Zamieszczamy fragment powieści Wawrzyńca Podrzuckiego „Kosmiczne ziarna” będącej drugim tomem trylogii „Yggdrasill”. Książka ukazała się nakładem Agencji Wydawniczej RUNA.  | Tytuł: Kosmiczne ziarna Autor: Wawrzyniec Podrzucki Wydawca: RUNA Cykl: Yggdrasill ISBN: 83-89595-10-9 Format: 336s. 125×185mm Cena: 29,50 Data wydania: 28 października 2004 WWW: Polska strona Science fiction. Druga część trylogii „Yggdrasill”. Po długiej wędrówce Thomas Farquahart dociera wreszcie do Cytadeli – siedziby Ruchu na Rzecz Odnowy. Okazuje się jednak, że w oczekiwaniu na kataklizm dawni przyjaciele Gerharda podzielili się na frakcje i toczą właśnie bezpardonową walkę o władzę. Wkrótce Thomas staje się jedną z ważniejszych postaci w Ruchu, a także obiektem intryg i rozgrywek politycznych. Tymczasem Noel Kreuff, wiedziony chęcią zemsty, kontynuuje poszukiwania Helen Bjorg – czyli Świętej Helen, matki Drzewa – którą uważa za największe zagrożenie dla ludzkości. Na Drzewie zaś Hannibale Rammuerisch, niegdyś bezlitosny kapłan Kościoła Ostatecznego Rozgrzeszenia, jako manneken powraca do Keshe, rodzinnego miasteczka Thomasa. Jednocześnie staje się jasne, że po wiekach spokoju Drzewo zaczyna wykazywać oznaki niestabilności i stanowi coraz większe niebezpieczeństwo dla mieszkańców. Próbuje to wykorzystać Kościół Ostatecznego Rozgrzeszenia, dążący do całkowitego zniszczenia ludzkości, a także Synod, który odnajduje Klucze Hansena, legendarne kody, dające kontrolę nad Drzewem. |
– Ile?! – Hansen aż uniósł się z fotela. – Sześćset lat? – Ach, nie! Sześćset to od Drugiego Soboru Reformatorskiego, przepraszam. Germinacja miała miejsce dużo wcześniej – poprawił się Stern. – Mój Boże… Siedzieli w sali stylizowanej na wiktoriański klub dla dżentelmenów – ten mały tłusty, który przedstawił się Nilsowi jako komandor Auguste Thierhart, jego sekretarz Elja Stern i jeszcze kilka innych osób. Rozmawiali, a właściwie to Stern z nim rozmawiał, bo reszta na razie jedynie nadstawiała ucha, chłonąc każde słowo i obserwując każdy gest nadzwyczajnego gościa. Nawet komandor nie wtrącał się do dialogu, chociaż nerwowymi ruchami rąk podświadomie zdradzał, ile go ta wstrzemięźliwość kosztuje. – Germinacja, czyli moment, kiedy wykiełkowały nasze megastruktury, tak? – spytał Hansen półgłosem. – Zgadza się. – I jak dawno temu to było? Stern mu powiedział. – Mój Boże… – powtórzył oszołomiony Hansen. – Mój Boże… Już niemal oswoił się z faktem, że wylądował w przyszłości – może miał wylew albo jakiś wypadek i został zahibernowany? Teraz jednak świadomość, jak wielką otchłań czasu przebył, poraziła go na nowo. Nie była to ostatnia z szokujących wieści. Stern okazał się człowiekiem zdecydowanie bardziej rozmownym od Kutsheby i cierpliwie jak mentor odpowiadał na wszelkie pytania, lecz z każdą odpowiedzią Hansen coraz bardziej żałował, że w ogóle zaczął je zadawać. Kiedy poprosił o wyjaśnienie sprawy nurtującej go w tej chwili najbardziej, czyli jak się tu znalazł, usłyszał zupełnie fantastyczną historyjkę o jakimś sarkofagu, w którym jego osobowość tkwiła zakonserwowana przez stulecia niby mucha w bursztynie, a teraz odrodziła się pod postacią tzw. mannekena – nie, nie żadnego cyborga, raczej istoty w pełni normalnej i w pewnym sensie tak samo żywej jak inni, tyle że z lepszego tworzywa! Po tym wstrząsie przyszły kolejne, aż w końcu Hansen przestał pytać o cokolwiek i z twarzą ukrytą w dłoniach już tylko słuchał. O szaleńcach z „Wolnego Wszechświata”, którzy spełnili swą groźbę i rozrzucili zarodki megastruktur po całym globie jak bomby z opóźnionym zapalnikiem. O chaosie i rozkładzie cywilizacji, jaki po tym nieuchronnie nastąpił. O Pierwszym Synodzie, który idee miał być może szlachetne, lecz metody wprowadzania ich tak okrutne i bezwzględne, że bladły przy nich najgorsze postępki Loyoli i Świętego Oficjum. O irracjonalizmie ludzi, którzy pomimo to zaakceptowali w końcu narzuconą im siłą religię do tego stopnia, że teraz jej mniej lub bardziej jawni wyznawcy idą w miliardy. A także o ich determinacji, by przeżyć i przystosować się do zupełnie nowych realiów, co niektórym udało się nadspodziewanie dobrze, innym zaś sprawia kłopoty po dziś dzień. O stuleciu nieprzerwanych konfliktów zakończonych ostatecznie Wielką Stratyfikacją, kiedy to ocalałe resztki rodzaju ludzkiego podzieliły się na „ptactwo” wiodące nieskomplikowany żywot wewnątrz konarów, technokratycznych Wierzchołkowców oraz „krety”, czyli tych, którzy mniej lub bardziej świadomie wybrali zrujnowany Dół, a za lejtmotyw swej egzystencji nienawiść do Drzew i do wszystkiego, co z nimi związane. O ruchu Reformacji Robertiańskiej i o Drugim Synodzie, który zdecydowanie potępiwszy haniebne czyny swoich poprzedników z Wolnego Wszechświata, podjął się na nowo ciężkiego obowiązku jednoczenia rozproszonych kultur w jedną rodzinę ludzką. I jeszcze o tym, o tamtym i o wielu innych sprawach, które były dla niego niezrozumiałe bez historycznego i kulturowego kontekstu. Tyle lat, myślał Hansen, nawet moje ciało mi odebrali! Bjorg boginią dla dwóch trzecich ludzkości, to się nazywa ironia dziejów! Dopiero po chwili dotarło do Nilsa, zanurzonego w potoku własnych myśli, że to już nie Stern do niego mówi, lecz komandor: – …większość ludzi nie wyobraża sobie dzisiaj życia poza Drzewem. Prawdę mówiąc nie wiem, czy w ogóle by potrafili. Tak już jest, że to, co najpierw wydaje się nie do pomyślenia, przeradza się w całkowitą normalność dwie generacje później, a po kolejnych trzech czy czterech już w aksjomat. My po prostu za krótko żyjemy, by odczuwać nieustanną oscylację wszechświata wokół nas. Skały, gwiazdy, Drzewo – wszystko ma swój początek i kres, wszystko się rodzi, dojrzewa, wydaje nasiona nowego życia i w końcu umiera. Tylko z perspektywy naszego przelotnego żywota wydaje się wieczne i niezmienne. Przyznaję, że nawet w Kapitule ulegliśmy temu złudzeniu… – Zaraz, czy chce pan powiedzieć, że megastruktury przeszły mimo wszystko w fazę generatywną?! – przerwał mu Hansen gwałtownie, ale jego pytanie zawisło w nagłej ciszy. Wybity z rytmu komandor zesztywniał z wysuniętym kabotyńsko językiem i spąsowiał jak człowiek bliski apopleksji. Stern usiłował nieudolnie pokryć zakłopotanie cichym kaszlem, a spośród reszty towarzystwa co najmniej połowa wyglądała tak, jakby mieli zamiar uciec, gdzie pieprz rośnie. Przedłużające się milczenie Thierharta i reszty obecnych było wymowniejsze od tysiąca słów i Hansen poczuł się jak pacjent przed konsylium, które boi się powiedzieć mu, że jest śmiertelnie chory. – Coś jeszcze gorszego? Jakaś katastrofalna aberracja w programie? No mówcie, ludzie, przecież nie jestem dzieckiem! Komandor podniósł na niego oczy i przez chwilę wyglądał jak pekińczyk, który właśnie narobił panu do wizytowych półbutów. Gdyby nie powaga sytuacji, mina ta rozśmieszyłaby Hansena do łez. – My… To się stało naprawdę przez zupełny przypadek – bąknął zmieszany Thierhart, a jego tłuste podgardle zadrżało spazmatycznie. – Na wszystkie rany Ziemi, nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, że to w ogóle możliwe! Myśleliśmy: ot, jeszcze jedna legenda, straszak wymyślony przez Pierwszą Kapitułę dla pacyfikacji gminu! Cóż więc złego miałoby wyniknąć z historycznych pasji jakiegoś archiwisty? Niech sobie grzebie w zakurzonych szpargałach, może przynajmniej uporządkuje wreszcie ten bajzel, zostawiony nam przez poprzedników. No powiedz, Stern, czyż nie tak było? Sekretarz z niechęcią złapał przerzucone nań śmierdzące jajko. – Szacowny Projek… to jest, Nils. – Jego wcześniejsza elokwencja też gdzieś przepadła. – Od dawna już nie mamy nic wspólnego z nihilistami ani w ogóle z jakąkolwiek formą religijnego ekstremizmu i… Chciałem powiedzieć, że teraz Synod jest bardziej sekularnym stowarzyszeniem aniżeli centralnym ośrodkiem kultu, jak ongiś. Obecnie nasz cel to szeroko rozumiane odrodzenie kulturowe i ochrona rdzenia tradycyjnych wartości, który… ee… jednym słowem wszelkie radykalne posunięcia czy rewolucyjne zmiany status quo, a tym bardziej wywracanie świata do góry nogami, są nam… – Do diabła, Stern, przestań się plątać i powiedz mu wreszcie! – Zirytowany komandor zerwał się z fotela. – Powiedz mu o tym durnym, nadgorliwym archiwiście, który dokopał się do jego notatek! Wskazany serdelkowatym palcem Hansen przeniósł wzrok z sekretarza na Thierharta. – Notatek? Jakich notatek? – Takich, które powinny zostać wśród reszty legend, gdzie ich miejsce! – Komandor zaszeleścił swymi teatralnymi szatami. – Przepraszam, ale których, konkretnie? – Podniecony Hansen także wstał z miejsca. – Tych z projektu „Yggdrasill”? Przecież ja nie robiłem prawie żadnych notatek, wszystko trzymałem w głowie. A może chodzi wam o… – Ach, do wszystkich ran macierzy, marnujemy jedynie czas na próżną gadaninę! – Zniecierpliwiony komandor poderwał swoich dworzan na równe nogi krótkim, rozkazującym gestem, a potem ujął Hansena pod ramię i szepnął: – My ci zaraz wszystko pokażemy, wszystko, co zechcesz, oddamy ci nawet tego bezmózgiego bibliotekarza, żebyś mógł go sobie własnoręcznie udusić, tylko nam pomóż i zatrzymaj tę gilotynę w połowie drogi, błagam cię, Nils! Ten dziwaczny Synod chyba oszalał na punkcie historii i tradycji, pomyślał Hansen, lekko już zmęczony eklektyzmem wystroju wnętrz. Thierhart ciągnął go pod rękę jak jakaś kumoszka drugą kumoszkę, nie zwracając uwagi na świtę, która podążała za nimi krok w krok. W końcu zatrzymał się przed masywnymi drzwiami w ścianie wąskiego, mrocznego korytarza, co do najdrobniejszych szczegółów skopiowanego z londyńskiej Tower. Hansenowi przemknęła nawet myśl, czy aby nie stąpa po oryginalnej posadzce słynnego więzienia, ale widok pilnującego drzwi muszkietera momentalnie sprawił, że to wiejące grozą miejsce zaczęło nagle przypominać wytwórnię filmową, gdzie składowano dekoracje i gdzie kręcili się aktorzy z kilku różnych produkcji. Ujrzawszy Ekscelencję, strażnik wyprężył się jak struna i w ostatniej chwili przytrzymał wielki kapelusz z piórami, który był chyba niezbyt dopasowany. – Otwórz – rozkazał komandor zwięźle. – I daj tu jakieś porządne światło. Cela – zgoła nie średniowieczny, sterylny pokoik o jednolicie szarych ścianach – miała tylko jedną pryczę i jednego więźnia, który wyglądał, jakby nic na świecie nie było go już w stanie poruszyć. Nie zareagował na dźwięk przekręcanego w zamku klucza ani na wkraczających do środka gości, kiwał się tylko apatycznie w przód i w tył. Na małym, wystającym ze ściany blacie stała miska pełna jedzenia. – On już tak długo? – rzucił Thierhart przez ramię do muszkietera. – Od wczoraj, Wasza Ekscelencjo. Nic nie je i prawie się nie rusza, kiwa się tak jeno wte i wewte i mamrocze cięgiem „nie chciałem, nie chciałem”. – Nie chciałem! – jęknęła kupa nieszczęścia na pryczy. – To trzeba było tego nie dotykać! – Nalane policzki Thierharta zatrzęsły się w gniewie. – I nie udawaj wariata, za stary jestem na takie sztuczki. Zad do góry, Malher, ale już! Więzień podniósł się sztywno jak mechaniczna lalka, na nikogo jednak nie spojrzał. – Tu patrz, kabotynie, a nie na swoje buty. – Komandor bezceremonialnie chwycił wychudzonego archiwistę za bluzę i przyciągnął ku sobie. – Wiesz, kim jesteś? Usta bibliotekarza poruszyły się niemrawo, bezdźwięcznie. – Powinienem cię wypchnąć za drzwi, wymieść w otchłań Pnia jak brud! I pewnie tak zrobię, ale jeszcze nie dzisiaj. Nils, to właśnie ten idiota miał czelność uważać, że dorasta ci do paznokci u nóg. Myślał, że skoro połknął kilka ton książek, to już wszystko rozumie. – I to on znalazł moje zapiski? – Hansen popatrzył na archiwistę ze zrozumiałym zainteresowaniem. Biedak wyglądał jak typowy mól książkowy, dla którego zakurzone regały są całym życiem, a świat zewnętrzny nieistotną abstrakcją. Już wcześniej jego fizys zapewne wzbudzała litość i pogardę u „normalnych” ludzi, a obecne kłopoty uczyniły ją jeszcze żałośniejszą. – Gdybyż tylko znalazł i na tym poprzestał! Ale nie, on musiał udowodnić całemu światu, jaki to z niego wielki mądrala, i wpakować nas po uszy w… – Hansen skrzywił się mimo woli, kiedy poczerwieniały ze złości Ekscelencja splunął udręczonemu archiwiście w twarz. – Ty zbrodniarzu, ty świętokradco niewart mojej plwociny, rozsmaruję cię chyba na tych ścianach jak łajno! – Przepraszam. – Hansen odniósł nieprzyjemne wrażenie, że jakkolwiek komandor mówi do bibliotekarza, to okrężną drogą kieruje swe oskarżenia przede wszystkim do niego. – Chciałbym zobaczyć te notatki, jeśli można, bo coś mi się tu nie zgadza. – Oczywiście, Nils, oczywiście, przecież właśnie dlatego tu jesteśmy. – Komandor poklepał konfidencjonalnie Hansena po ramieniu. – On ci zaraz wszystko pokaże i na klęczkach przeprosi za swoje niewiarygodne zuchwalstwo. Słyszałeś, Malher? Prowadź nas do archiwum i módl się po drodze, żeby nasz opatrznościowy gość nie ukręcił ci łba, kiedy zobaczy, coś nabroił. – Kto? – Do bibliotekarza chyba dopiero w tej chwili dotarło, że Ekscelencja nie przyszedł tu sam. Lata całe strawił na zgłębianiu wiedzy o historii Drzewa i o członkach helenistycznego panteonu wiedział prawdopodobnie więcej niż ktokolwiek z żyjących. Śledził dzieje ich życia poza nurtem oficjalnej historiografii i znał ich twarze lepiej niż własną. Nie mogło być mowy o pomyłce, u boku Ekscelencji stała dokładna kopia helenistycznego odpowiednika Judasza Iskarioty. Jakież to podobne do tej tłustej, lubującej się w efekciarskich gestach świni. Ze wszystkiego musi zrobić tanią szopkę, nawet z zagłady świata! – Marsz! – Komandor wywlókł chichoczącego histerycznie archiwistę z celi. – On chyba naprawdę postradał zmysły, ale nieważne, to już teraz jest zupełnie nieważne. Biblioteka i archiwum Synodu znajdowały się w dolnych partiach zmodyfikowanego czyściciela, aczkolwiek „góra” i „dół” były pojęciami, które Hansen nieustannie musiał definiować sobie tutaj od nowa. Esherowski labirynt, którym go prowadzono, i grawitacja, którą ci ludzie najwyraźniej mieli za nic, uczyniły jego orientację przestrzenną instrumentem całkowicie bezużytecznym. Jakąś pomocą w tym wszystkim była jeszcze jego matematyczna wyobraźnia, lecz bez klarownego układu odniesienia nawet jej trudno było zaufać. Za kolejnym rogiem nie wiedział już, czy porusza się równolegle do powierzchni Ziemi, prostopadle do niej czy też może lezie do góry nogami, jak mucha po suficie. Pomieszczenie, do którego w końcu dotarli, miało przynajmniej tę zaletę, że nareszcie wyglądało w miarę swojsko, jak przeciętna uniwersytecka czytelnia uniwersytetu z z jego czasów. Też zapewne wierna kopia jakiejś konkretnej sali dawno nieistniejącej uczelni, ale po przyprawiającym o zawrót głowy kalejdoskopie stylów była to dla Nilsa przyjemna odmiana. Człapiący na przodzie pochodu archiwista co kilka kroków zerkał nań przez ramię z rozbawioną miną. Przeprowadził ich pomiędzy rzędami dyskretnie podświetlonych pulpitów na tyły opustoszałej hali, gdzie spiralne schody wiodły na narożną galeryjkę. Hansen, który podążał tuż za nim, przekroczył próg niewielkiego biura zagraconego niczym antykwariat. Bibliotekarz rzucił się najpierw sprawdzać, czy nic podczas jego nieobecności nie zginęło. Upewniwszy się, że wszystko jest na swoim miejscu, odetchnął z ulgą i wyciągnął spod stołu płaski kuferek. – No? Na co czekasz? Otwieraj – ponaglił go Ekscelencja. Archiwista posłusznie uchylił wieko. Hansen przecisnął się ostrożnie pomiędzy stosami woluminów i zajrzał do kuferka. – Mogę? – spytał, sięgając ręką po leżący na wierzchu arkusz gładkiego jak jedwab papieru. Zapewne służył jako ochrona dla spoczywających pod nim bibliofilskich skarbów. Tabula rasa bez jednego znaku. Pod spodem Hansen znalazł jednak tylko więcej takich czystych kart i nic poza tym. – Nie bardzo rozumiem. Gdzie to jest? – Podniósł zdziwiony wzrok na archiwistę. Ten odwzajemnił mu się nie mniej zaskoczonym spojrzeniem, a potem wziął jeden z arkuszy w rękę, zwinął go wprawnie w rulon i podał Hansenowi. – Ach, ekran. – Zafascynowany Hansen rozprostował „kartkę” i zapatrzył się na nią. – Ale co ja właściwie oglądam? Thierhart poczuł lekki niepokój. – Twoje słynne kody, Nils, twoje klucze, które ten bezrozumny bałwan… Gromki, niepohamowany śmiech Hansena przeciął jak siekiera słowa Ekscelencji wypowiadane z niemal nabożną czcią. – To? – Hansen machnął „kartką” lekceważąco. – Ludzie, przecież to są jakieś bzdury, które w życiu nie wyszły spod mojej ręki! „Krok trzeci: obejdź pasma pierwszo- i drugorzędowe, odszukaj infotram z modulowaną sygnaturą Remlina i wprowadź do niego czwartą, siódmą oraz dziewiętnastą z sekwencji cyfr arabskich, dokładnie w tej kolejności”; Boże, co to za bełkot? – Twoje kody… – Komandor był zdruzgotany. – Powtarzam, nic podobnego! I o te głupstwa jest cała awantura? – Hansen odwrócił się do osłupiałego archiwisty. – O tę, przepraszam, „instrukcję”, którą jakoby wprowadziłeś w czyn? Toż to kompletny śmieć, banialuki albo nawet jakiś marny żart, którego wszyscy padliście ofiarą! – Ale Drzewo… ono naprawdę się przebudziło, i to ja zrobiłem, ja! – zakrzyknął bibliotekarz. – Opierając się na tym? – Hansen rzucił przezroczysty arkusz niedbale na biurko. – Absolutnie niemożliwe. I w ogóle, dlaczego tak sądzicie? Jakie w ogóle macie dowody, że z megastrukturą coś się dzieje? – Przecież to oczywiste – bąknął Thierhart o wiele mniej pewnie, niż sugerowały to jego słowa. Archiwista jednak, wściekły już nie na żarty, złapał ze stosu inny jedwabisty arkusz-wyświetlacz i zrolowawszy go tak gwałtownie, jakby chciał rozerwać na pół, cisnął Hansenowi pod nos. – Ja nie jestem idiotą, za którego mnie wszyscy bierzecie! – syknął, cały roztrzęsiony. – Proszę, tu są moje kompletne obserwacje, począwszy od pierwszego dnia! Hansen wziął arkusz do ręki, a im dłużej przyglądał się wędrującym po nim kolumnom, tym mniej mu było do śmiechu. Tym razem tekstu nie potrafił co prawda odczytać, gdyż napisany był jakimiś ideogramami podobnymi do chińskich, ale dane numeryczne były dla niego zupełnie jasne. Wyglądało na to, że ze wszystkich osób, jakie tu do tej pory spotkał, właśnie z tym bibliotekarzem najprędzej znalazłby wspólny język. – Rzeczywiście – mruknął na wpół do siebie, na wpół do pozostałych obecnych. – To ma już o wiele więcej sensu i jest znacznie bardziej niepokojące. – Więc mnie przeproś, aktorzyno! – zażądał archiwista zuchwale. Ekscelencja omal nie padł rażony apopleksją, Hansen jednak popatrzył na bibliotekarza z uwagą. – Być może to zrobię, jednak w dalszym ciągu twierdzę, że nie masz z tym nic wspólnego. – A kto? A kto?! – Nie wiem, ale postaram się dowiedzieć. – Ty? – archiwista wybałuszył oczy. – To śmieszne! – Nie dla mnie – odparł Hansen i zamyślił się głęboko. |