Morgan Spurlock postanowił przez 30 dni żywić się tylko produktami McDonalds, ja, jak przystało na festiwalowego widza, postanowiłem jednego dnia obejrzeć maksymalną ilość, czyli 6 filmów. Sprawdźcie, jakie były wyniki tego szokującego eksperymentu.  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Mila z Marsa (Mila ot Mars, Bułgaria, reż. Zornitsa Sophia) Warszawa, kino „Relax”, godzina 9:00. Nie wykluczam, że jest pierwszy bułgarski film, jaki w życiu widziałem. Jeśli tak, to początek jest zupełnie przyzwoity. „Mila z Marsa” jest interesującą formalnie opowieścią o dziewczynie uciekającej od współczesnego, mrocznego świata do enklawy – górskiej wioski gdzieś na granicy bułgarsko-greckiej, zamieszkałej już jedynie przez groteskowych, ale dość sympatycznych starych ludzi. Mila pochodzi z sierocińca, szansą na wyrwanie się stamtąd stał się lokalny przestępca, który zabrał ją jako swą kochankę. Po serii upokorzeń Mila ucieka od Aleksa i znajduje spokój (choć nie od razu) w miejscu zapomnianym przez Boga i ludzi. Temat mało odkrywczy, ale realizacja – z serią retrospekcji, dobrą ilustracją muzyczną, odkrywaniem zupełnie nowego, dziwnego świata – interesująca. Choć zakończenie może odrobinę zbyt sztampowe. Zimne światło (Kaldaljos, Islandia, reż. Hilmar Oddson) Warszawa, kino „Luna” godzina 11:00. Islandzkie kino oglądamy przeważnie po to, aby zobaczyć zapierające dech w piersiach pejzaże lodowej wyspy. I tu znajdziemy je – głównie w postaci majestatycznej, groźnej góry. Sam film jest opowieścią o lawinie w dwóch wątkach – gdy główny bohater był dzieckiem, mającym wizje nadchodzącej katastrofy i jako dorosły, próbujący sobie poradzić z tragiczną przeszłością. Pobrzękują tu echa „Pikniku pod Wiszącą Skałą” – tajemniczości i grozy, jaką budzi w nas natura. Jak przystało na kino z północy, nie obejdzie się bez odrobiny mistyki. Film do obejrzenia, ale w pamięci na długo nie pozostanie. Teraz (A tout de suite, Francja, reż. Benoit Jacquot) Warszawa, kino „Silver Screen”, godzina 13:30. Nie wiem skąd pokutujące przekonanie (z pewnością nie tylko w kinematografii francuskiej), że widza można zainteresować historią idiotki, która robi głupoty i przez cały film niczego się nie nauczy. Młoda dziewczyna zakochuje się w chłopaku. On sam od początku sprawa wrażenie - zarówno wyglądem jak i zachowaniem – kompletnego, wybaczcie, palanta. Na domiar złego okazuje się być przestępcą, okradającym banki i zabijającym ludzi. Dziewczynie to nie przeszkadza, jej miłości nie zniszczy nawet fakt porzucenia jej przez młodego bandytę, gdy zaczyna mu być kulą u nogi. I tak do końca filmu. Na litość, Bonnie i Clyde mieli chociaż jakiś urok osobisty! A tu ktoś każe mi się wzruszać losami pary antypatycznych durni. Nie ze mną takie sztuczki, Jacquot. Nasi (Svoi, Rosja, reż. Dmitrij Meschijew) Warszawa, kino „Silver Screen”, godzina 16:00. Rosyjski dramat wojenny. Z pewnością takie określenie niektórych, pamiętających dawne epickie, kręcone z rozmachem filmy, zachęci, innych, myślących głównie o nachalnej propagandzie, zniechęci. Mnie zaciekawiło. Informator festiwalowy mówi coś o „rosyjskim Szeregowcu Ryanie”, to jednak nie jest najlepsze porównanie. Scena batalistyczna w „Naszych” jest tylko jedna, niezła, na początku (być może budżet nie pozwolił na więcej), potem otrzymujemy bardziej psychologiczne kino wojenne, dramat ludzkich postaw. Choć akcja toczy się w 1941 roku, w pierwszych miesiącach wojny, to Niemcy pojawiają się właściwie tylko na początku i końcu filmu. Reszta – to rozgrywki między samymi Rosjanami. Mamy wśród nich interesującą galerię postaci – czekista, dowódca-Żyd, młody snajper, jego ojciec, kułak, skazany niegdyś na zesłanie, obecnie z mianowania Niemców starosta wioski, grupa kolaborujących z Niemcami lokalnych milicjantów. Co w tym filmie najbardziej interesujące, to fakt bardzo niejednoznacznego ukazania postaw. Nie ma już szlachetnych bolszewików i złych faszystowskich popleczników. Obie strony mają swoje racje, obie czasem ich nie miewają. Wojna to po bardzo trudny czas i nie ma co liczyć na moralną jednoznaczność i proste decyzje. Dobre kino z rewelacyjną rolą Bohdana Stupki, jako wiejskiego starosty. Mgły wojny: jedenaście lekcji z życia Roberta S. McNamary (The Fog of War: Eleven Lessons from the Life of Robert S. McNamara, USA, reż. Errol Morris) Warszawa, kino „Luna”, godzina 18:30. Oscarowy dokument Errola Morrisa. Kawał historii Ameryki i świata – opowiadający o swych doświadczeniach Robert S. McNamara był statystykiem pracującym w dowództwie lotniczym w czasie Drugiej Wojny Światowej (współdecydował m.in. o formie nalotów na japońskie miasta), następnie pracował w zakładach Forda, po czym został Sekretarzem Obrony w rządach prezydentów Kennedy’ego o Johnsona, kiedy to aktywnie uczestniczył w politycznych decyzjach dotyczących kryzysu kubańskiego i wojny wietnamskiej. Wchodzimy za kulisy światowej polityki (na tyle, na ile McNamara może być szczery), poznając na ile musi być ona mieszanką ideologii i cynizmu. Nieprzypadkowo chyba większa część filmu poświęcona jest wojnie wietnamskiej (McNamara był zwolennikiem wycofania amerykańskich doradców, ale później popierał działania prezydenta Johnsona), gdyż te doświadczenia wydają się być bardzo na czasie w kontekście konfliktu irackiego (o którym w filmie ani słowo nie pada – ale widzowie nie potrzebują tego do skojarzeń, nie potrzebowała też zapewne Akademia Filmowa). Dobra realizacja, wiele interesujących faktów i komentarzy, garść refleksji – gratka dla interesujących się historią współczesną.  |  | Brak ilustracji w tej wersji pisma |
Wesele (Polska, reż. Wojciech Smarzowski) Warszawa, kino „Relax”, godzina 21:00. Nie mogło być lepszego filmu na ostatni tego dnia. I właśnie takich filmów w Polsce nam trzeba! „Wesele” to z pewnością jedna z najlepszych polskich komedii, jakie mogliśmy zobaczyć w ostatnim dziesięcioleciu. Znakomite tempo, dobre żarty, mocno umiejscowione w naszej obyczajowości, bezlitosne ostrze satyry. Film rozwija się wraz z wiejskim weselem, śledzimy rozterki i problemy (niemałe) ojca panny młodej, który tej nocy będzie musiał załatwić więcej spraw niż może się spodziewać – ale sam w to się wpakował dzięki swej chęci pokazania się i udowadniania całej wsi swej pozycji. Dobre komediowe aktorstwo (obawiam się, że Polacy mają wrodzoną umiejętność doskonałego udawania pijanych ludzi), celne obserwacje, galeria niezwykle barwnych, ale dziwnie znajomych postaci, forma nieco groteskowa, ale od dawna nie widziałem, aby polski reżyser potrafił tak doskonale bawić, w takim tempie, przez całe dwie godziny. Wyspiański? Jaki Wyspiański? To przecież współczesna komedia, a nie kolejny narodowy dramat.
Cykl: Warszawski Międzynarodowy Festiwal Filmowy Miejsce: Warszawa Od: 7 pażdziernika 2004 Do: 18 pażdziernika 2004
Tytuł: Wesele Data premiery: 15 pażdziernika 2004 Czas projekcji: 109 min. Gatunek: dramat, komedia Ekstrakt: 80% |