powrót do indeksunastępna strona

nr 9 (XLI)
listopad 2004

Autor
 Z dziennika podróży do ziemi charkowskiej
Zwiezdnyj Most 2004
Relacja z konwentu "Zwiezdnyj Most 2004", jednego z głównych zjazdów fantastyki za naszą wschodnią granicą, który w dniach 16-19 września 2004 roku odbył się w Charkowie.
Kijów. Muzeum Michaiła Bułhakowa
Kijów. Muzeum Michaiła Bułhakowa
dzień pierwszy - wtorek, 14 września
Komórka zastępująca budzik wyrywa mnie ze snu. 4.15 – pogańsko wczesna godzina. Pociąg odjeżdża z dworca Centralnego o 6.35, nie ma więc czasu do stracenia. Półprzytomny pomimo intensywnych zabiegów higienicznych wytaczam się z domu i zamówioną jeszcze poprzedniego wieczoru taksówką zaczynam pierwszy etap podróży.
O 5.20 jesteśmy umówieni pod kasami na dworcu. My, czyli – prócz autora niniejszych słów – Wojtek Sedeńko i Tomek Marcinkowski, zwany również Godrykiem. Wojtek już jest, Godryk lekko zaspał; grunt, że zdążył na pociąg. Ładujemy się do prawie pustego wagonu i już po chwili ruszamy; prócz nas jedzie raptem kilka osób, z których bodaj tylko jedna przekracza z nami granicę.
Bez większych przygód przejeżdżamy przez Ukrainę; z okien pociągu niewiele widać – ot, łąki, pola, trochę lasów, od czasu do czasu jakaś mieścina. Wszystko to jakieś smutne, szare... Już po zmroku przejeżdżamy skrajem czarnobylskiej zony. Z mapy wynika, że w pewnym momencie od miejsca nuklearnej katastrofy dzieliło nas raptem jakieś osiemdziesiąt kilometrów.
Wreszcie, po całym dniu jazdy, o 23.30 czasu miejscowego (w Polsce była dopiero 22.30) dojeżdżamy do Kijowa. Na miejscu czeka na nas Misza Litwiniuk, wydawca „Real’nosti fantastiki”, który zabiera nas do hotelu. Ponoć jedynego w stolicy, w którym były wolne pokoje. A dokładnie pokój.
Nie, jeszcze inaczej – to dwupokojowy apartament. Niestety, są tylko dwa łóżka. Większe, okryte różową narzutą z falbanami, szerokie na jakieś dwa metry, sprawia wrażenie, jakby trafiło tu z jakiegoś taniego burdelu. To mniejsze zajmuje Godryk, obdarzony przez Bozię najsolidniejszą z naszej trójki posturą. To podwójne dostaje się Wojtkowi i mnie – zasypiamy oddzieleni od siebie metrem pustej przestrzeni i okrywającymi grzbiety kocami. Jestem tak padnięty, że niemal od razu zasypiam.
dzień drugi – środa, 15 września
Pierwszy ukraiński poranek wita nas pięknym słońcem; w ogóle, poza jednym popołudniem, pogodę mieliśmy wprost wymarzoną. Mamy czas do 10, kiedy to odebrać ma nas z hotelu Siergiej Diaczenko. Pozostający do spotkania czas spędzamy na poszukiwaniu sklepu spożywczego – ssanie w żołądku przypomina nam dobitnie o konieczności zjedzenia śniadania.
l-p: Godryk, PL, WS. W tle - panorama Kijowa
l-p: Godryk, PL, WS. W tle - panorama Kijowa
Siergiej jest pięć minut przed czasem. Wita się z nami serdecznie, zaraz potem chwali się wydanymi właśnie dwoma książeczkami dla dzieci. Z zainteresowaniem oglądam pięknie wydane, cudownie ilustrowane tomiki; niestety, kupić ich jeszcze nie można, dopiero za jakiś czas mają trafić do księgarń.
Ruszamy od razu do centrum, zwłaszcza że i tak mocno ograniczony czas, który możemy poświęcić na zwiedzanie Kijowa, skraca nam konieczność zakupu miejscówek na pociąg powrotny do Warszawy. Na szczęście udaje się nam dość szybko to załatwić i już, w spokoju ducha, możemy oddać się kontemplacji najpiękniejszych zabytków miasta. Część z nich co prawda widziałem już w kwietniu, ale z przyjemnością robię sobie powtórkę. Zaliczamy między innymi muzeum Bułhakowa, mieszczące się w budynku, w którym powstała m.in. słynna Biała gwardia. Robi niesamowite wrażenie – wnętrza w bieli, stare przedmioty, wszystko jakby przeniesione żywcem sprzed dziewięćdziesięciu lat. Prawdziwa podróż w czasie bez pomocy wynalazku dziadka Wellsa.
Mniej więcej wpół do drugiej jedziemy na obiad. Zapraszają miejscowi; restauracja jest sympatyczna, robiona pod „tradycyjną”, kelnerki kręcą się w ludowych strojach, jedzenie też jest tradycyjne. Po raz kolejny mam okazję przekonać się, że to, co funkcjonuje u nas pod mianem barszczu ukraińskiego, z prawdziwym ukraińskim barszczem niewiele ma wspólnego. Chyba tylko tyle, że w obu przypadkach mamy do czynienia z zupą. No i ten niesamowity smalczyk podany jako jedna z przystawek...
Po obiedzie ładujemy się do kangoo Miszy i w pięcioro – jeszcze z Tanią Kochanowską, żoną Miszy – wyruszamy do Charkowa. Przed nami do przejechania prawie pięćset kilometrów dalej na wschód, w głąb Ukrainy.
Droga, wbrew obawom, jest nawet w całkiem niezłym stanie. Tam, gdzie jest dwupasmowa, czyli mniej więcej w połowie, udaje się nam nawet dość płynnie omijać ciężarówki załadowane burakami cukrowymi; ot, trwa właśnie kampania cukrownicza. Z jednym przystankiem na małą czarną (błe, ohyda!) już o 23 jesteśmy w Charkowie.
Hotel, w którym mamy mieszkać, znajduje się niemal w samym centrum miasta, przy największym – podobno – placu Europy (jestem spokojnie w stanie w to uwierzyć; nikt o zdrowych zmysłach na Zachodzie nie marnuje tyle gruntów w tak eksponowanym miejscu na plac wielkości małego lotniska). Hotel ów nosi dość oryginalną nazwę... Tak, zgadliście – „Charków”!
Uroczyste otwarcie Festiwalu
Uroczyste otwarcie Festiwalu
Przed hotelem wpadamy w objęcia Mariny Diaczenko, gdzieś w pobliżu krąży też Oleg Diwow wraz ze Swietłaną Prokopczik. Marina próbuje nas przygotować na to, co za chwilę stanie się naszym udziałem w hotelowym pokoju. Prawie jej się udaje...
„Charków” został zbudowany w latach pięćdziesiątych, teraz sprawia wrażenie, że od tego czasu powoli niszczał. Jest mocno wyeksploatowany, nikt jednak nie myśli o remontach; co najwyżej przeprowadzane są bieżące naprawy. Hol wygląda, jakby przeżył najazd hordy barbarzyńskich, pijanych w sztok krasnoludów z kilofami w garściach, szukających pomsty na porywaczach i gwałcicielach ich kobiet. Windy ledwo dyszą, uparcie próbując przyciąć drzwiami ociągających się pasażerów, na sufitach i ścianach straszą jakieś zacieki i inne, bliżej niezydentyfikowane plamy. Do toalety – choć w tym przypadku to eufemizm – na korytarzu lepiej nie wchodzić, bo to może być podróż w jedną stronę. Natomiast łazienki w przydzielonym pokoju po prostu opisać słowami się nie da... To trzeba zobaczyć! Ostatnie porządne sprzątanie było tu chyba w przeddzień otwarcia hotelu...
Nic to, jesteśmy twardzielami. Choć, co tu kryć, bez odpowiedniego wzmocnienia w hotelowej kawiarni skorzystanie ze wspomnianego przybytku wydaje się być niemożliwe. Nadludzkim wysiłkiem woli jakoś nam się to udaje, po czym, znów mocno utrudzeni, walimy się na pewnie ledwo-ledwo pamiętające lepsze czasy łóżka (już, na całe szczęście, każdy ma osobne; przynajmniej tyle dobrego!) i błyskawicznie zasypiamy. Jutro pierwszy dzień festiwalu.
dzień trzeci – czwartek, 16 września
Dzień ponownie zaczynamy poszukiwaniami sklepu – pierwszym posiłkiem w ramach akredytacji jest dopiero obiad. Początkowi naszej eskapady z pobłażliwością przygląda się górujący nad placem pomnikowy Lenin.
Pierwsze wrażenia – cokolwiek mieszane. Ulica Sumska, którą najpierw zmierzamy, to jedna z głównych arterii miasta. Dość schludna, luksusowe sklepy. Namierzamy księgarnię o jakże oryginalnej nazwie „Books” – wygląda zachęcająco, szkoda tylko, że jeszcze zamknięta. Potem jest już gorzej: odbijamy w bok, zaczyna się brud, smutne, zaniedbane budynki. Trafiamy na jakiś bazar. Pełno kwiatów, obok, w obskurnym pawilonie, żywność. Pawilon ów jako żywo przypomina nasze targowiska z początku lat dziewięćdziesiątych, nie decydujemy się zatem na zakupy. Wracamy do hotelu, sklep spożywczy znajdujemy nieopodal „Charkowa”.
Wieczorne życie konwentowe
Wieczorne życie konwentowe
Po śniadaniu ruszamy na zwiedzanie miasta. Kudy Charkowowi do Kijowa! Kilka cerkiewek, z których najbardziej imponująca pełni funkcję filharmonii, kilkadziesiąt odnowionych budynków… Po atrakcjach stolicy czuję mocny niedosyt.
O 13 pierwszy konwentowy posiłek; stołujemy się na terenie uniwersytetu. Wbrew moim obawom, powodowanym wspomnieniami z zeszłorocznego Interpresskonu, nawet całkiem niezły. Towarzystwa dotrzymuje nam Marina Diaczenko. Po posiłku zaglądamy do księgarni „Znak”, reklamówkę której znajdujemy w materiałach konwentowych. Okazuje się, że musimy przejść niezły kawałek drogi; co gorsza, nie był warto. Jak na tamtejsze warunki wybór fantastyki niewielki (raptem jakieś dwa regały), a i ceny niezbyt zachęcające. Skończyło się na kupnie jednej książki.
Potem oficjalne otwarcie Festiwalu – i znów półgodzinny marszobieg. Letko nie ma. Impreza odbywa się w Pałacu Akademii Wydziału Prawa Ukrainy czy jakoś podobnie; budynek robi niezłe wrażenie – nowiutki, czyściutki, w holu wiszą zdjęcia prezydentów Kuczmy i Kwaśniewskiego. No prawie jak w domu! Wszystko z wielką pompą – sala wypchana po brzegi, wśród przybyłych mer miasta oraz gubernator okręgu, miejscowego odpowiednika naszego województwa, którzy w krótkich wystąpieniach zapewniają o znaczeniu imprezy dla miasta oraz o tym, jak się cieszą, że są wśród nas. Wzruszam się niemal do łez… Do tego występy grup tanecznych, muzycznych i teatralnych, ba, nawet chór jakiejś akademii wojskowej. Ciężko uwierzyć, co?
Po imprezie ruszamy na Plac Konstytucji, gdzie mają się odbyć loty balonem. Dla uczestników Festiwalu – za friko. Loty okazują się w rzeczywistości wzniesieniem na wysokość kilkunastu metrów balonem na uwięzi. Ja rezygnuję, Wojtkowi udaje się dostać do jednego z powietrznych monstrów, Godryk takiego szczęścia już nie ma; zbyt wielu chętnych. Wieczorem – pokaz fajerwerków oraz koncert rockowy. Miasto naprawdę żyje Festiwalem. Fajerwerki robią wrażenie, full wypas, pełen profesjonalizm. Prócz nas ogląda je dobrych kilka tysięcy ludzi zgromadzonych na Placu Konstytucji. Koncert już sobie darowujemy; w hotelu toczy się aktywne życie towarzyskie…

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

103
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.