Gdzieś płakało dziecko. Na dłuższą chwilę zawisłem, trzymając się dłońmi krawędzi włazu i pozwalając równikowemu klimatowi dostać się na pokład. Zostałem zwolniony ze szpitala jako zdolny do służby, ale moje płuca wciąż nie działały tak dobrze, jak bym sobie życzył, a wilgotne powietrze utrudniało oddychanie. – Gorąco tu. Schneider wyłączył silnik promu i przepchnął się obok mojego ramienia. Odsunąłem się od włazu, pozwalając mu wyjść, i osłoniłem oczy przed blaskiem słońca. Z powietrza obóz dla internowanych wyglądał równie niewinnie, jak większość budowanych schematycznie osiedli, ale z bliska jednolita schludność poległa pod atakiem rzeczywistości. Wzniesione na szybko plastobańki pękały od gorąca, a w alejkach między nimi płynęły strumykami nieczystości. Przy najlżejszym powiewie wiatru dochodził do mnie smród palonego polimeru; podmuch lądującego promu rozrzucił w powietrze sterty papieru i plastikowych odpadków. Spadały teraz na ogrodzenie energetyczne, które spalało je na popiół. Za płotem ze spieczonej ziemi wyrastały automatyczne wieżyczki strażnicze, przypominające wyglądem żelazne rośliny. Senne buczenie kondensatorów tworzyło równomierne tło dla szumu ludzkich głosów w obozie. Mały oddziałek lokalnej milicji garbił się za plecami sierżanta, przypominającego mi trochę mojego ojca w jednym z lepszych dni. Dostrzegli mundur Klina i natychmiast się wyprostowali. Sierżant niechętnie mi zasalutował. – Porucznik Takeshi Kovacs, Klin Carrery – odezwałem się energicznie. – To kapral Schneider. Przylecieliśmy przejąć i zabrać na przesłuchanie jedną z waszych internowanych, Tanyę Wardani. Sierżant zmarszczył czoło. – Nie zostałem o tym poinformowany. – Informuję pana, sierżancie. W tego rodzaju sytuacjach zazwyczaj wystarczył mundur. Na Sanction IV powszechnie wiadomo było, że Klinowcy są nieoficjalnymi przedstawicielami Protektoratu, więc generalnie dostawali to, czego chcieli. Nawet inne jednostki najemników wykazywały tendencje do rezygnacji z roszczeń, kiedy pojawiały się konflikty dotyczące rekwizycji. Jednak w tym sierżancie zdawało się coś tkwić. Jakieś luźno pamiętane uwielbienie dla przepisów, wbite na placu defilad w czasach, kiedy wszystko to jeszcze miało jakieś znaczenie. Zanim wybuchła wojna. To, albo może po prostu widok jego własnych pobratymców głodujących w plastobańkach. – Muszę zobaczyć jakąś autoryzację. Strzeliłem palcami w stronę Schneidera i wyciągnąłem rękę po wydruk. Nietrudno było go uzyskać. W trakcie ogólnoplanetarnego konfliktu, takiego jak ten, Carrera dawał swoim młodszym oficerom swobodę inicjatywy, dla której dowódca dywizji Protektoratu gotów byłby zabić. Nikt nawet mnie nie zapytał, na co potrzebna mi jest Wardani. Nikogo to nie obchodziło. Jak dotąd, najtrudniej było z promem; wykorzystywali je, a wiecznie brakowało środków transportu międzyplanetarnego. W końcu musiałem zabrać go pod groźbą użycia broni pułkownikowi dowodzącemu szpitalem polowym na południowy wschód od Suchindy. Później będę miał z tego powodu kłopoty, ale jak lubił mawiać Carrera, to w końcu wojna, nie konkurs popularności. – Czy to wystarczy, sierżancie? Bardzo uważnie obejrzał wydruk, jakby miał nadzieję, że kody autoryzacyjne okażą się nędzną podróbką. Przestąpiłem z nogi na nogę z niecierpliwością, którą nie do końca musiałem udawać. Atmosfera obozu działała depresyjnie, a gdzieś blisko nie ustawał płacz dziecka. Chciałem się z stamtąd wynieść. Sierżant uniósł wzrok i oddał mi wydruk. – Będzie pan musiał porozmawiać z komendantem – powiedział drewnianym głosem. – Wszyscy ci ludzie znajdują się pod nadzorem rządowym. Rzuciłem spojrzeniem za niego, w lewo i w prawo, po czym wróciłem wzrokiem do jego twarzy. – Racja. – Pozwoliłem, by moje parsknięcie zawisło przez chwilę w powietrzu, a sierżant spuścił wzrok. – A więc chodźmy porozmawiać z komendantem. Kapralu Schneider, zostańcie tutaj. To nie potrwa długo. Biuro komendanta mieściło się w dwupiętrowej bańce oddzielonej od reszty obozu dodatkowym ogrodzeniem energetycznym. Na szczytach słupów kondensatorów przysiadły mniejsze jednostki strażnicze, przypominając gargulce sprzed tysiąclecia, a przy bramie stali nastoletni jeszcze rekruci w mundurach, trzymając przerośnięte karabiny plazmowe. Pod napakowanymi gadżetami hełmami ich młode twarze wyglądały surowo i nie na miejscu. Zupełnie nie rozumiałem, po co tam stoją. Albo automatyczne jednostki strażnicze nie działały, albo obóz cierpiał na potężny przerost personelu. Przeszliśmy między nimi bez słowa i wspięliśmy się po schodach z lekkiego stopu, które ktoś niedbale przykleił do ściany bańki epoksydem, po czym sierżant zadzwonił do drzwi. Umieszczona nad framugą kamera przesunęła po nas spojrzeniem i drzwi się otworzyły. Wszedłem do środka, z ulgą wciągając klimatyzowane powietrze. Większość światła w biurze pochodziła z zestawu monitorów systemu ochrony zamontowanych na przeciwległej ścianie. Pasowało do nich formowane, plastikowe biurko, zajęte z jednej strony przez tani terminal holograficzny i klawiaturę. Reszta powierzchni zawalona była rulonami wydruków, pisakami i innymi administracyjnymi śmieciami. Z bałaganu wyrastały porzucone kubki z kawą, przypominające wieże chłodzące w krajobrazie przemysłowym, a w jednym miejscu przez biurko przeciągnięte było wężowate okablowanie, niknące w ramieniu skurczonej postaci siedzącej za biurkiem. – Komendancie? Widok z kilku kamer ochrony zmienił się i w migotliwym świetle dostrzegłem połysk stali wzdłuż ramienia. – O co chodzi, sierżancie? Głos miał rozmazany i przygłuszony, bez śladu zainteresowania. Wszedłem głębiej w chłodny mrok, a mężczyzna za biurkiem lekko uniósł głowę. Udało mi się zobaczyć niebieskie, fotoreceptorowe oko i składankę protetycznych tworzyw schodzących w dół jednej strony twarzy i karku do masywnego lewego ramienia, które wyglądało jak zbrojony kombinezon kosmiczny, lecz nim nie było. Nie miał większości lewej połowy ciała, od biodra do ramienia zastępowały je urządzenia mechaniczne. Ramię wykonane było z gładkich systemów stalowych, zakończonych czarnym szponem. Na nadgarstku i przedramieniu umieszczono tuzin błyszczących, srebrnych gniazd, a do jednego z nich wpięto kable ze stołu. Lampka umieszczona obok gniazda błyskała równomiernie czerwonym światłem. Prąd płynął. Stanąłem przed biurkiem i zasalutowałem. – Porucznik Takeshi Kovacs, Klin Carrery – powiedziałem spokojnie. – Cóż. – Komendant z wysiłkiem wyprostował się w fotelu. – Pewnie chciałby pan tu mieć więcej światła, poruczniku. Lubię ciemność, ale – zachichotał przez zaciśnięte wargi – mam do niej oko. Pan zapewne nie. Sięgnął do klawiatury i po kilku próbach w rogach pokoju włączyło się światło. Fotoreceptor jakby przygasł, a równocześnie skupiło się na mnie zaczerwienione ludzkie oko. To, co zostało z twarzy sierżanta, miało regularne rysy i niegdyś mogło być przystojne, lecz długi kontakt z okablowaniem pozbawił drobne mięśnie spójnego sterowania i sprawił, że twarz wyglądała na bezmyślną i głupią. – Czy tak lepiej? – Twarz spróbowała przybrać wyraz bardziej przypominający grymas niż uśmiech. – Przypuszczam, że tak, w końcu przybył pan z Zewnętrznego Świata. – Wielkie litery zabrzmiały ironicznym echem. Machnął ręką przez pokój, w stronę scen na ekranach. – Świata poza tymi oczkami i czymkolwiek, o czym mogą śnić te małe umysły. Niech mi pan powie, poruczniku, czy wciąż prowadzimy wojnę o zrabowaną, archeologicznie bogatą i rozgrzebaną ziemię naszej ukochanej planety? Moje spojrzenie powędrowało do łącza i pulsującego czerwonego światła, a potem z powrotem na jego twarz. – Chciałbym mieć pańską pełną uwagę, komendancie. Przypatrywał mi się przez dłuższą chwilę, potem jego głowa przekręciła się jak coś całkowicie mechanicznego i spojrzał na wpięty w ramię kabel. – Och – wyszeptał. – To. Gwałtownie okręcił się w stronę sierżanta, tkwiącego z dwoma milicjantami tuż przy drzwiach. – Wynoś się. Sierżant wykonał polecenie ze skwapliwością sugerującą, że w ogóle nie miał wielkiej ochoty na przebywanie tam. Jego umundurowani podwładni podążyli za nim, a jeden z nich delikatnie zamknął za sobą drzwi. Kiedy zaskoczyły, komendant opadł z powrotem w fotel, a jego prawa ręka powędrowała do gniazda z kablem. Z jego ust wyrwał się dźwięk, który mógł być westchnieniem, kaszlem czy nawet śmiechem. Odczekałem, aż na mnie spojrzy. – Do ostatniej kropli, zapewniam pana – stwierdził, wskazując na wciąż błyskające światełka. – Przypuszczam, że na tym etapie nie przeżyłbym natychmiastowego odłączenia. Jeśli się położę, prawdopodobnie nigdy już nie wstanę, więc zostaję w tym… fotelu. Niewygoda mnie budzi. Czasami. – Spróbował widocznego wysiłku. – Czegóż więc, jeśli wolno spytać, chce ode mnie Klin Carrery? Wie pan, że nie mamy tu nic cennego. Sprzęt medyczny wyczerpał się wiele miesięcy temu i nawet żywność, jaką nam przysyłają, ledwie wystarcza na pełne racje. Oczywiście, dla moich ludzi. Mam na myśli korpus doskonałych żołnierzy, którymi tu dowodzę. Nasi rezydenci otrzymują jeszcze mniej. – Kolejny gest, tym razem na zewnątrz, w stronę rzędu monitorów. – Oczywiście, maszyny nie potrzebują jedzenia. Są samowystarczalne, pozbawione potrzeb i niewygodnej empatii wobec strzeżonych obiektów. Każda z nich jest doskonałym żołnierzem. Jak pan widzi, próbowałem się zmienić w jedną z nich, ale proces nie posunął się jeszcze zbyt daleko… – Nie przyszedłem tu po pańskie zapasy, komendancie. – Ach, więc to dzień sądu, prawda? Czyżbym przekroczył jakąś wyznaczoną ostatnio granicę w porządkach Kartelu? Może stałem się źródłem wstydu dla wysiłku wojennego? – Pomysł zdawał się go bawić. – Jest pan mordercą? Zabójcą Klina? Potrząsnąłem głową. – Przyleciałem tu po jedną z pańskich internowanych. Tanyę Wardani. – Ach, tak, pani archeolog. Poczułem lekkie spięcie mięśni. Nie odezwałem się, po prostu położyłem na stole przed komendantem wydruk z autoryzacją i czekałem. Podniósł go niezgrabnie i przechylił głowę pod przesadnym kątem, trzymając papier wysoko, jakby była to jakaś holozabawka, na którą koniecznie trzeba patrzeć od dołu. Zdawało się, że mamrocze coś do siebie pod nosem. – Jakiś problem, komendancie? – zapytałem cicho. Opuścił ramię i oparł się na łokciu, machając autoryzacją w moją stronę. Jego ludzkie oko nagle wydało się jaśniejsze. – Czego od niej chcecie? – zapytał równie cicho. – Mała Tanya to grzebacz. Kim ona jest dla Klina? Nagle zacząłem się na zimno zastanawiać, czy nie będę czasem musiał zabić tego człowieka. Nie byłoby to zbyt trudne, a i tak prawdopodobnie tylko okradłbym kabel z kilku miesięcy życia, ale przed drzwiami stał sierżant ze swoją milicją. Z gołymi rękami nie byłoby to proste, a zresztą nie wiedziałem, jakie parametry mają programy robotów strażniczych. Pozwoliłem, by lód wypłynął w moim głosie. – To, komendancie, jest dla pana jeszcze mniej ważne niż dla mnie. Mam rozkaz ją stąd zabrać, a pan ma swoje rozkazy. Trzyma pan tu Wardani czy nie? Ale on nie odwrócił wzroku tak jak sierżant. Może kierowało nim coś z głębin uzależnienia, jakaś gorycz, którą odkrył, kiedy został podpięty do opadającej orbity wokół centrum siebie. A może zostało jeszcze coś z granitu, którym kiedyś był. Nie zamierzał ustąpić. Przygotowując się, wolno zacisnąłem i rozluźniłem trzymaną za plecami dłoń. Nagle jego wyprostowane przedramię opadło na biurko jak wysadzona wieża, a spomiędzy luźnych palców wyleciał dokument. Moja ręka gwałtownie wyprysnęła do przodu i przycisnęła papier do powierzchni biurka, zanim zsunął się z jego krawędzi. Komendant wydobył cichy głos z głębi gardła. Przez chwilę obaj w ciszy patrzyliśmy na dłoń trzymającą kartkę, potem komendant odchylił się z powrotem na oparcie fotela. – Sierżancie – zawołał ochryple. Otworzyły się drzwi. – Sierżancie, wyciągnijcie Wardani z bańki osiemnastej i zaprowadźcie do promu porucznika. Sierżant zasalutował i wyszedł, z wyraźnie widoczną na twarzy ulgą, że zdjęto z niego całą odpowiedzialność. Przepłynęła przez niego fala uspokojenia jak po zażyciu lekarstwa. – Dziękuję, panie komendancie. – Dodałem własny salut, zabrałem z biurka wydruk autoryzacji i odwróciłem się do wyjścia. Prawie dotarłem do drzwi, gdy znów się odezwał. – Popularna kobieta – rzucił. Obejrzałem się. – Słucham? – Wardani. – Przyglądał mi się z błyskiem w oku. – Nie jest pan pierwszy. – Nie jestem pierwszy do czego? – Niecałe trzy miesiące temu – mówiąc, podłączył prąd do lewego ramienia i jego twarz zadygotała spazmatycznie – mieliśmy tu mały rajd. Kempiści. Pokonali maszyny z perymetru i dostali się do środka, co biorąc pod uwagę stan, w jakim były części, wymagało zaawansowanej techniki. – Jego głowa przechyliła się ospale z powrotem na oparcie fotela i wydał z siebie długie westchnienie. – Bardzo zaawansowana technika… Mając na uwadze… Przyszli po nią… Czekałem na ciąg dalszy, ale jego głowa tylko przetoczyła się lekko na bok. Zawahałem się. Z dołu dwaj stojący na placu milicjanci przyjrzeli mi się z ciekawością. Podszedłem z powrotem do biurka komendanta i ująłem jego twarz w dłonie. W ludzkim oku widać było tylko białko, ze źrenicą unoszącą się gdzieś pod górną powieką jak balon odbijający się od sufitu pokoju, w którym już dawno wypaliła się impreza. – Poruczniku? Pytanie nadeszło od strony zewnętrznych schodów. Przez chwilę jeszcze wpatrywałem się w pustą twarz. Oddychał słabo przez wpół otwarte usta i zdawało mi się, że w kącikach jego warg czai się uśmieszek. Na granicy mojego pola widzenia błyskało rubinowe światełko. – Poruczniku? – Idę. – Pozwoliłem głowie wytoczyć się z moich dłoni i wyszedłem w upał, delikatnie zamykając za sobą drzwi. Schneider siedział na jednej z przednich łap lądownika, zabawiając tłumek obszarpanych dzieci sztuczkami iluzjonistycznymi. Z większej odległości, stojąc w cieniu najbliższej plastobańki, przyglądało mu się również kilka postaci w mundurach. Spojrzał na mnie, gdy podszedłem. – Problemy? – Nie. Pozbądź się tych dzieciaków. Schneider uniósł brwi i bez pośpiechu dokończył sztuczkę. Na zakończenie powyciągał zza ucha każdego z dzieci małe zabawki z pamiętającego plastiku. W pełnej niedowierzania ciszy patrzyły, jak demonstruje działanie maleńkich figurek. Zgniótł je na płask, potem ostro zagwizdał i przyglądał się, jak z wysiłkiem, niczym ameby, wracają do oryginalnego kształtu. Jakieś korporacyjne laboratorium genetyczne powinno wymyślić takich żołnierzy. Dzieci przyglądały się z otwartymi ustami, co stanowiło sztuczkę samą w sobie. Jeśli o mnie chodzi, coś tak niezniszczalnego przyprawiłoby mnie w dzieciństwie o koszmary, ale cóż, nawet jeśli moje dzieciństwo było ponure, w porównaniu z tym miejscem przypominało trzydniowy piknik. – Nie robisz im przysługi, skłaniając je do myślenia, że ludzie w mundurach wcale nie są tacy źli – powiedziałem cicho. Schneider rzucił mi zaciekawione spojrzenie i głośno klasnął. – To wszystko, dzieciaki. Zabierajcie się stąd. No już, przedstawienie skończone. Dzieciaki zmyły się, niechętnie porzucając małą oazę zabawy i prezentów. Schneider założył ręce i z nieruchomą twarzą przyglądał się, jak odchodzą. – Skąd wziąłeś te rzeczy? – Znalazłem w ładowni. Kilka pakietów pierwszej potrzeby dla uciekinierów. Przypuszczam, że szpital, z którego wzięliśmy tę łajbę, nie miał z nich wiele pożytku. – Nie, już zastrzelili tam wszystkich uchodźców. – Kiwnąłem głową w stronę oddalających się dzieci, dyskutujących teraz w podnieceniu o swoich nowych zabawkach. – Milicja z obozu pewnie skonfiskuje im je, jak tylko stąd odlecimy. Schneider wzruszył ramionami. – Wiem. Ale rozdałem już czekoladę i środki przeciwbólowe. Co zamierzasz zrobić? Było to rozsądne pytanie z całą kupą nierozsądnych odpowiedzi. Wpatrując się w najbliższego strażnika, zacząłem rozważać niektóre z bardziej krwawych opcji. – Oto i ona – odezwał się Schneider, wskazując przed siebie ręką. Spojrzałem i zobaczyłem sierżanta, jeszcze dwóch ludzi w mundurach i idącą między nimi szczupłą postać z rękami spiętymi za plecami. Zmrużyłem oczy z powodu rażącego słońca i uruchomiłem wzmocnienie wspomaganego neurochemią wzroku. W swoim czasie jako archeolog Tanya Wardani musiała wyglądać o niebo lepiej. Sylwetka o długich kończynach miała zapewne więcej ciała, i pewnie zrobiłaby coś z ciemnymi włosami, może po prostu umyłaby je i rozpuściła. Równie mało prawdopodobne było, by wcześniej miała pod oczami blednące siniaki. Możliwe, że uśmiechnęła się delikatnie, kiedy nas zobaczyła, zaledwie lekkie skrzywienie długich, zaciśniętych warg. Zachwiała się i zatoczyła. Jeden z członków eskorty musiał ją podtrzymać. Stojący obok mnie Schneider zerwał się do przodu, ale udało mu się powstrzymać. – Tanya Wardani – sztywno oświadczył sierżant, wyciągając długą, białą plastikową taśmę, zadrukowaną na całej długości kodami kreskowymi, oraz skaner. – W celu zwolnienia muszę odczytać pana numer identyfikacyjny. Wskazałem palcem na kod na mojej skroni i czekałem w bezruchu, gdy czerwone światło przesuwało się po mojej twarzy. Sierżant odnalazł kawałek taśmy odpowiadający Wardani i przesunął po nim skanerem. Schneider podszedł do przodu i wziął kobietę za ramię, wciągając ją na pokład z doskonale udawaną szorstką obojętnością. Sama Wardani odegrała swoją rolę bez mrugnięcia okiem. Kiedy się odwracałem, by podążyć za tą dwójką, sierżant zawołał za mną głosem, którego sztywność stała się nagle bardzo krucha. – Poruczniku. – Tak, o co chodzi? – Głosem zdradziłem rosnące zniecierpliwienie. – Czy ona tu wróci? Odwróciłem się we włazie, unosząc brwi w ten sam wyszukany sposób, jaki Schneider zademonstrował mi kilka minut wcześniej. Zdecydowanie wyszedł ze swojej roli i wiedział o tym. – Nie, sierżancie – powiedziałem jak do małego dziecka. – Ona tu nie wróci. Zabieram ją na przesłuchanie. Proszę o niej po prostu zapomnieć. Zamknąłem właz. Jednak gdy Schneider poderwał prom w powietrze, wychyliłem się w bulaju i zobaczyłem, że wciąż tam stoi, poniewierany przez podmuch naszego startu. Nawet nie zadał sobie trudu osłonięcia twarzy przed pyłem. |