powrót do indeksunastępna strona

nr 8 (XL)
październik 2004

 Poszarpane granie
Wit Szostak
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Biłka mieszkała na skraju przysiółka, w starej chałupie po swym ojcu, co go przed laty niedźwiedź w górach potarmosił. Niewielka to była chałupka, ledwie jedna izdebka, sień i obórka. Biednie jej się żyło, bo choć ludzie wdzięczni, to w Jasionce nikomu się nie przelewało. Ale głodu nigdy z Koredą nie cierpieli, a kiedy już bardzo pusto robiło się w komorze, zawsze sąsiedzi pomogli. Choćby przez pamięć na dobro, które im dawała.
Dlatego nieźle im się żyło i nie narzekali. Biłka, zawsze pogodna, starzała się z uśmiechem. Sami niewiele mieli, Koreda, jak dorósł, nie raz się na parobka najmował albo na juhasa, i jakoś żyli. Ale mimo tego, że im się nigdy nie przelewało, ludzie im zazdrościli, bo widzieli, że w chałupie Biłki żyje się dobrze i szczęśliwie. A stara góralka zawsze dzieliła się z tymi, co bardziej niż ona pomocy potrzebowali.
I tak, prawie każdej zimy brali pod swój dach wiekowego Dudę. Był to góral dumny i honorny, ale jakoś przez życie poturbowany. Wywodził się ze starego rodu Mocarnych i wyrósł na muzykanta. No, trzeba powiedzieć, że w Moczarkach grajków specjalnie nie lubili i z musu jednego gęślarza trzymali. Wprawdzie zawsze, jak było wesele, to wołali po muzykantów, ale na co dzień uważali, że to darmozjady.
A Duda pięknie grał. Starzy górale, co jeszcze w młodości tańczyli do jego skrzypeczek, opowiadali, że nie było na okolicę lepszego. Tak potrafił wszystkich do tańca porwać, że ludzie o świecie zapominali. Zatracali się w tym tańcu i różne nieszczęścia się potem zdarzały. I okazało się, na ten przykład, że mało która dziewczyna z Mocarnych ojca swego dziecka wskazać potrafi. I cała wina szła na biednego Dudę. Ale dalej go zapraszano, bo jego granie odurzało lepiej niż najmocniejsza śliwowica. A kiedy grał, to ludzie jakby w inny świat się przenosili i z żalem do swoich ciał wracali. Mówili, że dusze w nich wyzwalał. A takiej wyzwolonej duszy to i lekko, i pięknie się żyje.
Różnie o Dudzie gadano. Lecz wielu było pewnych, że z czartami się pobratał i duszę im oddał, byle tylko grać najlepiej na okolicę. Różne też historie o nim opowiadano. Ponoć swój honor miał, i kiedy go na wesele na grajka nie proszono, potrafił swoją mocą zabawę ludziom uprzykrzyć. Raz, ponoć, usłyszeli weselnicy z Koszarek jego granie z sąsiedniego gronika. I co? Cała śliwowica im się w wodę poprzemieniała. I nic nie wyszło z dobrej zabawy. A innym razem to ponoć tancerzom swą muzyką nogi tak poplątał, że wielu przez kilka tygodni o kulach musiało kuśtykać. Bano się go, że mściwy. I ze strachu nadal go górale na wesela prosili.
Ile było prawdy w tych opowieściach, tego Koreda nie wiedział. Kiedy pojawił się w Moczarkach, Duda już nie grywał po weselach. Byli inni, młodzi muzykanci. A zapytany o dawne dzieje śmiał się tylko i gładził białe wąsiska. Był chłop wysoki, żylasty, mimo starości prosto się trzymający. Tak mu się w życiu podziało, że go Mocarni w końcu z domu wyrzucili. Ponoć kilka razy wywiódł nocą żonę swego brata, co wówczas był głową rodu, na polany. Ponoć do świtu się zabawiali. Nie takie rzeczy się zdarzały, ale Duda jeszcze potem chodził po wsi i wszystkim się chwalił. A jak było naprawdę, tego nikt nie wie.
Prawdą natomiast było, że w młodości Duda z Biłką mieli się ku sobie. Ciągnie swój do swego, mawiali ludzie z Jasionki, bo tych obydwoje miało jakieś związki z zaświatem, w to nikt nie wątpił. Dość, że mimo to nigdy się nie zeszli i tak obok siebie żyli.
Ale kiedy Dudę z rodu wygnano, długo nie mógł sobie miejsca znaleźć. Wszyscy się od niego odwrócili, bo choć mu brat nie kazał Smoczogór opuszczać, wiadomo było, że na pomoc w okolicy muzykant nie za bardzo może liczyć. Żył więc z opowieści. Górale, którym się w życiu nie wiodło albo ich własne życie nie cieszyło, przychodzili po kryjomu do Dudy i o swych troskach mówili. Duda potem tydzień myślał i znajdował opowieść. A jak kto opowieść dostał, to raz na całe życie. I podług niej miał żyć. Jak dostał opowieść o zbójnikach i polowaczach, nie było rady, musiał chałupę zostawić i w Pazdury iść, do zbójników przystać. Byli też i tacy, co im się opowieść nie podobała. Ale jak się swemu losowi sprzeciwiali, zawsze jakieś nieszczęście na nich spadało. Przeważnie czarty. Wszyscy wiedzieli więc, że prawo opowieści jest okrutne, a mimo to wielu do Dudy przychodziło. Bo jak swego losu kto nie rozpozna, to potem przez całe życie jakby w za ciasnych kierpcach chodził. A wiedzieli górale z okolic Starych Sztolni, że Duda ma jasne widzenie ludzkiego losu i zawsze prawdziwe opowieści daje. Rzadki dar, ponoć czartowski, bo przed zwykłym człekiem los zakryty.
Z opowieści wyżyć się nie dało. I Duda każdej zimy musiał sobie domu szukać. Różni go przygarniali, bo kilku przyjaciół ze starych czasów miał. Ale najczęściej u Biłki zimował. Koreda lubił te zimowe wieczory, pełne Dudowych gawęd, pełne muzykowania i nauk. Zimą dzień krótki, to się czas nawet na naukę znajdzie.
Ale owego wieczoru nie do opowieści było i nie do grania. Każdy podmuch w kominie straszył, każde uderzenie wichru wróżyło rychłego czarta. Nie do śmiechu było Biłce i Dudzie. I Koredzie, bo kochał tych dwoje starych ludzi, co się we własnej miłości ongi minęli, i nie chciał, by jeszcze na tę swoją biedę czarta musieli nosić. Wprawdzie czarty bab w zasadzie nie tykały, ale czasy szły dziwne i nie wiadomo było, czy dalej będą się mogły powstrzymać. Już wieści z Koszarek szły, że wiele porządnych dziewczyn, przez czarty opętanych, ku rozpuście zmierza. Biłka czuła, że złe w powietrzu krąży, bo obawiała się jak nigdy. Widziała, jak czart zżera młodego Koredę, jak wyniszcza jej syneczka. Potrafiła chochliki odpędzać, ale na czarty nie znała sposobu. Nikt go nie znał. I choć śmiała się, że jej rozpusta nie grozi, jak dziewczynom z Koszarek, to Koreda wiedział, że śmiechem chce odpędzić złe myśli.
Duda chodził po izbie tam i z powrotem, tam i z powrotem. Fajkowy dym gryzł w oczy, ale wszyscy bali się choćby na chwilę uchylić drzwi do sieni. Groń, przyjaciel Koredy, mówił, że Duda ma się czego obawiać. Bo jak w młodości zaprzedał duszę czartom, za muzykę ją oddał, to teraz lęka się, że przychodzi czas dług czartowski spłacić. Koreda nie wierzył w te bajania, ale uważnie się staremu grajkowi przyglądał. I widział lęk w jego siwych oczach. A nigdy wcześniej Duda trwogi nie okazywał.
Jesienne wichry wyły po okolicy, ale Koredy to nie przerażało. Bał się tylko o los swoich bliskich.
Tej nocy się udało. I następnej też. Lecz minęło kilka dni i na Biłkę przyszedł taki smutek, taka tęsknota niczyja, że tylko ciężko wzdychała. I Koreda wiedział, że to się dopiero zaczyna.
Jemu samemu z początku czart nudy bardzo do gustu przypadł. Długo rozmawiali i Koredzie te rozmowy wielce rozsądne się wydawały. Czart przychodził do niego o różnych porach. Pojawiał się z początku niespodziewanie. Później młody góral już go wyczekiwał, dokładnie wiedział, kiedy nadejdzie. Nikt poza Koredą nie widział czarta. Tak już jest, że jak każdy ma swego, to nikt inny go oglądać nie może. Ale Koreda nie tylko widział, ale i czuł swego towarzysza. Czart lubił siadać juhasowi na ramieniu. A lekki nie był. A poza tym, to czartowi z pyska było myszą czuć, a to się już góralowi zupełnie nie podobało.
– Odpocznij sobie, nie będziesz harować za wszystkich – mówił mu czart – watah na pewno śpi albo w chmury patrzy.
I Koreda od razu czuł zmęczenie we wszystkich członkach. Nachodziła go jakaś niejasna myśl, że może i nawet powinien odpocząć. I zapadał w nicnierobienie na długie godziny.
Ale na początku miał jeszcze dość sił, by się czasem czartowi przeciwstawiać. Potem woli było coraz mniej. A czart zagadywał go podczas różnych robót:
– Zobacz, ile ci jeszcze zostało krów do wydojenia, oj ciągnie się stadko, nic nie ubywa.
I Koreda odrywał się od swej roboty i tylko wyglądał końca. A czart miał jakąś władzę nad czasem. Bo zawsze, jak kazał góralowi sprawdzić, ile czasu do końca pracy pozostało, to okazywało się, że jeszcze bardzo dużo. I ciągnął się czas niemiłosiernie, wlókł jak stara szkapa. Niekiedy Koreda miał wrażenie, że czart zaklina czas i ten staje w miejscu, złośliwie przyglądając się, jak Koreda na niego czeka.
– Już chyba powinna być pora posiłku, już powinni trąbić. Na co tak długo czekają, litości nie mają? Co z tym posiłkiem, ileż można pracować? – czart ciągle szturchał pracującego Koredę.
Juhas z rosnącym zniecierpliwieniem patrzył na słońce, ale ono na wiele godzin zamierało pośrodku nieboskłonu. Żar lał się z góry, a czasu nie ubywało. Nie na darmo czarta nudy nazywali południkiem. Bo południe to gorący czas, kiedy cały świat zastyga w bezruchu i tylko ty się musisz męczyć. Ale bywa i tak, że w bezsenne noce czart nudy przychodzi i ponure myśli sprowadza, zamiast snu. Wtedy ciemność kapie wolno, noc w ogóle nie mija, a świt nie nadchodzi. Znał młody juhas wiele takich dni, znał wiele takich nocy. I wszystkie spędzał razem z czartem, coraz bardziej nierozłącznym towarzyszem jego doli.
I tak w Koredzie stopniowo narastała nienawiść do wszystkiego, co go otaczało. Ale za to miał w sobie tęsknotę do innych spraw. I tylko czekał, aż się redyk skończy. A był to najdłuższy redyk w jego życiu. Wydawało mu się, jakby rok na halach siedział. I był też ostatni, bo po tym długim czasie, jakoś przez czarta zaczarowanym, obiecał sobie, że nigdy więcej na hale nie pójdzie. Tak znienawidził krowy, owce, pasienie i całe pasterzowanie. I słowa dotrzymał.
Do Jasionki wracał z radością. Cieszył się, że zamiast nudnej roboty będzie miał czas na to, co go cieszy. Chodził z kompanami na śliwowicę, zbiegali do Moczarek na posiady i tańce. Podglądali dziewczyny, co się kąpały w strumieniach. Muzyka go cieszyła. Ale niedługo tego było. Czart, który jakby dał mu spokój, nagle powrócił. I wszystko mu zobrzydził.
– Chce ci się na te tańce biegać? – pytał, kiedy Koreda szykował się do wyjścia. – Ziąb na polu, wieje, po błocie do Moczarek będziesz szedł… Cały przemarzniesz, a tam pewnie pełna chałupa. Znów z Groniem na podwórzu czekać będziecie. Do tańca się nie dopchasz, bo chłopcy od Mocarnych sami się lubią bawić, bez obcych. Pewnie już całą śliwowicę dawno wszyscy wypili, a więcej nie dadzą, bo skąpią…
I w Koredzie wzrastały wątpliwości. Wyglądał przez okno, niechętnie słuchał szeptów wiatru. Przypominał sobie, jak było ostatnim razem. Nie ma co gadać, czart mądrze prawił.
– Nawet jak się łyczek śliwowicy znajdzie, nawet jak dwa, to i co z tego? – dopowiadał czart. – Upijesz się, pod górę wracać ci się nie będzie chciało, ja cię przecież znam. I co? W stodole będziesz spał? Na taki mróz? Zgłupiałeś?!
– Jeszcze nie zgłupiałem! – wykrzykiwał Koreda i zostawał w chałupie.
I siedział w izbie cały wieczór. Ale czart był dożarty. I szybko się okazało, że mu wcale na szczęściu Koredy nie zależy. Kiedy młody góral to zrozumiał, było już grubo za późno.
– Co tak w chałupie będziesz siedział, jak inni się bawią – mówił w największe kurniawy, kiedy nikt przy zdrowych zmysłach nie wyszedłby za próg. – Skapiejesz tu przy piecu. Jak pies w budzie, ty w tej małej izdebce. Inni mają dobrze, pewnie teraz śmieją się i radują. A ty siedzisz jak borsuk w norze.
Co tu dużo gadać, Koreda znienawidził prawie wszystko. Wszystko go mierziło: dom, Jasionka, Moczarki. Wszystko go nudziło, a jak tylko do czegoś się zabierał, od razu tracił do roboty chęć. Nic dla niego nie miało wartości, a jak nic nie ma wartości, to nic nie warto robić. Nic go nie cieszyło.
Zaczęli go mierzić ludzie. Był taki Mraka, niby porządny chłopak. Znali się od dzieciństwa, choć nie tak dobrze, jak z Groniem. Ale nieźle. I siedział kiedyś Koreda u Mraki. Ten opowiadał, jak to z wełną na Bukowinę jechali, po śliwowicę. A wszyscy inni słuchali.
– Nie mogę, nie wytrzymam – szeptał mu do ucha czart – podziękuj, że cię dopadł czart, co ciebie nudzi. Mraka ma gorzej, bo nudzi innych. Posłuchaj, przecież gada już godzinę o tym samym…
Koreda zaczął uważnie słuchać. Rzeczywiście, Mraka ciągle gadał o tym samym. Spokojnie, bez werwy. Mówił, jak jechali z tą wełną, jak mijali kolejne wsie, jak jechali przez te wsie i przejeżdżali przez różne osady. Z wełną jechali, wozami na Bukowinę, to przecież po drodze wiele wiosek widzieli, bo po drodze wiele wiosek stoi. Mniejszych, większych, mijali też przysiółki. Długo jedzie się z Jasionki na Bukowinę, a z wełną to jeszcze dłużej. I mija się różne osady, wpierw Moczarki się mija, Kośne się mija potem… A dalej to wiele wiosek jest, jak się z wełną jedzie…
Koreda zaczął się wiercić na ławie. Jakoś się niewygodnie usadził i portki go drapały, też wełniane. Przypominał sobie, że musi jeszcze przed nocą drew narąbać, Biłka go prosiła. A potem zaczął się zastanawiać, ile sęków jest w całej chałupie Mraki. Bo z wąskich świerkowych płaz była ułożona, to i wiele sęków pewnie miały. I zaczął liczyć, a Mraka mijał kolejne wioski w drodze na Bukowinę, gdzie z wełną jechali, żeby ją na śliwowicę zamienić. Głos gospodarza brzęczał gdzieś z oddali.
Wiele niepotrzebnego czasu minęło przy opowieści o wełnie. W końcu Koreda wstał i wymówił się robotą w domu. Wychodził z izby ociężały, jakby każde słowo kompana dodawało mu ciężaru. Dopiero na zewnątrz otrzeźwiał, noc go ożywiła chłodnym podmuchem. Radośnie wrócił do swej chałupy. Ale tam z kolei Biłka zaczęła gderać, powtarzając to, co mu mówiła po południu, i rankiem, i poprzedniego wieczora.
Biedny Koreda nie mógł sobie na świecie miejsca znaleźć. Wszędzie coś go nudziło, wszędzie, gdzie poszedł, słabość go ogarniała i zniechęcenie. Wszystko go mierziło. Z początku nienawidził tylko tego, co wokoło, a tęsknie wyglądał na to, czego akurat nie było w zasięgu ręki. I im bardziej wyglądał, tym bardziej nudziło go to, co widział przy sobie. Ale miał jeszcze w sobie nadzieję, że jest na świecie coś, co go będzie cieszyło bardziej, co go od razu nie zanudzi. I jego życie zamieniło się w oczekiwanie. A jak się już na coś doczekał, to zamiast się tym cieszyć, czekał na zmianę, bo już nęciło go coś innego. Bo to, co przyszło, zaraz zdążyło go znudzić.
I tak doszedł do stanu, gdzie utracił wszelką nadzieję. Wiedział, że go czart pokonał, że już czarta nie odpędzi. I stracił nadzieję, że na całym świecie istnieje cokolwiek, co go może ucieszyć. Dlatego siedział całymi dniami na progu i wpatrywał się w widnokrąg. Nawet widok go nudził, bo od lat patrzył na te same góry. Ale już nie miał siły, by spojrzeć na coś nowego, by poszukać odmiany. Nie miał siły się ruszać, bo nie widział w tym swoim ruchu żadnej nadziei.
I nawet taka śpiewka go dopadła, przyczepiła się i opuścić nie chciała:
Hej, ciało, moje ciało
Gdyby ci się chciało
Ale i ty, i dusza –
Nic was nie porusza
I była to prawda najprawdziwsza. A jak się do górala śpiewka przyczepi, to nie ma ratunku. Zrośnie się z nim, a on z nią, nieraz do samej śmierci. I była w niej prawda o nudzie Koredy. Bo nuda to jakby nieruchomość duszy. Dusza, co zwykle ciekawie na świat wygląda, miota się po ciele i człowiekiem w różne miejsca rzuca, w nudzie jakby zamiera. Przestaje się ruszać, przestaje do czegoś dążyć. Nie chce zmiany, bo nic nie chce. I zastyga w bezruchu. A z nią zastyga człek, po co sam będzie gonił? A cóż wart człek z nieruchomą duszą? Nic nie ma bez ruchu, nawet życia. I taki zanudzony człek to prawie martwy. Bo tylko czeka śmierci, czeka, by go śmierć wyzwoliła. Albo i jej nie czeka, tylko macha ręką. Albo nawet ręką nie macha, bo przecież siedzi nieruchomy. I tak czart wygrywa, bo nieruchoma dusza to dusza zatracona. To jakby martwa dusza i dlatego czart jedynie czeka, żeby ją po śmierci ucapić.
Ktoś może spytać, czy czarty, nudząc innych, same się przy tym nie nudzą? Ale jak się one mają nudzić, kiedy przecież duszy nie mają? I przez to jasno widać, że nuda to choroba duszy.
Koreda to wszystko wiedział. Wiedział, ale cóż mu z tego przyszło? Nie miał nadziei i niewiele mógł zrobić. Wygryzła go ta choroba, domęczyło czarcisko. Chodził po Jasionce, bo czasem ze swego progu wstawał, chodził jak cień człowieka. Każdy człowiek żyje nadzieją. A jak jej zabraknie, to tylko udaje, że żyje. Bo jak na nic nie czeka, to po co żyje?
Trzeba uczciwie powiedzieć, że Koreda, choć odmieniec, to był góral honorny. I kilka razy chciał się nawet obwiesić w lesie, żeby dłużej się nie męczyć, żeby nie udawać, że naprawdę żyje. Taką miał troskę w sobie o prawdę. Ale jak sobie pomyślał, ile rzeczy musiałby zrobić, by do tego obwieszenia doszło, to machał ręką i znów zastygał na progu.
Niektórym się zdawało, że z niego szczęśliwy chłop, bo swoje miejsce w życiu znalazł, na progu właśnie. I że nie musi już szczęścia szukać. Ale gdzie tam był on ze swego życia zadowolony! Na tym progu same smętki i snuje się kłębiły, jakby stado czartów, niczym muchy, wokół Koredowej głowy krążyło. Tyle złego może jeden czart zrobić. I to od świstaka nie większy.
powrót do indeksunastępna strona

26
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.