– Co się stało z tymi asteroidami? – zapytał Lawrence Dillon. Quinn w zadumie patrzył na obrazy, które czujniki „Tantu” przesyłały na holoekrany ustawione w półkolu przed jego fotelem amortyzacyjnym. Na orbitę Nyvana przesunięto w sumie jedenaście planetoid; eksploatacja ich złóż dostarczała surowca planetarnym zakładom produkcyjnym. W normalnych okolicznościach powinny przekształcić się w prosperujące osiedla handlowe z bogatą siecią stacji przemysłowych. Zgodnie z odczytami przyrządów osiem asteroid wykazywało niemalże standardową aktywność elektromagnetyczną i silną emisję promieniowania podczerwonego. Pozostałe trzy były zimne i ciemne. Czujniki optyczne o dużej zdolności rozdzielczej, skupione na najbliższej z nieużytecznych brył skalnych, pokazywały gąszcz zdezelowanych urządzeń mechanicznych na jej nierównej, szarej powierzchni. Na drugiej podobnej skale zbudowano przeciwobrotowy kosmodrom, który dawno przestał się obracać: ramię było wygięte, a całą niszczejącą konstrukcję pokrywały dziury. – Ciągle tu mają jakąś wojnę domową – odpowiedział Quinn. Lawrence zmarszczył czoło; gorączkowo próbował powiązać z sobą fakty. – Osiedlali się tutaj wszyscy, którzy chcieli – wyjaśnił Quinn. – Nie umieją się dogadać, więc skaczą sobie do gardła. – Skoro tak bardzo się nienawidzą, co ich tu jeszcze trzyma? – Nie wiem. Sam ich o to spytaj. – Kogo? – Zamknij się wreszcie, Lawrence! Próbuję się skupić. Dwyer! Wiedzą już coś o nas? – Detektory satelitarne wykryły nas od razu. Na razie mieliśmy wywołania z transponderów ośrodków dowodzenia trzema sieciami obronnymi. Tym razem wystarczył im kod identyfikacyjny. – W porządku. Graper! Będziesz naszym oficerem łącznościowym? – Jasne, Quinn! – odparł zapytany z entuzjazmem. Bardzo chciał się wykazać przed swoim dowódcą. – Pamiętaj, cośmy uzgodnili. Tym bałwanom ze sztabów wojskowych powiedz, że Siły Powietrzne Konfederacji przysyłają nas z misją monitorowania ruchu statków w układzie. Nie zejdziemy na niską orbitę bez uprzedzenia i chętnie udzielimy wsparcia ogniowego przeciwko opętanym, jeśli zostaniemy o to poproszeni. – Już się robi. – Graper zaczął przesyłać polecenia do komputera pokładowego. – Dwyer! Otwórz kanał łączności z siecią telekomunikacyjną Nyvana! – Quinn odbił się od aksamitnego fotela amortyzacyjnego i przy użyciu czepnika zatrzymał się przed sporych rozmiarów pulpitem sterowniczym. – Ee… Quinn… To dziwne, ale na orbicie geosynchronicznej czujniki wykryły pięćdziesiąt platform telekomunikacyjnych – stwierdził nerwowo Dwyer. Trzymając się klamer na swoim stanowisku, wpatrywał się w holoekran z nosem przy świecącym ekranie, jakby dzięki tej bliskości łatwiej przyswajał informacje. – Komputer mówi, że na Nyvanie mają dziewiętnaście oddzielnych sieci. Niektóre nawet nie są z sobą kompatybilne. – No o co z tego? Mówiłem ci, kretynie, że jest tu od groma krajów! – To z którą siecią się łączyć? Quinn zamyślił się głęboko. Przypomniał sobie pewnego człowieka: jego głos, akcent, sposób bycia. – Jest tu jakiś rdzennie północnoamerykański kraj? Dwyer poszukał odpowiedzi na holoekranie. – Nawet pięć. Tonala, Nowa Dominikana, Nowa Georgia, Quebec oraz Islamska Republika Teksasu. – Daj mi Nową Georgię. – Przez jego holoekran przewinął się strumień informacji. Przyglądał im się dłuższą chwilę, a następnie otworzył katalog adresowy i uruchomił wyszukiwarkę. – Co to za facet? – zapytał Lawrence. – Niejaki Twelve-T, kawał skurczybyka. Boss wpływowego gangu, prowadzi tu kupę interesów. Jeśli szukasz najgorszego świństwa, u niego je dostaniesz. Programowa wyszukiwarka zakończyła pracę. Quinn załadował znaleziony adres. – Co jest? – odezwał się czyjś głos. – Połącz mnie z Twelve-T. – Odjebało ci, czy jak? Żaden taki tu nie mieszka. – Posłuchaj, ćwoku, to publiczny adres. Dawaj go zaraz! – Skoro się znacie, połącz się z nim datawizyjnie. – Nie przebiję się. – Ach tak? W takim razie cię nie zna. Jak chcesz zagadać, koleś, podaj hasło. – Dobra, magiczne słówko brzmi: Banneth. Jeśli ci się zdaje, że to kiepska magia, sprawdź, skąd dochodzi mój sygnał. Lepiej daj mu znać, bo jeśli zapukam osobiście, gorzko pożałujesz. Dwyer przyglądał się ekranom, jakby miał krecie oczy. – Sprawdza sygnał. Już dostał się na satelitę. Ma jakiś cwany program. – Założę się, że często go używa – mruknął Quinn. – Jakiś problem, zasrańcu? Quinn natychmiast rozpoznał ów nowy głos, a właściwie basowy pomruk. W dodatku słowa były zniekształcone wskutek rany na gardle. Quinn widział już kiedyś tę ranę. – Mam dla ciebie propozycję. – Powaliło cię? Błazna ze mnie robisz? Skąd znasz Banneth? – Zaraz zobaczysz. – Quinn pochylił się do obiektywu wbudowanej w pulpit kamery i zdjął kaptur. – Włącz graficzny program porównawczy. – No tak, poznaję. Byłeś misiaczkiem Banneth. Jej dziwką. Jasne, że pamiętam. A więc czego tu szukasz, misiu? – Chcę dobić targu. – Co masz na zbyciu? – Widzisz, czym lecę? – Pewnie. Lucky Vin dotarł do was po łączach. Ze strachu szcza teraz ciekłym azotem. – Mogę ci dać ten stateczek. – Żartujesz. – Mówię serio. – Co mam za to zrobić? Dosiąść cię od tyłu? – Daruj sobie. Wymienię statek na inny towar. – Kurde, przehandlujesz fregatę Sił Powietrznych Konfederacji? – W jego szept wkradła się nerwowość. – Po jaką cholerę? – Właśnie o tym chcę z tobą porozmawiać. Mam tu na pokładzie supernowoczesne urządzenia. Wyjdziesz na swoje. – O czym tu rozmawiać, gnojku? Jeśli masz tak dobre sprzęcicho, czemu się go pozbywasz? – Boży Brat nie zawsze walczy mieczem. Zna inne sposoby nauczania niewiernych. – W dupę sobie wsadź to swoje wudu! Flaki się we mnie skręcają, gdy pomyślę o gównie, które wciskacie ludziom w arkologiach, odmieńcy. Boga nie ma, więc o żadnym bracie mowy być nie może. – Ciekawe, co by na to powiedział opętany. – Cholerny świat! Ty parszywy sukinsynu! Wszyscy jesteście opętani! – Bierzesz ten statek czy nie? – Quinn wiedział, że weźmie. Który boss gangu nie chciałby mieć fregaty? – Niczego z góry nie obiecuję. – Dobra, dobra. Wskaż mi teraz asteroidę, gdzie mógłbym zacumować. Tylko taką, żeby nie zadawali mi tam wielu pytań. Masz wtyki na orbicie? – Przecież wiesz, że tak. Inaczej byś do mnie nie uderzył. Mądrzysz się, jakbyś był bratem samego króla Kulu, ale tutaj ja rozdaję karty. I nie myśl sobie, misiu, że ci ufam! – Mam taką siłę ognia, że nikt mi nie podskoczy. Zabieraj się do roboty! – Pieprz się! Trzeba kilku dni, żeby udał się taki przekręt. – Daję ci czterdzieści osiem godzin. Do tego czasu chcę mieć na ekranie numer przedziału dokowego. Jeśli go nie zobaczę, przywalę ci tak, że znajdziesz się w innym świecie. – Skończ już z tym żałosnym… Quinn przerwał połączenie i wyprostował się ze śmiechem. Już po kilku godzinach powłoka czerwonych chmur przykryła niebo nad Exnall. Ledwie wstał świt, z południa przy akompaniamencie gromów nadeszły skłębione zwały gęstej pary; głuche grzmoty zdawały się krążyć i szybować nad miasteczkiem jak podenerwowane ptaki. Nie sposób było stwierdzić, gdzie dokładnie znajduje się słońce, choć jego blask przeciskał się jakoś przez zasłonę i przywracał ulicom naturalne kolory. Idąc dziarsko aleją Maingreen, Moyo rozglądał się za środkiem transportu dla dzieci, którymi opiekowała się Stephanie. Im dłużej o nich myślał, tym lżej mu było na sercu. Jak zwykle, miała rację. Mógł zrobić coś naprawdę pożytecznego. No i rzeczywiście nie zamierzał na zawsze siedzieć w Exnall. Pogrążony w zamyśleniu, minął kawiarnię z maszyną do smażenia pączków i park, gdzie grali baseballiści. Kiedy ogarniał umysłem okolicę, najbliższe budynki jawiły mu się jako mgliste cienie. Pusta przestrzeń była ciemna, natomiast materia wydawała się stworzona z białej, zwiewnej gazy. Przedmioty zlewały się z sobą, a tych mniejszych w ogóle nie dało się odróżnić. Mimo to miał nadzieję, że rozpozna sylwetkę autobusu czy innego podobnego pojazdu. Sprzątacz znów uwijał się z miotłą. Mężczyzna w szarej kurtce i szmacianej czapeczce wytrwale zmiatał śmiecie z chodnika. Przychodził tu codziennie. Od rana do wieczora dbał o czystość chodników. Z nikim nie rozmawiał, nie odpowiadał nawet na pozdrowienia. Moyo uświadomił sobie, że nie wszyscy opętani w Exnall przystosowali się do nowych warunków. Niektórzy, jak na przykład fanatycy sportu lub właściciele kawiarni, z uporem maniaków, jak dzień długi, oddawali się swoim ulubionym zajęciom, czasem nader dziwacznym. Inni poruszali się jak bezwolne automaty: kontynuowali swoją pracę z poprzedniego życia z karykaturalnym zacięciem. Chwilami zastanawiał się z przestrachem, do której grupy on sam się zalicza. Raptem przyuważył kanciasty cień na tyłach supermarketu. Po obejściu budynku ujrzał przy rampie długą ciężarówkę. W czasie zamieszek zdrowo oberwała. Przednie koła, trafione białym ogniem, osiadły i stężały w kałuży stopionej gumy. Granatowa karoseria w wielu miejscach była osmalona i popękana, przednia szyba została rozbita. Mimo to dzięki swej wielkości pojazd nadawał się do jego celów. Wlepiwszy wzrok w zniszczone koło, Moyo wyobrażał sobie, że jest całe i sprawne. Nie zależało mu na prostej iluzji, ale odbudowaniu pierwotnej struktury opon. Bezkształtna masa zaczęła się modelować, wokół nagiej piasty pęczniały gumowe narośle. – Hej, ty tam! Dobrze się bawisz? Zaabsorbowany pracą, Moyo nie zauważył zbliżającego się człowieka… a powinien. Na pierwszy rzut oka nieznajomy wyglądał tak, jakby zapuścił ciemnobrązową, lwią grzywę. Broda sięgała mu do pasa, podobnie jak poskręcane pukle bujnych włosów. Przysłonięte kędziorami okularki o bursztynowych, sześciokątnych szkiełkach zdawały się perwersyjnie krzykliwe. Dzwonowate nogawki aksamitnych, fioletowych spodni ozdobione były srebrnymi dzwoneczkami, które pobrzękiwały przy każdym kroku może nie melodyjnie, ale w każdym razie rytmicznie. – Niezupełnie. To twoja ciężarówka? – Też coś! Każda własność prywatna pochodzi z kradzieży, stary. – Skąd pochodzi? – Z kradzieży. Chcesz zakosić coś, co należy do wszystkich. Ciężarówka jest przedmiotem martwym. Chyba że kto wierzy w blaszane dzieci Matki Gai. Samo to, że się rozkraczyła, nie upoważnia nas jeszcze do pomniejszania jej wartości, która bierze się stąd, że zawozi gości tam, gdzie chcą jechać. – Gości? Ja chcę wywieźć stąd kilkoro dzieci. – W porządku, fajna sprawa, pamiętaj tylko o jednym: to jest nasze, że tak powiem, wspólne dobro. Stworzyli je ludzie, więc wszyscy powinni czerpać z niego korzyść. – Nie ludzie, tylko cybersystemy. – Rany, nie słuchaj tej obłudnej rządowej propagandy! Ohyda! Zrobili ci wodę z mózgu, stary! Masz tu, panie ładny, pociągnij sobie. Wyluzuj się i odpłyń. – Podał mu grubego, zapalonego skręta, który wydawał ostrą woń. – Nie, dziękuję. – Przeniesie cię w inne wymiary. – Dzięki, ale dopiero co stamtąd wróciłem. I nie mam zamiaru wracać. – W porząsiu, już kojarzę. Najpaskudniejszy odlot w życiu, co? Moyo nie bardzo wiedział, jak zareagować. Facet nie należał do grupy zblazowanych smutasów. Z drugiej strony, nie przystosował się jeszcze do nowych realiów. Przypuszczalnie pochodził z wczesnej epoki technologicznej, kiedy istniał problem analfabetyzmu, a życiem przeciętnego człowieka rządziły zabobony. – W jakich czasach się wychowywałeś? – Ho, ho! Najciekawszych w dziejach świata! Budowaliśmy pokój i walczyliśmy z burżujami o wolność, która wam, szczęściarzom, zwyczajnie dostała się w spadku. Do diaska, stary, byłem na koncercie w Woodstock! Dasz wiarę? – Ee… to bardzo się cieszę. W takim razie nie pogniewasz się, jeśli naprawię ciężarówkę? – Chcesz ją naprawić? A kimże ty jesteś, antyanarchistą? – Opiekunem dzieci. Wolałbyś je oddać na tortury podkomendnym Ekelund? Z histerycznym machaniem rąk mężczyzna odskoczył, jakby ktoś zdzielił go pięścią. Na pewno nie tańczył. – Wkurza mnie twój tupet, chociaż kapuję, do czego zmierzasz. Dlatego się nie obrażam. Takim sztywniakom jak ty ciężko się znaleźć w nowej sytuacji. Moyowi szczęka opadła. – To niby mnie jest ciężko? – A komu? No dobra, to w jaką, że tak powiem, tajemniczą podróż się wybierasz? – Zabieramy dzieci z Exnall. Stephanie chce je wysadzić pod granicą. – O, raju! – Jego twarda szczecina rozstąpiła się w szerokim uśmiechu. – Wspaniała nowina! Wytoczymy rzęcha na drogę i hajda ku granicy! W kraju klonowego liścia i policji konnej zwrócimy wolność tym, co kiblują za unikanie służby wojskowej. To ci dopiero wyprawa! Dzięki, stary, wielkie dzięki! – Podszedł do sponiewieranej ciężarówki i pogłaskał czule przedni błotnik. Dotknął karoserii i zaraz pojawiła się na niej falista tęcza. – Ubzdurało ci się, że pojedziesz z nami? – Ejże, stary, zacznij myśleć logicznie. Chyba nie sądzisz, że w pojedynkę wytniesz taki numer? Podłość wojskowych nie zna granic. Nie ujedziesz mili od miasta, a już postawią przed tobą zasieki. A kiedy trafimy do pierdla, beknie jeszcze paru naszych. Niestety, stary, takie jest życie. Świnie z federalki mają w dupie prawo. Ale dla mnie to nie pierwszyzna. Znam ich słabe strony. – Myślisz, że ona spróbuje nam przeszkodzić? – Kto niby? – Ekelund. – Cholera ją wie. Nasrane w głowie ma lalunia, ot co! Mówiąc między nami, oni są jak kosmici. No wiesz, Wenusjanie z latających spodków. Ale widzę, że się wahasz. Do niczego nie będę cię zmuszał. To ile tych dzieci myślisz tu wcisnąć? – Siedem albo osiem. Nim Moyo zorientował się, co jest grane, mężczyzna zarzucił mu rękę na szyję i zaprowadził go do szoferki. – Podoba mi się twój plan, jest w dechę. Wskakuj na fotel kierowcy, czy jak go tam nazywają w dzisiejszych czasach. Trzeba wyczarować ręczne sterowanie. Pobaw się z tym, a ja obmyślę jakiś fajny kamuflaż. Potem możemy ruszać w trasę. Migotliwe światełka krążące wokół nadwozia malowały kolorowe esy-floresy na sfatygowanym kompozycie. Zupełnie jakby gromadka wstawionych wróżek tańczyła ze sprayami. Moyo z oburzeniem patrzył na ten akt ideologicznej dywersji, choć nie bardzo wiedział, co powiedzieć. W końcu machnął ręką i posłusznie usiadł na fotelu kierowcy. |