powrót do indeksunastępna strona

nr 9 (XLI)
listopad 2004

 Widmo „Alchemika”. Konflikt
Peter F. Hamilton
ciąg dalszy z poprzedniej strony
• • •
Sto metrów przed pubem Jed Hilton przyklęknął i odwiązał czerwoną chusteczkę. Dorosłych na Koblacie zaczynało denerwować przesłanie Kiery Salter; zafascynowane nim dzieciaki nie miały łatwego życia. Co prawda, nie działa im się jakaś wielka krzywda, lecz w miejscach publicznych były potrącane, a w domu wysłuchiwały ciągłych kazań. Syf ten sam co zawsze.
Kilof naturalnie gardził nagraniem; dostawał szału, ilekroć o nim wspomniano. Jed miał tani ubaw, gdy ojczym odgrażał się Miri i Navar; straszył, że jeśli wysłuchają przesłania, złoi im dupy. Nieświadomie odwrócił hierarchię rodzinną. W oczach młodszych dziewczynek na szczycie stali teraz Jed i Gari, bo to oni mogli oglądać przekaz Kiery Salter, roztrząsać z przyjaciółmi jego treść, poznawać smak wolności.
Udając stałego bywalca Błękitnej Fontanny, Jed śmiało wszedł do lokalu. Zazwyczaj omijał to miejsce, bo często wpadał tu Kilof. Ten jednak, na szczęście, ostatnio długo pracował. Nie przy drążeniu tuneli, lecz naprawie urządzeń mechanicznych w dokach na kosmodromie. Ruch statków kosmicznych nasilił się i praca szła na trzy zmiany. Chociaż wszyscy doskonale wiedzieli, że codziennie przylatuje i odlatuje kilkanaście statków, nie wpisywano ich do oficjalnych rejestrów. Jed trzy razy łączył się z siecią, prosząc komputer na kosmodromie o wykaz cumujących statków. Lista zawsze była pusta.
Zaciekawieni zwolennicy Kiery Salter zasięgali języka, gdzie tylko się dało, aż w końcu zrozumieli mechanizm łamania przepisów Konfederacji. Ich radość była wielka: statki nielegalnie zawijające do portu stanowiły dla nich nie lada gratkę. Beth powiedziała do niego z uśmiechem: „Zajebiście! Może dostaniemy się kiedyś do Valiska!”. Potem go uścisnęła. Nigdy wcześniej tego nie robiła – przynajmniej nie w taki sposób.
Prosząc barmana o piwo, Jed rozglądał się uważnie. Na ścianach wisiały dziesięcioletnie obrazy holograficzne z widokami egzotycznych krajobrazów. Z czasem kontury się rozmyły, kolory przygasły. Pewnie nawet naga skała, którą zasłaniały, nie byłaby tak przygnębiająca. Prawie wszędzie przy stolikach z powycieranego aluminium i kompozytu ktoś siedział. Ludzie garbili się w grupkach nad szklankami, pogrążeni w cichej rozmowie. Co czwarty miał na sobie kombinezon astronauty, wyraźnie odróżniający się barwą i krojem od szarej odzieży, jaką preferowali mieszkańcy Koblata.
Jed wypatrzył załogę statku „Rameses X”; jego nazwę mieli wyszytą na kieszonkach kombinezonów. Kapitan, kobieta w średnim wieku, nosiła srebrną gwiazdę na epolecie. Podszedł do niej i zapytał:
– Moglibyśmy zamienić parę słów, proszę pani?
Popatrzyła podejrzliwie na chłopca, zdziwiona jego grzecznym tonem.
– A o czym?
– Mój przyjaciel chce lecieć do Valiska.
Wybuchła śmiechem. Jed spiekł raka, kiedy reszta załogi rechotała, wymieniając denerwujące, ironiczne spojrzenia.
– Chyba rozumiem, synku, czemu twój przyjaciel tak się interesuje młodziutką Kierą. – Mrugnęła znacząco okiem.
Jed zawstydził się jeszcze bardziej, co zapewne wszyscy spostrzegli. To prawda, godzinami ślęczał z blokiem procesorowym nad programem graficznym, modyfikując obrazy z nagrania. Po długich staraniach mały projektor AV wyświetlał nagie ciało, leżące przy nim w nocy, albo uśmiechnięte oczy patrzące z wysoka. Na początku bał się, że mogłaby się obrazić, ale chyba zrozumiałaby jego namiętne pragnienie, zauroczenie. Miłość nie skrywała przed nią tajemnic, znała jej wszystkie sekrety. Przecież o niej mówiła.
– Chodzi o to, co nam proponuje – wydukał nieśmiało. – To właśnie nas do niej przyciąga.
Wywołał tym stwierdzeniem kolejną salwę śmiechu.
– Proszę – powiedział. – Może nas pani tam zabrać?
Wesołość zniknęła z jej twarzy.
– Posłuchaj, synku, rady doświadczonej kobiety. Jej nagranie to stek kłamstw, ohydna mistyfikacja. Czekają tam po to, żeby was opętać. Na końcu tęczy nie znajdziecie raju.
– A co, była tam pani? – zapytał sztywno.
– Nie, nie byłam. Oczywiście, nie mam stuprocentowej pewności. Powiedzmy, że podchodzę do tego z dużą dozą zdrowego sceptycyzmu. Życie uczy ostrożności. – Odwróciła się do stolika.
– A więc nie zabierze mnie pani?
– Nie. Zrozum jedno: nawet gdybym była szalona i chciała wziąć cię do Valiska, bilet kosztuje majątek.
Patrzył na nią w milczeniu.
– Podróż kosztowałaby cię ćwierć miliona fuzjodolarów. Masz tyle forsy?
– Nie.
– No to po sprawie. Przestań zawracać mi głowę.
– A zna pani kogoś, kto może nas tam zabrać? Kogoś, kto wierzy w słowa Kiery?
– Bo zaraz mnie szlag trafi! – Obróciła się z krzesłem i przewierciła go gniewnym spojrzeniem. – Czy wy już nie umiecie, osły patentowane, zwąchać pisma nosem, gdy macie je przed oczami?
– Kiera przewidziała, że będziecie na nas krzyczeć za to, że jej słuchamy.
Pokręciła głową ze zdumieniem.
– Nie wierzę własnym uszom! Ona robi was w konia, nie rozumiesz? Ja tylko chcę twego dobra.
– Bez łaski. Ciekaw jestem, skąd ten wasz ślepy upór?
– Ślepy upór? Idźże w cholerę, ty mały smrodzie!
– Boicie się, że to prawda. Że ona jednak ma rację.
Patrzyła na niego w ciszy. Reszta załogi mierzyła go nienawistnym spojrzeniem. Czyżby zamierzali mu wlać? Jed miał to gdzieś. Nienawidził ich nie mniej niż Kilofa i tych wszystkich, którzy mają tępe umysły i serce z kamienia.
– W porządku – rzekła cicho pani kapitan. – Zrobię dla ciebie wyjątek.
– Stój! – Jeden z towarzyszy dotknął jej ramienia. – To tylko gówniarz zadurzony w dziewczynie.
Strząsnęła rękę kolegi i wyciągnęła blok procesorowy.
– Zamierzałam oddać to wojsku, choć musiałabym się długo tłumaczyć, biorąc pod uwagę obecny rozkład lotów. Myślę jednak, że tobie na coś się przyda. – Wyłuskała fleks z kieszeni bloku i włożyła go do ręki zdumionego Jeda. – Pozdrów ode mnie Kierę. Jeśli czas ci pozwoli, gdy będziesz wrzeszczał podczas opętania.
Zaszurały odsuwane krzesła. Załoga „Ramesesa X” zostawiła niedopite drinki i opuściła lokal.
Jed stał na środku pubu, nic nie mąciło ciszy. Wszystkie twarze zwracały się na niego. Wcale się tym nie przejmował. Wpatrywał się urzeczony w mały czarny fleks, jakby zawierał mapę prowadzącą do źródeł wody życia. „Trafne porównanie” – pomyślał.
• • •
Przelatując piętnaście tysięcy kilometrów nad Norfolkiem, „Levęque” przeczesywał zespołami czujników otoczenie planety. Siły Powietrzne Konfederacji cierpiały na głód informacji, lecz przyrządy zbierały mało danych. Nad wyspami rozrastały się fantazyjnie poskręcane zwoje czerwonej chmury; wygładzając się i łącząc w jednolitą powłokę, otaczały glob na podobieństwo olbrzymiej aureoli. Jeszcze przez kilka godzin nad strefami polarnymi przemieszczały się sine kłęby niepokornych cirrocumulusów – ostatnie cętki odmiennego koloru. Z czasem i one utonęły w morzu czerwieni.
Od tamtej chwili upłynęło pięć godzin, nim nastąpiły nowe zmiany. Oficerowie z „Levęque’a” odnotowali wzrost poziomu emisji światła z chmury. Dowódca fregaty wolał zachować ostrożność, dlatego rozkazał zwiększyć pułap o kolejne dwadzieścia tysięcy kilometrów. Kiedy uruchamiano główny silnik termojądrowy, szkarłatny baldachim błyszczał jaśniej niż ściana ognia. Oddalili się z przyspieszeniem 5 g, wystraszeni poświatą przyćmiewającą coraz więcej gwiazd. Czujniki grawitoniczne sygnalizowały niezidentyfikowane anomalie w odczycie masy planety. Jeśli pomiary były poprawne, Norfolk rozpadał się na kawałki. A tymczasem przyrządy pracujące w zakresie światła widzialnego, mimo zastosowania najrozmaitszych filtrów, informowały, że planeta nie zmienia swoich kształtów.
Zwiększyli przyspieszenie do 7 g. Powierzchnia chmury promieniała z intensywnością nuklearnego pieca.
Luca Comar zadzierał głowę w sennym odurzeniu. Czerwona chmura, która objęła we władanie niebo nad stromymi dachami dworu Cricklade, burzyła się nieprzerwanie. W jej szkarłatno-złocistym podbrzuszu tworzyły się szalone zawirowania. Wydzierające się gdzieniegdzie olbrzymie pasy czerwieni przepuszczały snopy ostrego, białego światła. Luca rozłożył szeroko ramiona, witając je z dzikim, radosnym wyciem.
Energia wylewała się z niego niemal z bolesnym pędem; tryskała z jakiegoś nieokreślonego punktu wewnątrz ciała, aby znaleźć swe ujście we wzburzonym niebie. Stojąca obok kobieta zachowywała się dokładnie tak samo; na jej wykrzywionej od wysiłku twarzy malowało się zdumienie. Luca czuł, że na Norfolku wszyscy opętani łączą siły w tym ostatecznym, najświętszym rytuale.
Roztańczone fragmenty chmur przelatywały po niebie z zawrotną szybkością, między nimi strzelały ognie rozłożystych błyskawic. Czerwony kolor przygasał, oddawał pole wspaniałej jutrzence, która wypełniała wszechświat poza atmosferą.
Luca tonął w obfitym, niezwykle czystym świetle. Przenikało na wskroś jego ciało, jak i podobną do mchu trawę, wnikało w ziemię, rozprzestrzeniało się po całym świecie. W natłoku wrażeń mieszało mu się w głowie. Mógł tylko marzyć, żeby ta chwila trwała wiecznie. Żył w oderwaniu od rzeczywistości, póki nie wyszła z jego ciała ostatnia fala energii.
Wtedy nastała niezwykła cisza.
Luca odetchnął i wolno otworzył oczy. Nieboskłon się uspokoił, znów płynęły po nim białe, postrzępione obłoki. Na pagórki padał ciepły, łagodny blask. Nie było widać słońca. Światło napływało z samych rubieży zamkniętego uniwersum. I wszędzie promieniało z równą siłą.
Luca nie słyszał już dusz przebywających w zaświatach. Wreszcie się od nich uwolnił. Umilkły ich natarczywe błagania i obietnice. Stąd już nie było drogi odwrotu; w materii tego kontinuum nie istniała żadna zdradziecka wyrwa. Czuł się wyzwolony w swoim nowym ciele.
Spojrzał na kobietę, która rozglądała się w osłupieniu.
– Udało się – powiedział. – Uciekliśmy stamtąd.
Uśmiechnęła się niepewnie.
Wyciągnął ręce i skupił myśli. Nie chciał już być rycerzem, który parska dymem. Ta chwila wymagała specjalnego uczczenia. Pojawiła się na nim miękka złocista szata; cesarska toga pasowała jak ulał do jego radosnego nastroju.
– Tak! Hura!!!
I wcale go nie opuściły energistyczne zdolności, świadectwo wyższości woli nad materią. Tym razem jednak tkanina miała trwalszy, solidniejszy wygląd niż przedmioty, które kiedyś tworzył.
Kiedyś… Luca Comar roześmiał się. W innym wszechświecie, w innym życiu.
Teraz wszystko będzie inaczej. W końcu zaznają rajskich rozkoszy. Radość nigdy nie zgaśnie.
• • •
Pięć wystrzelonych z „Levęque’a” satelitów badawczych, oddalając się wolno od siebie, przemierzało wycinek przestrzeni, gdzie powinien być Norfolk. Urządzenia nadawcze przekazywały fregacie szeroki strumień informacji. Przyrządy ustawione na maksymalną czułość rejestrowały blask dwóch słońc. O receptory ocierały się fale jonów wiatru słonecznego. Bombardowanie promieniowaniem kosmicznym mieściło się w granicach normy.
I na tym koniec. Ani pola grawitacyjnego, ani magnetosfery, ani gazów atmosferycznych. Sygnatura kwantowa czasoprzestrzeni w ogóle się nie zmieniła.
Po Norfolku zostało tylko wspomnienie.
• • •
Nyvan został odkryty w roku 2125 i natychmiast stał się przedmiotem westchnień ludzi, którzy po niedawnym odkryciu Fortuny żyli marzeniami. Druga terrakompatybilna planeta. Cudowne, dziewicze ziemie. Nieskażona zieleń. Dowód na to, że tego typu planety nie są niczym wyjątkowym. Na Ziemi wszyscy zapragnęli emigrować między gwiazdy. I chcieli to zrobić od razu. Co miało kiedyś przynieść opłakane skutki.
Do ludzkiej świadomości zaczynało docierać, że arkologie nie są tymczasowym schronieniem przed zdegradowanym klimatem – gdzie można przeczekać czasy, kiedy Rząd Centralny ochładza atmosferę, usuwa zanieczyszczenia, reguluje cykle pogodowe. Zabrudzone chmury i niszczycielskie burze miały się dobrze i nie zamierzały ustępować. Ktokolwiek chciał żyć pod otwartym niebem, musiał wyruszyć w drogę i szukać go na własną rękę.
Pod hasłem demokracji i w celu podtrzymania słabnącej kontroli nad administracjami poszczególnych krajów Rząd Centralny przyznał mieszkańcom Ziemi jednakowe, nie obwarowane restrykcjami prawo do opuszczenia planety. Właśnie ta ostatnia, szlachetna klauzula, służąca udobruchaniu krytycznie nastawionych do rządu mniejszości narodowych, w praktyce doprowadziła do tego, że koloniści stanowili zlepek wszystkich ras i kultur. Zakupu biletów na przelot statkiem nie ograniczano dodatkowymi przepisami, przestrzegano jedynie proporcji przy wysyłaniu grup emigrantów. Z myślą o krajach biedniejszych, których nie było stać na pełne wykorzystanie przydziału, Rząd Centralny uruchomił programy pomocowe, aby kraje bogatsze nie skarżyły się na ograniczenia liczby wyjeżdżających. Typowy kompromis polityczny.
Ogólnie rzecz biorąc, zasiedlanie Nyvana i innych terrakompatybilnych planet, odkrywanych przez statki kosmiczne nowej generacji, szło nad wyraz sprawnie. Pierwsze dziesięciolecia kolonizacji kosmosu były niezwykle ekscytujące, a dzięki wspólnej pracy stare waśnie etniczne szybko wygasały. Rzadko kiedy w historii założenia wspólnoty celów realizowano z takim zaangażowaniem jak na Nyvanie i jego siostrzanych planetach.
Ale nie trwało to długo. Gdy kresy zostały ujarzmione, a pionierski zapał zgasł jak płomyk świeczki, obudziły się uśpione animozje. Na zagospodarowywanych planetach, które przestawały być posiadłościami kolonialnymi Ziemi, krystalizowały się nowe struktury rządowe. Politycy, urzeczywistniając szowinistyczne idee żywcem wzięte z XX wieku, z zatrważającą łatwością manipulowali tłumami. Tym razem odrębnych kulturowo społeczeństw nie oddzielały morza czy inne naturalne granice. W przepastnym tyglu miejskich aglomeracji mieszały się wszelkie wyznania, obyczajowości, ideologie, karnacje i języki. Nic dziwnego, że coraz częściej dochodziło do zamieszek, ginęli ludzie i załamywały się systemy gospodarcze.
Ostatecznie problem został rozwiązany w roku 2156, kiedy Stan Kalifornijski Rządu Centralnego założył Nową Kalifornię, pierwszą czystą etnicznie kolonię, dostępną wyłącznie dla rodzonych Kalifornijczyków. Zrazu wzbudzała wiele kontrowersji, szybko jednak znaleźli się naśladowcy. Druga fala kolonistów nie doświadczyła kłopotów, z jakimi borykali się pierwsi pionierzy. Nowe zjawisko masowej emigracji nazwano Wielkim Rozproszeniem.
Gdy czyste etnicznie światy skutecznie walczyły z przeludnieniem Ziemi, a przy tym prężnie się rozwijały, starsze kolonie powoli ubożały – zarówno pod względem gospodarczym, jak i kulturalnym. Po świetlanych początkach przyszedł mrok stagnacji.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

28
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.