- Muszę przyznać, że sprawia niezwykłe wrażenie, jak na zwykły portret - powiedziałem. - Ta twarz wygląda... jakby naprawdę przyglądała się temu, co ją otacza... - O, tak. Potrafiłbyś namalować taki portret? - zapytała, spoglądając mi w oczy. Jej usta uśmiechały się, ale spojrzenie było poważne. Stanowiło dla mnie takie samo wyzwanie, jak namalowanie czyjegoś wizerunku. - Potrafiłbyś mnie namalować?  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Gdy pierwszy raz ją poznałem, miałem 18 lat; było to na trzydniowej wycieczce klasowej w Beskidy. I zdarzyło się zupełnie przypadkowo. Spędzaliśmy noc w turystycznym schronisku górskim. Niemal wszyscy chłopcy upili się i albo spali, albo chodzili po budynku i zaczepiali inne wycieczki. Ja brałem antybiotyki przeciw zakażeniu kontuzjowanej nogi, a łączenie tego z alkoholem nie jest dobrym rozwiązaniem z medycznego punktu widzenia. Libacja mnie ominęła. Moja klasa rozlokowała się w dwóch pokojach, więc kiedy w jednym hucznie biesiadowano, w drugim siedzieliśmy tylko we trzech i opowiadaliśmy sobie różne historie. Czas mijał nam nawet przyjemnie i, w odróżnieniu od reszty, świadomie. Około północy wyszedłem do łazienki. Pomyliłem korytarze i długo krążyłem po piętrze, było tak ciemno, że ostatecznie zupełnie straciłem orientację. W ciemnościach wyszedłem bocznym wyjściem i znalazłem się na dworze. Tam spotkałem parę dziewczyn siedzących na ławce - były owinięte w koce, trzymały w rękach kubki z herbatą i chichocząc, rozmawiały o czymś. Zamieniłem z nimi kilka słów, dowiedziałem się przy tym, gdzie mogę znaleźć łazienkę. Pamiętam, że jedna z dziewczyn mimo chłodnego wieczoru miała cienką bluzkę na ramiączkach i wyglądała niesamowicie pociągająco. Nawet mrugnęła mi na pożegnanie, kiedy odchodziłem. Ta druga dziewczyna to właśnie była Jessica. Rok później wyjechałem na wakacje do babci, do małej wsi położonej w uroczej okolicy. Tam znowu się spotkaliśmy i poznałem ją po raz drugi... Codziennie chodziłem z dwoma kuzynami nad rzekę, jeździliśmy rowerami po lasach, spaliśmy w stodole. Sielankowe, gorące i jednocześnie pełne przygód lato - to było to, czego potrzebowałem raz do roku, by zapomnieć o szkole, pracy i reszcie świata. Wakacje spędzone u babci na wsi zawsze mi się podobały - owszem, brakowało cywilizacyjnych udogodnień, do których człowiek przywiązuje się czasem bez opamiętania, ale ja ponad wszystko ceniłem sobie cudowność i niepowtarzalność każdego dnia spędzonego w tym cichym zakątku. Często wieczorami siadałem w ogrodzie lub na jakimś pieńku pod lasem i w zeszycie robiłem notatki do swojej nowej książki. Atmosfera bardzo temu sprzyjała i zapisałem pomysłami niejeden brulion. Mając 17 lat wydałem tomik opowiadań zatytułowany "Z pogranicza grozy" - tytuł chyba wyraźnie wskazuje tematykę; od tamtego czasu ciągle pracowałem nad czymś nowym. Chciałem też dołączyć własny projekt okładki i ilustracje. Gdy pokazywałem je znajomym, robili krzywe miny, niektórzy twierdzili, że sceny są zbyt naturalistyczne, mnie tymczasem wydawały się po prostu odpowiednie do tekstów. Rysowanie, oprócz pisania, było moją największą pasją i poświęcałem mu wiele czasu, ale o tym szerzej wspomnę jeszcze w innym miejscu. Zarówno moi dziadkowie, jak i ja byliśmy praktykującymi katolikami, więc co niedziela chodziliśmy osiem kilometrów do kościoła. I raz na porannej mszy wydawało mi się, że zauważyłem wśród wiernych Jessikę. Było to tak nieprawdopodobne, że do końca nie uwierzyłem oczom, zresztą prawie wcale jej nie pamiętałem i łatwo mogłem pomylić ją z kimś innym. Za kilka dni przekonałem się, że to rzeczywiście była ona, jednak jej imię dane mi było poznać jeszcze później. Około 20 sierpnia pomału zbierałem się do wyjazdu. Popołudnie było bardzo słoneczne, ale niezbyt gorące, co stwarzało idealne warunki na letnią przechadzkę. Kuzyni pojechali gdzieś na zakupy z dziadkiem i zostałem sam. Skorzystałem z ładnej pogody i poszedłem do lasu szukać natchnienia. Napawałem się dzikością przyrody, odnajdywałem jej piękno i osobliwość, czasem nawet dziwactwo, szkicowałem portrety drzewom (na moich rysunkach przypominały raczej jakieś tajemnicze stwory, może podobne do Entów wymyślonych przez Tolkiena), opisywałem również lokacje, w których mieli obracać się bohaterowie mojej książki. Przy okazji znalazłem kilka dorodnych kozaków, ale nie miałem ich do czego zabrać. Deszcz zaskoczył mnie zupełnie - siedząc pod drzewem nawet się nie zorientowałem, kiedy zaczęło lać. Takiego deszczu w życiu jeszcze nie widziałem. Skryty pod konarami myślałem, że przeczekam, ale zamiast odpłynąć, chmury coraz bardziej zapełniały niebo nad lasem. Zdawało się, że to nic wyjątkowego, w końcu nieraz z kuzynami wracaliśmy z wycieczek przemoczeni do suchej nitki, jednak teraz wszystko wyglądało jakoś tak... niesamowicie. Pamiętam, że cały las huczał smagany strugami ulewy. Liście zdawały się walczyć z kroplami - walczyły jednak tak, jak tarcze z pociskami. To, co słyszałem, bardziej przypominało grzmiące na horyzoncie ognie artyleryjskie niż cichy szmer kapuśniaczku w lesie. Knieja była bardzo rozległa i być może przestrzeń tworzyła taki dziwny pogłos. Zanim wyszedłem na pole, wody było po kostki, a w niektórych miejscach po kolana. W butach miałem małe sadzawki, przemoczone spodnie kleiły się do nóg. Nie było to specjalnie wygodne, więc starałem się po prostu nie zwracać na to uwagi. Ale najbardziej za wszystkiego intrygowała mnie niezwykła atmosfera. I ten zapach. Dźwięki - niczym grzmoty pioruna, choć przecież nie było burzy. Wtedy właśnie spotkałem ją po raz trzeci. Gdy wybiegłem z lasu, moim oczom ukazał się widok łąk i pól, pasmo drzew i majaczące na horyzoncie budynki. Wszystko grzęzło w wodzie. Deszcz był tak ulewny, że nie sięgałem wzrokiem dalej niż na kilka metrów. Strugi wody sprawiały, że panorama była matowa i zniekształcona. Pośród takiego krajobrazu ujrzałem przed sobą szarą postać. Prawie równocześnie ona dostrzegła mnie. Przystanęła i poczekała, aż do niej podejdę. Jej głowę osłaniał kaptur, ja także miałem nasunięty na czoło kapelusz dziadka, więc żadne z nas nie wiedziało, kim jest drugie. Tylko szybciej bijące serce podpowiadało mi, że nie jest to zwyczajne spotkanie. - Tam jest jakaś szopa - wskazałem na starą leśniczówkę, do której się zbliżaliśmy. - Wolisz iść do domu, czy przeczekać? Jeśli mieszkasz daleko stąd, lepiej będzie przetrwać to oberwanie chmury pod dachem. Taki deszcz nigdy nie trwa długo. - Chodźmy - powiedziała. Drewniane drzwi na szczęście nie były zaryglowane. Czasami jeden gospodarz robił tam sobie schowek na narzędzia i zakładał kłódkę. Tym razem mieliśmy fart, nieźle bym klął, gdyby było zamknięte. Weszliśmy do środka. Stara buda nie grzeszyła ani czystością, ani wygodą, za to było sucho. Zdjąłem kapelusz i wykręciłem koszulę. Przetarłem trochę pojemnik na wodę, na którym zamierzałem usiąść, i jednym okiem spojrzałem na osobę, którą tutaj przyprowadziłem. W tym samym momencie odebrało mi oddech. Jessica. To była ona. Siedziała na skrzynce po warzywach i strzepywała wodę z kurtki. Gdy rozwiesiła ją na półce, spojrzała na mnie. Krople deszczu cudownie błyszczały na jej twarzy i włosach, a ona patrzyła na mnie i lekko się uśmiechała. Ja również wykrzywiłem usta w uśmiechu. Nie wiedzieć czemu, serce waliło mi jak oszalałe, powietrze ledwo przechodziło przez płuca. Znałem ją jedynie z widzenia, więc dlaczego tak to przeżywałem? Może była to sprawa zaskoczenia, może czegoś innego... W ciągu tych kilku sekund milczenia świat jakby ustał w biegu - nie słyszałem tłukącego w okno deszczu, krople spadające z rozwieszonej kurtki zastygły w powietrzu niczym gwiazdy, nawet para wydobywająca się z moich ust płynęła spokojnie jak obłoki na niebie. Wykorzystałem okazję, by dokładniej przyjrzeć się Jessice, ona najprawdopodobniej próbowała sobie mnie przypomnieć. Nieznacznie przymrużone oczy i skupiony wzrok świadczyły wyraźnie o tym, że wertuje w pamięci fotograficzny katalog twarzy. Nigdy bym się nie spodziewał, że po prostu powie: - Cześć, Jarek. Chyba się nie pomyliłam? Mina, jaką zrobiłem, łączyła w sobie zaskoczenie i ukrywaną radość. - Tak... Nazywam się Jarek. Czy my się znamy? - Nie potrafiłem sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek się jej przedstawiałem, ale niezmiernie się ucieszyłem, że mam już to za sobą. Teraz tylko czekałem, kiedy ona zdradzi mi swoje imię i miejsce, gdzie się poznaliśmy. - Spotkaliśmy się ponad rok temu w Beskidach, prawda? - powiedziała. - Byłeś tym chłopcem, który szukał łazienki na dworze. Dam sobie głowę ściąć, jeśli się wtedy nie zarumieniłem. Że też nie mogłem kojarzyć się jej z niczym innym. Jedynie się uśmiechnąłem, ale ona zrozumiała, że znaczyło to "tak". - Mam nadzieję, że ją w końcu znalazłeś - zaśmiała się, trochę ironicznie, trochę prowokująco. - To ty siedziałaś na ławce... z koleżanką? - zapytałem. - Zgadza się. - Potarła dłońmi przemoknięte ramiona, rozejrzała się po szopie. - Jak to dobrze, że znasz to miejsce. Nie wiem, jakbym wyglądała po godzinnym powrocie do domu w takim deszczu. W najlepszym wypadku skończyło by się na przeziębieniu. - Też się cieszę, że udało nam się tu ukryć. Przysunąłem pojemnik, na którym siedziałem, nieznacznie bliżej w jej stronę. Odgłosy deszczu nieznośnie zagłuszały nasze ochrypłe głosy. W szopie panował zaduch, w powietrzu leniwie pływały drobiny kurzu. Robiło się także coraz ciemniej, a próżno byłoby szukać jakiejś żarówki. Taka aura na pierwszy rzut oka nie sprzyjała rozmowie, jednak w dziwny sposób wprowadzała pewien osobliwy nastrój - mieszaninę romantyzmu i bajkowej magii. Jak pamiętam, podobna atmosfera pojawiała się przy każdym następnym spotkaniu z Jessiką. - Nie jestem pewna, czy trafiłabym sama do domu. Jestem tutaj na wakacjach i nie znam najlepiej tych stron. Niepotrzebnie zapuszczałam się tak daleko... - skierowała spojrzenie w moją stronę. W jej oczach wyczytałem prośbę, którą sekundę później do mnie skierowała. - Jak przestanie padać, czy mógłbyś mnie odprowadzić pod numer 54? - W tej wsi nie było ulic. - Byłabym ci bardzo wdzięczna. - Jasne. Wiem, gdzie to jest - odpowiedziałem. Ulewa trwała jeszcze dwie godziny. Dwie długie godziny, które spędziłem w szopie razem z tą dziewczyną. I doszedłem wreszcie do miejsca, gdzie mogę przytoczyć kilka słów o niej - to, czego się wtedy dowiedziałem. Na chrzcie dano jej drugie imię matki, która była Angielką. Jej ojciec był Polakiem i mimo zagranicznego pochodzenia swej żony tworzył z nią niemal zupełnie polską rodzinę. Większość życia - co za dziwny zbieg okoliczności - Jessica spędziła w okolicach mojego rodzinnego miasta, choć jej rodzice z początku pracowali i wynajmowali mieszkanie w Londynie - do czasu, aż się urodziła. Tutaj przyjechała na wakacje po raz pierwszy, ale otoczenie bardzo jej się spodobało. Wymieniliśmy się doświadczeniami z lata, ja opowiedziałem co nieco o swoim hobby - mianowicie o pisarstwie i zamiłowaniu do rysunku, ona z zaciekawieniem słuchała i czasami wtrącała bardzo bystre komentarze. Miło spędzaliśmy czas, aż ciężko mi było wypatrywać słońca za oknem. Kiedy wieczorem odprowadziłem ją pod dom, z żalem się pożegnałem. Bardzo chciałem znowu się z nią spotkać. Dla Jessiki był to ostatni dzień wakacji - nazajutrz rano wyjeżdżała pociągiem do rodziców, więc zostawiła mi swój adres i dopisała: "Przyjedź, byśmy mogli dokończyć to, co zaczęliśmy". Cały wrzesień poświęciłem na pracę. W firmie po wakacjach było takie zamieszanie i tyle do zrobienia, że prawie zupełnie zapomniałem o Jessice. W wolnych chwilach pisałem książkę, a także pracowałem nad ilustracjami, więc kiedy siedziałem w domu, nie odrywałem się od biurka. Co jakiś czas nachodziła mnie chęć zobaczenia się z nią i wierciła w środku niczym mały, uparty górnik. Odłożyłem na jakiś czas materiały do książki, wziąłem notes i wsiadłem do autobusu. Miałem olbrzymią chęć napisać nowe opowiadanie. Moja podróż nie trwała długo, miałem nawet to szczęście, że przystanek znajdował się bardzo blisko jej domu. Od razu rozpoznałem adres, jednak zanim wszedłem do środka, przystanąłem chwilę na schodach. Sień była dość ponura i zaniedbana, panował w niej posępny nastrój. Były tylko gołe ściany, żadnych skrzynek z instalacją elektryczną, spisu lokatorów, ogłoszeń - niczego. Powoli pokonywałem cienkie metalowe stopnie, które wyglądały na zabytkowe. Balustrada również była żelazna, chociaż miała grubą, drewnianą poręcz. Między słupkami falowały niedokładnie zmiecione pajęczyny. Kiedy wszedłem na drugie piętro, spostrzegłem, że tutaj ściany są świeżo wymalowane i wszystko wygląda o wiele schludniej niż na parterze. Stanąłem na wycieraczce i przeczytałem nazwisko wyryte w miedzianej tabliczce na drzwiach. Tak, tutaj mieszkała Jessica. Wytarłem buty, przeczesałem dłonią włosy. Zapukałem. |