Tak jakoś wyszło, że w recenzyjne obroty wpadły mi jednocześnie dwie książki Artura Baniewicza: „Pogrzeb czarownicy” i „Gdzie księżniczek brak cnotliwych”. Czy po przyzwoitym debiucie będziemy mogli się radować równie dobrym ciągiem dalszym? Połowicznie, że tak powiem.  |  | ‹Pogrzeb czarownicy› |
Artur Baniewicz dał się poznać z dobrej strony jako twórca świetnych fabuł, mistrz zagadek, miłośnik odwracania kota ogonem i Europy na bakier, oraz konsekwentny, acz nienachalny fan stylu sapkowskiego. Jego pierwszy zbiór opowiadań wprowadził nas w kontynent Viplanu i pokazał autorskie możliwości. Drugi tom, „Pogrzeb czarownicy”, jest zaś dowodem na to, jak dobre może być rozrywkowe fantasy. Jak już wspomniałem, Artur Baniewicz posiada rzadką zdolność do tworzenia zawiniętych w precel fabuł, gdzie nie dość, że wszystko jasne staje się dopiero na końcu, to jeszcze zakończenie to jest rozsądne, logiczne, nie wypala neuronów, raczej przeciwnie – wzbogaca całość. Szczytowym osiągnięciem pozostaje tu nadal, moim skromnym zdaniem, „Której oczu nie zapomnieć”, ale i obie mikropowieści składające się na drugi tom cyklu są pod tym względem całkiem, całkiem. W „Pogrzebie czarownicy” widać też pomysłowość Baniewicza. Założeniem jest nasz świat, który następnie autor wygina, skręca, zwija aż trzeszczy, napawając czytelnika podziwem i wprawiając go w dobry humor. Ciężko tu, choćby pokrótce, streścić sposób myślenia pisarza; dość powiedzieć, że bardzo precyzyjnie udowadnia on, iż cywilizacyjnym postępem jest przejście z piwa na gorzałę. Dochodzimy tu do ważnego aspektu twórczości Artura Baniewicza – jego światy z ich geopolityką i historią są jedynie zwierciadlanym odbiciem naszej Europy. Jednak, jak to ze zwierciadłami bywa, odbicie ma zamienione strony – i autor bezwzględnie to wykorzystuje, ciesząc czytelnika postmodernistycznymi grami z naszą codziennością. Narzuca na nasz świat sieci swojej fantazji, a że czucie absurdu ma wyśmienite, lekturę niejednokrotnie przerywają napady śmiechu. „Pogrzeb czarownicy”, pierwsza z dwóch mikropowieści składających się na drugi tom cyklu (będącego notabene siedmioksięgiem w trzech tomach) to właśnie taka radosna jazda. Lecz… jest tam przebłysk czegoś więcej. Okazuje się, że autor w międzyczasie poszedł dalej w ślady swego idola i nauczył się malować ludzkie dusze i skomplikowane więzy między nimi. Uczucia, które pojawiają się w pierwszym opowiadaniu, są już odmalowane umiejętnie, ba! Artur Baniewicz potrafił dokonać sztuki najrzadszej – opisać seks w sposób daleki od pornografii i medycyny zarazem! Trening popłacił i po tej wprawce do „Pogrzebu czarownicy” można już było dodać drugi tekst – „W połowie drogi”, który jest, pardon my french, popieprzonym romansem. To, że między dwojgiem bohaterów kwitnie miłość, nie ulega wątpliwości. Ale to, że autor, wiedziony swymi talentami do wikłania, utrudni im to na sposoby wręcz niewyobrażalne, a jednocześnie doprowadzi do czegoś na kształt happy endu… to już sztuka. Do tego tekstu stosują się wszystkie powyższe twierdzenia mające scharakteryzować prozę Artura Baniewicza. Tyle że „W połowie drogi” jest jeszcze lepsze niż „Pogrzeb czarownicy” właśnie dzięki grze uczuć.  |  | ‹Gdzie księżniczek brak cnotliwych› |
Po tak dobrym drugim tomie przygód Debrena do lektury trzeciego, „Gdzie księżniczek brak cnotliwych”, zasiadłem z nadzieją na kawał znakomitej rozrywki. I, niestety, mocno się rozczarowałem. Długo medytowałem, czy aby nie stawiam poprzeczki nadto wysoko, ale nie – rzecz jest po prostu niedopracowana. Skąd taka ostra ocena? Ano, książka ma wiele zalet twórczości Artura Baniewicza – cudownie zakręconą fabułę, humor, gry odniesień do dzisiejszej Europy i jej losów, wciągającą akcję. Niestety, jest jednak za długa. Może należało poczekać na ciąg dalszy przygód Debrena i zamknąć je w dwóch minipowieściach, w których autor czuje się znakomicie? Bo „Gdzie księżniczek brak cnotliwych” jest potwornie rozwleczone. Te same wydarzenia można by streścić na połowie stron bez najmniejszej straty. Książka jest napchana wypełniaczami najgorszej maści – skopanymi dialogami. Dziwi mnie to; w „Pogrzebie czarownicy” rozmówki są pyszne, a w ciągu dalszym – co najwyżej odgrzewane. Autor postawił na rozbawianie czytelnika chaosem w wypowiedziach i nieustannym wzajemnym niezrozumieniem bohaterów. Zawsze ktoś wlezie z pytaniem z głupia frant, zawsze ktoś coś powie w niewłaściwym momencie, tu się nie tym dialektem posłużą… Manewr ten, stosowany nagminnie, prowadzi do oczopląsu. Ma się wrażenie, że dookoła czytającego siedzi czterech Arturów Baniewiczów, wrzeszczących mu do ucha kwestie poszczególnych postaci. To się po prostu ciężko czyta. Nie polecam zatem „Gdzie księżniczek brak cnotliwych”. Kłopotliwa to sytuacja, bo i tom pierwszy, i drugi cyklu o Debrenie czarokrążcy są naprawdę godne uwagi, ale zwieńczenie wypada blado. Zakończenie siedmioksiągu w trzech tomach jest jednak na tyle otwarte, że mogę po cichu zasugerować pominięcie księgi ostatniej, zwłaszcza że i tak każdy pewnie się domyśla, kim jest Lenda Branngo. Natomiast tom drugi to dla każdego zwolennika dobrej zabawy pozycja obowiązkowa.
Tytuł: Pogrzeb czarownicy Autor: Artur Baniewicz Cykl: Saga o Czarokrążcy ISBN: 83-7054-159-3 Format: 424s. 125×195mm Cena: 27,50 Data wydania: 6 pażdziernika 2003 Ekstrakt: 90%
Tytuł: Gdzie księżniczek brak cnotliwych Autor: Artur Baniewicz Cykl: Saga o Czarokrążcy ISBN: 83-7054-164-X Format: 508s. 125×195mm Cena: 27,50 Data wydania: 24 czerwca 2004 Ekstrakt: 50% |