powrót do indeksunastępna strona

nr 8 (XL)
październik 2004

 Krótko o…
Powrót formy

Siódmy album Jodorowskyego i Gimeneza opowiadający o kaście Metabaronów, „Ojco-matka Aghora”, przynosi kilka zaskakujących zmian. Zaskakujących jak najbardziej pozytywnie.
Zawartość ekstraktu: 70%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Dwa wierne roboty wciąż budują w ukryciu nowy metabunkier. Szacują, że budowa potrwa jeszcze jakieś dwa – trzy stulecia… Czasu to aż nadto, by mały Tonto mógł podzielić się z dużym Lotharem swą historyczną wiedzą o życiu rodu Kastaków – Metabaronów. Lecz każda opowieść ma swój koniec, z każdym kolejnym albumem coraz do niego bliżej… Po ojcu-matce pozostaje już tylko pokolenie samego bezimiennego obecnego metabarona.
Album przynosi kilka zmian. Do negatywnych należy silne powiązanie z częścią szóstą – bez odświeżenia sobie jej zakończenia ani rusz, na nic nie zdaje niemal dosłowne powtórzenie kilku kadrów z „Babki Dony Vincenty…”. Przeważają jednak pozytywne. Roboty nabierają ciekawych cech typowo ludzkich – dochodzi między nimi do nielichych napięć i nieoczekiwanej zamiany ról. Opisywani Kastakowie zaś nieznacznie tracą przejaskrawienie w wyrażaniu swych uczuć, zyskując tym samym na człowieczeństwie. Zostaje też uchylony rąbek tajemnicy pochodzenia blizny na brwi obecnego metabarona – udzielone odpowiedzi generują jednak kolejne pytania.
Ciekawy układ barwnie malowanych kadrów na planszy i dokładniejsze niż w poprzednich tomach przedstawienie Nieznanego sprawia, że wizja spółki autorów staje się na powrót jasna i klarowna – barwne plamy nie straszą, każda kreska i pociągnięcie pędzla ma tu swój widoczny sens. Gdyby nie wspomniane wyżej mocne powiązanie z albumem poprzednim, „Ojco-matka Aghora” mogłaby stać się wizytówką całego cyklu.



Tytuł: Ojco-Matka Aghora
Scenariusz: Alexandro Jodorowsky
Rysunki: Juan Gimenez
Tłumaczenie: Wojciech Birek
Wydawca: Egmont
Cykl: Kasta Metabaronów
ISBN: 83-237-3013-X
Format: 210x290
Cena: 19,90
Data wydania: sierpień 2004
Ekstrakt: 70%



Na co dybie, w wielorybie...?

Nathan Never stara się na polskim rynku konkurować z Dylanem Dogiem. I chociaż oba komiksy wiele łączy, przyznać trzeba, iż z pojedynku zwycięsko wychodzi Dylan. Po publikacji „Pieśni wieloryba” jego przewaga jeszcze wzrośnie, albowiem to najsłabszy z dotychczas wydanych w Polsce tom przygód detektywa przyszłości.
Zawartość ekstraktu: 30%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Seria komiksów z Nathanem Neverem w roli głównej, w przeciwieństwie do niektórych albumów o przygodach Dylana Doga, na kolana nigdy nie powalała. Zdarzały mu się wzloty – zwłaszcza gdy za scenariusz brali się Bepi Vigna („Serce mroku”) bądź Michele Medda („Vampyrus”, „Dzieci nocy”) – ale i upadków nie brakowało. Za szczególnie bolesny należy uznać opublikowaną ostatnio „Pieśń wieloryba”. Mimo najszczerszych chęci, o komiksie tym niewiele dobrego da się bowiem powiedzieć.
Agent Never przeżywał już najprzeróżniejsze przygody. Scenarzyści – jak na dzieło postmodernistyczne przystało – pełnymi garściami czerpali z literackiej klasyki, wykorzystując wątki ze znanych i popularnych powieści (chociażby wspomniane już „Serce mroku” to fantastyczno-naukowa przeróbka Conradowskiego „Jądra ciemności”). Tym razem natomiast Antonio Serra jako podstawowy budulec scenariusza postanowił wykorzystać klasyczną dziewiętnastowieczną powieść Hermana Melville’a „Moby Dick”.
Przypomnijmy pokrótce: Melville opisał historię nieudanej wyprawy morskiej przeciwko gigantycznemu i najgroźniejszemu na świecie wielorybowi. W książce tej zwierzę jawiło się niemalże jako symbol nieznanej człowiekowi potężnej siły, stojącej zarówno poza Dobrem, jak i Złem – siły, która rządzi prawami natury i doskonale potrafi przeciwstawić się bezmyślności i okrucieństwu człowieka. Ta symboliczna warstwa powieści została przeniesiona do „Pieśni wieloryba” w całości. Niestety, na tym podobieństwa się kończą.
W komiksie Serry organizatorem polowania na mitycznego wieloryba jest Gudred Olgersonn, władca bliżej nieokreślonego państewka gdzieś na północy. Z wielorybem ma stare porachunki, przed laty bowiem, podczas podobnych łowów, zwierzę doprowadziło do śmierci ukochanego syna Gudreda, Olafa. Od tamtej pory starzejący się władca owładnięty jest obsesją zemsty, z polowania zaś czyni nieomal religijny rytuał. Przygotowywane łowy mają dlań tym razem podwójne znaczenie – dodatkowo ma w nich wziąć udział kandydat do ręki córki Olgersonna, a zabicie walenia da sygnał do rozpoczęcia ceremonii ślubnej.
Stary Gudred jest człowiekiem z innego, odchodzącego w zapomnienie świata. Swoje państewko traktuje jak prywatną własność, bywa okrutny – nie tylko wobec zwierząt, ale i ludzi. Jego postępowanie budzi sporo sprzeciwów, istnieje więc obawa, że grupa radykalnych ekologów zechce przeszkodzić w polowaniu, a może nawet bezpośrednio uderzyć w Olgersonna. Zadanie ochrony starego władcy powierzone zostaje zatem grupie wynajętych przezeń agentów specjalnych, wśród których jest także Nathan Never.
Punkt wyjścia wydaje się nawet atrakcyjny. Konflikt zostaje zarysowany wyraziście, postaci są pełnokrwiste i od pierwszych stron wzbudzają emocje. Poza oczywistymi nawiązaniami do „Moby Dicka”, mamy w „Pieśni…” również szczyptę skandynawskiej mitologii i nieco współczesności, którą reprezentuje grupka fanatycznych ekologów, mogących nam się kojarzyć z radykałami z „Greenpeace”.
Co zatem szwankuje? Fabuła komiksu! Scenariusz jest wręcz do bólu przewidywalny, na dodatek skażony drętwym proekologicznym dydaktyzmem. Kiedy Serra „oddaje głos” wielorybowi, przemawia on zdaniami jakby żywcem wyjętymi z pseudofilozoficznego podręcznika młodego ekologa-agitatora. Momentami można odnieść wrażenie, jakby komiks ten powstał tylko po to, aby scenarzysta mógł wygłosić kilka górnolotnych frazesów na temat konieczności ochrony przyrody. Mniej więcej od jednej trzeciej „Pieśni…” wieje straszliwą nudą, które to odczucie potęguje jeszcze bezładnie błąkający się po stronicach komiksu – w zasadzie nawet nie bardzo wiadomo w jakim celu – agent Never. Gdyby go tu nie było, nikt chyba by tego nie zauważył. I nie trzeba byłoby się stresować, że w serii trzymającej do tej pory przyzwoity, choć raczej średni poziom trafił się taki knot.



Tytuł: Pieśń wieloryba
Tytuł oryginalny: Il canto della balena
Scenariusz: Antonio Serra
Rysunki: Mario Alberti
Wydawca: Egmont
Cykl: Nathan Never
ISBN: 83-237-3010-5
Cena: 12,90
Data wydania: czerwiec 2004
Ekstrakt: 30%



Ostatni samuraj?

Pomimo rosnącego zainteresowania Polaków kulturą Japonii, przejawiającego się m.in. w popularności mang i filmów anime oraz niesłabnącej atencji, jaką cieszy się twórczość Akiry Kurosawy, o historii Kraju Kwitnącej Wiśni wciąż wiemy niewiele. Być może asumptem do poznania przeszłości ojczyzny mangi stanie się lektura „Kenshina” – komiksu, którego akcja rozgrywa się w XIX-wiecznej Japonii.
Zawartość ekstraktu: 80%
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
„Kenshin” to typowy komiks przygodowy, o którego niezwykłości stanowi przede wszystkim tło historyczne i obyczajowe – obraz Japonii w pierwszych latach panowania cesarza Meiji (w Europie znanego bardziej pod imieniem Mutsuhito). Dla Kraju Kwitnącej Wiśni był to punkt zwrotny w rozwoju cywilizacyjnym. Po latach rządów szogunatu, kiedy to państwo skutecznie izolowało się od reszty świata, a polityka wewnętrzna prowadziła do umocnienia społecznych stosunków feudalnych, kilkunastoletni cesarz postanowił całkowicie odmienić oblicze swojej ojczyzny. Przeniósł stolicę cesarstwa z Kioto do Edo, które od tej pory zmieniło nazwę na Tokio, po czym zerwał z polityką izolacjonizmu, dochodząc do – z perspektywy czasu okazało się, że słusznego – wniosku, iż otwarcie się na kulturę europejskiego Zachodu przyniesie krajowi znaczne korzyści. Wiązało się to jednak z wprowadzeniem ważkich zmian w obyczajowości, które nierzadko spotykały się ze wściekłym oporem części konserwatywnego społeczeństwa, głównie starych kast samurajskich. Wprowadzony przez cesarza zakaz noszenia daisho przyrównać można jedynie do nakazu Piotra I Wielkiego zmuszającego ruskich bojarów do… golenia tradycyjnych bród.
Akcja pierwszego tomu „Kenshina” rozgrywa się w nowej stolicy cesarstwa w jedenastym roku rządów Meijiego. Pewnego dnia roku 1879 do Tokio przybywa tajemniczy wędrowny samuraj Himura Kenshin. Charakterystyczna szrama na policzku dowodzi, że wiódł on wcześniej awanturnicze życie. Jego pojawienie się wzbudza zatem niemałą sensację, tym bardziej że – wbrew obowiązującemu od niedawna prawu – ma on u swego boku miecz. Od razu też wplątuje się w pojedynek, stając w obronie młodej (i obowiązkowo ślicznej) Kaoru, fechmistrzyni szkoły „Kamiya Kasshin-Ryu”, którą to krewka panienka odziedziczyła po swoim zabitym w walce z rebeliantami ojcu.
Szybko daje o sobie znać przeszłość wędrownego samuraja – okazuje się bowiem, że człowiek, który prześladuje Kaoru, podszywa się pod… Kenshina. A raczej pod człowieka, którym Himura był kilka lat wcześniej. Dzięki tej scenariuszowej intrydze dane nam jest poznać przeszłość samuraja. Z każdą kolejną stroną dowiadujemy się więcej. Ale nie tylko obraz Kenshina nabiera ostrości, niejako „po drodze” poznajemy również meandry politycznej historii Japonii w II połowie XIX wieku. To jakby podskórna warstwa komiksu, nie mniej zresztą interesująca i wciągająca od samej fabuły.
W pierwszym tomie mangi poznajemy jeszcze jednego bohatera, który – jak można się domyślać – dołączy do duetu Himura-Kaoru na dłużej. Jest nim dziesięcioletni Yahiko Myojin, potomek starej samurajskiej rodziny, nie potrafiący dostosować się do nowych czasów. Pozbawiony dzieciństwa i tradycji, chłopiec trafił „pod opiekę” jednego z tokijskich gangów. I nie wiadomo, jak dalej potoczyłaby się jego przestępcza kariera, gdyby los nie zetknął go z Kenshinem. Dla Yahiko przyjaźń z wędrownym samurajem staje się bowiem nie tylko szansą powrotu na uczciwą drogę, ale także nawiązania do bohaterskich dziejów swojej rodziny. Ta trójka była po prostu na siebie skazana! Świetnie zarysowane postaci, różnice charakterologiczne, intrygująca przeszłość Kenshina i rodząca się nić sympatii między nim a Kaoru – wszystko to gwarantuje czytelnikowi zabawę na najwyższym poziomie.
Watsuki poradził sobie jednak znakomicie nie tylko ze scenariuszem komiksu, bardzo dobre wrażenie robią także rysunki. A zwłaszcza sceny walk, które zajmują mniej więcej jedną trzecią mangi. Dość powiedzieć, że przedstawione zostały one z niezwykłą dynamiką i realizmem – krew leje się strumieniami, a w powietrzu latają poobcinane ręce i głowy. Przemoc w „Kenshinie” nie jest jednak bezmyślna, służy jedynie uwiarygodnieniu i uatrakcyjnieniu akcji, stanowiąc zarazem istotny dodatek do poznania obyczajowości epoki. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby okazało się, że część czytelników mangi Watsukiego po odłożeniu „Kenshina” na półkę sięgnie od razu po którąś z monografii opisujących historię Kraju Kwitnącej Wiśni. A i pewnie autor komiksu byłby z takiego faktu wielce uradowany…



Tytuł: Kenshin #1
Scenariusz: Nobuhiro Watsuki
Rysunki: Nobuhiro Watsuki
Wydawca: Egmont
Cykl: Kenshin
ISBN: 83-237-9107-4
Format: 110x180
Cena: 16,-
Data wydania: czerwiec 2004
Ekstrakt: 80%
powrót do indeksunastępna strona

75
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.