 | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
- Oczywiście, to był On - Powiedział wysoki, gdy skończyłem opowiadać. Jednocześnie przyglądał się ćmie latającej wokół staroświeckiej lampy naftowej. Wyciągnął szybkim ruchem swoją suchą dłoń o wąskich i niezwykle długich palcach i schwytał w nią owada. Ścisnął, po czym rozprostował dłoń. - Kto? - Zapytałem, próbując ukryć obrzydzenie. - On. - Zasyczał mi w ucho mały, stojący tuż za moimi plecami. Wzdrygnąłem się i po raz kolejny zadałem sobie pytanie, po co tu właściwie przyszedłem. Drugi raz w życiu spotkałem tych dziwaków na Plantach, gdy wieczorem wracałem ze spaceru nad Wisłą. Byłem wówczas w jak najlepszym nastroju. Zaledwie przed chwilą pożegnałem się z Olą (siedzieliśmy na trawie nad rzeką, gładziłem jej długie, czarne włosy i wsłuchiwałem się w piękny, wschodni akcent z jakim mówiła i który tak niepotrzebnie starała się ukryć) i jeszcze wyraźnie czułem jej zapach i ciepło przy moim boku... Wychynęli z cienia jak dwie gigantyczne sowy. Chciałem ich ominąć, nie rozpoznałem ich zresztą od razu. Wtedy jednak wysoki podszedł do mnie i powiedział niespodziewanie - ni to do mnie, ni to do siebie, czy towarzysza: - Nie powinien chodzić samotnie wieczorami. - To niebezpieczne - Wysyczał ten drugi, aż mi ciarki przeszły po plecach. Przez chwilę myślałem, że chcą mnie okraść. - Nie ma się czego bać. - Rzekł wówczas ten duży i wtedy zauważyłem, że jego twarz - zapewne przez te długie, zwieszające się jak szczypce wąsy - ma coś z żuka. - Nie jesteśmy przestępcami. Pomagamy ludziom. Zmroził mnie sposób, w jaki wypowiedział słowo "ludzie". Zupełnie tak, jakby siebie do ludzi nie zaliczał. - Chodź z nami. - Powiedział mały, kierując na mnie swoje wielkie, czarne oczy. - Ale po co?! – Wykrzyknąłem, gdy zdołałem nieco otrząsnąć się ze zdumienia. Spojrzał na mnie ponownie. - Chodź. - Powtórzył i ruszył w stronę Wawelu. - Pomożemy ci. Wiemy, że Go widziałeś. - Dodał wysoki i podążył za kompanem. Poszedłem za nimi i zastanawiałem się po drodze, dlaczego to zrobiłem. Prawie zapomniałem o ponurym wydarzeniu sprzed półtora roku, nie wiedziałem więc, o kogo właściwie chodzi. Mimo to, jakieś nieokreślone przeczucie, bardziej niż zwykła ciekawość, skłoniło mnie do uwierzenia parze dziwaków spotkanych na Plantach niedługo przed północą. Zaprowadzili mnie do jednej ze starych kamienic na Podgórzu, przeznaczonej na rozbiórkę i zupełnie pustej. We wnętrzu nie było stropów, więc nad naszymi głowami otwierała się wielka przestrzeń zwieńczona dziurawym jak sito dachem. Pod nogami, na czymś, co kiedyś było parkietem, walały się odłamki gruzu i połamane belki. Resztki sprzętów i mebli tworzyły bezkształtne stosy przy ścianach. Wszystko pokrywała gruba warstwa pyłu powstałego ze skruszonego tynku. Pośrodku stało biurko, na nim lampa naftowa, a po obu jego stronach dwa mocno podniszczone krzesła, kiedyś chyba używane w szpitalnej poczekalni. - Jeśli coś się dzieje od zawsze - zaczął ten wysoki, jakby nie do mnie, tylko do jakiegoś otaczającego nas, niewidocznego audytorium - to wydaje się normalne. Jeśli człowiek się do czegoś przyzwyczai, przestaje się tego bać, przestaje się temu dziwić, wreszcie - zawiesił na chwilę głos - przestaje to zauważać. Zrobił dłuższą przerwę, wstał, po czym szybko usiadł i podjął: - Rocznie w tym mieście umiera przeciętnie siedem tysięcy dziewięćset sześćdziesiąt osób. Większość w szpitalach, hospicjach, własnych domach. Jeśli nawet każdego umierającego przy świadkach człowieka widziało dziesięciu innych ludzi, to i tak prawdopodobieństwo ujrzenia ludzkiej śmierci w ciągu roku wynosi w przybliżeniu jeden do dwudziestu pięciu. Ile zgonów może widzieć człowiek, który w Krakowie mieszka od trzynastu miesięcy? Pytanie padło w przestrzeń, zadane jakby do nikogo. - Najwyżej jeden. - Odpowiedział niespodziewanie mały, który - gdy usiadłem na jednym z krzeseł - stanął tuż za mną. - Najwyżej jeden. - Powtórzył wysoki o twarzy żuka. - Najwyżej jeden. Zamilkł, czekając widocznie na coś. - Sześć. - Powiedziałem niepewnie. Wysoki odprężył się wyraźnie, jakby usłyszał dobrą, chociaż spodziewaną nowinę. Oparł się wygodnie, a nawet założył nogę na nogę. - Sześć. - Powiedział po chwili pogodnie. - Proszę, słuchamy. Pomieszczenia Zakładu Historii Średniowiecznej Polski mieszczą się na drugim piętrze, w bocznym skrzydle Collegium Witkowskiego. Są to przede wszystkim dwa wypełnione książkami gabinety połączone obszerną sienią. Okna wychodzą na Planty. Późną wiosną widać przez nie pokrywające się zielenią drzewa, stada gołębi szukających okruszków rozrzucanych przez staruszki, ławki zajęte najczęściej przez uczących się do sesji letniej studentów. Ale ten dzień nie jest ładny, raczej ponury. Nie ma wielu ludzi na Plantach, tym więcej jednak widać gołębi. Wkrótce zaczynają się egzaminy. Trzeba się na nie zapisać, więc przed drzwiami do gabinetów historii średniowiecznej ustawia się kolejka. Spieszę się, bo mam konwersatorium o tej samej godzinie, o której dyżur ma prowadzący zapisy doktor Wachtyński. Przyszedłem wcześniej, widziałem, jak Wachtyński wchodzi, więc mam nadzieję szybko załatwić tą sprawę. Patrzę na zegarek - za dziesięć dziewiąta, a trzeba jeszcze przecież dojść na Studencką, gdzie mam zajęcia ze starożytności. Pukam, po czym otwieram drzwi. Naprzeciwko wejścia, jeszcze w sieni, stoi dodatkowe biurko. Siedzi przy nim doktor Wachtyński. W prawej dłoni trzyma rewolwer, którego lufa dotyka boku jego głowy, nieco powyżej ucha. Spłoszone hukiem gołębie z furkotem uciekają spod okien Zakładu Historii Średniowiecznej Polski. - To wszystko. - Zakończyłem opowiadanie. Czułem się wyczerpany. Obaj nieznajomi nieustannie mi przerywali, dopytywali się o szczegóły, zwłaszcza te, których opisywania najbardziej chciałem uniknąć. Wydawało mi się, że pod ich wpływem jestem w stanie przypomnieć sobie wydarzenia ubiegłego roku o wiele dokładniej niż dotychczas; zauważyć nawet te detale, które uszły mej uwagi wtedy, gdy to wszystko się działo. - Nie, to nie jest wszystko, ale w każdym razie większość tego, co człowiek może zaobserwować. - Odrzekł żukowaty. - Staruszka na cmentarzu. Pijak na Plantach. Doktor na uniwersytecie. Samobójca na wieżowcu przy Rondzie Mogilskim. Wypadek przy Moście Dębnickim. I samobójstwo dziewczynki na tymże moście. - Dwa wypadki. Trzy samobójstwa. Jedno morderstwo. - Podsumował czarnooki. - Tylko jedno. - Morderstwo? - Wykrzyknąłem. - Ale... Wysoki uciszył mnie gestem. Za oknem zauważyłem jakiś cień. Ktoś szybko przeszedł obok budynku, za nim przemknęła druga, zgarbiona, niewysoka postać. Obejrzałem się. Małego nie było na jego zwykłym miejscu za moimi plecami. Zapadło denerwujące milczenie. Budynek wypełniła cisza opuszczonych ruder. Tu coś skrzypiało, tam stukała resztka ramy okna, rozkołysana na wietrze, który wiał widocznie gdzieś w górze, podczas gdy tu, na poziomie parteru było duszno i wilgotno. A może tylko mi się tak wydawało. Minęło kilka minut, nim czarnooki wrócił. Stanął za mną. Obejrzałem się tylko raz i natychmiast tego pożałowałem. Mały miał na twarzy najbardziej przerażający uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałem. Skinął potakująco głową. Wysoki odprężył się, za to ja poczułem się bardzo niepewnie. - Morderstwo nie zawsze wygląda na morderstwo, nie należy sądzić po pozorach. Zbliża się czas, by się pożegnać - powiedział wtedy nagle wysoki. - Ale wcześniej Zasady. Po pierwsze - nie wolno opuszczać domu po zmierzchu, a także w pochmurne dni. Unikać ciemności. Jego bronią jest strach, a człowiek boi się w ciemności. - Po drugie... - zaświszczał tuż obok mojego ucha ten drugi. - Gdy On się zbliża, konieczna jest ucieczka. Ale nie ukrycie się, lecz pozostawanie wśród ludzi. Jego bronią samotność, a człowiek nie czuje się samotny tylko wśród innych ludzi. - Osaczenie... - dodał czarnooki, jakby z satysfakcją. - I są tylko dwie drogi, by się Go pozbyć. - Powiedział wysoki patrząc mi w oczy. Zamilkł, jakby zastanawiając się, czy jestem zdolny pójść którąkolwiek z nich. Wreszcie zdecydował się i dokończył. - Albo musisz umrzeć, albo przestać być człowiekiem. Oszołomiony tym stwierdzeniem dałem się wypchnąć na jasno oświetloną ulicę Wielicką. Nie pamiętam którędy, jak i kiedy dotarłem do domu. Przebiegłem jak najszybciej przez mroczną sień i klatkę schodową, z trudem otworzyłem drzwi do mieszkania, zapaliłem wszystkie światła. Położyłem się, ale nie byłem w stanie zasnąć. Coś we mnie buntowało się przed zaufaniem dwóm dziwacznym osobnikom, którzy deklarowali mi pomoc. Nie chodziło tylko o ich wygląd i zachowanie; starałem się nie oceniać ludzi po pozorach... Właśnie, ludzi... Najbardziej mnie niepokoiło i odpychało to, że wyczuwałem w nich coś obcego, nieludzkiego. Zanim pojawili się po raz pierwszy, w tramwaju, w ogóle nie pamiętałem już o tamtym strachu. Co prawda unikałem pociągów, być może dokładniej zamykałem drzwi, ale poza tym nie czułem się w żaden sposób zagrożony. Teraz nagle ogarnęło mnie poczucie osaczenia, jakiego wcześniej nie znałem. Wszystko wydawało się być groźne, każda plama mroku, każdy odgłos, każdy szept. Ale najgorsza była świadomość, że to poczucie nie zniknie. Nigdy. Dopóki nie umrę, lub nie przestanę być człowiekiem. Budzę się, gdy za oknami niebo zaczyna już szarzeć. Lampy w mieszkaniu świecą tak, jak je zostawiłem; wszystko sprawia wrażenie normalności. Czuję jednak, że coś nie jest w porządku. Trudno opisać to wrażenie. To tak, jak by patrzeć na znajomy krajobraz, którego nie widziało się od lat i w którym wszystko wydaje się na swoim miejscu, ale podświadomie można wyczuć, że coś się zmieniło. Wstaję. Nagły zawrót głowy rzuca mną o szafę. I słyszę to. Dociera do mnie z daleka, jak zawieszona w powietrzu groźba - tak wysoki, że na granicy słyszalności, a może już ponad nią, wibrujący, nieorganiczny świst. Trwa tylko chwilę, potem cichnie, wolno, jakby z ociąganiem. Jeszcze nie... Jeszcze popatrzymy jak się miota, jak biega, jak ma nadzieję. Jeszcze poczekamy. Mamy czas... Nie! Nie!!! Oszaleję, może już oszalałem. On tak nie myśli, to nie jest człowiek, może nawet wcale nie myśli. Nie nienawidzi nas, nie zależy Mu na cierpieniu, strachu, bólu. To jak słoń, który nie zamierzając tego robić rozdeptuje chrząszcza i nawet tego nie zauważa... Nie, tak myśleć też nie mogę. To nie jest bezrozumna siła. To przeciwnik, śmiertelny wróg, trzeba walczyć! Walczyć! On chce mnie zniszczyć, ja mu się nie dam! Inaczej nic nie ma sensu, nie ma sensu nic robić... Czepiając się mebli, jak pijany, docieram do kuchni, nalewam do szklanki zimnej wody. Chłodniej, spokojnie. Bez nerwów, bez emocji. Na korytarzu słychać kroki. Kto może wracać o tak późnej porze, już świta... Nagle myślę: świta n a z e w n ą t r z... Na klatce schodowej, która ma tylko jedno, wychodzące na ciasne podwórko okienko jest przecież jeszcze ciemno. Tam jest jeszcze noc. Kroki na schodach zbliżają się. Ktoś idzie powoli, miarowym, ciężkim krokiem. Właśnie minął podest półpiętra. Jeden krok w górę, drugi, trzeci. Jak tykanie zegara. Jeszcze osiem. Jedenaście stopni od półpiętra. Za chwilę następny krok. Każdy zbliża do poziomu pierwszego piętra. A tu, zaraz na lewo od schodów są pomalowane na ciemny brąz drewniane drzwi. Moje drzwi. Drzwi, na które właśnie patrzę, bojąc się nawet ich dotknąć. Jedyna obrona - światło... Włączam lampę zawieszoną na zewnątrz drzwi. Kroki nagle urywają się. Na ósmym stopniu od podestu półpiętra. W ciemności przechodzę między belkami. Na poddaszu Bazyliki Najświętszej Marii Panny panuje grobowa cisza. Unikać ciemności, unikać samotności... Zostawili mnie tutaj... Oczy szukają drobin światła. Odblaski lamp miasta. Za mało, za mało... Potykam się. Wznosi się kurz, krztuszę się nim, kaszlę. Nikły promień światła przecina ciemność, widzę w nim wiszący w powietrzu pył. Światło! Dochodzi z wejścia na klatkę schodową mieszczącą się w wieży. Szybciej, szybciej. Czuję pulsowanie krwi w skroniach, uderzenia serca rozlegają się w ciemnościach jak odgłos kamienia wrzuconego do studni. Przeskakuję belki, omijam sprzęty, graty, starocie, stos zapasowych dachówek. Szybciej, szybciej, do światła! Dobiegam do drzwi. Zatrzymuję się w progu, by złapać oddech. Lampa świeci tuż przede mną; to słaba, czterdziestowatowa żarówka. Patrzę w dół. To niemożliwe - myślę. Schody znikły. W tulei okrągłej wieżyczki widać tylko gęsty mrok. Obok czernieje wejście do właściwej wieży północnej kościoła. Dochodzi stamtąd zimne powietrze. I ciemność, wylewająca się jakby z przepełnionego naczynia... Te schody tu są. Wiem to. On takich rzeczy nie robi. Jego bronią są strach i ciemność. Tego on nie potrafi. Ale wie, jak osaczyć ofiarę. Osaczyć jej własnym strachem. Niepewnie zsuwam się z progu portalu. Niespodziewanie czuję pod stopą twardy, choć wyślizgany przez długie lata używania kamień. Obraz migocze jak w zepsutym telewizorze. Pojawia się pode mną pierwszy stopień, poniżej drugi. Staje się wyraźniejszy, jakby bardziej materialny, gdy tylko postawię na nim stopę. Wczuwam się w rytm stopni, nie patrzę pod nogi. Szybciej, szybciej... Drzwi na zewnątrz, na otwartą, oświetloną latarniami płytę Rynku. Nie wiem, która jest godzina, ale na pewno nawet teraz są tam jacyś ludzie. Tam zawsze ktoś jest. Drzwi... Zamknięte... Osaczenie. Ciemność. Samotność. Nad głową widzę już wszystkie, w pełni rzeczywiste stopnie. Oddzielają mnie od jedynego światła słabej żarówki przy wejściu na strych. Uderzam w drzwi, szarpię klamkę, kopię. Nadaremnie. Czuję, że ktoś... coś... zbliża się z góry. Nie jestem w stanie zrobić kroku, najmniejszego gestu. Wypatruję tylko w ciemności czegoś, czego absolutnie nie chcę zobaczyć i czekam. Czekam... - Chciałeś wiedzieć, kim on jest. - Słyszę nagle tuż obok głos wysokiego. - Jedyne, co możemy ci powiedzieć, sam teraz odczułeś. - On jest strachem. - Mówi tuż obok świszczący głos małego. Odruchowo odskakuję, przewracam się na schody. - Jutro o dwudziestej drugiej. Fort Bodzów. Jestem sam, w ciasnej klatce schodowej. Nie ma żukowatego, ani czarnookiego. Drzwi na Rynek są lekko uchylone. Trzydziesty października. Wstaję o dziesiątej. Idę do sklepu. Cztery minuty. Zakupy trwają dwie, ale jeśli jest kolejka to dłużej. Wracam. Cztery minuty. Wyłączam światła. Śniadanie. Dwie kanapki z pasztetem. Herbata. Piętnaście minut. Liczę pieniądze, które mi zostały. Sto czternaście, siedemdziesiąt trzy. Nie wystarczy na czynsz. Muszę zapłacić do piątego. Potem światło do dwudziestego. Światło jest najważniejsze. Rozwiążę ten problem nad ranem. Ustawiam budzik na czwartą. Trzeba się wcześniej położyć. Osiem godzin przed czwartą jest dwudziesta. Trzeba doliczyć piętnaście minut, bo tyle zazwyczaj zajmuje mi zaśnięcie. Położę się więc o dziewiętnastej czterdzieści pięć. Ustalone. O dziesiątej czterdzieści pięć siadam przed telewizorem. Przedtem jadłem przy nim śniadanie, ale to niezdrowe. Należy się zachowywać racjonalnie, a więc nie wolno szkodzić własnemu zdrowiu. Biegną godziny. Zmieniają się programy, ale żaden mnie nie interesuje, bo żaden nie jest dla mnie użyteczny. Sit-com. Telenowela. Wiadomości. Kreskówka. Poradnik dla ogrodników. Potem godzina ćwiczeń fizycznych. Teraz jest serial dla dzieci, ale nie oglądam, bo jem obiad. Zupa z puszki. Pierogi. Czterdzieści minut. Kreskówka. Serial. Program o Unii Europejskiej. Teleexpress. Publicystyka. Serial. Teleturniej. Wieczorynka. Przed jej końcem jem kolację. Dwie kanapki z serem topionym. Piętnaście minut. Zapamiętuję wszystko z całego dnia. W czasie kąpieli (piętnaście minut) powtarzam na głos treść programów. Ćwiczenie pamięci. Dobra pamięć jest użyteczna. Kładę się. Jest dziewiętnasta czterdzieści pięć. Zasypiam patrząc na wielki zegar przed łóżkiem. Kupiłem go po to, by widzieć godzinę bez okularów. Trzydziesty pierwszy października. Wstaję o czwartej. Jem śniadanie. Dwie kanapki z bryndzą. Różnorodność posiłków jest zdrowa. A więc logiczna. Piętnaście minut. Ekwipunek. Ubranie. Wychodzę z domu, jest czwarta trzydzieści. Czwarta czterdzieści pięć. Z klubu na Szewskiej wychodzi para ludzi. Obejmują się i całują jeszcze w drzwiach. On, sto siedemdziesiąt centymetrów, mniej niż sześćdziesiąt kilogramów. Ona sto pięćdziesiąt pięć. Czterdzieści pięć. Dobrze ubrani. Firmowe kurtki, spodnie, buty. Czwarta pięćdziesiąt trzy. Idą przez Planty. Wyprzedzam ich i zatrzymuję się. Siadam na ławce. Po minucie przechodzą obok. Nie patrzą na mnie. Miejsce jest ciemne. Wystarczająco. Wstaję szybko, wyciągając dwa pistolety magnum o kalibrze osiem milimetrów, wyposażone w tłumiki. Zdobyłem je pięć dni temu w sklepie z bronią. Właściciel miał na zapleczu skrytkę, w której znalazłem nie tylko tłumiki, ale też inną nielegalną broń. Pociągam za spusty jednocześnie, słychać tylko jeden ściszony wystrzał. Chowam broń. Sięgam do paska, gdzie mam urządzenie mierzące tętno. W porządku, nie przekroczyło stu dziesięciu procent normy. Zabieram portfele, komórki, od niej też odtwarzacz płyt kompaktowych. U pewnego człowieka dostanę za to zapewne czterysta złotych. Wracam do domu. Jest piąta piętnaście. Liczę pieniądze. Trzysta dwadzieścia gotówką, trzy karty płatnicze. Za nie też można coś dostać, ale to ryzykowne. Chowam je do pudełka. Wyrzucanie też jest ryzykowne. Piąta czterdzieści. Czyszczę broń. Szósta. Ćwiczenia. Ósma. Włączam telewizor. Wiadomości. Kreskówka. Serial komediowy. Telenowela... |