powrót do indeksunastępna strona

nr 8 (XL)
październik 2004

 Interversum
Jacek Dukaj
ciąg dalszy z poprzedniej strony
– Czasami przewlekle chorzy – zaczął – przeważnie ludzie starsi, gdy nazbyt długo żyją z bólem… Jest taki moment… Uzależniają się od niego. Coś pęka i przekroczony zostaje próg, przeskakują zwrotnice w mózgu. Ból zaczyna cię koić. Jest ciepły, otula cię, chroni od świata, od wszystkiego, co nie jest bólem. Oddajesz mu się cały. Nawet ciało jest jakby zadowolone. Rodzi się lęk przed zmianą stanu, końcem bólu. Ból daje bezpieczeństwo, spokój, uwalnia cię od czasu. Stanowi jedyną kategorię, opisuje więc również przyjemność. Jeśli chcesz doświadczyć ułomnego substytutu tego przejścia, chwyć kiedyś gołymi palcami szklankę z wrzątkiem. Nie u dołu, ale z góry, tak, że gorąco podchodzić będzie stopniowo. Najpierw się sparzysz. Po dwóch-trzech sekundach przestaniesz odczuwać temperaturę, zostanie ból palców. Jeśli teraz nie odejmiesz dłoni i utrzymasz szklankę przez dalsze kilkanaście sekund – a nie każdy to potrafi – poznasz pierwszy cień owej przyjemności.
– Mnie noga już prawie w ogóle nie boli – burknął Gracz.
– Nie miałem na myśli nogi – rzekł wujek.
Obsesja rosła. Już zgoła fizycznie czuł wychylanie się szal. Ostatnio pod choinkę dostał był zegarek, bardzo elegancki, z siedmioma wskazówkami na trzech tarczach, koledzy zazdrościli. Któregoś ranka rzucił go na podłogę i zmiażdżył gipsem.
Gracz to czuł, czuł wyraźnie. Jakby stał przy otwartym na oścież oknie, a orzeźwiający wiatr spod zachodzącego słońca wiał mu prosto w płuca. Lekkość, wielkie upojenie, ciało karmi się pejzażem. Przestał się odzywać. Przestał czytać. Już nawet nie pamiętał o rowerze i nie bardzo czekał losowań.
Wtedy nastąpiło owo przejście, o którym opowiadał był wujek. Gracz zatracił ostrość rozróżnienia szczęścia i nieszczęścia i zachwiał się na osi. W którą stronę wiatr wieje? To, co odpychało, przyciągało; to, co przyciągało, odpychało. Rankiem zajadał się ulubionymi surowymi marchewkami, by wieczorem pościć w jadle i słowach. Noc zastawała go w połowie transformacji, ni to dziecko, ni wampir. Zastygał, niczym na zbyt wcześnie wykonanej fotografii: w drodze do pozy. Nawet sny miewał jakieś takie niedośnione, roztopiona plastelina nadziei i lęków. I co właściwie mu się śniło… Zasypiał jakby mdlał: głowa ciężka od krwi, upadek w gorąc, kończyny bezwładne. Łuuumm. I długa ciemność. Rankiem mówili mu, że krzyczy przez sen.
Któregoś razu matka aż się rozpłakała.
– O co ci chodzi, co ty robisz, co znowu sobie ubzdurałeś, chcesz ten rower, dobrze, załatwimy jakoś, no odezwij się, co z tobą, proszę cię.
– Ale znowu nie był pewien, czy cieszą go te łzy, czy też sprawiają mu przykrość. W którą stronę wyciągnąć rękę. Po co. Ku czemu. Przez co. Natłok sprzecznych interpretacji.
Dwa dni po zdjęciu gipsu trafił szóstkę. Nazajutrz zapadł na ciężkie zapalenie opon mózgowych. Ze śpiączki wyszedł po trzech miesiącach.
• • •
Potem się zakochał.
Potem, to znaczy ponad dziesięć lat później – ale w retrospekcji to jest następna scena; cięcie i – potem: desperacka miłość. Pamięć zawsze daje jakieś wzory, pamięta się w kontekstach i ciągach czasowych, podczas gdy na żywo odbieramy jedynie chaos. Schemat pamięci Gracza ustalił się mu w wieku lat siedmiu i kiedy teraz wspomina tamto zauroczenie, stanowi ono otwierający gambit sekretnej ofensywy wszechświata.
Zdecydowanie nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Po prawdzie samo słowo też przyszło dopiero post factum. Widywał ją w sklepie, na ulicy, w autobusie; mieszkała gdzieś na osiedlu. Być może nawet rozmawiali ze sobą, zanim jeszcze naprawdę zwrócił na nią uwagę – tak być mogło, tego nie pamiętał.
Pierwsze wrażenia były powierzchowne, głównie o seksualnych konotacjach. Miała włosy jak jęzor czarnego oleju i nawet przelotnie spojrzawszy, widział w wyobraźni tę aureolę nocy rozlaną na białej poduszce, ręka sama się wyciągała. Ale to oczywiście nie była miłość, podówczas każda kobieta mogła wylądować w jego erotycznych fantazjach, nie stanowiło to żadnego wyróżnika.
Ni z tego, ni z owego zaczął jednak tęsknić za jej widokiem, za jej otwartym spojrzeniem, w którym mógłby się z pochyloną głową zanurzyć, za świadomością, że ona jest świadoma jego obecności. Łapał się na tym, iż, znalazłszy się w miejscu, w którym raz był ją już spotkał, szuka jej wzrokiem. To go irytowało; i irytowało, że irytuje.
Tęsknota kumulowała się całymi miesiącami, toteż nie zdawał sobie sprawy z procesu, analiza w czasie rzeczywistym wiodła jeno ku konfuzji. Ktoś inny na jego miejscu przemyślałby rzecz i zastosował jakąś strategię flirtu: wyśledziłby ją, dowiedziałby się, gdzie mieszka, jak się nazywa, kim właściwie jest. Ale nie Gracz. Gracz na miejscu Gracza nie zrobił tego, obca mu była sztuka podrywu, miał owe szkolne gierki w głębokiej pogardzie; widział jasno całą śmieszność i żałosną infantylność manewrów wykonywanych przez swych rówieśników i nigdy by się do nich nie zniżył.
Zresztą tak czy owak nie było to możliwe. Rozpoznał bowiem pragnienie i przypomniał sobie swą absurdalną żądzę pieniędzy sprzed lat; ukryte symetrie losu znów do niego przemówiły, jak czasami działo się to na przykład przed wyjątkowo ważnymi klasówkami. Nie wykonał zatem najmniejszego ruchu.
Nie dążył do kontaktu; ale i nie unikał. Z taką samą częstotliwością, co przedtem, widywał ją na ulicy, tak samo często (czyli rzadko) spotykał się z nią w autobusie, z tą samą przypadkowścią krzyżował z jej swoje spojrzenia. Nie odzywał się. Nie gapił. Nie dawał sygnałów. Nawet nie myślał – przymuszał swe myśli, by spadały wówczas w błoto, pełzały tuż ponad betonem, by nie odbiegały od jego butów dalej niż na metr. Wiedział, że Gra jest niebezpieczna, a reguły przewrotne.
Tak to trwało od jesieni do wiosny. W kwietniu wszechświat uderzył.
Gracz jeździł podówczas na weekendy do swego ojca, który przeprowadził się był do miasta oddalonego o ponad sto kilometrów. (Cztery lata wcześniej rodzice się w końcu rozwiedli; ojciec dostał w tamtym mieście wysoko płatną pracę). Wracał Gracz wieczornymi, nocnymi pociągami. Wtedy się to zdarzyło; tak pamiętał.
W trakcie podróży z miasta do miasta, w topograficznym nigdzie; półtorej godziny wyjęte z życia. Czasami spał, czasami czytał, czasami grzązł w powolnych myślach, przewalających się wielorybio z boku na bok w rytm stukotu kół pociągu. Już wieczór, już noc: za oknami gładki monolit ciemności, ugięcie przestrzeni. Na tej trasie i o tej porze wagon zazwyczaj jest pusty. Tym razem podobnie: wydobywszy się desperackim szarpnięciem z malarycznego półsnu, skonstatował zimną pustkę w jasno oświetlonym wagonie.
Ale zaraz doszły go przemieszane głosy niewidocznych kobiet. Trzy, cztery dziewczyny; zapewne siedzą w drugim końcu wagonu. Lecz słychać je wcale wyraźnie; i Gracz słucha, chcąc nie chcąc, to znaczy mimo wszystko już chcąc.
To pielęgniarki – stażystki bądź uczennice. Co chwila się śmieją z jakichś z nagła przypomnianych komizmów ich pracy/nauki – ale co jest pomiędzy tym śmiechem: porażająca szczerość. Słyszał: – A pamiętasz tego dziada? A ta wariatka, co wyrywała sobie wenflon? – Słyszał: – A ten obrzydliwy grubas, któremu pięć razy zakładałam cewnik? Jezu, te staruszki z wewnętrznego, no coś okropnego…
To oczywiste, że nic innego nie mogą odczuwać, są ludźmi, są zwykłymi ludźmi. A jednak: mały szok i lód na sercu. Każdy bywa pacjentem; każdy wierzy – chce wierzyć, musi wierzyć – że pielęgniarki właśnie zwykłymi ludźmi nie są, że ich nie zraża choroba, brud, słabość i upodlenie, że obrzydzenie nie ma do nich dostępu. Przyglądasz się i na twarzach tylko jasne uśmiechy, albo grymasy wiecznego zaaferowania, albo pospolite zmęczenie – nigdy ani śladu pogardy. Ale to nie znaczy, że ona się w nich nie kumuluje. Dopiero po pracy, we własnym gronie, gdy wracają do domu późnym pociągiem…
Wstał i przeszedł do sąsiedniego wagonu, równie pustego. Ledwo postawił stopę za rozklekotanym przegubem pociągu, tu też doszedł go szept-śmiech dziewczęcy. Stojąc, widział czubki ich głów, pochylonych ku sobie za metalowym zwieńczeniem żółtego plastiku oparcia. Klątwa, pomyślał, i zrezygnowany usiadł za ich plecami.
Podsłuchiwał, musiał, pielęgniarki go złamały. Stuk-tuk-tukk – a ponad hałasem: zwierzenia miłosne. Spowiadała się jedna drugiej. Że nie ma odwagi. Że nie wie, jak podejść. Że to naprawdę. Że śni o nim. Chichot koleżanki. Tamta też odpowiada śmiechem. Ale nie żartuje. Plącząc się i ostentacyjnie naigrywając z samej siebie, opowiada w rwanych zdaniach historię idiotycznego zauroczenia. Koleżanka wyzywa ją od ostatnich romantyczek. Znowu chichoczą.
Gracz w milczeniu i bezruchu poci się zimnym potem, w suchym gardle staje mu gęsta ślina – bo już z tych wszystkich podsłuchanych szczegółów wie bez żadnej wątpliwości, wie, wie, iż to o nim mowa, iż to on jest obiektem uczucia zwierzającej się. Wsłuchuje się w jej głos i w końcu, prawie dygocząc, pochyla się i zerka wstecz na odbicie w czarnym lustrze szyby. To ona. Jej profil. Jej włosy, jeszcze czarniejsze od zaokiennej nocy. Koleżanka mówi do niej „Klara”. Koleżanka jest pryszczatą brzydulą. Gracz szybko się cofa.
Kuli się teraz na twardym siedzeniu, z głową opuszczoną między kolana, oddycha szybko i głęboko, otwartymi szeroko ustami, żeby one go nie usłyszały; trzęsą się dłonie, zimne, trupioblade, krew przewala się grzmiącymi wodospadami wewnątrz uszu, podnoszą sie do przełyku kwasy żołądkowe.
Pociąg skręca, zwalnia, w ciemnościach mokre łuny świateł, to już, to tutaj, trzeba wysiąść – ale przecież ona – Klara – też wysiądzie; zobaczy go, co robić, kurwa mać, skacze do drzwi i, zgięty w pół, przebiega przez przedział z pielęgniarkami, przebiega przez cały wagon, drugi, trzeci, do końca składu. I ledwo ten się zatrzymuje, Gracz zeskakuje na peron, po czym na złamanie karku pędzi do przejścia podziemnego.
Tej kwietniowej nocy powróciła dzięcięca pewność. Jaskrawość doświadczonego objawienia wgniatała Gracza w ziemię. Z trudem prostował kark. Nie mógł zasnąć. Wyciągnął w ciemności rękę. Palce – kilometr; ściany – o cale. Jak zagrać? Jak zagrać? Roztrząsał po kolei różne posunięcia. Właściwie każde pozostawiało go bezbronnym wobec potencjalnej kontry. Wydawało się, że nie ma wyjścia; cokolwiek uczyni, wzór może się zwinąć i wyrzucić go na drugą stronę. To nie szachy, niektórych zmiennych nie da się rozłożyć, musi zaakceptować ryzyko, ostrożność służy tu jedynie minimalizacji szkód; zresztą na zmienne niezależne i tak nie posiada wpływu, a części z nich w ogóle dotąd nie rozpoznaje, zdawał sobie z tego sprawę.
Tydzień później natknął się na nią pod kioskiem; wracała już z gazetami.
– Klara! – zawołał.
Obejrzała się.
Podszedł.
– Podsłuchałem was, słyszałem, co o mnie mówiłaś, wtedy, w pociągu, pamiętasz, w zeszłym tygodniu – powiedział na jednym wydechu, patrząc jej prosto w oczy. – Mogę dotknąć twoich włosów?
– Cco…? A weź ty się…
– Przepraszam.
Ale za co przeprosił: nie odwrócił się, nie odszedł. Wyciągnął powoli ramię, położył dłoń na jej oczach, musiała opuścić powieki. Przycisnął je delikatnie palcami, jej gorący oddech uderzał go teraz w wewnętrzną stronę nadgarstka; nie odsunęła się, nie drgnęła, nie uniosła rąk. Był zimny ranek i widział parę tego oddechu. Stali na rogu alejki, pod siatką szkolnego boiska, z lewej mieli nagie drzewo. Ona była niższa o pół głowy, wyciągnięta na wprost ręka Gracza zakrywała górną część jej twarzy. Mimowolnie pochyliła się lekko i naparła na jego dłoń. Ustaliła się równowaga mas: chociażby chciał, nie potrafiłby już cofnąć ręki; jej zaś ręka – prawa, opuszczona wzdłuż ciała – coraz mocniej zaciskała się na gazetach, mnąc je z głośnym trzaskiem twardego papieru. Nic nie widziała – mogła tylko odczuwać jego obecność, straszliwą bliskość obcego człowieka, odczuwać ją samą skórą i naciskiem ciepłego ciała na gałki oczne, tak ostentacyjnie bezbronna, bezsłownie zniewolona. A wciąż nie czyniła najmniejszego ruchu, by się od tego dotyku uwolnić, nie przesunęła stóp ni o milimetr. Tylko jej oddech był coraz szybszy, coraz bardziej parzący. Stali pośrodku zimnego osiedla, pod niebem barwy zbuksowanego śniegu. Czy ktoś ich spostrzegł, czy zwrócili czyjąś uwagę – Gracz nie wiedział, nie rozglądał się na boki, patrzył tylko na nią, na jej drżące wargi. Czekał łez. Poczuwszy na palcach pierwszą wilgoć, ugiął ramię i przysunął się bliżej; prawie upadła na niego, musiał ją objąć, gazety wylądowały na ziemi. Odjął dłoń, ale nie była w stanie unieść powiek. Pod policzkiem czuł jej włosy. Tulił ją przez warstwy szorstkiego ubrania. Nieregularny oddech przechodził pod jego uchem w urywany szloch. Z niepewności pragnień rodziła się histeria. Obroty, obroty, pomyślał Gracz i podniósł za jej plecami dłoń do włosów, wsunął ją w czarny strumień, dotarł w nim do samej czaszki, rozsunął palce i zacisnął je na lokach tuż przy skórze. Odchylił jej głowę. – Otwórz oczy – szepnął. Zamrugała i spojrzała na niego przez łzy. Piętnaście centymetrów, widział plamki na jej tęczówkach. I tak pół minuty, minuta, haaaaaaaa, nieskończoność. Uśmiechnęła się. Wygrałem, pomyślał.
Zuchwały władca sekretnych synergii, siedemnastoletni mistyk pragnień nieziszczonych… jakże się potem wstydził swego samozadowolenia. Klara mu wyznała, że było to niczym uderzenie fali gorąca pod dotykiem bioenergoterapeuty. Kolana się pod nią uginały i tchu jej brakowało, i traciła poczucie równowagi. Gracz zdjęła pycha. Może rzeczywiście? Kto wie.
Powinien był znać – on najlepiej – cenę spełnienia. Przecież dostrzegał kątem oka tę ciemną płachtę, aksamitny płaszcz bestii, zawsze w ruchu, mnący się w zielonkawe fałdy. Czasami widać go wyraźniej: w wieczornym refleksie na szybie wystawowej, w benzynowej kałuży, w oglądanym z ukosa ekranie telewizyjnym, w oku konającego. Palec Drugiego Gracza; a może kolor szachownicy. Czuł to przecież; zawsze czuł. Powinien się był spodziewać.
Potem, na drzwiach swego gabinetu, zawiesi tabliczkę z Trzema Prawami:
  1. Świat jest niesprawiedliwy.
  2. Świat jest niesprawiedliwy, nawet gdy wydaje ci się inaczej.
  3. Wszelka dostrzeżona sprawiedliwość stanowi w istocie przejaw niesprawiedliwości wyższego rzędu.
Twarz Klary falsyfikowała je w jego oczach wszystkie razem i każde z osobna. Dotyk jej rzęs na skórze dowodził wiecznotrwałości każdej chwili; nic we wszechświecie nie ginie. Jej śmiech – otwarty, przeponowy śmiech Klary – wynagradzał Graczowi wszystkie strachy, przeszłe i przyszłe. Powolne przebudzenie w jej ciepłych objęciach usprawiedliwiało całe życie, włącznie z tą stroną śmierci, która do niego przynależy.
Raz jeden dane mu było tak się obudzić i pomyślał wtedy, niezdarnie zagarniając w dłoń czarne loki: szczęście.
Klarę z kolei obudził jego szloch i drżenie łóżka. Rozespana, obróciła głowę. Nocowali w mieszkaniu jej ciotki, która leżała w szpitalu na nerki; za uchylonym oknem powietrze trzeszczało od kolorów porannego słońca, wszystkie ptaki maja śpiewały i ćwierkały w jaskrawej zieleni starych drzew międzygrobnych (ciotka mieszkała przy cmentarzu). Poza tym wielka cisza.
– No?
Spojrzał na nią, mrugając. Uśmiechnęła się, taki był odruch między nimi. Wyciągnął rękę i przesunął opuszkiem palca po jej dolnej wardze. Klara przez koc zahaczyła go za udo prawą nogą, ale się wywinął.
– Będę musiał być bardzo ostrożny – rzekł niepewnie. – Może gdybyśmy się już nigdy więcej nie spotkali…
– A, ty znowu swoje. – Oczywiście wiedziała: pierwszą z szeregu jego nieostrożności było opowiedzenie jej o Grze.
– Może gdybym jakoś zrównoważył…
– To jest paranoja, zdajesz sobie sprawę? – Ziewnęła. – Istnieje chyba nawet taka jednostka chorobowa: mania prześladowcza połączona z megalomanią i nerwicą… Zracjonalizowana forma anhedonii.
– Skąd ty znasz takie słowa?
– Z filmów Woody’ego Allena. Jak byłeś mały, pewnie uciekałeś od cukierków i zajadałeś się szpinakiem, co? Mam rację? – Trąciła go łokciem.
– Nic nie poradzę, gdy ktoś jest zupełnie ślepy – westchnął. – Ale nie boję się o siebie; to przecież dotyczy każdego.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

5
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.