powrót do indeksunastępna strona

nr 9 (XLI)
listopad 2004

 Porucznik
Rick Shelley
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Pas gęstego podszycia na skraju tropikalnego lasu był szeroki najwyżej na trzydzieści metrów. W jego obrębie, każde stworzenie większe od gryzonia, miało utrudnioną orientację, ale było w nim kilka łatwiejszych przejść. Kompania Alfa przeprowadziła dokładny zwiad. Za gęstwiną rozciągało się sto metrów płaskiego, oczyszczonego z krzewów terenu. Opiekowały się nim automaty ogrodnicze, koszące trawę wysianą jako pierwszą przeszkodę dla dżungli. Plastonowa jezdnia za trawnikiem stanowiła solidniejszą barierę. Dalej były już ogrody i podwórka prywatnych domów, a następnie kilka komercyjnych budynków oraz dzielnica, w której znajdował się gmach rządu i centrum telekomunikacyjne Singaraji, a jednocześnie całej Nowej Bali.
Kiedy plutony były gotowe do przeskoczenia granicy między dżunglą a miastem, Lon przesunął się naprzód, dołączając do szpicy trzeciego, aby samemu zorientować się w sytuacji. Nastawił wizjer osłony na maksymalne powiększenie i powoli lustrował otwartą przestrzeń z lewej do prawej strony. Po dwóch minutach miał pewność, że w jego polu widzenia nic się nie ruszało. Singaraja była spokojna. Paliły się nieliczne światła. Stolica Nowej Bali miała oświetlone ulice i wiele neonowych reklam w dzielnicy handlowej. Na obrzeżach miasta przed niektórymi domami paliły się lampy.
– Ruszamy – rzucił, korzystając z kanału radiowego łączącego go ze wszystkimi dowódcami drużyn i oboma sierżantami.
W tym momencie drużyny pierwszego rzutu zaczęły przekraczać nieosłonięty teren pasa granicznego, następne dwie wtopiły się w porośnięty krzewami skraj dżungli, a ostatnie w kolejności pozostały w ukryciu, stanowiąc zabezpieczenie przed ewentualnym atakiem z tyłu. Drużyny szpicy rozciągnęły się w szerokie linie natarcia; nisko pochyleni żołnierze przebiegali przez otwarty skrawek ziemi. W ciemnościach, na tle lasu i zielonej ściany jego granicy, byli praktycznie niewidoczni dla obserwatora bez noktowizyjnego hełmu czy gogli.
Gdy tylko ich dowódcy zameldowali osiągnięcie pozycji i brak obrony, Lon rozkazał kolejnym drużynom, by przekroczyły granicę, a straż tylna, w gotowości do przejścia, przesunęła się na skraj gęstwiny bliżej miasta. Lon i Weil dołączyli do grupy drugiego rzutu, natomiast Ivar pozostał na tyłach.
W normalnych warunkach przebiegnięcie stu metrów w bojowym rynsztunku byłoby jedynie niewielkim wysiłkiem. Podczas szkoleń na Dirigencie żołnierze KND, włącznie z oficerami, regularnie biegali, dźwigając od osiemnastu do dwudziestu siedmiu kilogramów sprzętu potrzebnego na polu walki, jednak temperatura i wilgotność powietrza oraz napięcie związane z wejściem do akcji, sprawiły, że dla Lona zadanie to okazało się dość trudne. Jeszcze zanim dotarł do plastonowego pasa w połowie drogi między lasem a pierwszymi domami, z trudnością łapał powietrze.
Pozwolił sobie na małą przerwę odsuwając się na bok i obserwując, jak mija go reszta najemników. Pobiegł tuż za ostatnim z nich. Nie miał szansy na odpoczynek, nawet padłszy na ziemię za linią ataku, sformowaną przez żołnierzy, którzy znaleźli się po stronie miasta. Musiał osłaniać przeprawę tylnej straży i nadzorować przejście szpicy przez pas domków stojących miedzy nimi a dzielnicą handlowo-rządową Singaraji.
Kontaktował się z podoficerami drogą radiową. Nie rozbrzmiał żaden alarm. Ani jeden pies nie zaszczekał w pobliżu.
„Dwie minuty” – pomyślał. „Wszyscy potrzebujemy tej przerwy, żeby złapać oddech”. Zerknął na zegar wyświetlany na osłonie wiedząc, że dłuższy postój nie wchodzi w grę. Nie mógł zakładać, że później nie będzie żadnych opóźnień. Przypomniał sobie trasy, jakimi za chwilę wyruszą. Chociaż oba budynki znajdowały się blisko siebie, przez resztę drogi jego plutony będą rozdzielone – był to środek bezpieczeństwa, aby zminimalizować niebezpieczeństwo całkowitej klęski, gdyby zostali wykryci. Dwie trasy, z jedną drużyną na czele każdego plutonu i jedną osłaniającą tyły, również ograniczały niewielki hałas, którego nie można uniknąć.
– Naprzód – przekazał podporucznikom po dwóch minutach.
Przez krótki czas nadal korzystali z osłony ciemności, poruszając się bocznymi uliczkami oddzielonymi od najbliższych domów ogródkami i podwórkami, z dala od świateł na gankach i pierwszych lamp ulicznych. Nie musieli biec. Szli powoli w odstępach pięciu metrów od siebie. Żołnierze rozglądali się po okolicy, trzymając broń w gotowości. Nie można było wykluczyć zasadzki zastawionej przez milicję Nowej Bali. Jeżeli pierwszy i drugi pluton wpadłyby w jakieś tarapaty, miejscowi mogliby szybko zablokować także oddziały Lona.
Porucznik nastawił zewnętrzne mikrofony na maksymalny zasięg, nasłuchując, czy nie grozi im jakieś niebezpieczeństwo. Uważnie wyłapywał najmniejsze szmery, jakby jego skupienie mogło zwiększyć czułość urządzenia. W oddali zaszczekał pies, zbyt daleko, aby mógł wyczuć żołnierzy. Niemal natychmiast odpowiedziało mu kilka innych. Cały ten zgiełk dochodził z północnych rejonów miasta, z dala od atakujących Dirigentyjczyków.
– Stop! – rozkazał Lon na ogólnym kanale. – Niech te głupie kundle się uspokoją, zanim obudzą jakieś inne, mieszkające bliżej nas. – Wsłuchiwał się w odległe szczekanie, donośne w nocnej ciszy. Stopniowo, w ciągu paru minut, zwierzęta uspokoiły się. – Dobrze, idziemy dalej – nakazał uznawszy, że pozostały hałas był zbyt daleko, aby zaalarmować psy w sąsiedztwie.
Po pięciu minutach dostał wiadomość od Tebby Girana, którego drużyna była szpicą trzeciego plutonu.
– Jesteśmy na pierwszym punkcie kontrolnym, poruczniku. Magazyn żywności mamy po drugiej stronie ulicy. Aleja przy nim jest ciemna.
– Zaczekajcie tam, aż szpica czwartego plutonu zajmie swoje pozycje. Macie przeskoczyć ulicę jednocześnie – przekazał mu Lon.
Mając do swej dyspozycji cały świat, mieszkańcy Nowej Bali zdecydowali się na życie w miastach tak zatłoczonych, jakby byli na Ziemi. Chociaż ulice i aleje były szerokie, stojące przy nich budynki napierały na siebie. Zamiast zostawić otwarte przestrzenie wokół komercyjnych czy rządowych budowli, Nowobalijczycy stawiali je ciasno jeden przy drugim wzdłuż ulic. Pozostawiono jedynie dwa parki na przeciwległych końcach dzielnicy, odległe od siebie o półtora kilometra. Budynek rządu i centrum telekomunikacji przylegały do jednego z nich.
Była 0349, kiedy szpica czwartego plutonu zgłosiła zajęcie pozycji – o dwie przecznice od Tebby, przy tej samej ulicy. Lon potwierdził przyjęcie meldunku i zmienił kanał, żeby porozmawiać ze swoimi sierżantami.
– Mamy dwadzieścia cztery minuty i jeszcze kawałek drogi do przejścia. Uważając na zagrożenia idziemy dalej, aż dotrzemy do naszych celów. – Kiedy otrzymał potwierdzenie od Dendrowa i Jorgena, dodał: – Ruszamy.
Przestał odczuwać gorąco i wilgotność. Maszerując przez miasto w kierunku dwóch budynków, które miały zostać opanowane przez jego oddziały, zbyt mocno koncentrował się na zadaniu, żeby martwić się takimi drobiazgami. Był jeszcze na tyle niedoświadczonym oficerem, że nie mógł się powstrzymać od robienia wszystkiego samodzielnie, od obserwowania każdego podległego mu żołnierza i dokładnego badania otaczającego terenu. Gdyby zaszła taka potrzeba, był w stanie sprawdzić wszystkie funkcje życiowe swoich ludzi: puls, oddech, temperaturę ciała. Mógł monitorować całą komunikację radiową w plutonach. Miał na to wielką ochotę, ale jeden człowiek nie mógł robić wszystkiego na raz, nawet w pewnym zakresie. Jednak nie przestał bacznie rozglądać się po okolicy i wsłuchiwać w odgłosy miasta, zamiast w rozmowy żołnierzy.
Czuł łagodny przypływ adrenaliny przy przekraczaniu ulicy i wejściu w aleję obok magazynu żywności. Jednak nie rozległy się żadne alarmy i w kilka sekund jego ludzie znaleźli się po drugiej stronie, rozdzielili na dwie kolumny marszowe i szli po obu stronach ulicy.
Szpica czekała na kolejnym skrzyżowaniu. To był ich drugi punkt kontrolny. Z cienia na początku alei widać było gmach rządu.
Nie był szczególnie wielki, najwyżej jak połowa odpowiadającego mu budynku na Dirigencie, który służył tam jednocześnie jako siedziba rządu planetarnego i jako kwatera główna korpusu najemników. Gmach rządu Nowej Bali miał jedynie dwa piętra i kształt litery E. Dłuższa fasada znajdowała się na wprost najemników, krótsze skrzydła skierowane były w stronę parku na tyłach. Front miał długość sześćdziesięciu metrów, a szerokość dwudziestu czterech. Rozjasniały go narożne lampy uliczne, światła nad każdym z trzech widocznych dla Lona wejść oraz nieliczne rozświetlone okna.
Na zewnątrz nie stał żaden posterunek policji czy milicji. Na pewno przy każdym wejściu będą jacyś strażnicy, choć w nocy pozostawiano tylko jedne otwarte drzwi. Być może wewnątrz jest jeszcze dwóch lub trzech ludzi. W sumie nie więcej niż ośmiu ochroniarzy. O ile wywiad się nie pomylił i Nowobalijczycy nie wprowadzili w ostatniej chwili jakichś zmian.
Liczba pracowników przebywających nocą w budynku była niepewna. Nie powinna być zbyt duża, Nowa Bali nie była na tyle wielkim światem, aby wymagać całodobowej obsługi gmachu rządu. Jeden z oficjeli średniego szczebla, paru urzędników, konserwatorzy i sprzątaczki. Szacunki wskazywały na sześć do dwudziestu osób.
Budynek centrum telekomunikacyjnego stanowił jeszcze mniejszy problem. W nocy jedynie dwóch techników pilnowało urządzeń, był też jeszcze jeden ochroniarz i być może osoba obsługująca urządzenia czyszczące.
– Czwarta pięć – Lon szepnął do mikrofonu, łącząc się z podporucznikami. – Wiecie, co robić. Ustawcie ludzi na pozycjach.
Lon miał wejść do gmachu rządu razem z drugą drużyną, w parę sekund po pierwszej, której przydzielono główne wejście,. Zespoły ogniowe, po pół drużyny każdy, sforsują pozostałe wejścia i zneutralizują strażników. Po zabezpieczeniu wejść żołnierze przeszukają budynek, aresztując pracujących w nim ludzi. Jeżeli wszystko pójdzie jak należy, uniknie się strzelaniny. Jeżeli…
Przez kolejnych kilka minut Lon nie miał nic do roboty poza obserwacją terenu. Czuł, jak niemal z każdą sekundą narastało w nim napięcie. Osiągnęli właśnie punkt, kiedy niebezpieczeństwo wykrycia było największe. Jakiś jadący przez miasto cywil mógł dostrzec żołnierzy czających się wokół celów i podnieść alarm. Mógł zjawić się przypadkowy patrol policji. Strażnik mógł wyjść na ulicę, żeby zaczerpnąć powietrza. Wszystko mogło się zdarzyć.
Jeżeli nie będzie elementu zaskoczenia, cała operacja może się nie powieść.
„Żadnych wpadek, błagam!” – pomyślał. Pragnął, aby wszystko udało się perfekcyjnie. Przejęcie pełnej kontroli nad całym światem przez dwustu ludzi wydawało się być szaleńczo zuchwałym zamierzeniem, ale Lon odsunął od siebie rozważania nad racjonalnością planu. To było możliwe. Udało się na innych światach.
Kolejne zespoły meldowały się na pozycjach tuż przy celach. O 0410 wszyscy byli gotowi. Lon przysunął się bliżej z ostatnią drużyną, przechodząc przez dwie ulice i kryjąc się na zacienionym trawniku przed gmachem rządu. Żołnierze leżeli na trawie, połowa twarzą do budynku, druga zwrócona do ulicy. Lon zameldował kapitanowi Orlisowi, że plutony trzeci i czwarty są gotowe do ataku i że nic nie wskazuje na to, iż zostali wykryci.
– Dobra robota, Nolan – odpowiedział Orlis. – Czekajcie na mój rozkaz. Wszyscy ruszamy jednocześnie.
– Tak jest.
Lonowi zdawało się, że czas również zwariował. W oczekiwaniu na rozkaz sekundy wlokły się mu jak godziny, ale kiedy polecenie nadeszło, porucznikowi zdawało się, że nie minęła nawet chwila.
– Naprzód. – Oto cały rozkaz. Lon powtórzył go na kanale łączącym go z sierżantami i kapralami. Zerwał się na równe nogi z żołnierzami ostatniej drużyny i wszyscy ruszyli do głównego wejścia, kiedy pierwsza grupa rozbiła drzwi, żeby zaskoczyć strażników.
Przez pierwszych sześć sekund Lon miał nadzieję, że będą mieli szczęście i zajmą budynek bezszelestnie, jednak zanim dotarł do wejścia, usłyszał kilka wystrzałów dochodzących najwyraźniej od wejścia, z jego lewej strony.
– Co to było? – zażądał wyjaśnień od dowódcy trzeciej drużyny Bena Frehra.
– Strażnik nas dostrzegł – zameldował kapral Frehr. – Wszystko pod kontrolą, poruczniku. Żadnych strat.
– A co ze strażnikiem?
Wydawało się, że Frehr tłumi śmiech.
– Przeżyje.
Wystrzały oznaczały, że element zaskoczenia zakończył się o parę sekund za wcześnie. Dwaj strażnicy patrolujący budynek mieli czas na złożenie meldunku i przygotowanie się do obrony, kiedy trzeci pluton ich znajdzie. Jednak nie stawiali oporu, choć pewnie wysłali ostrzeżenie.
– Gmach rządu i centrum telekomunikacji opanowane, kapitanie – zameldował Lon o czwartej dwadzieścia. – Jednak strażnicy mieli czas na podniesienie alarmu.
– Spodziewaliśmy się tego, Nolan – odpowiedział Orlis. – Nie ma sprawy. Otoczyliśmy koszary milicji i kwaterę główną policji. Negocjujemy warunki poddania się. Nie mają szans i dobrze o tym wiedzą.
– Kontaktujemy się więc z gubernatorem?
– Albo on z nami. To nie powinno długo trwać. Spodziewamy się ostatecznego rozwiązania za godzinę lub coś koło tego. Ustawcie się do obrony i czekajcie.
„Czekać!” – pomyślał z niesmakiem Lon, kiedy już wydał swoje rozkazy i przeniósł się na drugie piętro budynku. Rozstawił tam wartowników, na tyle wysoko, żeby mieli szerszy ogląd terenu otaczającego budynek rządu. „Dziewięćdziesiąt dziewięć procent naszej akcji to czekanie”.
O czwartej czterdzieści siedem kapitan Orlis powiadomił Lona, że milicja ociąga się, odmawiając kapitulacji. Komisariat już się poddał, ale w środku było jedynie sześciu policjantów zamiast spodziewanych dwudziestu, trzydziestu.
– Wygląda na to, że coś się święci – rzucił Lon.
– Niedługo się przekonamy – odpowiedział mu Orlis. – Dałem im czas do piątej. Zagroziłem, że jeżeli się nie poddadzą, rozwalimy im koszary ze wszystkimi w środku.
– Pełna gotowość – Lon zwrócił się do swoich podoficerów. – Miejscowi coś nam szykują. Wszyscy, oprócz pilnujących jeńców, mają obserwować teren dookoła. Uważajcie na snajperów.
„Czekanie!”.

Minutę po piątej z oddali dobiegł go usłyszał odgłos dwóch wybuchów. „Milicja stawia opór” – pomyślał. Poczuł ściskanie w żołądku. W koszarach mogło być nawet trzystu milicjantów, dwadzieścia procent sił zbrojnych Nowej Bali.
– Idiotyczne bohaterstwo – mruknął do siebie, potrząsając głową. – Bezsensowne marnowanie ludzi.
Po pięciu minutach kapitan Orlis przekazał najświeższe wieści.
– Weszliśmy. W koszarach był tylko jeden pluton milicji – trzydziestu pięciu ludzi. Uważajcie. Reszta musi być gdzieś w mieście.
Lonowi zaburczało w brzuchu ze zdenerwowania. Większość oddziałów milicji poza spodziewanym rejonem pobytu. Tak samo z policją. „Czegoś się spodziewali” – to pierwsza refleksja, po której zjawiła się następna. „Gdzie się schowali?”.
Zaalarmował podoficerów. Spocił się. W budynku rządu skutecznie działała klimatyzacja, mimo to był mokry jak mysz. Zakradł się na drugie piętro, sprawdzając pokój po pokoju, wyglądając ostrożnie przez okna, aby nie być zauważonym z zewnątrz; wypatrywał najmniejszych oznak nadchodzącego ataku. „Zjawią się tu prędzej, czy później” – pomyślał. Był tego pewien.
Wiedział też, że się nie utrzymają.
„Nie damy rady. Jedynie zaskoczenie dawało nam jakąś szansę. Mieliśmy wziąć wszystkie miejscowe siły jednocześnie. Nie udało się”.
Oczekiwanie teraz miało inny przebieg. Porucznik doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co miało się zdarzyć. Nie był zaskoczony, kiedy tuż po wpół do szóstej, gdy słońce zaczęło rozjaśniać horyzont na wschodzie, ożywiły się niewidoczne głośniki. Spodziewał się tego.
– Hej, wy w gmachu rządu – powiedział metaliczny głos wzmocniony bardziej niż potrzeba. – Złóżcie broń i wychodźcie. Jesteście okrążeni, mamy liczebną przewagę.
Lon natychmiast przesłał meldunek kapitanowi Orlisowi.
– Co mamy robić?
Orlis nie wahał się ani sekundy. Sam przed chwilą dostał podobne wezwanie.
– Poddać się, Nolan. To wszystko, co możemy zrobić w tej sytuacji.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

32
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.