powrót do indeksunastępna strona

nr 9 (XLI)
listopad 2004

 Jessica
ciąg dalszy z poprzedniej strony
Brak ilustracji w tej wersji pisma
Brak ilustracji w tej wersji pisma
STRACH
Po tym zdarzeniu zacząłem inaczej patrzeć na wizyty u Jessiki.
O ile przedtem moja chęć wykorzystania tej znajomości w opowiadaniu była spowodowana w większości subiektywnym spojrzeniem zauroczonego chłopaka, to teraz przebieg wydarzeń sam domagał się spisania na kartkach.
Za każdym razem, kiedy wchodziłem do tego pokoju, wzbudzał on we mnie jakieś wątpliwości. Nie licząc okropnych twarzy na meblach, pomieszczenie samo w sobie nie powodowało strachu, ale nasze spotkania wyzwalały coś przerażającego. Chyba czegoś się obawiałem. Nie była to wyraźna fobia, nie potrafiłem określić jej przyczyny, ale miałem pełną świadomość tego, że do naszych spotkań wkrada się zakamuflowany lęk, pewien przestrach, którego pełnia miała się dopiero objawić. Nie mogę napisać, że było to coś niemiłego - wtedy bym skłamał. Lubiłem tajemnice i osobliwości o niewyjaśnionej istocie, a tym, co mnie w nich zachwycało, był właśnie strach. Strach wynikający z odkrywania, bo odkrywać można tylko rzeczy nieznane, mający swoje źródło w nieznanym, bo to nieznane kreuje w nas lęki. Dreszcze i zimny pot na plecach potrafią wzbudzić większy asumpt twórczy niż niejedno miłosne uniesienie. Za każdym razem, kiedy los stykał moją drogę z drogą Jessiki, towarzyszyła nam nuta niepewności i niezwykłości. Czy ta dziewczyna mogłaby mi się spodobać, gdyby tak nie było?
Rana zagoiła mi się po kilku tygodniach, ale już wcześniej złożyłem Jessice kolejną wizytę.
Nie zauważyłem nigdzie obrazu, który namalowałem. Postanowiłem na razie o niego nie pytać. Chciałem porozmawiać z nią o zwyczajnych sprawach, by mogła zapomnieć o wypadku, który mi się przydarzył. Wypytała tylko o moje zdrowie, a przecież nie o to mi chodziło. Jej troski pojawiały się za każdym razem, gdy zeszliśmy na poruszony poprzednio temat, toteż cały czas rozmawialiśmy o codzienności. Była to potrzebna i przyjemna odmiana.
Z czasem nasze relacje pogłębiały się i rozwijały. Jeździłem do niej coraz częściej, dostrzegałem w niej coraz więcej i bardziej chciałem się dla niej poświęcić. Lecz nadal składałem tylko kulturalne wizyty. Nie chodziliśmy do kina, nie graliśmy razem w siatkówkę, po prostu spotykaliśmy się na rozmowach. Zastanawiałem się, czy może w takich warunkach wykwitnąć miłość. Specyficzna, inna - ale nie gorsza. Może stwarzaliśmy taką więź, której oboje potrzebowaliśmy i tylko do niej byliśmy zdolni?
• • •
Przyszedł czas, kiedy pokój Jessiki stał mi się wyjątkowo bliski.
Nadejście tego momentu przepowiadał rzęsisty deszcz (podobny do tego, który zaskoczył mnie rok temu na wakacjach), a także kilka innych dziwacznych zdarzeń. Tego dnia Jessiki miało nie być w domu. Nieporozumienie sprawiło jednak, że stanąłem w ponurej sieni, pokonałem metalowe schody i zapukałem do drzwi.
- Witam cię - powiedziała jej mama - ale obawiam się, że nieszczęśliwie wybrałeś dzisiejszy dzień na wizytę. Jessica pojechała do koleżanki. Proszę, wejdź. Może wróci wcześniej.
Stojąc w progu, byłem załamany, jedynie miły wyraz twarzy oraz anielski głos tej starszej kobiety dodawały nadziei. Postanowiłem skorzystać z zaproszenia i poczekać jakiś czas.
Nie trwało to długo, zaledwie po kilkunastu minutach Jessica wróciła do domu. Okazało się, że autobus, którym miała jechać, popsuł się. W sobotę było niewiele kursów, więc zrezygnowała z planów. Ucieszyła się, że odwiedziłem ją akurat dziś.
- Szczęście w nieszczęściu - powiedziała. Gdy zdjęła kurtkę, w jej włosach lśniły krople deszczu - Ledwo uciekłam przed tą ulewą.
Tego dnia padało od południa do późnego wieczora, a gdy zrobiło się ciemno, na horyzoncie zaczęły świecić błyskawice. Burza szalała gdzieś daleko, bo grzmoty były cichutkie i pojawiały się znacznie później niż pioruny, skutki nie ominęły jednak domu Jessiki, bo około godziny ósmej zgasło zupełnie światło. Siedzieliśmy akurat naprzeciw siebie i trzymaliśmy ręce na stoliku, który stał między nami. Nastała cisza. Żadne z nas nie chciało jej przerywać.
W pokoju zrobiło się absolutnie ciemno. Nic nie widziałem, ale chciałem wymacać na szklanym blacie dłoń Jessiki. Dotknąłem ją delikatnie i poczułem, że drgnęła. Usłyszałem jej przyciszony śmiech, sam również zachichotałem.
- Boisz się? - zapytałem.
- Nie - powiedziała szeptem. - A ty?
- Też nie.
Pobłądziłem wzrokiem w ciemnościach. Kiedy w mej świadomości pojawiły się stojące gdzieś w tym pokoju odstraszające meble, dziwne zdobienia, sprzęty i obrazy, odpowiedź na to pytanie nie była jednoznaczna. W ciemnościach nie widziałem tego wszystkiego, one też nie spoglądały na mnie z drewnianych drzwi i złotych ram (przynajmniej tak sądziłem), lecz przerażały o wiele bardziej. Daleko więcej niż kiedyś czułem teraz ich obecność. Niemal ludzką obecność.
- ...a ty? Boisz się? - zaszumiało mi w uszach pytanie Jessiki.
Przecież już na nie odpowiedziałem.
- Pewnie zaraz włączą prąd - usłyszałem. - Zresztą jest tak spokojnie. Cicho. Możemy posiedzieć jakiś czas w ciemnościach.
- O, tak.
Uśmiechnęła się, na pewno się uśmiechnęła - chociaż tego nie widziałem.
- Fantastyczna atmosfera, idealna, prawda?
- Niewątpliwie.
Minęło kilka minut, nasz wzrok zaczął przyzwyczajać do ciemności i widzieliśmy nikłe zarysy własnych postaci. Jej oczy wyglądały w mroku niczym dwie świecące perły, sama Jessica była jak blask księżyca.
Stopniowo widoczne stawały się przedmioty i meble wokół nas. Naprzeciw mnie wisiał owalny portret, lecz twarz kobiety była zamglona przez ciemność. Ściana wyglądała strasznie chropowato, chyba bardziej, niż mi się do tej pory wydawało. Szklany blat stolika zrobił się w mroku niewidoczny - dwie filiżanki i książka wisiały w powietrzu. Ale ja, wbrew ambicjom i dumie, trzymałem się myślami kurczowo tego stolika i zawieszonego na ścianie portretu. Próbowałem dostrzec jak najwięcej Jessiki, skupić swój wzrok na niej. Kiedy trzymałem ją za rękę i mówiłem do niej, nie bałem się, przyjemnie było tak spędzać z nią czas.
Ale nie śmiałem nawet spojrzeć w stronę szafy lub komody. Albo na cokolwiek więcej. Wiedziałem, że zobaczę coś więcej niż tylko drewniane głowy. Kiedy choćby przypadkiem chciałem obrócić się w tę stronę, automatycznie koncentrowałem się na czymś innym. Nie chciałem myśleć o meblach.
- Doświadczyłeś kiedyś prawdziwego strachu? - zapytała mnie Jessica.
- Chyba tak. Nie jestem pewien - odpowiedziałem.
To wrażenie oblazło mnie jak mrówki, oblało jak zimny dreszcz. Wrażenie, że ktoś na mnie patrzy.
- Jaki on jest?
Miałem nierówny oddech i puls, ale czułem się wspaniale. Odsłoniła mi kolejną zasłonę. Nie zrobiłem żadnego ruchu ciałem, a jednak zbliżyłem się do niej.
- Strach - powiedziałem. Prawie się roześmiałem, bo przypomniało mi się wydarzenie z wakacji, kiedy nocowałem z kuzynami w stodole i prowadziliśmy takie pogawędki. Starszy z kuzynów chciał zabłysnąć i opowiedzieć straszną historię - oczywiście prawdziwą. Zaczął bardzo ciekawie, słuchaliśmy go z ciekawością, aż do momentu, w którym pojawiał się mężczyzna... z kopytami zamiast stóp. Wtedy nie mogłem powstrzymać się przed parsknięciem śmiechem, teraz się opanowałem. - Strach - powtórzyłem zupełnie poważnie. - Prawdziwy strach. To nie to ten, który czują dziewczyny straszone przy ognisku przez chłopców... Nie ten, który można zlikwidować, przełączając telewizor na inny kanał. To stan, który przenika do szpiku kości, zatrzymuje krew w tętnicy, paraliżuje lub wywołuje drżenie wnętrzności. Jego imienia boisz się wymówić, by przypadkiem go nie wezwać. Broń Boże, by on nie zapytał cię o twoje imię. Ten strach kopie ci grób i chętnie go zasypuje czarną ziemią. Siada przy nim, pilnuje aż do powstania z martwych. W żaden sposób nie możesz się od niego odpędzić.
- To jak go pokonać?
- Nie można tego zrobić. On sam musi odstąpić od ciebie.
- Skąd to wiesz, Jarku?
Chyba się trząsłem. Nie wiem, czy sprawiał to niepokój, czy może podniecenie. Obecność Jessiki uspokajała mnie, równocześnie wprowadzając w podekscytowanie. Słowa płynęły mi z ust, nie musiałem zastanawiać się nad ich treścią - czy to ten pokój to sprawiał, czy to, że ona mnie słuchała?
Zamknęła oczy - jedyny jasny punkt w ciemności. Dla mnie stała się niewidoczna. Czułem jedynie jej opartą na stoliku dłoń . Po takim czasie wzrok powinien zupełnie przyzwyczaić się do ciemności, jednak my dalej nic nie widzieliśmy. Była już noc.
Zimne i trochę mokre palce dotknęły mojego przedramienia. Wzdrygnąłem się, choć wiedziałem, że to jej ręka. Usłyszałem szeptane "ciii", tak jak mruczy matka do przestraszonego dziecka. Zaśmiałem się pod nosem i potarłem ramiona. W pokoju zrobiło się jakoś zimniej.
- Co jest bardziej niepokojące... - powiedziała głosem bardzo subtelnym, przesiąkającym przestrzeń - gwałtowny dotyk czy nagłe opuszczenie?
Człowiek zazwyczaj ma ochotę wrzasnąć, gdy ktoś niespodziewanie chwyci go za jakąś część ciała. Efekt jest silniejszy, jeśli czynność ta nastąpi w ciemności i ręka jest lodowato zimna, albo gdy napastnik zaatakuje z miejsca najbardziej niespodziewanego (gdy byłem mały, wśród moich rówieśników panowało przeświadczenie o czarnej łapie czatującej w muszli klozetowej - wynurzała się z wody, gdy ktoś chciał skorzystać z toalety). O reakcji na odwrotny typ zaskoczenia nie mogłem wiele powiedzieć.
- Nie wiem... A jak ty myślisz?
Odpowiedziała mi tylko głucha cisza. Odczekałem chwilę, pomyślałem, że Jessica po prostu się zastanawia. Niestety, nawet po powtórnym zapytaniu nic nie usłyszałem. Gdy miała zamknięte oczy, nawet dobrze jej nie widziałem.
Nachyliłem się do przodu z zamiarem oparcia się o stolik, lecz trafiłem w pustą przestrzeń. Zachwiałem się... i uderzyłem głową o drewnianą powierzchnię. Upadając, stłukłem łokieć na czymś twardym. Jak bym się nie poruszył - waliłem kończynami w otaczające mnie przeszkody. Krew we mnie zastygła, mój umysł i ciało raptownie ogarnęła panika. Byłem osaczony, zamknięty w czterech drewnianych ścianach. Skulony pod niskim sufitem, siedziałem na drewnianej podłodze. Drżąc na całym ciele, obmacywałem krawędzie mego więzienia. Nie byłem pewien, czy to sen, urojenie, czy rzeczywistość. Może osunąłem się w któryś kąt pokoju, a to wszystko wydaje się czymś innym, bo nic nie widzę? Może jedna ze ścian to tylko oparcie fotela? Przekonałem się, że nie! Za grunt pod nogami miałem prostokątną deskę, to ciemne drewniane powierzchnie odgradzały mnie od świata. Drapałem je, waliłem pięściami, krzyczałem. Ściany pochłaniały mój głos, raniły drzazgami palce, a na uderzenia odpowiadały tylko głuchym dudnieniem. Nie chciałem uwierzyć w to, co już doskonale wiedziałem - tak jak nie chciałem dać wiary memu strachowi, który pożerał mnie z każdej strony. Znalazłem się bowiem w szafie.
Tak nagle, bez żadnego ostrzeżenia, zmienił się cały mój świat. Pokój Jessiki stał się ciasnym więzieniem, klaustrofobiczną wersją rzeczywistości. Czy można to sobie wyobrazić, nie znalazłszy się przedtem w podobnym położeniu? Nigdy w życiu, mogę przysiąc. Oddać rzetelnie to zatrwożenie, niepewność, nieufność we własne zmysły jest tylko mrzonką, spędzić kilka minut w owej okropnej szafie - degustowaniem piekła. Nie mogę z pewnością powiedzieć, jak długo tam przebywałem, nie potrafię też dokładnie opisać wymiarów pomieszczenia, w którym mnie zamknięto. Było w nim zupełnie ciemno, nie znalazłem żadnej szczeliny ani dziury, przez którą padałoby chociaż nikłe światło.
Próbowałem wyczuć w ścianach jakiś słaby punkt, by naprzeć na niego ciałem i przełamać drewno, nie było to jednak możliwe. Deski z sufitu i podłogi wydawały się minimalnie słabsze, ale wobec nich również byłem bezsilny. Co tu dużo mówić - nie potrafiłem złamać nawet własnego strachu, a cóż dopiero dębowej konstrukcji szafy. Ukląkłem tylko i starałem się uspokoić. Wyciszyłem myśli, nasłuchiwałem. Jeśli nikt nie reaguje na moje wołania o pomoc, to może mnie uda się coś usłyszeć.
Z początku myślałem, że moje wysiłki tylko pogrążą mnie w rozpaczy. Dookoła panowała absolutna cisza, zupełnie jakbym był wkopany z meblem w ziemię. Zacząłem już wyobrażać sobie, że więzienie to jest niewymiarową trumną spoczywającą kilka metrów pod powierzchnią gleby. Każda krótka myśl o tym wpędzała mnie w drżenie, toteż jak najszybciej odrzuciłem taką możliwość.
Gdy przystawiłem prawe ucho do jednej z węższych ścianek, coś pobudziło mój zmysł słuchu. W tym miejscu dudnienie było inne, gdy uderzałem, więc byłem prawie pewien, że jest to druga cześć szafy, a nie pusta przestrzeń pokoju. Coś w niej siedziało. Dochodziły do mnie odgłosy jedzenia, stopniowo coraz głośniejsze: kłapanie szczęką, przerywane pomrukami mlaskanie, siorbanie oraz ciche jęki. Boże, co to było? Z pewnością, jaką zapewniały mi warunki, stwierdziłem, że odgłosy te nie były wydawane przez człowieka. Raczej przez zwierzę. Lecz co w takim razie pożera? I kto tam jęczy?
Pożałowałem, że cokolwiek usłyszałem. Te dźwięki, przedtem niesłyszalne, teraz wgryzały się w głowę. To, że były przytłumione przez drewno, jeszcze bardziej mnie denerwowało.
Po pewnym czasie wszystko ucichło. Przycisnąłem głowę mocniej do deski, żaden odgłos nie powtórzył się jednak. Cokolwiek tam siedziało, zaczęło natomiast chrobotać w ścianę, która mnie od niego oddzielała. Odskoczyłem jak oparzony. Przeraziłem się jeszcze bardziej i przywarłem plecami do przeciwległej płyty drewna.
Deska skrzypnęła. Drewno nie wydawało mi się już tak mocne jak wtedy, gdy próbowałem je przebić. Miałem nieodparte wrażenie, że za chwilę stanę oko w oko z czymś okropnym.
Drapanie robiło się coraz głośniejsze, coraz bardziej natrętne dla ucha i świadomości. Ścianka zaczęła chrzęścić, jakby ktoś z drugiej strony pożerał drzazgi.
Struchlałem. Zacisnąłem pięści, by w ten sposób wzbudzić w sobie jakąkolwiek odwagę. Nie byłem pewien, czy mogę cokolwiek zdziałać gołymi rękoma, ale tylko ich mogłem użyć. Gdybym miał przy sobie chociaż ołówek, nim bym się bronił. Struchlały, gotowy na wszystko, czekałem...
Nagle drzwi z szafy otworzyły się i oślepiło mnie padające światło. Ktoś podał mi dłoń, złapałem ją i jak najszybciej opuściłem ciasne wnętrze.

ciąg dalszy na następnej stronie
powrót do indeksunastępna strona

20
 
Magazyn ESENSJA : http://www.esensja.pl
{ redakcja@esensja.pl }

(c) by magazyn ESENSJA. Wszelkie prawa zastrzeżone
Rozpowszechnianie w jakiejkolwiek formie tylko za pozwoleniem.