Rozdział pierwszy – To fał. – Nie, to sztag. Topensztag. Trzydziestometrowy szkuner „Ima Hooker” ciął dziobem fale tak idealnie, że wyglądał jak żywcem wyjęty z obrazów legendarnego Maxfielda Parrisha. W górze, w olinowaniu, śpiewał słaby, ale równo wiejący wiatr. Bryza niosąca ze sobą zapach soli była jedyną pocieszycielką dla spływających potem postaci na pokładzie. Julian otarł czoło i wskazał na nie dający mu spokoju fragment olinowania. – Dobra, to jest sznur… – Lina – poprawił go pedantycznie Poertena. – Dobra, no więc mamy linę i wielokrążek… – To blok. Konkretnie jufers. – Naprawdę? Myślałem, że blok to tamto z korbami. – Nie, to wciągarka kotwicy. Sześć pozostałych szkunerów trzymało kurs w szyku za „Hooker”. Pięć z nich było identycznych jak ten, na którego pokładzie stali Julian i Poertena: miały niskie, smukłe kadłuby, dwa maszty tej samej wysokości i coś, co nazywało się „ożaglowaniem topslowym”. Oznaczało to, że na każdym maszcie rozpięty był „żagiel gaflowy”, ukośny żagiel w kształcie okrojonego trójkąta, z wierzchołkiem umocowanym do ukośnej rei – czyli „gafla”, przy czym przedni maszt wyposażony był również w pełny zestaw konwencjonalnych prostokątnych żagli. Tylny żagiel gaflowy – grot, poprawił się w myślach Julian; ostatecznie coś jednak zapamiętał – posiadał bom, przedni zaś nie. Najniższy żagiel na tym maszcie nosił miano „foka”, co według Juliana było dość głupią nazwą. Wszystkie następne żagle - „fokmarsel”, „fokbramsel” i „fokbombramsel” - były nad fokiem. Drugi maszt (nazywany „grotmasztem”) wyposażony był w pojedynczy prostokątny grotmarsel, co rekompensowało umieszczenie trójkątnej „baraniej nogi”, ukośnego żagla nad grotem. Między masztami były oprócz tego sztaksle, nie wspominając już o lataczu, stenkliwrze i bombramkliwrze, rozpiętych między fokmasztem i bukszprytem. Siódmy szkuner był inny – o wiele większy i mnie zwrotny. Miał większe zanurzenie, pięć masztów i sprawiał wrażenie nie dokończonego. Ulegając namowom kapitana Armanda Pahnera z Imperialnych Marines, ochrzczono go „Snarleyow”. Mniejsze, bardziej zwinne statki wydawały się żywić do swojego starszego brata mieszane uczucia. „Snarleyow” może nie zasługiwał na określenie „pokracznego”, ale z całą pewnością był wolniejszy, a jego ciężkie, dostojne ruchy wydawały się opóźniać resztę flotylli. Burty wszystkich statków były najeżone krótkimi działami. „Snarleyow” miał ich po piętnaście na każdej burcie, czyli o dwadzieścia pięć procent więcej niż każdy z jego współtowarzyszy, wszystkie jednak były wyposażone w pojedyncze, o wiele cięższe działa obrotowe na dziobie. Wszystkie też były oplątane linami. I właśnie w tym tkwił problem. – Dobra. – Julian wziął głęboki oddech, kontynuując z lodowatym spokojem. – Jest lina i jest wielo… blok. Więc dlaczego to nie fał? – Fał wciąga żagiel. Sztag trzyma pieprzony maszt prosto. Pinopańczyk od małego uczył się morskiej terminologii. Był jedynym ludzkim członkiem ekspedycji (oprócz Rogera, który spędzał wakacje w ośrodku żeglarskim na Starej Ziemi), który w ogóle na tym się znał. Mimo wrażenia szczurów lądowych, że to całe nazewnictwo istnieje wyłącznie po to, by namieszać im w głowach, jasna nomenklatura jest niezwykle potrzebna. Na statkach bez przerwy zdarzają się sytuacje, w których wyraźny i jednoznaczny rozkaz może być kwestią życia lub śmierci. Dlatego możliwość wydawania jasnych rozkazów, którą linę ciągnąć i w jaki sposób, ewentualnie którą powoli popuszczać tak, żeby pozostawała napięta, jest bardzo istotna. – A więc który to fał? – spytał żałośnie Julian. – Który fał? Na tym statku jest siedemnaście pieprzonych fałów… Projekt „Hooker” został jednogłośnie uznany za najlepszy z możliwych w istniejących warunkach. Statki zbudowano – łącząc ludzkie doświadczenie i miejscowe zasoby – po to, by przewiozły księcia Rogera i jego obstawę (teraz uzupełnioną różnymi tubylczymi jednostkami) przez do tej pory nieprzebyty ocean. Oczywiście nie obyło się bez nieprzewidzianych sytuacji i improwizacji w ostatniej chwili. Przyłączenie się do sił Rogera większej niż zakładano liczby Mardukan spowodowało potrzebę zwiększenia ładowności. Zwłaszcza mając na względzie rozmiary wierzchowców mardukańskiej jazdy. Civan mogły jeść prawie wszystko, były szybkie, odporne i dość inteligentne. Za to żadną miarą nie były małe. Trudno zresztą się dziwić, skoro jeźdźcy mierzyli od trzech do trzech i pół metra wzrostu. Przeprawienie się przez ocean na sześciu szkunerach okazało się niemożliwe, gdy tylko zsumowano liczebność miejscowych oddziałów. Kiedy więc wszyscy już myśleli, że skończyli z budową statków, trzeba było razem z budowniczymi Przystani K’Vaerna zabrać się za „Snarleyowa”. Mimo że tubylczy inżynierowie nauczyli się bardzo dużo, pracując nad mniejszymi statkami, był to dla nich potworny wysiłek, którego nikt się nie spodziewał. Poertenie zaś nie starczyło już czasu na dopracowanie projektu, i dlatego statek był brzydki, kanciasty i powolny w porównaniu ze swoimi mniejszymi braćmi. Został też zbudowany z nie sezonowanego drewna, które w mardukańskim klimacie błyskawicznie zaczęło gnić. Jednak księciu Rogerowi i jego towarzyszom zupełnie to nie przeszkadzało. Zależało im tylko na tym, by statek przetrwał podróż w jedną stronę. Chociaż „Snarleyow” nie mógł równać się szybkością ani zwrotnością z pierwszym dwumasztowym projektem Poerteny, i tak był o wiele lepszy od wszystkich statków Mardukan. Musiał być. Charakterystyczną cechą miejscowego klimatu był wiatr wiejący niemal nieustannie z północnego wschodu, czyli dokładnie z kierunku, w którym mieli płynąć. To było powodem, dla którego statki wyposażono w trójkątne żagle. Skośne ożaglowanie – technologia wprowadzona przez ludzi – umożliwiało im płynięcie pod wiatr pod kątem dużo większym niż mogły statki tubylców z ich prymitywnym prostokątnym ożaglowaniem. Statki podobnej konstrukcji pływały po ziemskich morzach już od zarania Ery Informacji, a na wodnych światach, takich jak Pinopa, wciąż były podstawowym środkiem transportu. – Teraz to już niczego nie rozumiem – jęknął Julian. – Dobra. Przywiązywanie czegoś to „knagowanie”. Lina przywiązana do żagla to „szot”. Lina przywiązana do masztu to „sztag”. A to żelazne ustrojstwo na maszcie… – Na bomie – poprawił go Poertena, ocierając pot. Dzień był jak zwykle parny i upalny, chociaż żagle wydymały się na lekkim wietrze. – To jest bom. – Poddaję się! – Spokojnie – parsknął śmiechem Pinopańczyk. – Bawisz się w to dopiero od kilku tygodni. Poza tym od żeglowania masz mnie i te czworonożne potwory. Ty tylko ciągniesz, jak powiemy „wybieraj”, i przestajesz, kiedy powiemy „luzuj”. – I trzymam, jak powiecie „knaguj”. – I trzymasz mocno, kiedy powiemy „knaguj”. – To wszystko wina Rogera – powiedział Julian, kręcąc głową. – Czego znów chcesz od Rogera? – rozległ się za nim spokojny kobiecy głos. Julian obejrzał się przez ramię i wyszczerzył do Nimashet Despreaux. Plutonowy miała zmarszczone czoło, ale na wiecznie zadowolonym z siebie podoficerze nie zrobiło to żadnego wrażenia. – To wina Rogera, że siedzimy w tym bagnie – odparł. – Gdyby nie on, nie musiałbym uczyć się tych głupot! Despreaux otworzyła usta, ale Julian podniósł rękę, zanim zdążyła mu się odgryźć. – Spokojnie, Nimashet. Wiem, że to nie jego wina. To był żart, rozumiesz? Grymas Despreaux podkreślał klasyczną urodę jej twarzy, pociemniałej teraz ze zmartwienia. – Roger… ciągle nie pogodził się ze śmiercią Kostasa, Adib. Ja po prostu… nie chcę, żeby ktokolwiek choćby żartował, że to jego wina – powiedziała, a Poertena kiwnął potakująco głową. – To nie książę nas w to wpakował, Julian, tylko Święci i ten, kto podrzucił nam tego pieprzonego toombiego. – Mały zbrojmistrz wzruszył ramionami. – Do dupy z tymi twoimi żartami. – W porządku – powiedział skruszony Julian. – Macie rację. Roger jest w dołku, co? – Ma paskudny nastrój, jeśli o to ci chodzi – odparła Despreaux. – Jestem pewien, że mogłabyś go jakoś rozweselić – zasugerował ze złośliwym uśmiechem. – O, kurwa – mruknął Poertena i szybko się odsunął. – A to ci dopiero załoga – powiedziała, podchodząc do nich, starszy sierżant Eva Kosutic. Spojrzała na wykrzywioną z wściekłości twarz Despreaux i niewinnie unoszącego brwi Juliana, i zmarszczyła czoło. – Dobra, Julian, co znowu powiedziałeś? – Ja? – spytał plutonowy tonem urażonej niewinności, chociaż nie miał wielkich nadziei, że uda mu się uniknąć konsekwencji. Sierżant miała niemal nadprzyrodzone wyczucie chwili: zawsze pojawiała się wtedy, kiedy zaczynało się robić gorąco. – Co takiego niby miałbym powiedzieć? Popatrzył na sierżant, potem na Despreaux, i doszedł do wniosku, że największą szansę przeżycia daje mu przyznanie się do wszystkiego. Wzruszył ramionami ze skruszoną miną. – Zasugerowałem tylko, że znam sposób na rozweselenie Rogera – przyznał, a potem, nie mogąc się powstrzymać, znów wyszczerzył w uśmiechu zęby. – Gwarantuję, że działa. Sam jestem ostatnio znacznie weselszy. Sierżant przewróciła oczami i skrzyżowała ręce na piersi. – Skoro tak, to zaraz posmutniejesz! – Popatrzyła na całą trójkę i pokręciła głową. – Widzę, że Jego Niegodziwość postanowił dać wam zajęcie. Poertena, zdawało mi się, że miałeś prowadzić naukę olinowania. – Próbowałem nadrobić zaległości z Julianem, pani sierżant – odparł Pinopańczyk, rzucając na pokład kawał liny. – Ale nie szło nam za dobrze. – Mam to wszystko zapisane w tootsie – wzruszył ramionami Julian. – Ale niektóre informacje wydają się nieprawidłowe, a reszty po prostu nie łapię. Na przykład co to znaczy „żagiel w łopocie”? – Że żagiel łopocze – powiedziała Kosutic, kręcąc głową. – Nawet ja to wiem, a nienawidzę żeglowania. Chyba niepotrzebnie próbowaliśmy zrobić z marines marynarzy. – Nie są nam potrzebni, pani sierżant – pocieszył ją Poertena. – Mamy mnóstwo Mardukan. – Zresztą i tak musimy popracować nad technikami przeprowadzania szturmu – zauważył Julian. – Cały czas walczyliśmy w polu, a przy zdobywaniu portu będzie zupełnie inaczej. A tak naprawdę nie zdobywaliśmy niczego od czasu Q’Nkok. Sierżant zmarszczyła czoło i kiwnęła głową. Była pewna, że Julian wyskoczył z tym pomysłem dlatego, że walka jest zabawniejsza niż nauka żeglowania. Ale to nie znaczy, że nie ma racji. – Dobrze. Zgoda. Jeśli chcieliśmy mieć żeglarzy, trzeba było zostawić was na „DeGlopperze” i przywieźć matrosów z Marynarki. Pogadam ze starym. Jeśli się zgodzi, zaczniemy ćwiczyć walkę na bliskie dystanse. – Może nam się to przydać – zauważył ponuro Poertena. – Jeszcze nigdy nie widziałem mórz, na których nie byłoby piratów. – No i „ryb niezwykłych rozmiarów”. – Julian parsknął śmiechem i wskazał ręką szmaragdowe wody. – Jak na razie jakoś nam idzie, co? – Nie śmiej się – mruknęła Despreaux. – Czytałam ten dziennik. Nie mam ochoty spotykać się z czymś, co jest w stanie przegryźć na pół statek, nawet mały. Kosutic skubnęła się w ucho. – Jeśli nie będzie innego wyjścia, zawsze możemy dać Rogerowi scyzoryk i rzucić nim w tę rybę. – Ooo! – Julian pokręcił głową. – Nawet jeszcze ich nie widziałaś, sierżancie, a już ich tak nienawidzisz?
|