powrót do indeksunastępna strona

nr 9 (XLI)
listopad 2004

 Quasi Mojo
Bogumił Lukaj (ur. 1980, choć upiera się, że później) na co dzień zajmuje się twórczym lenistwem, w wolnych chwilach finalizuje swoją edukację na Uniwersytecie Śląskim. Uparcie powtarza, że szkoła to habitat dla wariatów, a najwybitniejszym filozofem ostatniej dekady jest Garfield. Chętnie „chwytałby dzień”, gdyby tylko chciało mu się któryś dosięgnąć.
W końcu w centralnym punkcie na schodach zmaterializowała się ponętna kobieta z gatunku takich, na które można tylko popatrzeć i nic więcej... Trzymała w ręku tutkę z papierosem, drugą poprawiała na przemian to włosy, to piersi - chociaż niczego nie można im było zarzucić.
- Hej! - zawołała, łapiąc Ellis za kołnierz. - Dokąd? Świadczymy wyłącznie... panom!
Ilustracja: Oskar Huniak
Ilustracja: Oskar Huniak
Najstarsza bibliotekarka w Glenn, której akt urodzenia rozleciał się ze starości, przystawiła balkonik do okna i odsunęła firankę. Kobieta sięgająca pamięcią czasów, w których Virginia Woolf była popularniejsza niż bulimia, modelki miały brzuchy, a za wegetarianizm palono na stosie, nie pamiętała, kiedy ostatni raz niebo na wschodzie zrobiło się tak obrzydliwie różowe. Zza gęstych chmur, blisko zjazdu z autostrady, wyłonił się mały hotelik.
Mieścił się on w niewielkim baraku nadającym się chyba jedynie do rozbiórki. W oknach straszyły powyginane żaluzje, nad drzwiami zwisał ogromy jęzor przerdzewiałej blachy. Nad wejściem błyskał kolorowy neon, a na parkingu przed budynkiem szczerzył zęby zielony de Soto.
Mary Ellis, bo tak właśnie nazywała się kobieta w szlafroku, z wąsami od kakao i wałkami na włosach, gapiła się w okno i stukała paznokciem w górną dwójkę. Perseweracyjne czynności stymulowały jej procesy myślenia, chociaż plastikowe zęby z katalogu nie nadawały się do tego najlepiej.
Glenn było miejscem, o którego istnieniu większość ludzi w ogóle nie miała pojęcia. Powstało najprawdopodobniej w połowie lat 40., zanim moda na podróżowanie zdążyła ogarnąć całą Amerykę. Kilkadziesiąt lat później, kiedy różowe chevrolety zniknęły z tamtejszego krajobrazu, Glenn stało się ponurym, zapyziałym miastem zapomnianym przez Boga, fiskusa i pocztę (w dowolnej kolejności).
Jeśli przez te wszystkie lata ktoś z jakiegoś powodu zaplątał się w tamte strony, miał zwykle na tyle oleju w głowie, by wcisnąć pedał gazu i trzymać się żółtych linii na asfalcie, póki nie zaprowadziły go do Beverly albo East Lavenworth. W przeciwnym wypadku mógł wpakować się w tarapaty... albo poznać Jedyną i jak dotąd Największą Tajemnicę Glenn.
Dokładnie co 27 lat w miejscu, w którym główna ulica miasta - pełna dziur zasypanych żwirem - łączyła się z drogą międzystanową, dokładnie w tym samym punkcie pojawiał się... hotel.
Na szybie tuż przed jej oczami pojawił się obłoczek pary. Elis nerwowo starła go rękawem. "Nic nadzwyczajnego", powtarzała pod nosem, bębniąc palcami o blaszany parapet.
Usiadła w wyplatanym fotelu, gapiąc się na pokraczny zegar z kukułką. Wypchany ptak wyglądał, jakby skakał na bungee bez bungee. Stary, wyliniały mastiff warknął, kiedy niechcący trąciła go końcem pantofla, i obrażony na cały świat wgramolił się pod stół. Zwiesił pysk na przednie łapy i zamknął oczy, dając do zrozumienia, że nie obejdzie go nawet Madlain Albright śpiewająca topless "My Way" Sinatry.
Ellis czekała na tę chwilę 27 lat. Drżącymi rękami wyciągnęła spod łóżka sfatygowaną walizkę, poklepała ślepego psa po głowie i wyszła z domu.
Zmierzchało. Ciężkie deszczowe chmury sunęły po niebie niczym ogromne cysterny. Edd, wielki, brzuchaty właściciel czegoś, co przypominało sklep samoobsługowy, zakładał kłódkę na ciężkie, metalowe drzwi. Nieco dalej jakiś kundel znęcał się nad przewróconą puszką po zupie.
Hotel pojawił się dokładnie tam, gdzie powinien - po drugiej stronie ulicy. Ellis szarpnęła walizkę i ruszyła przed siebie, kompletnie ignorując wielką ciężarówkę wiozącą kury. Nie przejęła się specjalnie, kiedy usłyszała następujące po sobie pisk opon, trzask i gdakanie. Mary obejrzała się przez ramię, ale nie zauważyła niczego niezwykłego. Minęła zielony samochód i stanęła przed drzwiami hotelu.
"Swe_t Molly", przeczytała, dukając. Jedno z "e" na przemian zapalało się i gasło. Weszła na werandę i popchnęła drzwi. W progu uderzył ją zapach starego piwa i taniego tytoniu. Staruszka popchnęła przed sobą bagaż, stanęła na środku niewielkiego saloniku kipiącego od tandetnych żarówek w czerwonych abażurach z koronką, plastikowych nadpalonych popielniczek, tanich landszafcików albo nieudolnych aktów narysowanych z polotem godnym japońskich kreskówek.
- Gdzie mój Johny? - powiedziała głośno. - Chcę się z nim natychmiast widzieć!
Odwróciła się wystraszona, gdy nagle ktoś delikatnie postukał ją w ramię. Ellis wymierzyła w niego krzywą parasolkę.
- Dzień dobry - odezwał się nieśmiało jakiś męski głos. Jego właściciel dygnął i zdjął kapelusz, chociaż Ellis nie mogła tego zauważyć. Miała drobne kłopoty ze wzrokiem, mogła mówić o szczęściu, jeśli w ogóle rozpoznała swojego okulistę. Dopiero kiedy włożyła na nos dyndające na szyi grube okulary na złotym łańcuszku, zobaczyła, z kim ma do czynienia.
Na pierwszy rzut oka ów ktoś wyglądał jak Amisz z obrazu "American Gothic". Miał długą, wąską twarz, odstające uszy i małe oczka przypominające rodzynki w cieście. Wyglądał dokładnie tak, jak człowieczek z widłami pędzla Granta Wooda.
- Nazywam się Tedd Hemleck - ukłonił się grzecznie. - Jeee...Jestem... Jestem naukowcem, to jest - eh - pracuję na uczelni i chciałbym dokładnie zbadać cały ten... ee... przybytek.
Marry Ellis spojrzała na niego tak, jakby zobaczyła Busha podpisującego "Wstęp do Retoryki", zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów i na wszelki wypadek cofnęła się o kilka kroków.
- Czy mogłaby... Czy mogłaby pani zrobić mi zdjęcie? - zapytał, wysuwając w stronę Mary szare pudełko na pasku. Ellis wytężyła cały swój intelekt i przyłożyła aparat do oka.
- O... odwrotnie - wyjąkał Hemleck. - Widzi pani, to całkiem niezwykłe. Od lat mówili mi o tym, ale myślałem, że robią sobie ze mnie ja... żarty! A tu patrz! No patrz! Bu... o przepraszam: maison de la joie... - odkrzyknął z zakłopotaniem - który pojawia się dokładnie co 27 lat!
- Aaa, tak - pokiwała głową bez przekonania. - Cofnij się pan. - Obejrzała uważnie aparat z każdej strony i nacisnęła jakiś guzik. Rozległo się kliknięcie i przy akompaniamencie cichego "wrrrrr" film zaczął się przewijać. Mary nie dawała za wygraną, nacisnęła coś innego i błysnęła sobie fleszem prosto w oczy. Lampa błyskowa mignęła kilka razy, Ellis wrzasnęła, odskoczyła jak oparzona i wypuściła aparat z rąk. Na ułamek sekundy całe wnętrze zalała oślepiająca jasność, która zgodnie z wszelkimi prawami fizyki powinna zaraz zniknąć. Ta natomiast bardzo powoli spłynęła ze ścian, przeciekła między deskami i wsiąkła w podłogę.
- Osobliwe - stwierdził profesor, drapiąc się w łysinkę. Ellis, uzbrojona w ostro zakończoną parasolkę przeczuwała, że coś zaczęło się dziać.
Na górze coś zastukało, a potem czyjeś kroki zadudniły na schodach. Gdzieś z kąta rozległo się ciche pojękiwanie szafy grającej i nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w pokoju zaczęły pojawiać się... panie.
Hemleck zadarł głowę, słysząc dziwne jęki dochodzące z pokoju na piętrze, gdy nagle tuż przed jego nosem zmaterializowały się dwie kobiety. Jedna miała na sobie ciemną, wyzywającą sukienkę, druga obcisły gorsecik. Obie dźwigały na ramionach boa z czerwonych piór i ściskały w rękach po cieniutkiej tutce z miętowym papierosem. Obie panie bardzo fachowo zaopiekowały się swoim gościem.
- Gdzie mój Johny! - wrzasnęła Ellis, wywijając parasolką, kiedy odgłosy w pokoju na górze zmieniły się w dźwięki, które trudno pomylić z czymkolwiek innym.
W holu zrobiło się tłoczno, w środku pojawiło się więcej dziewczyn, trochę klientów i nawet jeden pianista pijany w cztery trąbki, któremu zdawało się, że przebierając palcami po stoliku wygrywa motyw z "Limelight" Chaplina.
W końcu w centralnym punkcie na schodach zmaterializowała się ponętna kobieta z gatunku takich, na które można tylko popatrzeć i nic więcej... Trzymała w ręku tutkę z papierosem, drugą poprawiała na przemian to włosy, to piersi - chociaż niczego nie można im było zarzucić.
- Hej! - zawołała, łapiąc Ellis za kołnierz. - Dokąd? Świadczymy wyłącznie... panom!
Mary napuszyła się, nabrała powietrza w płuca i niemal zzieleniała ze złości. Zacisnęła dłoń na rączce parasolki tak mocno, że aż zbielały jej palce. Kobieta przyglądała się temu bez większego entuzjazmu, aż Ellis, wrzeszcząc za trzech, ruszyła do ataku. Wywinęła parasolką i trzepnęła burdelmamę, fiknęła jej pod pachą i wbiegła na górę.
Profesor osaczony przez dwie młode, piękne i najwyraźniej zdecydowane na wszystko dziewczyny bezskutecznie usiłował się uwolnić. Odepchnął je nawet od siebie i zaczął uciekać, lecz potknął się o leżącego pianistę i runął jak długi na ziemię, gdzie obie panie troskliwie się nim zajęły.
Z góry dobiegały dźwięki, które w najlepszym razie można by uznać za niepokojące. Tedd i prostytutka siedzieli na jednej z sofek w kącie, dziewczyna scałowywała mu siniaki z czoła, a profesor jakoś dziwnie nie próbował się bronić.
- Doprawdy, osobliwe... Łaskawa pani, taki fenomen! To kłóci się ze wszystkim... O, proszę ostrożnie... - dziewczyna ugryzła go w ucho. - Ze wszystkim, co znam! Och, interesuje to panią, naprawdę? - skinęła głową i miauknęła cicho, rozwiązując mu krawat.
- A więc według teorii Demokryta... Przestrzeń jest rozumiana jako próżnia, w której poruszają się atomy, co jest niezbędne do zrozumienia zjawiska ruchu... Niebyt to materia nieciągła.. Arystoteles wiąże przestrzeń z ruchem i materią o charakterze ilościowym, jakościowym i przestrzennym... Wajbhaszika mówi, że świat tworzy 75 elementów, a trzy z nich są niezależne... Och... Przestrzeń, nirwana i niepowstawanie skutków przy braku przyczyn... - dama do towarzystwa usiadła mu na kolanach w dość dwuznacznej pozie - Sautrantika przyjmuje zaś, że podstawowe elementy rzeczywistości, dharmy, istnieją tylko jako znaki. Fenomenalizm, rozumiesz? - dziewczyna jęknęła, a potem westchnęła i znów jęknęła na znak, że rozumie. Dodała jeszcze "kotku". Profesor kontynuował.
- Według niej nirwana i inne dharmy nie istnieją!
Na górze słychać było krzyk. Jakiś facet w samej bieliźnie, przerażony, jakby zobaczył, z czego robi się hamburgery, zbiegł na dół, za nim kobiety - pracująca i Ellis okładająca parasolem wszystkich po kolei. Johny nie miał więcej niż 32 lata, Mary miała ze dwa razy tyle.
- Johny! - wrzeszczała. - Wracaj, durniu!!! - W jednej chwili dopadła mężczyznę w majtkach, znokautowała go ciosem z kolana (a staruszki mają twarde kolana), chwyciła za nogi i wywlekła na zewnątrz. Na jej pomarszczonej twarzy malował się wyraz triumfu.
Hemleck tymczasem wyjaśniał właśnie nowopoznanej przyjaciółce jakieś niezwykle skomplikowane szczegóły czegoś niezwykle skomplikowanego. Jego wzrok wędrował tam, gdzie kończyła się szyja, a zaczynał dekolt.
- I przy całym tym galimatiasie ja nie wiem... - przerwał na chwilę - nie wiem, czy za chwilę nie pojawi się drugi taki burdel... o, przepraszam, maison de la joie, który istnieje nie wiadomo dlaczego, ukształtowany z materii nieciągłej i Bóg jeden wie czego jeszcze. Jeśli tylko wie cokolwiek o takich miejscach.
Obok nich we wnęce przy kominku na bujanym fotelu siedział jakiś tetryk, a przed nim leciwa kobieta co chwilę rozpinająca i zapinająca bluzkę. Starzec miał poważny problem - kiedy kobieta zakładała stanik, niewiele było przezeń widać. A kiedy ściągała, lepiej było dla wszystkich, żeby znowu go założyła.
- Ściomgnij, zauz! - malkontenciła. - Zdezyduj sie wrescie, dziadku!
Profesor rzucił na nich okiem i natychmiast odwrócił głowę, bo babcia akurat występowała topless.
- A jeśli to nie jest normalne, jeśli to jakieś, powiedzmy, zaklęcie, jakiś skoncentrowany rodzaj energii, magii, jakiś zły urok, indiańskie mojo, to jak wytłumaczyć to, że jest mi - uśmiechnął się z zakłopotaniem - całkiem przyjemnie! Nie możemy tego tak zostawić! - wykrzyknął z wymuszonym entuzjazmem. Kobieta szepnęła mu coś do ucha, więc przerwał. - Musimy rozwinąć i zaktualizować teorię poznania, transcendentną teorię absolutu, zbadać najwyższe i najbardziej abstrakcyjne sfery bytu, taki neoproklonizm... i... dobra... - westchnął. - Chodźmy na górę..
• • •
Hotelik zniknął. I pojawił się znowu w innej sferze multiwersum, przechodząc z materii nieciągłej w półciągłą i ciągłą, aż wreszcie materializując się całkowicie. Po drugiej stronie ulicy nie było nic, jedynie wyschnięte koryto rzeki. Za to z drugiej strony rozciągał się malowniczy widok na budzące się do życia miasto. Słońce pojawiło się na horyzoncie, barwiąc wszystko dookoła złotoczerwonymi kolorami poranka.
Profesor Hemleck opuścił dom uciech o dokładnie dziewiątej rano. Po drugiej stronie ulicy nie było nic, jedynie wyschnięty wąwóz, którym kiedyś płynęła woda, a dziś biegł gazociąg. Nie było nawet ulicy.
- Cholera - pomyślał raczej nie po akademicku. - Niech to szlag! Spóźniłem się! - kopnął kamień. Gdzieś daleko odezwał się pociąg, niepozorna lokomotywa ciągnęła wielki skład towarowy. Tedd usiadł na piasku, zerkając niespokojnie na zegarek...
- Ale skoro ten Johny wszedł tutaj 27 lat temu... Hm... Te skurczybyki z uczelni będą umiały co najwyżej pchać swoje wózki i sikać do pieluchy... A ja... No, cóż... - spojrzał na hotel i zdecydował, że od dziś powinien wgłębiać się w teorie Freuda.
• • •
Ciało profesora T. Hemlecka zostało odnalezione cztery dni później w miejscowości Alamos, na skraju drogi międzystanowej 74. Nieboszczykowi brakowało lewego buta. Raport koronera stwierdza, jakoby denat odszedł w niezwykle przyjemnych okolicznościach.
• • •
Z powodu strat poniesionych w wyniku wypadku drogowego w mieście zbankrutowała ostatnia przetwórnia drobiu.
Wadowice, godz. 23.11, 11 lutego 2002 r.
powrót do indeksunastępna strona

16
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.