nr 5 (XXXVII)
czerwiec 2004




powrót do indeksunastępna strona

Piotr Warych
Tylko jeden pacjent

Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
     - Pozwoli Pan, że pana oprowadzę - doktor uśmiechał się dobrotliwie. - Nasz szpital słynie z niekonwencjonalnych metod leczenia - wziął mnie pod rękę. - Widzi Pan, rzadko kiedy wpuszczamy tu kogoś z zewnątrz.
     Doktor był jednym z tych typków, którzy trajkotali i trajkotali, byle tylko nie było przerw w rozmowie.
     - Tutaj, proszę spojrzeć, jest gabinet, gdzie podajemy leki - wskazał palcem na drzwi, a tutaj - wyszczerzył się - izolatka.
     - Kto trafia do izolatki? - zapytałem.
     - Jak to kto? Nie wie Pan? Nie był Pan w szpitalu? - doktor zmarszczył czoło.
     Jak na razie wszystko wyglądało normalnie, a przecież ten szpital musiał kryć jakąś mroczną tajemnicę. Wszyscy mówili, że dzieje się tu coś dziwnego.
     Próbowałem cokolwiek zanotować, ale jakoś mi nie szło.
     - Nasz szpital słynie z...
     - Wysokiej umieralności - dokończyłem. - Słyszałem o tym.
     Doktor zasępił się na moment.
     - Można tak to nazwać. Ale proszę spojrzeć - tutaj są pokoje pielęgniarek, a tu pokoje doktorów.
     Coraz bardziej znużony oglądałem pokoje doktorów i pokoje pielęgniarek. Coś było nie tak.
     - Przepraszam doktorze, ale chciałbym jeszcze zobaczyć pokoje pacjentów.
     - Pacjentów? - zdziwienie było szczere. - Właściwie to nie ma czego oglądać. Mamy jednego pacjenta. Tu jest duża rotacja.
     Chwilę potem odezwał się brzęczyk - pora na obiad.
     Z końca korytarza wytoczył się niski człowieczek. Rozejrzał się tak jakby leniwie i wolno ruszył w naszą stronę.
     - Zostawiam panów samych - powiedział doktor i poszedł przed siebie chichocząc pod nosem.
     Człowieczek podszedł tymczasem do mnie i wyciągnął rękę.
     
     - Tylko pan jada tutaj obiady? - zainteresowałem się.
     - Doktorzy już jedli, a pielęgniarki...
     - Pytałem o pacjentów.
     Trochę poirytowany odpowiedział, że to on właśnie jest pacjentem. Jedynym pacjentem w tym szpitalu.
     - A reszta co? Kończy śniadanie? - roześmiałem się.
     - Jezu - uśmiechnął się. - Pan naprawdę nic nie wiesz - spojrzał na mnie i rozkaszlał się. - Niech mnie diabli. Pan naprawdę nic nie wiesz.
     - A co niby powinienem wiedzieć? - stałem się niegrzeczny.
     - A to, że w tym szpitalu jest zawsze tylko jeden pacjent - skrzywił się i splunął. - Nie czyta pan gazet? O życie trzeba walczyć.
     - "Jakiś wariat" - pomyślałem - "Że też dałem się wysłać w takie miejsce".
     Odwróciłem się na pięcie i poszedłem poszukać doktora. Szedłem coraz szybciej i szybciej rozglądając się na boki. Nie zauważyłem wyłaniających się z mroku schodów prowadzących w dół. Za chwilę była już tylko ciemność.
     
     - Ocknął się, doktorze.
     - Dobrze, dobrze. Do pokoju z nim.
     Wszystko słyszałem, a nad sobą widziałem obce twarze pielęgniarek i twarz doktora.
     - Tylko spokojnie. Stracił pan dużo krwi.
     - Boli - pokazałem na klatkę.
     - Złamane żebra - powiedział doktor.
     Wózek podjechał pod drzwi. Doktor zapukał.
     - Hopkins, masz spotkanie!
     Po chwili drzwi otworzyły się i stanął w nich niski człowieczek, którego spotkałem na korytarzu. Miał w ręku widelec.
     - Znowu pan? - westchnął.
     - Znasz zasady Hopkins. Możesz walczyć po upływie pięciu minut - powiedział doktor.
     Mimo bólu w klatce zerwałem się na równe nogi.
     - Czas start! - zawołał doktor.
     Naprzeciw mnie stał facet z widelcem w ręku, a doktor wykrzykiwał jakieś brednie.
     - Tu jest duża rotacja. Wie pan, mamy tylko jedno łóżko na cały szpital. Przecież nie można pozwolić, żeby pacjent leżał na podłodze. To nieludzkie. A chętnych jest wielu. Cztery minuty! - doktor biegał ze stoperem w ręku.
     - Jest dwóch, zostaje jeden. Trzy minuty!
     Nie docierało do mnie, co mówił. Skoczyłem do drzwi, ale ktoś je zamknął. Ból zaczął rozsadzać mi piersi.
     - Zawsze tylko jeden pacjent. Walczą o życie - piszą ciągle w gazetach. To o nas drogi Panie, to o nas. Dwie minuty!
     Hopkins, wymachując widelcem, zaczął zachodzić mnie od tyłu.
     - Hopkins! Jeszcze nie! - doktor odwrócił się do mnie. - Może pan używać wszystkiego, co ma pan przy sobie. Minuta!
     Nie wiedziałem, co tu się wyrabia. Jednak stało się jasne, że gdy upłynie minuta, ten wariat z widelcem skoczy na mnie i wbije mi go w oko, albo w ucho. Zresztą co za różnica.
     Sprężyłem się i gdy doktor krzyknął: Już! zrobiłem unik i zarzuciłem Hopkinsowi na szyję kabel od dyktafonu. Poczułem widelec w okolicy brzucha. Odruchowo mocniej zacisnąłem kabel. Kiedy próbowałem wyjąć widelec, który utkwił w moim brzuchu, Hopkins właśnie osuwał się na ziemię, tłukąc głową w tackę z narzędziami chirurga.
     
     - Nie żyje - doktor dotknął nadgarstka.
     - Brawo panie Piotrze. Niezła robota. Gdzie się pan nauczył takich uników? I od kiedy to każą wam nosić ukryte dyktafony? Miał pan przecież notes. Ale co mi tam, nie moja sprawa. Notesem byś go pan nie załatwił przecież. Długopisem też ciężko, ale kabel to już jest coś. Ciężko będzie pana stąd wygryźć, a tylu jest przecież potrzebujących.
     Mimo nasilającego się bólu w klatce próbowałem trzymać się na nogach. Niestety, musiałem się poddać.
     
     Leżę już trzeci dzień. I czekam. Czekam, bo w tym szpitalu może być tylko jeden pacjent. Czekam na tego, który zajmie moje miejsce.
     Oho! Zdaje się, że kogoś przywieźli.

powrót do indeksunastępna strona

17
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.