 | Brak ilustracji w tej wersji pisma | Dla Fritza i Flo, którzy znają mnie dłużej niż ja sam, a mimo to wciąż zapraszają w swe progi. Podziękowania Chciałbym podziękować mężczyznom i kobietom z biura szeryfa-koronera hrabstwa Orange za pomoc przy pisaniu tej książki. Przede wszystkim dziękuję szeryfowi Michaelowi Caronie, zastępcy szeryfa Rocky’emu Hewittowi, porucznikowi Terry’emu Boydowi i zastępcy szeryfa Mike’owi Petersowi, za poświęcony mi czas i dzielenie się doświadczeniem. Wielkie dzięki zwłaszcza Mike’owi, który nauczył mnie, jak pilnować własnych pleców, i pokazał mi tajemnice tuneli instalacji wodno-kanalizacyjnych. Poza tym dziękuję Rexowi Tombowi, Matthew McLaughlinowi, Markowi Hunterowi i Carlowi Swansonowi z Federalnego Biura Śledczego. To wspaniali ludzie. Zawsze mają rację i cieszę się, że są po mojej stronie. Jak wiele innych książek, ta zaczęła się od telefonu do Larry’ego Ragle’a, emerytowanego szefa laboratorium kryminalistyki hrabstwa Orange, otwierającego przede mną drzwi – w tym drzwi więzień – których ja sam nigdy bym otworzyć nie zdołał. Jeszcze raz dziękuję, Larry. Dziękuję również personelowi Domu Dziecka Orangewood. I nie tylko za pomoc okazaną mnie, lecz także co roku setkom dzieci. Były zastępca prokuratora okręgowego Chris Evans odpowiedział na wiele moich pytań, dzieląc się ze mną swoim doświadczeniem i poczuciem humoru, za co jestem mu wdzięczny. Byron Brenkus rozwiał moje wątpliwości dotyczące szybkich wozów. Na koniec dziękuję Jonathanowi Lethemowi, którego pisarstwo zainspirowało mnie do tego, żebym spróbował napisać tę książkę. Rozdział pierwszy – Gazu, Joe. Mary Ann znów ma humory, chcę być w domu przed dziesiątą. To mój szef, Will. Will Trona, nadzorca wyborczy hrabstwa Orange, okręg pierwszy. Mary Ann to jego żona. – Tak jest. – Pogadaj ze mną. Masz broń? – Jak zwykle. Will znów był podminowany. Ostatnio często mu się to zdarzało. Siedział jak zawsze obok mnie. Nigdy nie siadał z tyłu, chyba że jechaliśmy na konferencję. Tylko z przodu, żeby widzieć drogę, liczniki i mnie. Uwielbiał prędkość. Uwielbiał wychodzić z zakrętu z głową przyciśniętą do zagłówka. Zawsze mnie pytał, jak ja to robię, że wchodzę w zakręty z taką prędkością i utrzymuję wóz na drodze. A ja zawsze udzielałem mu tej samej odpowiedzi. – Wolno wchodzę, szybko wychodzę. To pierwsza rzecz, jakiej na temat zakrętów uczą na kursie jazdy. Dobry samochód potrafi robić rzeczy, które według większości ludzi są niemożliwe. Jechaliśmy z domu Willa na wzgórzach Tustin. Był wieczór, środek czerwca, słońce wisiało w różowej mgle chmur i smogu. Na wzgórzach stało sporo nowych posiadłości, ale dom Willa nie był jedną z nich. Nadzorcy sporo zarabiają, zgarniają też trochę na boku. Hrabstwo Orange jest jednym z najdroższych miejsc w kraju. Według nowych standardów tej okolicy, dom Willa to ruina. Jest stary i zwyczajny, ale poza tym wszystko z nim w porządku. To dobry dom. Bardziej niż dobry. Wiedziałem to, bo się w nim wychowałem. Will jest moim ojcem, tak jakby. – Najpierw do Frontu – powiedział, zerkając na zegarek. – Medina znów zaczął się pokazywać. Mówił nie patrząc na mnie. Odchylił do tyłu głowę, oczy miał przymknięte, ale wszystko uważnie obserwował. Zazwyczaj wyglądał, jakby był rozczarowany tym, co widzi. Jakby to oceniał, zastanawiał się, jak to poprawić, ale w tym spojrzeniu była też jakaś czułość. Duma posiadacza. Will sięgnął w dół i otworzył swoją skórzaną teczkę. Wyjął z niej czarny terminarz, odstawił teczkę na podłogę i zaczął coś pisać. Lubił mówić, kiedy pisał. Czasami do siebie, a czasami do mnie. Dorastałem przy nim, odkąd skończyłem pięć lat, pracowałem dla niego nocami, odkąd skończyłem szesnaście, więc umiałem odróżnić, do kogo mówi. – Medina ma drugą szansę. Zapisuje pięć setek nielegalnych imigrantów do głosowania, a oni mówią reporterowi Timesa, że są nielegalnymi imigrantami, ale wolno im głosować w wyborach w Stanach Zjednoczonych. Wolno im, bo tak im powiedział Medina. I wszyscy głosowali na mnie, bo tak im powiedział Medina. I co ja mam z tym zrobić? Już się nad tym zastanawiałem. Spojrzałem w lusterko. – Odetnij się od tego. Pięćset głosów nie jest warte skandalu. – To krótkowzroczne myślenie, Joe. Podłe i głupie. Wszyscy Latynosi głosują na mnie dzięki Medinie, a ty uważasz, że powinienem posłać go w cholerę? Kto cię nauczył tak traktować przyjaciół? Will zawsze poucza. Sprawdza. Poprawia. Argumentuje. Mówi różne rzeczy, żeby przekonać się, jak brzmią, sprawdzić, czy sam w nie wierzy. Nauczyłem się postrzegać niektóre sprawy tak, jak on. Innych nigdy się nie nauczę. Will Trona uczynił mnie tym, kim jestem, ale nawet on ma swoje ograniczenia. Jestem od niego o ponad połowę młodszy. Przede mną jeszcze długa droga. Ale jedno, co mi wpoił, to szybko podejmować decyzje i stawać za nimi murem. Natychmiast. Później, jeśli trzeba będzie zmienić zdanie, za tą decyzją też trzeba stanąć murem. Nie wolno bać się błędu. Will nienawidzi tylko dwóch rzeczy: niezdecydowania i uporu. – Potrzebujesz głosów Latynosów, żeby dostać pierwszy okręg – powiedziałem więc. – Wiesz o tym. A nie stracisz ich. Oni cię kochają. Will pokręcił głową, nie przerywając pisania. To przystojny mężczyzna, dobrze zbudowany, o potężnym karku i piersi, i dłoniach ciemnych i silnych na skutek wakacyjnych prac na budowach, dzięki którym mógł skończyć szkołę po powrocie z Wietnamu. Czarne włosy, zaczesane do tyłu, siwe na skroniach; niebieskie oczy. Kiedy na ciebie patrzy, wygląda tak samo, jak w samochodzie: odchyla lekko głowę, jakby był śpiący, ale czujnie się przygląda. A kiedy się uśmiecha, zmarszczki jego pięćdziesięcioczteroletniej twarzy układają się tak, że wszyscy myślą, że ich zna i lubi. W większości przypadków tak jest. – Joe, uważaj dzisiaj wieczorem na Medinę. Gęba zamknięta, oczy otwarte. Może się czegoś nauczysz. Gęba zamknięta, oczy otwarte. Może się czegoś nauczysz. Jedna z pierwszych lekcji Willa. Zamknął terminarz i schował go z powrotem do teczki. Zatrzasnął ją. Znów spojrzał na zegarek. Potem oparł się o zagłówek, przymknął oczy i patrzył, jak bulwar białej klasy średniej Tustin zamienia się w latynoską dzielnicę Santa Ana. – Jak praca? – Spokojnie. – Tam jest zawsze spokojnie. Dopóki nie wybuchnie bijatyka albo zamieszki na tle rasowym. – Tak. W dzień jestem zastępcą szeryfa w biurze szeryfa hrabstwa Orange. Pracuję w Centralnym Kompleksie Więziennym, jak wszyscy nowi zastępcy. Siedzę tam już cztery lata. Jeszcze rok i będę się kwalifikował do przeniesienia do patrolu, a wtedy zostanę prawdziwym gliną. Mam dwadzieścia cztery lata. Zostałem zastępcą szeryfa, bo tak mi kazał Will. Sam nim był, dopóki nie wybrano go nadzorcą. Will kazał mi zostać zastępcą, bo uważał, że dobrze mi to zrobi i że dobrze mieć w biurze szeryfa swojego człowieka. * * * Na Czwartej Ulicy, niedaleko więzienia, w którym pracuję, mieści się siedziba Latynoskiego Amerykańskiego Frontu Kulturowego. To ekipa Jaime Mediny. LAFK zajmuje się dobroczynnością – rozdziela pieniądze i pomoc materialną latynoskiej biedocie, oferuje kursy i stypendia, przyspiesza procedury imigracyjne, zapewnia schronienie w razie rodzinnych kryzysów i tak dalej. Jednak z racji nieporozumienia z głosami niedoszłych obywateli Mediny prokurator okręgowy zamierza zamknąć całe to przedstawienie pod zarzutem spisku i fałszowania wyborów. W zeszłym tygodniu jego ludzie urządzili tam nalot i skonfiskowali archiwa. Zdjęcia facetów w garniturach, noszących kartonowe pudła do furgonetek, pojawiły się na pierwszych stronach gazet. Will nie powinien tam zaglądać, skoro trwało dochodzenie. Do tego on i prokurator okręgowy, Philip Dent, to dobrzy kumple – jeszcze jeden powód, żeby nie mieszać się w tę sprawę, dopóki wszystko się nie wyjaśni. Ale Will reprezentuje okręg Mediny w Komisji Nadzorców, okręg, którego nie można wygrać bez latynoskich głosów i latynoskich dolarów. To jeszcze jedna polityczna zagwozdka, jedna z tysięcy w życiu każdego nadzorcy. Prędzej czy później Will będzie musiał zająć jakieś stanowisko, ponieważ, jak sam dawno temu mnie uczył, polityka polega na działaniu. – Jennifer będzie dla nas coś miała, Joe. Kiedy będę rozmawiał z Jaime, włóż to do bagażnika i zamknij. – Tak jest. Skręciłem w lewo, jeszcze raz spojrzałem w lusterka. Przyjrzałem się zapaterii na jednym rogu, sklepowi z sukniami ślubnymi na drugim – wystawa pełna była ubranych w koronki manekinów. Zlustrowałem samochody za nami, ludzi na chodniku. Sam byłem tego wieczora trochę nerwowy. Coś wisiało w powietrzu? Może. Może nic oczywistego. Nawet mimo zamkniętych okien i szumiącej klimatyzacji słychać było łomot meksykańskiej muzyki, dobiegający z pobliskiej discoteca. Polka na meskalinie. Ciemnoskóry mężczyzna w białym kowbojskim kapeluszu zatrzymał się na krawężniku, przepuszczając nas; może rozpoznał samochód Willa Trony, może nie. Jego twarz o fakturze i kolorze orzecha włoskiego miała taki wyraz, jakby wszystko już widział i nic nie robiło na nim wrażenia. Potem wjechałem na parking w cieniu olbrzymiego korzennika, na wprost tylnego wejścia do siedziby LAFK. Wyszliśmy z samochodu na przyjemne powietrze i Will, ubrany jak zwykle w swój ciemny garnitur, z teczką w ręku, poszedł przodem. Drzwi były zamknięte, więc mocno w nie załomotał. – Otwieraj, Jaime! La Migra! Drzwi uchyliły się, potem otworzyły na całą szerokość. – Jak zwykle nie jesteś śmieszny – powiedział Jaime. Był szczupłym, młodym, przygarbionym mężczyzną, nosił okulary w rogowych oprawkach i spodnie w kolorze khaki, wyglądające, jakby były na niego o dwa rozmiary za duże. – Napadają na mnie rasiści, a ty uciekasz. – Ale teraz wróciłem. Do rzeczy, spieszę się. Medina odwrócił się i poszedł w głąb korytarza, Will za nim, ja na końcu. Weszli do biura i Jaime zamknął drzwi, pozdrawiając mnie wreszcie zdawkowym skinieniem głowy. Przywykłem do tego, że jestem ignorowany, nawet to wolę. Jeśli ma się taką twarz, jak moja, człowiek nie chce, żeby inni zwracali na niego uwagę. Jedną z pierwszych rzeczy, których nauczył mnie Will, było to, że ludzie są o wiele mniej skłonni gapić się na mnie, niż mi się wydaje. Powiedział, że większość z nich boi się nawet spojrzeć. Miał rację. To było dziewiętnaście lat temu, kiedy przyjął mnie do siebie. Poszedłem dalej korytarzem, minąłem wahadłowe drzwi i rozejrzałem się po pokoju dla interesantów. Stało tu sześć biurek, na nich telefony, sterty papierów, przy każdym trzy krzesła dla klientów. Na jednej ścianie amerykańska flaga, na drugiej meksykańska, plakaty biur podróży, plakaty drużyn futbolowych, plakaty z walk byków. Cicho. Od nalotu nie było żadnych klientów. Od nalotu nikt tu też nie pracował, oprócz Jennifer, zastępcy dyrektora, czyli Jaime. – Dobry wieczór, panno Avila. – Zdjąłem kapelusz. – Pan Trona. Dobry wieczór. Podeszła do mnie i wyciągnęła dłoń. Uścisnąłem ją. Jennifer to czarnowłosa piękność, lat trzydzieści, rozwiedziona, z dwójką dzieci. Miała gładkie palce, a na sobie wpuszczoną w dżinsy białą, męską koszulę i czarne buty. Wąska talia, ładne, proste ramiona; kilka miesięcy temu przerzuciła się na czerwoną szminkę, po roku używania cynamonowobrązowej. – Will pewnie też tu jest? – Są w gabinecie Jaime.
|