powrót do indeksunastępna strona

nr 9 (XLI)
listopad 2004

 Kwitnące niezapominajki
Autorka pisze o sobie:
Mam 33 lata, jestem absolwentką UAM w Poznaniu, wychowawcą i pedagogiem... ale tak naprawdę jestem chyba kimś, kto urodził się za późno. Przytłacza mnie obecny świat. Nie umiem i chyba nie chcę "rozpychać się łokciami". Uwielbiam jesień, kocham burzę. Jakiś czas temu zafascynował mnie świat "sieci", na tyle głęboko, że spróbowałam go poznać i rozszyfrować (pisząc pracę mgr na temat wpływu sieci Internet na tożsamość człowieka). Czy mi się to tak do końca udało? Nie wiem... Wiem tylko, że moje spojrzenie na ten świat zmieniło się diametralnie. Dlaczego próbuję pisać? Może dlatego, że przysłowiowa "kartka papieru" przyjmuje więcej, niż zaganiani ludzie wokół mnie...
Przymknęła oczy, próbowała po raz ostatni przywołać obraz kwitnących w oczach Marka niezapominajek, tylko ten jeden, ostatni raz. Później już tego nigdy więcej nie robiła, aż do dzisiaj.
Ilustracja: Wojciech Gołąbowski
Ilustracja: Wojciech Gołąbowski
Monikę obudziła nienaturalna cisza. Zaskoczona i nieco zdezorientowana wsłuchiwała się w nią, próbując sobie przypomnieć, skąd się wziął niepokój tłukący się niebezpiecznie w jej sercu. Powoli otwierając oczy, rozpoznawała kolejne rysy na ścianach, kawałki odklejonej gdzieniegdzie tapety, która lata najlepszej świetności miała już za sobą. Aż dziw brał, że kiedyś ten wyblakły wzór prawie pachniał błękitnymi niezapominajkami. Monika kochała niezapominajki za ich delikatność, za błękit do złudzenia przypominający cudowne oczy Marka, za dzień, w którym znalazła ich bukiecik na biurku w pracy. Dzisiaj, patrząc na poszarzały ze starości wzór na tapecie, czuła prawie obojętność. Jej życie nie pachniało już niezapominajkami - teraz wypełniała je samotność, obojętność i rezygnacja. Prawdę mówiąc, Monika pogodziła się z takim obrotem spraw, przyzwyczaiła do samotnych kolacji i cichych poranków.
Nagle uświadomiła sobie, że ten poranek nie jest taki sam jak wszystkie inne od co najmniej pół roku. Gorączkowo przeszukiwała zakamarki nierozbudzonej jeszcze jaźni. To, co uderzyło ją najbardziej, to powietrze, które tego dnia było wyjątkowo ciężkie i gęste. Monika uniosła się na łóżku i spoglądając w szeroko otwarte poprzedniego wieczoru okno, ze zdziwieniem spostrzegła, że żaden liść na starej akacji nie tańczy dziś wesołego tańca poranka. Nie było też słychać świergotu nieznośnych na co dzień wróbli urządzających wieczne bijatyki na białym parapecie jej okna. Dzisiaj wszechogarniająca cisza czaiła się złowrogo w każdym zakamarku pokoju.
Monika prawie widziała, jak cisza podstępnie i cicho skradała się, by wziąć w posiadanie wszystko, co znalazła na swojej drodze. Było w tym wszystkim coś niepokojącego, znajomego, a jednak nie do końca zrozumiałego. To jak cisza przed burzą... No właśnie, burza. W sercu Moniki nagle zapanował spokój, teraz już zrozumiała - zbliżała się burza. Dziewczyna kochała ten stan aury, dalekie pomruki budzącego się do życia żywiołu, narastające niespiesznie, jakby z rozmysłem, czekając na odpowiedni moment, by uderzyć. Na ten właśnie moment czekały wszystkie zmysły Moniki, na to jedno uderzenie - cios zadany Ziemi, apogeum mocy, krzyk radości... Za każdym razem stawało się to jej udziałem. Zwykle wtedy wychodziła do ogrodu i odchylając głowę do tyłu, pozwalała ciężkim, ciepłym kroplom na radosną zabawę. Dzisiaj jednak nie miała na to ochoty, czekało ją ważne spotkanie. Nie miała pojęcia, czy to, co dzisiaj ma nastąpić, zmieni coś w jej życiu, czy będzie początkiem czegoś nowego, a może tylko przypieczętowaniem końca czegoś przeszłego?
Czekała ją dzisiaj wycieczka na lotnisko, skąd miała odebrać Marka, wracającego ze Stanów po półrocznej nieobecności.
Zaparzona kawa już czekała na stoliku przy oknie. Monika ułożyła się wygodnie w swoim ulubionym fotelu. Miała jeszcze czas, jeszcze całe siedem godzin do momentu, gdy przekona się, czy słusznie postąpiła, pozwalając najważniejszemu w swoim życiu człowiekowi na ucieczkę w nieznane. Marek początkowo dzwonił prawie codziennie, raz w tygodniu wysyłał listy, a potem, w pogoni za przygodą, zgubił gdzieś swoją tęsknotę, miłość, pamięć i pożądanie.
Jakkolwiek próbowała zrozumieć jego pragnienia, nie potrafiła pogodzić się z jednym, że zapomniał... Dni wypełniał jej płacz, czasami cichy i bezsilny, niekiedy jednak wybuchający jak skarga do niebios, jak prośba o zemstę, wołanie o pomoc... Cokolwiek, byle głośno i histerycznie. Później wszystko potoczyło się naturalnym torem. Nadal bolało, ale pozwalało już żyć, nie żądało śmierci. Dzisiaj Monika nie czuła już złości, raczej obojętność przeplecioną gdzieniegdzie szczyptą ciekawości - jak to będzie, co zobaczy w jego oczach? Czy to będzie obojętność? Dzisiaj już chyba wolałaby, by tak właśnie było, leczenie z miłości trwało długo, ale było raczej skuteczne. Gdyby dziś ktoś ją spytał, czy jeszcze kocha Marka, nie umiałaby odpowiedzieć, wiedziała tylko jedno - nie tęskniła już za nim.
Siedząc w miękkim, głębokim fotelu, Monika wsłuchiwała się w nasilające się pomruki nadchodzącej burzy. Przymykając oczy, pozwoliła sobie na odrobinę wspomnień. Zrobiła coś, czego sama sobie zabroniła już dawno temu... Przywołała obrazy sprzed kilku miesięcy. Wtedy też była burza...
Po kolejnej, nieuniknionej już ostrej wymianie zdań, wykrzyczała Markowi, że może robić co chce, że jej to już nie dotyczy. Sama w to nie wierzyła, ale resztką silnej woli, chcąc ratować samą siebie, pragnęła, by on w to uwierzył. Miała już dość. Chciała ślubu, dzieci, przytulnego domku z ogródkiem. Nie przewidziała tylko, że on nie był na to gotowy. Tamtego dnia jego błękitne jak niezapominajki oczy pełne były smutku. Nie płakał - co to, to nie, on nigdy nie płakał. Jeszcze dzisiaj pamiętała, jak podszedł do niej, przytulił i całował prosząc, by nie rozstawali się w gniewie. Chciała krzyczeć, chciała zacisnąć dłonie w pięści i bić na oślep. Nie potrafiła. Jedyne, co mogła zrobić, to wtulić się w jego ramiona i łkać. Głaskał delikatnie jej włosy, całując jednocześnie wilgotne od łez policzki. Chciała go ukarać, ale nie potrafiła. Pragnęła go każdym milimetrem skóry. Pozwalała na każdy gest, każdy niespodziewany ruch, jakby czuła, że to już koniec, że to ostatni raz, ostatni wspólny taniec ich ciał.
Kiedy dużo później próbowała na spokojnie przeanalizować wszystkie fakty, przyłapywała się na tym, że jakkolwiek interpretowała to, co się stało, zawsze niezmiennie dochodziła do wniosku, że na swój dziwaczny sposób do ostatniej chwili próbowała przekonać go do zmiany planów. Wtedy jednak nie zastanawiała się nad tym, wtedy nie zastanawiała się nad niczym, właśnie wtedy chciała jedynie czuć jego ciepło. Nie było pośpiechu, nie było zachłanności. Paradoksalnie ten ich ostatni raz wyglądał tak niewinnie, jakby był pierwszym. Podświadomie oboje na coś czekali, szukali harmonii - choć gdzieś w głębi duszy czaił się lęk, gniew i cała masa innych, sprzecznych ze sobą emocji. Było w tym oczekiwaniu coś niepokojącego, czekali oboje, choć nie do końca nawet wiedząc, na co czekają. W pewnym momencie powietrze przeszył nieskazitelnie biały błysk, po niebie przetoczył się najpotężniejszy, jaki kiedykolwiek dane im było słyszeć pomruk, wprawiając w drżenie cząsteczki powietrza, przeszywając ekstazą splecione, wilgotne ciała. Nieokiełznany dotąd żywioł dzisiaj uchylił czoła przed tym, co właśnie nastąpiło. Eksplozja ciepła znalazła ujście, wybuchając raz po raz, wywoływała krzyk - urywany, odarty ze wstydu. Napięte mięśnie potęgowały odczucia. Oboje, jak w narkotycznym transie, trwali tak przez jakiś czas. Lekki podmuch rześkiego powietrza delikatnie studził rozedrgane zmysły. Burza skończyła się nie wiadomo kiedy, odeszła pospiesznie, jakby nie chcąc przeszkadzać. Mężczyzna i kobieta... Byli jednością do momentu, gdy na jej policzku pojawiła się samotna łza. Marek pocałunkiem próbował uspokoić Monikę, ale sam rozumiał, że nic nie jest w stanie zmienić przyszłości. Oboje to zrozumieli.
Chłodna noc, jak po burzy. Taras widokowy i samotna, smutna kobieta. Wtedy jeszcze myślała, że ten smutek towarzyszyć jej będzie do końca życia. Samolot stawał się coraz mniejszym punkcikiem na tle ciemnogranatowego nieba. Przymknęła oczy, próbowała po raz ostatni przywołać obraz kwitnących w oczach Marka niezapominajek, tylko ten jeden, ostatni raz. Później już tego nigdy więcej nie robiła, aż do dzisiaj.
Ocknęła się, chłodną dłonią otarła mokre od łez policzki. Jeszcze tylko trzy godziny. Nie chciała odbierać go z lotniska, nie chciała go spotkać - nawet przypadkiem, ale gdy wczoraj zadzwonił, prosząc ją o to, nie potrafiła odmówić.
Prawdę mówiąc, dzisiaj cieszyła się z tego. Chciała się upewnić co do podjętych decyzji. Chciała zobaczyć w nim obcego faceta, zimnego, wyrachowanego. Marzyła, by powiedzieć mu "cześć", dać się zaprosić na kawę, a potem zniknąć z jego życia, tak jak on zniknął z jej. Nie spodziewała się niczego więcej, nie po tylu miesiącach. Z chłodnym postanowieniem pokazania mu swojej siły ubrała się staranniej niż zwykle, makijaż, fryzura... Nic do zarzucenia.
Lotnisko przypominało zatłoczoną plażę w środku sezonu. Tłumy ludzi oczekiwały przy bramkach na swoich bliskich. Czy Marek był jej bliski? Nie, już nie, teraz to już tylko dobry znajomy, z którym pójdzie na kawę. Zapowiedziano przylot samolotu. Monika zaskoczona swoim spokojem wypatrywała znajomej sylwetki. Przez moment przemknęła jej przez głowę niespodziewana myśl - czy go pozna?
Poznała. Stał w oddaleniu. Przechodzący obok, spieszący się ludzie potrącali go, wytrącając mu z dłoni niewielkie pudełeczko z czekoladkami, zapewne dla niej, na powitanie. Drgnął dopiero, gdy stanowisko przylotów opustoszało. Przywitała go chłodnym uśmiechem, choć czuła, że jej dłonie niebezpiecznie drżą. Stali tak przez moment, nie wiedząc, co zrobić, jak się zachować. Jej ciche "witaj" wcale nie rozładowało sytuacji. Przyglądała mu się badawczo, pomimo długich przygotowań i silnego postanowienia czuła, że resztkami sił powstrzymuje się, by nie paść mu w ramiona. Do diabła, kochała go, całą sobą, pragnęła, tęskniła, choć nie była w stanie przyznać się do tego nawet przed samą sobą. Jest przecież dzielną kobietą, która nie prosi o miłość, nie pcha się tam, gdzie jej nie chcą. On jej nie chciał, dał jej to do zrozumienia pół roku temu. Nagle zapragnęła znowu zobaczyć kwitnące niezapominajki, ten jeden, jedyny raz, zanim odejdzie na zawsze. To, co zobaczyła w oczach Marka zanim zemdlała, miało wyryć się w jej sercu na długie lata. Marek, twardziel, facet z zasadami... Płakał, szepcząc prawie bezgłośnie - "Kocham Cię...".
powrót do indeksunastępna strona

14
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.