak bardzo się przyglądać. Tak właśnie na mnie spojrzał.
     Potem rozpromienił się szczerym optymizmem.
     – Masz już dla mnie pułapkę na szczury?
     – Nie wolno ci mieć pułapki na szczury.
     – Mam tu wielkiego szczura. Włazi i wyłazi jak chce przez kanały wentylacyjne.
     Mamy trochę szczurów, myszy i karaluchów. Ale byłem pewien, że Sammy’emu pułapka jest potrzebna do czegoś innego, chociaż nie wiedziałem do czego. Sammy lubi gadżety i narzędzia. W zeszłym tygodniu podczas przeszukania celi znaleźliśmy u niego przyrząd do przycinania psich pazurów, nowiutki, jeszcze w pudełku. Taki z małym, owalnym otworem i przesuwającym się za nim ostrzem, i z grubymi, wygiętymi rączkami. Mógł z tego zrobić niezły majcher, ale nie sądzę, żeby chodziło mu po głowie coś tak przyziemnego. Sammy nie jest ulicznym gnojkiem – Will mylił się co do tego. Jest kimś o wiele inteligentniejszym i niebezpieczniejszym, i mniej przewidywalnym.
     Jak już mówiłem, przechwytujemy całą korespondencję Sammy’ego Nguyena, przychodzącą i wychodzącą, więc obcinacz nie trafił do niego przez pocztę. Sammy mógł go dostać od Frankiego Dilseya, siedzącego w celi obok, albo od kogoś na świetlicy. Może w sali gimnastycznej na dachu budynku. A może od któregoś ze strażników. Albo od gościa, albo od prawnika, za co ten mógł dostać zakaz wykonywania zawodu.
     Zajrzałem głęboko w ciemne oczy Sammy’ego Nguyena, a on spojrzał w moje. Wszyscy znają jego wybuchowy charakter. Nie licząc Dennisa Franklina, nasi detektywi z wydziału zabójstw podejrzewają go o osobiste popełnienie ośmiu morderstw. Siedem z nich to przypuszczalnie mafijne porachunki. Ósmą ofiarą był młody człowiek, który, jak przypuszczają, przystawiał się do Bernadette Lee. Dostał trzy kulki w twarz na parkingu Garden Grove.
     Pomyślałem o zabójcy we mgle i zacząłem się zastanawiać, czy Sammy mógł zlecić zamordowanie Willa inną drogą niż listem do Bernadette. Codziennie przysługiwało mu piętnaście minut rozmowy z jednego z automatów telefonicznych modułu J – może załatwił to w ten sposób.
     W mojej głowie znów rozległ się głos, tym razem wyzywający szept: zabiłeś go zabiłeś go zabiłeś go…
     Mogłem wejść do celi i wydusić prawdę z Sammy’ego – jeśli ją znał. Był cwaniakiem i mordercą, ale ze mną nie miałby szans.
     Cokolwiek bym z niego wydostał, jako zdobyte w sposób sprzeczny z konstytucją nie mogłoby posłużyć jako dowód w sądzie, ale nie o to chodziło. Mogłem dogadać się z innymi zastępcami tak, że nikt nigdy by się nie dowiedział, co naprawdę wydarzyło się w celi Sammy’ego i dlaczego. Takie rzeczy się zdarzają, chociaż rzadziej niż może się wam wydawać.
     Ale w głębi umysłu wspiąłem się już do swojej kryjówki, wyjrzałem z niej i powiedziałem sobie, że jeśli nie jestem dość bystry, żeby rozgryźć kogoś pokroju Sammy’ego, to może w ogóle nie powinienem być zastępcą szeryfa.
     Sammy, jakby czytał mi w myślach, uśmiechnął się i rozłożył ręce.
     – Przykro mi, że ktoś zastrzelił twojego ojca, Joe. Ta dziewczynka, Savannah… Może czegoś się o niej dowiem. Załatw mi pułapkę, to zobaczę, co da się zrobić.
     
     * * *
     
     W sali odpraw podgrzałem sobie jedną z kanapek, które trzymam w lodówce. Mikrofalówka jęczała, a ja patrzyłem w podłogę. Z oczu kapały mi łzy; czułem, jak spływają po policzkach i bliźnie, gdzie zawsze wydają się chłodne. W głowie znów zaczęła kłębić mi się mgła, próbująca zdławić hałas.
     Miałem dość.
     Zabiłeś go zabiłeś go zabiłeś go…
     Próbowałem przekrzyczeć głos myślami. I wymyśliłem: Sammy nie miał nic wspólnego z tym, co się stało. Nie wiedział, że coś takiego się szykuje. Chyba zaskoczyło go to tak samo, jak Willa.
     Największym zaskoczeniem była dla niego Savannah. Po jego pustym spojrzeniu, kiedy o nią zapytałem, poznałem, że coś ukrywa. Coś, czego nie chciał mi zdradzić tak od razu. Coś, co mogło mieć dla mnie jakąś wartość.
     Nie rozumiałem tego. Mała dziewczynka widzi straszne rzeczy, ucieka sama w noc, a taki Sammy Nguyen chce ją przehandlować za nową pułapkę na szczury.
     Wyjaśnijcie mi, o co chodzi z tą ludzką naturą. Ja się poddaję.

powrót do indeksunastępna strona

59
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.