powrót do indeksunastępna strona

nr 9 (XLI)
listopad 2004

 Tuzin czarnych róż
Nancy A. Collins
Prezentujemy fragment przygotowywanej do druku przez wydawnictwo Zysk i S-ka powieści „Tuzin czarnych róż” autorstwa Nancy A. Collins.
Tytuł: Tuzin czarnych róż<br/>Tytuł oryginalny: A Dozen Black Roses<br/>Autor: Nancy A. Collins<br/>Przekład: Robert P. Lipski<br/>Wydawca:  <A href='http://www.zysk.com.pl' target='_blank'>Zysk i S-ka</A><br/>Cykl: Sonja Blue<br/>ISBN: 83-7298-129-9<br/>Format: 264s.<br/>WWW: <a href='http://www.zysk.com.pl/catalog/product_info.php?products_id=1681' target='_blank'>Polska strona</a><br/><br/>Źle się dzieje w Umarłym Mieście. W zapomnianej części jednej z wielkich metropolii rządzą dwa klany wampirów: Esherai i Sinjona. Coraz częściej dochodzi między nimi do zatargów. Członkowie rywalizujących klanów rozwiązują spory za pomocą pistoletów maszynowych Uzi lub ostrych kłów. Jyhad wisi na włosku.<br/><br/>I to pojawia się w mieście pojawia się przybysz znikąd: tajemnicza wampirzyca wprawnie posługująca się bronią, która staje się obiektem zainteresowania przywódców obu klanów…<br/><br/>Ten posępny, miejski horror nawiązuje do takich klasycznych obrazów jak „Straż przyboczna” Akiry Kurosawy bądź „Za garść dolarów” Sergia Leone czy „Ostatni sprawiedliwy” Waltera Hilla.<br/><br/>Nancy A. Collins tworzy własną wersję neogotyckiego, punkowego świata wampirów, umiejętnie łącząc w swoich książkach mitologię rodem z gry RPG „Świat Mroku” z własną kreacją społeczeństwa, w którym egzystują nieumarli. Wykreowała znaną z „Lustrzanek po zmierzchu” postać antybohaterki Sonji Blue, samotnej najemniczki, zabójczyni wampirów, cynicznej, bezwzględnej i obdarzonej wisielczym poczuciem humoru wampirzycy w glanach, skórzanej kurtce i lustrzanych okularach.<br/>
Tytuł: Tuzin czarnych róż
Tytuł oryginalny: A Dozen Black Roses
Autor: Nancy A. Collins
Przekład: Robert P. Lipski
Wydawca: Zysk i S-ka
Cykl: Sonja Blue
ISBN: 83-7298-129-9
Format: 264s.
WWW: Polska strona

Źle się dzieje w Umarłym Mieście. W zapomnianej części jednej z wielkich metropolii rządzą dwa klany wampirów: Esherai i Sinjona. Coraz częściej dochodzi między nimi do zatargów. Członkowie rywalizujących klanów rozwiązują spory za pomocą pistoletów maszynowych Uzi lub ostrych kłów. Jyhad wisi na włosku.

I to pojawia się w mieście pojawia się przybysz znikąd: tajemnicza wampirzyca wprawnie posługująca się bronią, która staje się obiektem zainteresowania przywódców obu klanów…

Ten posępny, miejski horror nawiązuje do takich klasycznych obrazów jak „Straż przyboczna” Akiry Kurosawy bądź „Za garść dolarów” Sergia Leone czy „Ostatni sprawiedliwy” Waltera Hilla.

Nancy A. Collins tworzy własną wersję neogotyckiego, punkowego świata wampirów, umiejętnie łącząc w swoich książkach mitologię rodem z gry RPG „Świat Mroku” z własną kreacją społeczeństwa, w którym egzystują nieumarli. Wykreowała znaną z „Lustrzanek po zmierzchu” postać antybohaterki Sonji Blue, samotnej najemniczki, zabójczyni wampirów, cynicznej, bezwzględnej i obdarzonej wisielczym poczuciem humoru wampirzycy w glanach, skórzanej kurtce i lustrzanych okularach.
Od autorki
Powieść ta stanowi rodzaj pomostu pomiędzy światem Sonji Blue a Światem Mroku, stąd w treści mogą pojawić się pewne nieścisłości i odstępstwa wynikające z przebiegu wydarzeń zachodzących w każdym z tych światów. Starałam się, aby połączenie to było możliwie najlepsze. Niniejsza historia rozgrywa się po wypadkach opisanych w „Paint it Black”. W tym miejscu pragnę uchylić kapelusza przed takimi obrazami filmowymi, jak: „Straż przyboczna”, „Za garść dolarów”, „Świt żywych trupów” i „Wojownicy”.

Umarłe Miasto
Spory procent osób, które spotykamy na ulicach, to ludzie puści w środku, a zatem ludzie, którzy są już martwi. Szczęściem dla nas nie dostrzegamy tego i nie zdajemy sobie z tego sprawy. Gdybyśmy wiedzieli, jak wielu ludzi jest de facto martwych i ilu z nich sprawuje władzę nad naszym życiem, ze zgrozy postradalibyśmy zmysły.
Georgij Gurdżijew
Wierzę w dzieci,
wierzę w życie,
lecz musiałbym być chyba
głuchy, głupi i ślepy,
by nie dostrzegać
toczącej się walki.
Obliczy śmierci, obliczy śmierci,
obliczy śmierci dokoła mnie.
temat miłosny z „Obliczy śmierci 4”

Rozdział 1
Miasto zostało założone ponad dwieście sześćdziesiąt lat temu, przez tych, którzy umknęli przed nietolerancją szerzącą się w ich ojczyznach. Leży u ujścia rzeki, o rzut kamieniem od rozległej zatoki, która jako pierwsza powitała osadników przybyłych do tego dziwnego, nowego świata. Bliskość wody ukształtowała jego przyszłość, podobnie jak otoczenie wpływa na rozwój dziecka.
Od samego początku los miasta złączony był z okrętami i z tymi, którzy na nich pływali. Gdy nadeszła Rewolucja, było ono już dobrze prosperującym portem morskim ze stocznią. Na nabrzeżach kwitł wszelkiego rodzaju handel, zarówno legalny, jak i czarnorynkowy. Kompanie przewozowe znajdujące się na nabrzeżach eksportowały do Europy tytoń, mąkę, indygo oraz ryby, przyjmując w zamian brudny, ludzki towar ze Złotego Wybrzeża i znacznie odleglejszych zakątków świata.
W następnych latach losy miasta w jeszcze większym stopniu związały się z morzem i okolicznymi rzekami, które od czasu do czasu wylewały i groziły mu pochłonięciem. Czas płynął. Statków nie budowano już w całości z drewna, powstały zatem stalownie i rafinerie naftowe, by można było tworzyć okręty bojowe i frachtowce, wynalazki epoki parowej.
Jak wszystkie miasta portowe, to również było na początku przystanią dla wszelkiej maści wyrzutków i typów spod ciemnej gwiazdy, w miarę upływu lat jednak stało się ono bardziej cywilizowane i kosmopolityczne. Nabierając dojrzałości, wyrobiło w sobie znacznie bardziej wyrafinowany gust w kwestii przyjemności, narodziły się w nim gmachy oper, muzeów i amfiteatrów. Zbudowano także pierwszą uczelnię, a wkrótce kolejne budowle uniwersyteckie. Po lepszych okresach przychodziły gorsze, lecz i one z czasem przemijały. Były pożary i powodzie, recesje i inflacje, lecz miasto za każdym razem odżywało, tak jak ciało ludzkie dochodzi do siebie po dłuższej bądź krótszej chorobie.
Symbiotyczne pasożyty uważające miasto za swoje pleniły się w najlepsze, płodząc gwiazdy sportu, chirurgów, dziennikarzy, filozofów, polityków i poetów. Koła postępu, przemysłu i biznesu obracały się synchronicznie, nie uszkadzając sobie wzajemnie trybów. Było to miasto z przeszłością i przyszłością.
Aż nadeszła teraźniejszość.
Czterdzieści lat temu mieszkańcy wewnętrznego miasta zaczęli opuszczać wytworne kamienice i apartamentowce stanowiące spuściznę po ich przodkach, przenosząc się na zielone, przestronne przedmieścia. Niebawem pozostali w mieście tylko ci, których nie było stać na przeprowadzkę. Gdy klasa pracująca ustąpiła pola klasie zubożałej i zazwyczaj nie pracującej, miasto zaczęło popadać w ruinę.
Trzydzieści lat temu tryby kół postępu i przemysłu zaczęły się zazębiać, w miarę jak postęp technologiczny zmniejszył znacznie zapotrzebowanie na najtańszą nawet siłę roboczą. Stocznie zmechanizowano, podobnie jak rafinerie i stalownie. Niewykwalifikowanym i niewykształconym proponowano coraz mniej stanowisk pracy.
Dwadzieścia lat temu embargo na ropę naftową sprawiło, że cena za baryłkę podskoczyła z dwóch na trzydzieści dwa dolary. Amerykanie, których nie było już stać na utrzymanie rodzimych, pożerających paliwo jak smoki krążowników szos, przerzucili się na znacznie bardziej ekonomiczne, tańsze w eksploatacji samochody zagraniczne. Zapotrzebowanie na rodzimą stal drastycznie spadło. Koła postępu przestały być smarowane i tryby zaczęły obracać się z coraz większym trudem, przy każdym obrocie na wszystkie strony tryskały snopy iskier. Robotnicy portowi, stoczniowcy, pracownicy rafinerii i odlewni stanęli przed całkiem realnym widmem bezrobocia. Zwolnienia grupowe były na porządku dziennym. Nawet ludzie wykształceni mieli trudności ze znalezieniem pracy, gdyż inflacja zrównała dyplomy licencjackie do poziomu zwykłej matury. Całe kwartały dzielnic wyludniały się; opustoszałe domy powoli obracały się w ruinę.
Piętnaście lat temu rząd federalny okroił wsparcie finansowe dla najuboższych i bezrobotnych pozostających w miastach wewnętrznych. Innymi słowy miasto pozbawione usług, zaniedbane i na wpół opustoszałe pozostawiono samemu sobie, skazując je na powolny upadek. Niegdysiejsza ekonomia przemysłowa ustąpiła miejsca gospodarce opartej na bazie usług. Absolwenci college’ów podejmowali się każdego, nawet najmarniejszego zajęcia, sprzedając hamburgery i zmieniając pościel w szpitalach, podczas gdy zubożali maklerzy giełdowi, bankierzy i handlarze nieruchomości odwiedzali swymi beamerami i volvo miejskie slumsy po kolejną porcję kokainy.
Przestępczość wzrastała w zastraszającym tempie. Wśród polityków szerzyła się korupcja. Gangi pleniły się w najlepsze, a w miarę rozrastania się wszczynały wojny o terytoria.
W którymś momencie, podczas zaciętych walk pomiędzy uzbrojonymi w pistolety maszynowe członkami gangu, miastu zadano śmiertelny cios.
Miasta są żywymi istotami. Rodzą się i dorastają, dojrzewają i starzeją się. Niekiedy nawet umierają. Miasta jednak, w przeciwieństwie do istot organicznych z krwi i kości, tkanek i mięśni, nie wiedzą, że są martwe.
Symbionty, które krzątają się zawzięcie wewnątrz truchła, są zwykle bardzo zdeterminowane, by zachować w nim pozory życia, na długo po tym, gdy wykrwawiło się ono na amen.
Umarłe Miasto było największym z robaków żerującym na takim truchle.
Większość ludzi mieszkających w mieście nie zdaje sobie sprawy, że jest pewien obszar, którego istnieniu zaprzeczają przedstawiciele lokalnych władz. Nie znajdziecie go na żadnym planie miasta. Żaden wóz patrolowy, karetka czy wóz strażacki nie zapuszcza się w ten zapomniany obszar rozciągający się nad rzeką. W ciemnych uliczkach tej dzielnicy często rozbrzmiewa wołanie o pomoc, lecz rzadko ktoś na nie odpowiada, i w gruncie rzeczy to jest całkiem zrozumiałe. Obszar ten stanowi gnijące serce miasta, które niegdyś tętniło życiem. Czyż można sobie wyobrazić miejsce, które lepiej nadawałoby się na kryjówkę dzieci nocy niż miasto będące żywym trupem?

Nieznajoma wyszła z cienia na Ulicę Bez Nazwy. Zlustrowała wzrokiem stare ceglane kamienice, nierówny bruk i dziewiętnastowieczne latarnie i bez słowa pokiwała głową. To było to miejsce.
Choć niezwykłość budowli mogła zwieść nieświadomego turystę, aby myślał, że trafił do osobliwego miejskiego centrum handlowego dla japiszonów, iluzja trwała jedynie chwilę; w ciemnych zaułkach piętrzyły się sterty gnijących śmieci, a włóczący się po chodnikach pijaczkowie i bezdomni o twarzach szarych jak popiół stanowili jawny dowód, że dzielnica ta nie należała do nazbyt wytwornych.
Tak czy inaczej, jak na część miasta, której rzekomo nie było, Ulica Bez Nazwy dosłownie tętniła życiem. Choć większość sklepowych witryn zabito deskami, kilka bodeg obsługiwało sporej długości kolejki samotnych mężczyzn i kobiet.
Przystanęła przed jedną z wystaw, zerkając na ścianę wzniesioną z wyblakłych pudeł Froot Loops i słoików z przeterminowanymi przecierami dla dzieci, stanowiącą barykadę dla ciekawskich oczu. Cokolwiek sprzedawano wewnątrz, na pewno nie były to produkty spożywcze. Uwagę nieznajomej przykuł błyskający frenetycznie neon w głębi ulicy. Ruszyła w tę stronę, spoglądając czujnie w głąb mrocznej alejki, gdzie coś zaskomlało i zaszeleściło jak suche liście.
Pośrodku przecznicy znajdowało się kilka barów i sklep monopolowy, który jako jedyny w całej okolicy zdawał się nieźle prosperować. Jeden z barów ze striptizem nosił nazwę Danse Macabre; jego logo przedstawiało kobietę tulącą do siebie węża z migoczącym neonowym językiem. Dokładnie po drugiej stronie ulicy mieścił się salon bilardowy o nazwie Stick’s. Na chodniku przed jednym i drugim lokalem zebrały się grupki młodych mężczyzn w barwach gangów, łypiące na siebie nawzajem przez pas graniczny starej brukowanej ulicy.
Nieznajoma obserwowała młodzieńców rozmawiających między sobą, pociągających z butelek i palących cuchnące skręty. Za paskami wszyscy mieli zatkniętą broń. Obie grupy wydawały się jednakowo liczne, a ich członkami, co dziwne z uwagi na panującą w mieście segregację, byli zarówno biali, jak Murzyni i Latynosi.
Członkowie gangu zgromadzonego przed Danse Macabre nosili czarne skórzane kurtki ozdobione na plecach chromowanymi ćwiekami ułożonymi w kształt odwróconego pentagramu. Ci spod Stick’sa nosili identyczne skórzane kurtki, lecz z wymalowanymi na plecach trupimi czaszkami, pod którymi miast piszczeli krzyżowały się dwie czarne łyżki.
Pomimo groźnych, złowrogich spojrzeń żadna z grup nie przeszła do bardziej ofensywnych działań.
W ulicę skręcił cadillac z końca lat pięćdziesiątych, z wysoko uniesionymi pławkami ogonowymi przypominającymi płetwę grzbietową rekina. Z głośników wielkości walizki płynęła muzyka hip hop z tak mocno przestrojonymi basami, że przy każdym dźwięku nieznajoma czuła gwałtowne wibrowanie żeber.
– Nadjeżdża Batmobil – rzucił młody Latynos o pociągłym obliczu, hojnie obsypanym trądzikiem. Członkowie gangu spod Danse Macabre wypluli pety, wyrzucili flaszki i dobywszy broni, utworzyli wzdłuż chodnika żywy szpaler.
Markowy cadillac podjechał do krawężnika. Szyby miał przyciemnione tak mocno, że wyglądały jak lustra. Jeden z gangsterów poderwał się energicznie i otworzył tylne drzwiczki. Pierwszą osobą, która wyszła z samochodu, była wysoka, olśniewająca kobieta w czarnych skórzanych biodrówkach i butach ze stalowymi noskami. Gdy odwróciła się do pozostałych, jej skórzana kurtka rozchyliła się, ukazując nagie piersi o sutkach ozdobionych kolczykami z nierdzewnej stali. Prawą stronę głowy miała ogoloną do gołej skóry, podczas gdy włosy po lewej, opadając jedwabistą czarną kaskadą, sięgały jej aż do pasa. Twarz, o ostrych, wyrazistych rysach, można by nawet uznać za klasycznie piękną, gdyby nie całe mnóstwo metalowych ćwieków, sztyftów i kolczyków zwieszających się z jej nosa, warg oraz brwi. W prawej ręce trzymała naładowaną kuszę. Pospiesznie rozejrzała się dokoła, po czym dała znak komuś, kto pozostał w aucie, że teren jest czysty.
Z tylnego siedzenia wygramoliła się przeraźliwie blada kobieta o włosach w kolorze dymu. Od stóp do głów ubrana była na biało, począwszy od satynowych pantofelków, poprzez zwiewną jedwabną suknię wieczorową, po futro z norek, które ściskała palcami jak kamizelkę ratunkową. Twarz miała tak doskonałą, że bardziej niż żywą kobietę przypominała lalkę z chińskiej porcelany. Jednakże pomimo olśniewającej urody było z nią coś nie tak. Gdy druga z kobiet pokierowała ją w stronę wejścia do klubu, jej ruchy wydawały się nerwowe i wymuszone, jak u marionetki. Oczy, lawendowego koloru, były szkliste i jakby nieobecne, jak ślepia gazeli trafionej pociskiem usypiającym.
– Mamo! Mamo!
Kobieta w bieli zamarła w pół kroku, jej spokojne z pozoru oblicze zmąciły przebłyski emocji.
– Ryan?
– Mamo!
Mały, może pięcioletni chłopiec przebiegł pomiędzy nogami zdezorientowanych młodocianych opryszków. Był chudy i ubrany w łachmany, ale nie ulegało wątpliwości, po kim odziedziczył cerę i kolor włosów. Spróbował złapać kobietę w bieli za rąbek sukni, unikając równocześnie trafienia wzmocnionym stalą butem strażniczki z kuszą.
Powieki kobiety w bieli zatrzepotały jak u lunatyczki budzącej się powoli ze snu. Strażniczka zaklęła i wyciągnęła rękę, by pochwycić chłopca, ten jednak gładko prześlizgnął się pomiędzy jej nogami i wybiegł na ulicę.
Kobieta z kuszą wymierzyła broń w młodego opryszka o twarzy obsypanej trądzikiem, który otworzył przed nią drzwiczki auta.
– Cavalera! Chyba kazałam wam, ćwoki, rozprawić się z tym małym sukinkotem!
Opryszek, do którego skierowała te słowa, przyjął postawę, którą od biedy można by uznać za zasadniczą.
– Słyszałeś, co powiedział Esher, temu gnojkowi nie wolno się do niej zbliżać! Nie stój tak, przestań się wreszcie opierdalać! Złap go! Weź ze sobą Cro-Magnona! – warknęła przez ramię strażniczka, popychając kobietę w bieli w stronę otwartych drzwi. Jej wargi, rozchylone w gniewnym grymasie, odsłoniły rząd silnych białych kłów; oczy miały barwę wina.
Cavalera i Cro-Magnon natychmiast pobiegli w głąb ulicy w poszukiwaniu chłopca. Dzieciak miał nad nimi pół przecznicy przewagi, lecz nogi tamtych były dwa razy dłuższe i już po kilku sekundach zaczęli go doganiać.
Ten, którego nazywano Cro-Magnon, zwalisty Angol o kanciastej szczęce, rzucił się szczupakiem, podbijając chłopcu nogi i przewracając go na ziemię.
– Niezła robota, Mag! – zawołał Cavalera, chudy Latynos o fatalnej cerze. – Może powinieneś grać w futbol?
– Nic z tego. Nie umiem czytać. Jakbym chciał zostać w zespole, musiałbym chodzić na specjalne zajęcia wyrównawcze. Pieprzę to, stary! – Cro-Magnon wstał, uśmiechając się szeroko. Trzymając chłopca za kołnierz koszuli, uniósł go w górę jak królika.
– Co z nim zrobimy?
Cavalera wzruszył ramionami i wyjął zza paska .38.
– Słyszałeś, co powiedziała Decima, ty wsioku.
– Puśćcie go, frajerzy!
Cro-Magnon i Cavalera odwrócili się w stronę, skąd dobiegł głos. Osiłek zaklął pod nosem i puścił chłopca. Dzieciak miękko wylądował na asfalcie i natychmiast co sił w nogach pognał przed siebie. Po chwili rozpłynął się w ciemnościach.
Z jednej z bocznych uliczek wyszedł starszy biały mężczyzna o szpakowatej brodzie i długich srebrzystych włosach, które sięgały mu prawie do pasa, i żwawym krokiem ruszył w ich kierunku. Gdyby nie ręcznie farbowany podkoszulek, sprane dżinsy i wyświechtane kowbojki, można by wziąć go za Gandalfa Szarego.
Obiema dłońmi pewnie trzymał obrzynek.
– Świetnie. Dobrze zrobiłeś, koleś. Ty, ze spluwą, dobrze ci radzę, też zrób, co trzeba!
– Pieprz się, stary! – warknął Cavalera, usiłując ukryć drżenie głosu.
– Może i jestem stary, ale wiem, że wyżej dupy nie podskoczę. Kazałem ci rzucić broń i lepiej to zrób albo odstrzelę ci obie nogi w kolanach!
Dolna warga Cavalery zaczęła drżeć, Latynos przygryzł ją z całej siły. Pomimo swej buńczuczności wydawał się bliski łez.
– Załatwimy cię, skurwielu – ostrzegł, upuszczając .38 na chodnik.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

44
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.