Drugi A żywi? Matka, na pół senna, na pół świadoma, świadomością gniewu, nieobecnością odrętwienia. W ciągu siedmiu lat widziała go siedem razy. Potem zapomniała o komnatach, które mu były schronieniem. Ale teraz śledzi go skrycie z okien. Jej miłość ku niemu jest ciężka i bezkształtna jak glina. Wlecze się za nią ciągle chmara białych kotów. W jej czerwonych włosach gnieździ się gil. Jest to hrabina Gertruda, olbrzym ulepiony z gliny. * * * Mniej groźna, lecz równie posępna i równie nieobliczalna jak matka, jest siostra Tytusa. Wrażliwa jak ojciec, choć bez jego intelektu, Fuksja potrząsa czarną flagą włosów, zagryza dziecinną dolną wargę, chmurzy się, śmieje, duma, w ciągu jednego dnia bywa czuła, niepohamowana, podejrzliwa i łatwowierna. Jej szkarłatna suknia rozpala szare korytarze lub migocąc w słońcu przedzierającym się przez gałęzie sprawia, że ciemnozielone cienie osiągają jeszcze ciemniejszą zieleń i zieleńszą ciemność. * * * Któż jest poza tym w prostej linii? Jedynie apatyczne ciotki, Cora i Clarice, identyczne bliźniaczki, siostry Sepulchrave’a. O tak słabych mózgach, że poczęcie jakiejś myśli oznacza dla nich ryzyko krwotoku. O tak słabych ciałach, że ich purpurowe suknie zdają się okrywać nerwy i mięśnie w nie większym stopniu niż wtedy, gdy zwisają na wieszakach. A inni? Niższego rodu? W kolejności rangi towarzyskiej najpewniej Prunesquallorowie, to znaczy doktor i jego szczelnie spowita w suknie koścista siostra. Doktor o śmiechu hieny, dziwacznym i eleganckim ciele, o celuloidowej twarzy. Jego główne wady? Nieznośny ton głosu, drażniący śmiech i egzaltowane ruchy. Główna zaleta? Sprawny umysł. Jego siostra Irma. Próżna jak dziecko; chuda jak bociania noga i mimo czarnych okularów ślepa jak sowa we dnie. Powija jej się noga na drabinie towarzyskiej przynajmniej trzy razy na tydzień, więc zaczyna się wspinać znowu, kręcąc przy tym miednicą. Splata pod brodą martwe, białe dłonie w nadziei zasłonięcia płaskiej piersi. Kto następny? W sensie towarzyskim nie ma nikogo. To znaczy nie ma nikogo, kto by podczas paru pierwszych lat w życiu Tytusa odegrał rolę znamienną dla przyszłości dziecka; chyba że poeta o klinowatej głowie i niezdarnej postaci, mało znany hierofantom Gormenghast, choć podobno był jedynym człowiekiem, który potrafił zaabsorbować uwagę hrabiego podczas rozmowy. Niemal zapomniana postać w pokoju ponad kamienną przepaścią. Nikt nie czyta jego wierszy, niemniej on sam posiada pewną pozycję – mówi się, że jest szlachetnie urodzony. Gdy się jednak zostawi na boku błękitną krew, nadpływa chmara nazwisk. Będący osią wszystkiego syn zmarłego Sourdusta, nazwiskiem Barquentine, mistrz ceremonii, jest siedemdziesięcioletnim karłowatym i zrzędliwym pedantem, który poszedł w ślady ojca (a właściwie w jego ślad, Barquentine bowiem jest jednonogi, i grzmi w słabo oświetlonych korytarzach na groźnym, wzbudzającym echa szczudle). Flay, który już się tu pojawił jako duch, żyje sobie w lesie Gormenghast. Milczący i upiorny, jest tradycjonalistą starej szkoły w nie mniejszym stopniu niż Barquentine. Ale w przeciwieństwie do tamtego jego złość w sytuacji, gdy drwi się z prawa, jest wzlotem oślepiającej go gorliwej lojalności, nie zaś bezlitosną i kamienną nietolerancją kaleki. * * * Wymienienie pani Slagg dopiero teraz wydaje się niesprawiedliwe. Sam fakt, że Tytus, dziedzic Gormenghast, jest jej podopiecznym, podobnie jak Fuksja, gdy była dzieckiem, z pewnością wystarcza, by umieścić ją na czele każdej listy. Jest jednakże tak drobna, tak przerażona, tak stara i tak gderliwa, że ani nie mogłaby, ani nie chciałaby otwierać żadnego pochodu, nawet na papierze. Wykrzykuje zrzędliwie: – Och, moje serduszko! Jak mogli? – po czym spieszy do Fuksji, albo by dać klapsa roztargnionej dziewczynie dla ulżenia sobie, albo by skryć w objęciach Fuksji pomarszczoną śliwkę twarzy. Gdy jest znowu sama w swym pokoiku, kładzie się na łóżku, gryząc kostki malutkich dłoni. Młody Steerpike nie ma w sobie ani strachu, ani zrzędliwości. Jeśli kiedykolwiek miał sumienie w mocnej, wąskiej piersi, dawno już wyrwał i wyrzucił ten niewygodny przedmiot – wyrzucił tak daleko, że gdyby go kiedyś potrzebował, nie byłby w stanie go znaleźć. Dzień narodzin Tytusa ujrzał początek jego wspinaczki po dachach Gormenghast oraz koniec służby w kuchni Sweltera – w tym parującym pomieszczeniu, które było zbyt niemiłe i zbyt ciasne dla jego krętych zdolności i rosnących ambicji. O ramionach tak stromych, że niemal zniekształconych, smukły, o zgrabnych ruchach i postaci, o blisko osadzonych oczach barwy zaschłej krwi, wspina się nadal, choć już nie wzdłuż grzbietu Gormenghast, lecz po spirali schodów swej duszy, zmierzając ku jakiemuś pinaklowi rządzącej nim fantazji – ku jakiemuś dzikiemu, niedostępnemu orlemu gniazdu, znanemu tylko sobie, gdzie może spoglądać na rozpościerający się w dole świat i radośnie strzepnąć zlepione skrzydła. * * * Rottcodd śpi mocno w hamaku na krańcu Sali Kolorowych Rzeźb, owego długiego pomieszczenia na strychu, które mieści najlepsze okazy sztuki mieszkańców lepianek. Siedem lat minęło od chwili, gdy z okna na poddaszu śledził wijącą się daleko w dole procesję powracającą znad jeziora Gormenghast, gdzie Tytusa wprowadzono na urząd hrabiego, lecz nic się nie wydarzyło podczas tych długich lat poza tym, że co roku przybywały nowe prace powiększające ilość barwnych rzeźb w długiej sali. Jego mała głowa w kształcie kuli spoczywa, śpiąc na ramieniu, hamak zaś kołysze się lekko w takt brzęczenia muszki. Trzeci Na wyboistych marginesach życia zamku – marginesach nieregularnych jak linia brzegowa szarpanej nawałnicą wyspy – znajdowały się postaci nieruchome lub poruszające się stopniowo w kierunku centralnego punktu. Wynurzały się z odmętów bezgranicznej negacji – z ponadczasowych, mętnych wód. Kim są ci, którzy postawili stopę na zimnym piasku wybrzeża? Na tak złowieszczej przestrzeni powinni się zapewne wynurzyć co najmniej bogowie, okryci łuskami królowie lub istoty, których rozpostarte skrzydła mogłyby zaciemnić dwa horyzonty. Lub też cętkowany szatan z miedzianym czołem. Ale nie. Nie było skrzydeł ani łusek. Było zbyt ciemno, by dostrzec, jak brodzą; jednakże plama cienia, zbyt duża jak na jedną postać, zwiastowała nadejście gromady sędziwych profesorów, w których rękach będzie musiał wić się Tytus przez czas jakiś. Zasłona półcienia nie okrywała wszakże młodzieńca o stromych ramionach, który wchodził do podobnego do celi pokoiku przylegającego do korytarza z kamieni tak suchych, szarych i szorstkich jak skóra słonia. Gdy odwrócił się przy drzwiach, by rzucić okiem wstecz na korytarz, zimne światło rozbłysło na wysokim, białym guzie czoła. Wszedłszy, zamknął za sobą drzwi i spuścił zasuwę. Otoczony bielą ścian, poruszając się po pokoju, zdawał się niesamowicie oderwany od otaczającego go światka. Przypominał bardziej cień młodzieńca, cień o stromych ramionach, poruszający się pośród bieli, niż rzeczywiste ciało poruszające się w przestrzeni. Pośrodku pokoju znajdował się prosty kamienny stół. Na nim, umieszczone mniej więcej pośrodku, znajdowały się: karafka z winem o spiralnej szyjce, sterty papieru, pióro, kilka książek, ćma przyszpilona do korka oraz połówka jabłka. Przechodząc obok stołu, wziął jabłko, ugryzł je i położył z powrotem, nie zwalniając kroku. Potem nagle nogi zaczęły się pod nim kurczyć od dołu, tak mu się w każdym razie wydawało, lecz to tylko podłoga opadała dziwnie, on zaś schodził pochyłością podłogi zniżającej się do zasłoniętego kotarą otworu w ścianie. Za chwilę znalazł się poza nią i pochłonęła go zalegająca tam ciemność, zacierając kontury jego kanciastego ciała. Wszedł do nie używanego kominka na poziomie podłogi. Było tam bardzo ciemno, a ciemności tej nie łagodziły, a przeciwnie, pogłębiały ją, liczne błyszczące lusterka, odbijające to, co działo się w pokojach, które, jeden nad drugim, otaczały przewód kominowy wznoszący się z miejsca, gdzie młodzieniec stał w ciemności, aż tam, gdzie wiatr wił się nad zrujnowanymi dachami, które, szorstkie i spękane niczym czerstwy chleb, rumieniły się okropnie we wścibskich promieniach zachodzącego słońca. W ciągu ostatniego roku udało mu się dostać do tych pokoi i sal otaczających, jedne nad drugimi, przewód kominowy, i wywiercić dziury w kamieniu, drzewie i tynku – niełatwa praca, gdy kolana i plecy wpierają się w przeciwległe ściany ciemnego szybu – dzięki czemu światło przenikało w ciemność przewodu przez dziury nie większe niż moneta. Te czynności wiertnicze trzeba było oczywiście wykonywać w starannie wybranych porach, aby nie wzbudzić podejrzeń. Ponadto dziury trzeba było wywiercić możliwie najbliżej starannie wybranych punktów, tak by pokrywały się z naturalnymi zaletami pokoi. Nie ograniczył się jedynie do starannego wybrania pokoi, które, jak sądził, warte były obserwacji od czasu do czasu, zarówno dla samej uciechy z podsłuchiwania, jak i dla wykorzystania dla własnych planów. Jego metody ukrywania dziur, które można by przecież łatwo wykryć, gdyby okazały się niewłaściwie umieszczone, były różnorodne i pomysłowe, jak na przykład w komnacie sędziwego Barquentine’a, mistrza ceremonii. W pokoju tym, brudnym jak lisia nora, na ścianie po prawej znajdował się popękany portret olejny jeźdźca na srokatym koniu, więc młodzieniec wyciął nie tylko parę dziur w płótnie tuż pod ramą, gdzie cień kładł się niczym długa czarna linijka, lecz wyciął również guziki jeźdźca, a także źrenice jego oczu oraz źrenice oczu konia. Owe okrągłe otwory na różnych wysokościach i szerokościach dostarczały mu rozmaitych widoków na pokój, w zależności od tego, dokąd Barquentine zdecydował się skierować swe nieszczęsne ciało wsparte na budzących postrach kulach. Oko konia, najczęściej używany otwór, dawało wspaniały widok na materac na podłodze, gdzie Barquentine spędzał większość wolnego czasu, plącząc i rozplątując brodę lub wzbijając tumany kurzu, gdy w przypływie rozdrażnienia podnosił i opuszczał jedyną nogę, do tego uschłą. W przewodzie kominowym, tuż poza dziurami, złożony zestaw drutów i luster odbijał właścicieli odprywatyzowanych pokoi i posyłał ich w głąb czarnego komina, z lustra na lustro, wraz z tajnikami każdej czynności, która dostała się w tę śmiertelną orbitę – przekazując wszystko w dół, gdzie zbiór zwierciadeł dostarczał młodzieńcowi nieustannej rozrywki i informacji. W ciemności przenosił wzrok, na przykład, z Craggmire’a, akrobaty, który chodząc po mieszkaniu na rękach, często przerzucał z nogi na nogę świnkę w zielonej nocnej koszuli – przenosił wzrok z tej rozrywki na inne lustro, które mogło ukazać poetę, szarpiącego małymi ustami bochenek chleba, z długą klinowatą głową nachyloną pod kątem, zaczerwienionego z wysiłku, gdyż nie mógł użyć obu rąk, jedna bowiem zajęta była pisaniem; jego oczy (tak mgliste, iż wyglądało na to, że nigdy nie odzyskają jasności) były przy tym bardziej duchowe niż cielesne. Jednakże zdaniem młodzieńca istniały grubsze ryby – te bowiem, z wyjątkiem Barquentine’a, stanowiły jedynie płotki Gormenghast – więc zwrócił się ku lustrom bardziej groźnym i bardziej pasjonującym: ku lustrom, które dawały odbicie samej córy Gormenghast, dziwnej, kruczowłosej Fuksji, oraz jej matki, hrabiny, na której ramionach tłoczyły się ptaki.
|