powrót do indeksunastępna strona

nr 9 (XLI)
listopad 2004

 Rycerz Cieni
Roger Zelazny
ciąg dalszy z poprzedniej strony
• • •
Żaden demon na mnie nie napadł; nie spadł ani kawałek muru. Wkroczyłem za Mandorem do jadalni i patrzyłem, jak kilkoma słowami i gestami przemienia ją nie do poznania. W miejsce stołu i ław pojawił się okrągły stolik z trzema wygodnymi z wyglądu krzesłami – ustawionymi tak, by każdy z siedzących mógł podziwiać góry. Jasra jeszcze nie przybyła, a ja trzymałem dwie butelki wina, o którego „oddech” tak troszczył się Mandor. Zanim zdążyłem je postawić, stworzył wyszywany obrus i serwetki, delikatną porcelanę, która wyglądała jak malowana przez Miró, i pięknie rzeźbione srebra. Przez chwilę studiował nakrycia, zrezygnował ze sztućców i przywoływał nowe, z innym wzorem. Nucił pod nosem, krążąc po pokoju i ze wszystkich stron studiując przybrany stół. Kiedy chciałem ustawić butelki, wyczarował pośrodku kryształowy wazon z pływającymi w wodzie kwiatami. Odstąpił na krok. Zmaterializowały się kryształowe puchary. Zacząłem lekko warczeć. Wtedy jakby mnie zauważył – po raz pierwszy od dłuższego czasu.
– Och, postaw je. Postaw je tutaj, Merlinie – zawołał. Po lewej stronie zjawiła się hebanowa taca.
– Sprawdźmy lepiej, co z winem – zaproponował. – Zanim wróci dama.
Nalał do kielichów rubinowego płynu.
Skosztowaliśmy. Pokiwał głową. Było lepsze niż Bayle’a. O wiele lepsze.
– Nic mu nie dolega – stwierdził.
Okrążył stolik i wyjrzał przez okno. Poszedłem za nim. Gdzieś w tych górach, jak przypuszczałem, mieszkał Dave w swojej jaskini.
– Trochę mnie gryzie sumienie – wyznałem. – Że zrobiłem sobie urlop. Tylu spraw powinienem dopilnować…
– Może nawet więcej, niż sądzisz – zgodził się. – Spójrz na to nie jak na urlop, ale jak na wzmacnianie zaplecza. W dodatku możesz się od tej damy czegoś dowiedzieć.
– To prawda. Ale zastanawiam się czego.
Zakręcił winem w kielichu, wypił odrobinę i wzruszył ramionami.
– Ona dużo wie. Może coś jej się wymknie. A może stanie się wylewna i gadatliwa. Nie martw się na zapas.
Łyknąłem wina. Mógłbym być niemiły i powiedzieć, że ręce zaczęły mnie świerzbieć. Ale tak naprawdę to pole Logrusu mnie ostrzegło, że korytarzem nadchodzi Jasra. Nie mówiłem o tym Mandorowi, bo byłem pewien, że sam to wyczuł. Po prostu zwróciłem się do drzwi, a on zrobił to samo.
Miała na sobie nisko wyciętą białą suknię, spiętą na jednym – lewym – ramieniu diamentową broszą. Na głowę włożyła diadem, też z diamentów; pośród jej ognistych włosów zdawały się promieniować w paśmie niemal podczerwieni. Uśmiechała się i pachniała ładnie. Wyprostowałem się odruchowo i zerknąłem na paznokcie, żeby się upewnić, czy są czyste.
Ukłon Mandora był bardziej dworny od mojego, jak zwykle. Uznałem, że należy powiedzieć coś uprzejmego. Zatem…
– Wyglądasz bardzo… elegancko – zauważyłem. Zaakcentowałem to zdanie wymownym spojrzeniem.
– Nieczęsto jadam w towarzystwie dwóch książąt – odparła.
– Jestem diukiem Marchii Zachodnich – wyjaśniłem. – Nie księciem.
– Mówiłam o rodzie Sawalla.
– Widzę, że odrobiłaś pracę domową – wtrącił Mandor. – Niedawno.
– Nie chciałbym naruszyć protokołu…
– Po tej stronie rzeczywistości rzadko używam mojego tytułu z Dworców – wyjaśniłem.
– Szkoda – stwierdziła. – Moim zdaniem jest bardziej niż trochę… elegancki. Jesteś chyba mniej więcej trzydziesty w sukcesji tronu?
Roześmiałem się.
– Nawet tak daleka pozycja jest przesadzona.
– Nie, Merle. Ona ma rację – poprawił mnie Mandor. – Z dokładnością do kilku osób, jak zawsze.
– Jak to możliwe? – zdziwiłem się. – Kiedy sprawdzałem…
Nalał kielich wina i wręczył go Jasrze. Przyjęła z uśmiechem.
– Nie sprawdzałeś ostatnio – powiedział. – Zdarzyły się kolejne zgony.
– Poważnie? Tak dużo?
– Za Chaos. – Jasra wzniosła kielich. – Niech długo mąci.
– Za Chaos – powtórzył Mandor.
– Chaos. – Przyłączyłem się, stuknęliśmy się kielichami i wypiliśmy.
Nagle poczułem najrozmaitsze smakowite zapachy. Obejrzałem się – na stoliku czekały już półmiski. Jasra spojrzała w tej samej chwili, a Mandor wystąpił do przodu i gestem odsunął wszystkie trzy krzesła.
– Siadajcie – zaprosił nas. – pozwólcie, że was obsłużę.
Tak zrobiliśmy.
To było więcej niż jedzenie. Minęło kilka minut i nie padło ani jedno słowo prócz pochwał dla zupy. Nie chciałem jako pierwszy próbować konwersacyjnego gambitu, choć przyszło mi do głowy, że tamci pewnie myślą to samo.
Wreszcie Jasra odchrząknęła. Obaj unieśliśmy głowy. Ze zdziwieniem zauważyłem, że nagle stała się lekko zdenerwowana.
– I jak tam sprawy w Chaosie? – zapytała.
– W tej chwili dość chaotycznie – odpowiedział Mandor. – I to nie jest żart. – Zamyślił się na moment, po czym westchnął i dodał: – Polityka.
Wolno pokiwała głową, jakby zastanawiała się, czy nie spytać o szczegóły, które wolał pominąć. W końcu zrezygnowała. Spojrzała na mnie.
– Niestety, podczas pobytu w Amberze niewiele miałam okazji do zwiedzania – zaczęła. – Jednak sądząc z tego, co mi mówiłeś, tam również życie jest nieco chaotyczne.
Przytaknąłem.
– Dobrze, że Dalt się wyniósł, jeśli to miałaś na myśli. Ale on nie stanowił prawdziwego zagrożenia… najwyżej niewygodę. A skoro już o nim mówimy…
– To nie mówmy – przerwała mi ze słodkim uśmiechem. – W istocie chodziło mi o coś innego.
Uśmiechnąłem się również.
– Zapomniałem. Nie należysz do jego fanów.
– Nie w tym rzecz – odparła. – Ten człowiek bywa przydatny. To zwykła… – westchnęła – …polityka.
Mandor roześmiał się, a ja razem z nim. Szkoda, że nie pomyślałem, by użyć tego określenia, mówiąc o Amberze. Teraz już za późno.
– Jakiś czas temu kupiłem obraz – zacząłem. – Namalowała go pewna dama imieniem Polly Jackson. Przedstawia czerwonego chevroleta z ’57 roku. Lubię go. Teraz wisi w magazynie w San Francisco. Rinaldowi też się podobał.
Skinęła głową, zapatrzona w okno.
– Wy dwaj ciągle zaglądacie do tej czy innej galerii – stwierdziła. – Tak, zaciągnął mnie do niektórych. Zawsze uważałam, że ma dobry smak. Nie talent ale gust.
– Co masz na myśli mówiąc, że brak mu talentu?
– Bardzo dobrze szkicuje, ale jego obrazy nie są szczególnie interesujące.
Poruszyłem ten temat dla pewnej szczególnej przyczyny, a to nie była ona. Zafascynował mnie jednak wizerunek Luke’a, jakiego dotąd nie znałem. Postanowiłem zbadać sprawę.
– Obrazy? Nie wiedziałem, że malował.
– Próbował kilka razy, ale nikomu ich nie pokazywał. Nie były dostatecznie dobre.
– A skąd ty o nich wiesz?
– Od czasu do czasu sprawdzam jego mieszkanie.
– Pod jego nieobecność?
– Przywilej matki.
Drgnąłem. Pomyślałem o płonącej kobiecie w Króliczej Norze. Wolałem jednak nie mówić o swoich uczuciach i nie przerywać jej zwierzeń, skoro już zdołałem ją do nich nakłonić. Postanowiłem wrócić do początkowego wątku.
– Czy to w związku z tym nawiązał kontakt z Victorem Melmanem? – zapytałem.
Przez chwilę przyglądała mi się spod zmrużonych powiek, wreszcie skinęła głową i dokończyła zupę.
– Tak – rzekła w końcu, odkładając łyżkę. – Wziął u niego kilka lekcji. Spodobały mu się pewne obrazy Melmana. Dlatego go odszukał. Może też jakieś kupił… nie wiem. Ale raz wspomniał o własnych pracach i Victor chciał je obejrzeć. Powiedział Rinaldowi, że mu się podobają i że mógłby nauczyć go kilku pomocnych sztuczek.
Uniosła kielich, powąchała trunek, łyknęła odrobinę i zapatrzyła się na góry.
Już miałem ją ponaglić w nadziei, że powie coś więcej, kiedy roześmiała się. Przeczekałem.
– Prawdziwy dureń – stwierdziła. – Ale utalentowany. Trzeba mu to przyznać.
– Hm… O co ci chodzi? – zdziwiłem się.
– Po jakimś czasie zaczął mówić o rozwoju osobistej siły. Używał przy tym wszystkich tych niedopowiedzeń i napomknień, tak lubianych przez ludzi nie w pełni oświeconych. Chciał dać Rinaldowi do zrozumienia, że jest okultystą i to nie byle jakim. Potem zaczął sugerować, że chętnie przekazałby swoje umiejętności właściwej osobie.
Znowu wybuchnęła śmiechem. Ja też zachichotałem na myśl o tej cyrkowej foce, która w taki sposób zwraca się do prawdziwego fachowca.
– Zdał sobie sprawę, naturalnie, że Rinaldo jest bogaty – ciągnęła dalej. – Victor, jak zwykle zresztą, był wtedy bez grosza. Rinaldo jednak nie okazał zainteresowania i wkrótce zrezygnował z lekcji malarstwa. Kiedy później mi o tym opowiadał, zrozumiałam, że ten człowiek może się stać idealnym narzędziem. Byłam pewna, że zrobi wszystko, by posmakować prawdziwej mocy.
Przytaknąłem.
– Wtedy ty i Rinaldo zaczęliście tę zabawę w nawiedzanie? Na zmianę przyćmiewaliście mu umysł i uczyliście kilku prawdziwych czarów?
– Dostatecznie prawdziwych. Co prawda, zwykle sama musiałam pilnować szkolenia. Rinaldo zawsze miał mało czasu, bo uczył się do egzaminów. Uzyskiwał trochę lepszą średnią od ciebie, prawda?
– Na ogół dostawał bardzo dobre oceny – przyznałem. – Mówisz, że uczyłaś Melmana korzystać z mocy i zmieniałaś w posłuszne narzędzie. Nie mogę zapomnieć, w jakim celu to robiłaś.
Przygotowywałaś go, żeby mnie zamordował i to w wyjątkowo barwny sposób.
Uśmiechnęła się.
– Rzeczywiście – potwierdziła. – Chociaż nie całkiem tak, jak sądzisz. Wiedział o tobie, został wyszkolony, by odegrać pewną rolę w twojej ofierze. Ale tego dnia, kiedy zginął, działał na własną rękę. Ostrzegliśmy go przed takimi samowolnymi akcjami i zapłacił wysoką cenę. Chciał posiąść wszelkie moce, jakie by z tego płynęły. Nie chciał się dzielić. Mówiłam przecież: dureń.
Jeśli chciałem, żeby mówiła dalej, powinienem okazać nonszalancję. Uznałem, że jedzenie będzie najlepszym przejawem takiej pozy. Kiedy jednak spojrzałem na stół, odkryłem, że znikł mój talerz z zupą. Wziąłem rogalika, przełamałem i chciałem posmarować masłem, kiedy zobaczyłem, że ręka mi się trzęsie. Po chwili uświadomiłem sobie dlaczego: miałem ochotę ją udusić.
Nabrałem tchu, wypuściłem, łyknąłem wina. Przede mną zjawiły się przystawki; ledwie wyczuwalne zapachy czosnku i najrozmaitszych kuszących ziół kazały mi zachować spokój. Skinieniem podziękowałem Mandrowi. Jasra zrobiła to samo.
– Muszę przyznać, że nie rozumiem – oznajmiłem kilka kęsów później. – Powiedziałaś, że Melman miał tylko odegrać pewną rolę w moim rytualnym zabójstwie. Nic więcej?
Jadła jeszcze przez jakieś pół minuty, po czym znalazła kolejny uśmiech.
– To była zbyt piękna okazja, żeby jej nie wykorzystać – wyjaśniła. – Kiedy zerwałeś z Julią, ona zainteresowała się okultyzmem. Zrozumiałam, że muszę doprowadzić ją do Victora. Powinien ją szkolić, nauczyć kilku prostych trików, wykorzystać to, że jest nieszczęśliwa po rozstaniu z tobą. I ten żal zmienić w pełnowymiarową nienawiść, tak potężną, że kiedy nadejdzie czas ofiary, Julia z radością poderżnie ci gardło.
Zakrztusiłem się czymś, co skądinąd smakowało wspaniale.
Oszroniony kielich wody wyrósł przy mojej prawej dłoni. Chwyciłem go i spłukałem gardło. Potem wypiłem jeszcze trochę.
– Przynajmniej ta reakcja jest coś warta – zauważyła Jasra. – Musisz przyznać, że ktoś, kogo kochałeś, w roli kata dodaje smaku całej zemście.
Katem oka dostrzegłem, jak Mandor kiwa głową. Ja również musiałem się z nią zgodzić.
– Przyznaję, że to dobrze przemyślany plan – stwierdziłem. – Czy Rinaldo brał w tym udział?
– Nie. Za bardzo zdążyliście się zaprzyjaźnić. Bałam się, że cię uprzedzi.
Zastanawiałem się nad tym przez minutę czy dwie.
– Dlaczego się nie udało? – zapytałem w końcu.
– Z powodu czegoś, czego nie mogłem przewidzieć. Julia naprawdę miała talent. Kilka lekcji Victora, i była lepsza od niego we wszystkim… z wyjątkiem malarstwa. Do diabła! Może ona też maluje. Nie wiem. Zagrałam pewną kartą, a ona sama weszła do gry.
Zadrżałem. Pomyślałem o rozmowie w Arbor House z ty’igą przebywającą w ciele Vinty Bayle. „Czy Julia rozwinęła w sobie te zdolności, których poszukiwała?”, spytała wtedy. Powiedziałem, że nie wiem. Że nigdy nie dostrzegłem żadnych znaków. A wkrótce potem przypomniałem sobie nasze spotkanie na parkingu przed supermarketem i tego psa, któremu kazała siadać i który może już nigdy więcej się nie ruszył. Pamiętałem o tym, ale…
– Nie zauważyłeś żadnych przejawów jej talentu? – zainteresowała się Jasra.
– Tego bym nie powiedział – odparłem. Zaczynałem pojmować, dlaczego wszystko tak się ułożyło. – Nie, tego bym nie powiedział…
…Jak wtedy, gdy w Baskin-Robbins zamieniła smakami wafel i lody. Albo ta burza, kiedy została sucha, chociaż nie miała parasolki…
Jasra zdziwiona zmarszczyła brwi.
– Nie rozumiem – oświadczyła. – Gdybyś wiedział, sam mógłbyś ją wyszkolić. Kochała cię. Tworzylibyście znakomity zespół.
Skręciłem się wewnętrznie. Miała rację. Podejrzewałem to, prawdopodobnie nawet wiedziałem, ale tłumiłem te myśli. Możliwe, że spacerem po cieniach i energią mojego ciała sam rozbudziłem jej zdolności…
– Trudno wytłumaczyć – powiedziałem. – To bardzo osobiste.
– Aha. Sprawy serca są albo zupełnie proste, albo całkiem dla mnie niepojęte. Nie ma etapu pośredniego.
– Zgódźmy się na proste. Zrywaliśmy ze sobą, kiedy dostrzegłem oznaki. Nie chciałem przywoływać mocy u mojej byłej dziewczyny, która pewnego dnia chciałaby może wypróbować ją na mnie.
– Zrozumiałe – przyznała Jasra. – Oczywiście. I wyjątkowo ironiczne.
– Istotne wtrącił Mandor. Ruchem dłoni sprowadził na stół kolejne dymiące półmiski. – Zanim dacie się porwać opowieści o intrygach i tajemnych zakamarkach psyche, spróbujcie piersi bażanta w Mouton Rotschild, z odrobiną dzikiego ryżu i kilkoma szparagami do smaku.
Zrozumiałem, że ukazałem jej inną warstwę rzeczywistości i tym zachęciłem do studiów. I odepchnąłem od siebie, ponieważ nie ufałem jej dostatecznie, by wyznać prawdę o sobie. Przypuszczam, że wiele to mówi o mojej zdolności do miłości i do zaufania. Ale to było normalne. Chodziło o coś innego. Coś więcej…
– Przepyszne – oznajmiła Jasra.
– Dziękuję.
Wstał, okrążył stół i napełnił jej kielich – ręcznie, zamiast użyć tej sztuczki z lewitacją. Zauważyłem, że palcami lewej dłoni lekko musnął jej nagie ramię. Potem, jakby sobie o mnie przypomniał, chlusnął też do mojego kielicha i wrócił na miejsce.
– Rzeczywiście świetne – przyznałem, kontynuując szybką introspekcję w mrocznym zwierciadle, które nagle się oczyściło.
Wyczuwałem coś, podejrzewałem od samego początku. Teraz miałem pewność. Nasza wędrówka w Cieniu była tylko najbardziej widowiskowym w serii drobnych, improwizowanych testów, przeprowadzanych w nadziei, że ją zaskoczę… Że zdemaskuję jako… kogo? Tak, jako potencjalną czarodziejkę. I co? Odłożyłem sztućce i potarłem powieki. Niewiele brakowało, chociaż ukrywałem to przed sobą przez bardzo długi czas…
– Coś się stało, Merlinie? – usłyszałem głos Jasry.
– Nie. Po prostu uświadomiłem sobie, że jestem trochę zmęczony. Wszystko w porządku.
Czarodziejka. Nie potencjalna czarodziejka. Teraz zrozumiałem: gdzieś we mnie tkwił lęk, że to ona stoi za tymi trzydziestymi kwietnia, za zamachami na moje życie… Tłumiłem ten lęk i nadal mi na niej zależało. Dlaczego? Bo wiedziałem i mnie to nie obchodziło? Bo była moją Niume? Bo kochałem mojego potencjalnego zabójcę i sam przed sobą ukrywałem dowody? Bo nie tylko pokochałem nierozsądnie, ale też miałem gigantyczny instynkt samobójczy, który łaził za mną szczerząc żeby… a teraz w każdej chwili mogę z nim podjąć współpracę aż do końca?
– Nic mi nie będzie – powiedziałem. – To drobiazg.
Czy to znaczy, że jestem – jak to mówią – swoim najgorszym wrogiem? Miałem nadzieję, że nie. Nie miałem czasu na psychoanalityka, zwłaszcza że w tej chwili moje życie zależało także od wielu czynników zewnętrznych.
– Pensa za twoje myśli – zaproponowała słodkim głosikiem Jasra.
powrót do indeksunastępna strona

36
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.