Zapraszamy do lektury Wierszy Miesiąca grupy pl.hum.poezja, wyselekcjonowanych w lipcu 2004 r. Autorzy: Urszula Wacławczyk, Jacek Filipowicz, Arkadiusz Burda. Biorę liście w gatunku Czarny Smok (z plantacji w żółtych górach Yunanu), dwie gliniane czarki, z białej stali czajniczek; liście jak poczwarki w piękno grę zaczynają: wynik fermentacji -
napar barwy czerwonej, ciemne aromaty; na wzór krętych korzeni wyciągają palce plączą się i panoszą. Siadam na wersalce już spokojna i robię - pierwszy łyk herbaty.
To jest trochę na wyrost, trochę oszukane słów tłoczenie w linijki, zamykanie w sonet - wiara w skarbiec przepastny, w którym braknie monet;
jak korzenie i kwiaty gdy napełniam dzbanek. Wszystko po to, by wierszem móc przełamać ciszę, taki trick, że do Ciebie, nie Ty do mnie, piszę.
Jacek Filipowicz trzecia rano księżyc diabeł po sąsiedzku dźwięki okaryny przegryza pierwszą niedojrzałą papierówką
sen znalazł tych którzy już zasnęli a ruda siedzi na wiśni sok poczernił jej piersi żeby mogła nakarmić bezsenność
nie widać że ruda i piersi nie widać ale można poczuć cierpki zapach pestek można dotknąć chłodu otwartej w noc szyby wyobrazić sobie że może być ciepła i że cicho nuci
***
cienie gałązek dzielą ze mną ciało ciemność głaszcze stopy łasi się jak tygrys syty łąką świerszczy liście pieszczą skórę
czy to moje uda ocierane korą czy tylko konary zmiękczone dotykiem pulsujące lipcem wilgotne od soku tak drżą i tak pragną
rozgniatane wiśnie
to ja a to - drzewo
***
tu mokre kamienie progu tu ja a tam ciemność kalecząca oczy każde źdźbło podcina ścięgna nie ma już odwrotu
sięgnę po nią przed pierwszym brzaskiem zanim drzewo odkryje że jest tylko drzewem zanim szpaki wezmą co do nich należy zanim zasnę nie wiedząc co znaczy zapach soku i potu tuż pod obojczykiem
***
tygrys już odchodzi to drzewo a to - ja a to - znowu nie ja
sprężysta wisienka wymknęła się palcom skreśliła spadając rozproszoną czerwień wpadła za horyzont
***
było tylko drzewo i nic oprócz drzewa diabeł na jabłoni i brylanty w trawie cztery garście pestek jeden kosmyk włosów smak gorzkich migdałów moje niewyspanie
wędruję dźwiękiem świętych instrumentów, wydęte chmury dęte usta w trąbce słońce. w bębenku dźwięczy dzwonkiem, metalowym talerzem, struną widnokręgu orszak charyt.
radość kwitnąca i jasność co przytupuje, tańcząc w dolinie otuliny tej wierzchowej. przaśny chleb i oliwę do kosza, a polewkę do garnuszka, mijając terebinty pękate dęby.
popijać z gąsiorka kropelek dżdżu drobinkę, tworząc wklęsłą tęczę w leśnym prześwicie. młócąc na klepisku zboże, co szeleszczące w skocznych skrzypcach, szarych myszkach.
diwy wydobyć aksamitne dźwięki kontrabasu, w klarnecie basowym przywołać niemodne nuty. czarnych żuczków muzy, które na poziomkowej łące wić wianki mają lub będą niegdysiejsze.
rowerem typu ukraina odpłyną wniebowzięte, w jasne chmury leśne dróżki, w miłość.
Arkadiusz Burda pieśni wędrowne pieśni gusanów z górnego karabachu i erewan są jaskółkami tęsknymi w duduku melancholii, w skrawkach ze wzgórz - zielonego orientu. w księgach świętych opiewają serce góry ararat, dni walki i chwały, i ten kamyk przydrożny co nikomu nie był potrzebny też przywołują.
metalowy bębenek w którym biały kruk i gołębica, serafiny nucą pieśń nad pieśniami. poemat elegie miłosną z czarnego ogrodu, domu który ma okno z widokiem na miasto. w którym cherubiny niebiańscy kronikarze rozdają dojrzałe arbuzy i winogrona darmo.
widziałem jak w przestrzeni stoku noe na osiołku zmierzał do stóp góry potopu, by uratować ród ludzki w dniu gniewu. kobiece łzy urodzą dwie rzeki spośród czterech rzek edenu, gdy deszcz noc czterdziestą będzie tłukł o szyby.
myślę że stary brodaty bóg da się udobruchać i rozjaśni niebo tęczą niemodną. która ponoć już wierszom nie przystoi, tak samo jak dziecku pociąganie za kędziory bujne twojej białej brody. |