Steven Spielberg opowiada nam losy przymusowego mieszkańca terminalu, Viktora Navorsky’ego. Robi przy tym z dramatu komedię, a z rozważań standardową rozrywkową przyjemnostkę. Oprócz tego próbuje być artystą. Dobrze, że mimo tych bezowocnych prób udaje mu się bawić widzów.  |  | ‹Terminal› |
Głównym bohaterem najnowszego filmu Stevena Spielberga nie jest, jakby mógł wskazywać tytuł, port lotniczy. Nie jest nim także przybysz z fikcyjnej Krakozji, Viktor Navorsky, postać jak zwykle świetnie zinterpretowana przez Toma Hanksa. Już po kilku pierwszych scenach okazuje się, że Spielberg zrobił film o biurokracji, która staje się prawdziwą zmorą dla podróżnych. Niestety, mimo że twórca “Terminalu” wybrał sobie tak ambitny temat, nie poszedł za tropem, aby stworzyć drapieżny pamflet na bezduszną rzeczywistość, a wybrał zabawę w nieco naiwną, choć przyjemnie pokrzepiającą historyjkę o poczciwym imigrancie. Reżyser rysuje portret solidarnej społeczności pracowników lotniska, poddającej się nieczułej na ludzki dramat urzędowej pozie. Oczywiście wszystko zmieni trudna sytuacja Viktora. W jego kraju ma miejsce zamach stanu, wybucha wojna, a władze USA w ogóle nie uznają istnienia Krakozji. Jednocześnie główny bohater nie może wkroczyć na teren Stanów Zjednoczonych. Chcąc nie chcąc, staje się mieszkańcem terminalu. Tragiczna sytuacja wyobcowanego człowieka byłaby świetnym materiałem na dramat. Tymczasem oglądamy lekki, rozrywkowy film, w którym jedynie od czasu do czasu pobrzmiewa refleksyjna nuta. Spielberg nie chce smucić swoich widzów, dlatego wybiera optymistyczną bajkę, dla niektórych może zbyt przesłodzoną. Paradoksalnie otrzymujemy nieprawdopodobny szereg zdarzeń wplecionych w historię nawiązującą do faktów. Viktor błyskawicznie uczy się języka angielskiego, choć na początku nie umiał powiedzieć prawie ani słowa. Mimo beznadziejności swojego położenia, nie traci nadziei, stara się funkcjonować w niekorzystnych dla siebie warunkach. Zbyt dużo tu uproszczeń i optymizmu, aby widz zupełnie dał się tej historii wciągnąć. Cały ciężar filmu spoczywa na barkach aktorów, bez których “Terminal” stałby się ładnie skomponowanym obrazkiem, ale równie bezdusznym i irytującym co wspomniana biurokracja. Tom Hanks jako zagubiony oraz niezwykle uczynny Viktor Navorsky sprawił, że “Terminal” oglądałam nie tylko z przyjemnością, ale także z zainteresowaniem. Jednak trudno spodziewać się czegoś innego po aktorze, którego każda rola zamienia się w filmową perełkę. Również drugi plan pełen jest ciekawych ról - to prawdziwa galeria osobliwości. Spielberg wybrał aktorów wciąż mało popularnych, dzięki czemu widz utożsamia ich z odtwarzanymi postaciami. Za największe zaskoczenie można uznać miałkość roli Catherine Zety-Jones. Trudno powiedzieć, czy to wina scenarzystów, którzy stworzyli postać stewardessy Amelii Warren tylko po to, aby wpleść konieczny według producentów wątek romantyczny, czy samej gwiazdy. Czyżby ostatnie sukcesy uderzyły chicagowskiej Velmie do głowy? Przypuszczam, że scenarzyści poprzez wprowadzenie wątku miłosnego chcieli pokazać odwieczną prawdę o pięknie wewnętrznym. Amelia zwraca uwagę na Viktora, choć ten nie jest typem przystojniaka, do jakiego jest ona przyzwyczajona. Steven Spielberg stwierdził kilka lat temu, że zaczyna kręcić filmy, będące dla niego wyzwaniem reżyserskim. Między innymi dlatego odrzucił ofertę realizacji “Harry’ego Pottera”. Twórca słynnego “Parku Jurajskiego” uporczywie próbuje być artystą, choć najlepszy jest w kinie rozrywkowym, troszkę szablonowym, ale doskonale zrealizowanym, odznaczającym się indywidualnym stylem reżyserii. Zaskakuje mnie zatem, czemu Spielberg (skoro chce odejść od swoich dotychczasowych dokonań) stale wybiera rodzaj filmu lekkiego i przyjemnego, zamiast zabrać się za coś, co otworzy przed nim możliwości artystyczne, tak jak było w przypadku “Listy Schindlera”. Bo jak dotąd, reżyser potwierdza swoją klasę w tym co umie robić najlepiej, ale daleko mu do oryginalności. Temat “Terminalu” swoim bogactwem umożliwiał opowiedzenie jednej historii na wiele sposobów. Spielberg wybrał konwencję bajkową. I chociaż “Terminal” ogląda się bardzo dobrze, pozostaje nutka rozczarowania. Niesmak znika dopiero, gdy nastawiamy się na odbiór pokrzepiającego i zabawnego, przy czym bardzo amerykańskiego patrzydła. Chociaż nie, nie tylko patrzydła, bo kilka poważniejszych wątków udało się przemycić scenarzystom i operatorowi Januszowi Kamińskimu. Tych kilka epizodycznych scen pozostało w mojej pamięci po opuszczeniu kina, zwłaszcza ze względu na aktualność zawartych w nich kwestii. Samotność w tłumie, presja bezlitosnego systemu, jednostka przeciw podobnemu systemowi. To wszystko zostało zręcznie wplecione do “ciepłej” komedii. Zasługa to właśnie Kamińskiego, który komponuje barwne kadry, bawiąc się przy tym światłem i odbiciami, tworząc perfekcyjną wizualnie całość. Gorzej z wydźwiękiem filmu. Niestety, nie wydaje mi się, żeby życie było tak proste, a ludzie tak szybko się zmieniali, jak sugeruje Spielberg, wyraźnie nie ufający umiejętnościom swojej ekipy. Gdyby zrezygnował z dopowiadania wszystkiego do końca, a wszelkie sugestie i niedomówienia pozostawił Kamińskiemu i Williamsowi (autorowi muzyki), byłoby lepiej dla opowiadanej historii. W życiu każdego istnieją chwile, gdy wszystko wydaje się nieciekawe i przygnębiające. W takich chwilach potrzebna jest porządna dawka optymizmu oraz solidnej rozrywki. Coś podobnego, pomijając wszystkie potknięcia, zapewnia Spielberg w “Terminalu”. Sympatyczni bohaterowie, iluzoryczna choć przekonująca aura przyjaźni, ładne obrazy, a przy odrobinie dobrej woli nawet refleksja. Czy trzeba czegoś więcej? Tak, emocji. Niestety, panie Spielberg na “Terminalu” raczej się nie wzruszymy.
Tytuł: Terminal Tytuł oryginalny: Terminal, The Reżyseria: Steven Spielberg Zdjęcia: Janusz Kamiński Scenariusz: Jeff Nathanson, Sacha Gervasi Obsada: Tom Hanks, Catherine Zeta-Jones, Stanley Tucci, Diego Luna, Chi McBride, Zoe Saldana Muzyka: John Williams Dystrybutor: UIP Data premiery: 10 września 2004 Gatunek: dramat Ekstrakt: 70% |